piątek, 28 sierpnia 2015

Rozdział 203: Prostytutka

ROZDZIAŁ 203

     — Pójdziesz zawołać Hisato? Jeszcze nie przyszedł... — usłyszała, co wyrwało ją z letargu, w którym pogrążyła się na parę minut. Spojrzała dzikim wzrokiem na mężczyznę w sakkacie, którego imienia jeszcze nie miała okazji poznać, choć zawsze siedział z nimi przy jednym stole. Ponoć to on przyszedł po nią razem z Torą, gdy zabrali ją z Miracle City.
— Tak... Tak, już idę — mruknęła dziewczyna, do tej pory nie do końca jeszcze kontaktując się ze światem rzeczywistym. I tak nie miała apetytu, więc zostawiła wszystkich w pokoju jadalnym i zaczęła biec w stronę pokojów mieszkalnych. Nigdy dotąd nie była w pokoju lidera, ale wiedziała, jak tam trafić, o co ten oczywiście zadbał, by w razie czego mogła go łatwo znaleźć.
"Pewnego dnia stąd znikniesz..." — ponownie zadzwoniły jej w uszach słowa srebrnowłosego, nie dające jej spokoju od zeszłego dnia. Już wtedy pytała go o szczegóły, lecz nie zgodził się nimi z nią podzielić. Od tamtego momentu go unikała, każdą wolną chwilę poświęcając na kontemplowanie tego, co jej powiedział.
"Niezależnie od tego, kto cię zabierze"powtórzyła w myślach i zadrżała delikatnie. Nic z tego nie rozumiała. Już wcześniej czuła się, jak więzień. Jak przedmiot, który nieprzejmujący się nią ludzie chcieli wykorzystać w nieznanym jej celu. Obawiała się tego celu. Obawiała się tego, że tak mocno zżyła się z członkami Loży, że zaczęła ich coraz lepiej poznawać... i że to wszystko mogło być zwykłym kłamstwem.
Co jeśli tylko udają, że są dla mnie dobrzy? Jeśli po prostu chcą, żebym nie sprawiała problemów? Może tak naprawdę nic ich nie obchodzę? I oni też nie powinni mnie obchodzić... może. Cass powiedziała kiedyś, że Tora stara się o moje względy mniej, niż by mógł. Może właśnie dlatego? Nie chcą się do mnie przywiązywać... bo i tak chcą mnie komuś oddać! Jestem tylko... przesyłką — zdecydowała w końcu i świadomość ta przygniotła ją niemalże twarzą do ziemi. Była jednocześnie zła i smutna, choć spodziewała się, że będzie tylko zła.
— No tak... To w końcu Loża Kłamców... — warknęła z zaciśniętymi pięściami, przyspieszając kroku. Zamiast pukać, kilkakroć grzmotnęła pięścią w drzwi, a gdy te nie otworzyły się przed nią, po prostu szarpnęła za klamkę i wpadła do środka. Omal serce jej nie stanęło, gdy rozejrzała się po pokoju. W rozwartych ze strachem oczach odbiła się nieruchoma sylwetka lidera. Młody mężczyzna leżał z twarzą na podłodze, a spod niej wydobywała się strużka krwi, tworząca powoli małą kałużę.
— Tora!

***

     Podniósł się raptownie na oczach wszystkich, podpierając się rękoma o łóżko szpitalne, po czym podniósł się do pozycji półleżącej, głośno wciągając powietrze przez nos. Trwał w bezruchu przez moment, aż pojął, co dokładnie się stało. Był w skrzydle szpitalnym na drugim piętrze, do którego bezsprzecznie musiano go zanieść. Widok za jednym z wysokich okien mówił mu, że dochodziło południe.
Musiałem być wyłączony przez kilka godzin... — wywnioskował. W tym samym momencie jego przebudzenie dostrzegli również inni, a najwcześniej... Alice. Srebrnowłosy uśmiechnął się do niej, gdy tylko odwróciła ku niemu wzrok... i zaraz zdumiony poczuł, jak dziewczyna rzuca się na niego i obejmuje, przylegając mu do klatki piersiowej. Niemal ponownie przycisnąwszy go do łóżka, ewidentnie nie planowała go zostawić.
Takiego powitania się nie spodziewałem. Szczególnie po tym, co jej ostatnio powiedziałem... — pomyślał Tora, głaszcząc ją po różowych włosach. Niemal żałował tego, co jej ostatnio wyznał, ale nie chciał cały czas jej okłamywać. Wciąż zresztą wiele rzeczy pozostawił niepowiedzianymi. Wiele rzeczy przed nią ukrył.
— No w końcu... Alice bardzo się o ciebie martwiła — powiedział zimnym głosem Ichiro, zbliżając się do jego łóżka razem z Cass i Urijahem. Zawsze brzmiał w ten sposób, gdy się zdenerwował - miał taki swój "cichy gniew", będący niechybnie pozostałością po pobycie w wojsku.
— A ty się nie martwiłeś, Ichi? — zapytał go z niewinnym uśmieszkiem lider. Nie omieszkał też przy okazji sprawdzić nastrojów pozostałych. Ślepy Urijah skrywał pod sakkatem raczej ulgę, niż dezaprobatę, podczas gdy Cass starała się ukryć pełne napięcia spojrzenie, jakie posyłała w stronę Alice. Tora był tego wszystkiego świadom, ale nie chciał w tym momencie na to reagować.
— Ja mam raczej ochotę ci przyłożyć, ale i tak cię wszystko boli, więc spasuję... — odparł młodszy od niego Saotome Ichiro, potrząsając długimi, niemytymi, czarnymi włosami, wciąż i wciąż przywodzącymi na myśl wodorosty. Alice odskoczyła od lidera, jak oparzona, gdy tylko usłyszała żołnierza.
— Przepraszam, nie wiedziałam — wytłumaczyła się. — Ja tylko tak... impulsywnie...
— Nie, nie przejmuj się. Ichiro przesadza, to wcale tak nie boli. Poza tym czuję, że podaliście mi leki, kiedy spałem, prawda? — uspokoił dziewczynę i zapytał bruneta Tora.
— Nie musielibyśmy, gdybyś wieczorem nie ominął dawki. To Alice znalazła cię uwalonego od krwi. Co ty sobie myślałeś? Zwykle jesteś bardziej odpowiedzialny! — zrugał go nie bez racji wojskowy, toteż lider nawet nie próbował się z nim kłócić. Nigdy zresztą nie był zbyt kłótliwy.
— Przepraszam was wszystkich. Miałem pracowity dzień i zapomniałem o lekach. Pewnie już w całym Dworzyszczu huczy, że coś mi się stało, prawda? — uśmiechnął się półgębkiem. Wiedział dobrze, że w ich niewielkiej społeczności każdy członek Wyższej Izby pełnił rolę celebryty i że sam był największym z nich.
— Dobrze, już dobrze. Najważniejsze, że nic się nikomu nie stało, nie uważacie? — próbował rozluźnić atmosferę Urijah. Szermierz nie oddawał tego swą aparycją, ale był chyba najmniej kłótliwym i jednym z najspokojniejszych członków Loży.
Cieszę się, że go mam. Że w ogóle przeżył masakrę Srebrnego Kręgu — pomyślał Tora, przypominając sobie wydarzenia, mające miejsce lata temu w Aquerii. Na chwilę obecną bardziej martwiło go jednak milczenie Cass, która sprawiała wrażenie obrażonej. — To przez Alice? Chyba będę musiał to jakoś wyjaśnić... — zrozumiał szybko lider.
— No dobrze... Nie mogę spędzić całego dnia w łóżku, prawda? Mogłyby mi panie pomóc? — zaproponował przyjaźnie Tora, przerzucając nogi na podłogę. Różowowłosa jako pierwsza zabezpieczyła go z prawej strony, zarzucając sobie jego ramię na barki. W wyrazie jej twarzy mężczyzna widział niespotykaną siłę woli, dzięki której powstrzymywała się od zadawania cisnących jej się na usta pytań.
     Cass nie była dla niego taka miła, choć wcale go to nie zaskoczyło. Wciąż jednak wsparła go z drugiej strony i wspólnie z drugą dziewczyną pomogła mu się podnieść. Tora niezauważenie napinał i rozluźniał mięśnie w różnych partiach ciała, by móc pobieżnie określić swój stan faktyczny. Nie przeraziło go to, co czuł. Był odrętwiały i zmęczony, a kończyny ciążyły mu, niczym obradzające w owoce gałęzie drzewa, ale mimo wszystko trzymał się dobrze.
— Widzimy się na obiedzie, Urijah, Ichiro — pożegnał się przy wyjściu srebrnowłosy.

***

     Ósemka dzieci pomknęła korytarzem prędzej, niż wiatr, gdy tylko zobaczyły prowadzonego przez swoje dwie towarzyszki lidera Loży. Podczas gdy Alice była tym widokiem cokolwiek zdumiona, srebrnowłosy wyprostował się i uśmiechnął w ich stronę, jak zawsze robiąc dobrą minę do złej gry.
— Wszędzie cię szukaliśmy, Tora! — zawołał jeden malec, ściskając pod pachą piłkę do kopania. — Masz trochę czasu? Idziemy? — ponaglił pytaniami drugi chłopiec. Wśród zbieraniny były też dziewczynki. Żadne z dzieci nie wyglądało na więcej, niż 11 lat.
— Słuchajcie, przykro mi, ale Tora nie najlepiej się... — zaczęła najdelikatniej, jak potrafiła Cass, lecz w tym właśnie momencie srebrnowłosy uciekł rękoma z ich pleców, postępując o krok do przodu, jakby wcale nie wracał ze skrzydła szpitalnego.
— Daj spokój, Cass! Przecież im obiecałem, prawda? — stwierdził z uśmiechem lider, po czym przybił piątkę chłopcu z piłką. — Chodźmy na dwór, może pokażę wam coś ciekawego! — zawołał do dzieciaków, które zawtórowały mu optymistycznym okrzykiem. Nie minął moment, a Tora popędził korytarzem razem z nimi, pozostawiając dwie niewiasty w osłupieniu lub gniewie. Osłupienie Alice wynikło jednak z tego, co zobaczyła, gdy zbieranina odwróciła się do niej plecami. Ze zdziwienia zakryła sobie usta dłonią, spoglądając pytająco na Cass.
— Tak, dobrze widziałaś... — potwierdziła kobieta. — Chodźmy za nimi. Wolę nie zostawiać Tory samego, chociaż udaje, że wszystko z nim w porządku. Pogadamy na zewnątrz — zaproponowała Hiszpanka, na co druga dziewczyna przystała bez namysłu. Zbyt wielu nowych rzeczy się dowiadywała, podczas gdy zbyt niewiele z nich rozumiała...

***

     Dziewczyny siedziały na uboczu, pod jabłonią, podczas gdy przed ich oczyma rozgrywał się mecz piłkarski na małą skalę. Jako że małych zawodników była ósemka, szybko rozgorzał spór o to, do której drużyny miał trafić Tora. Ostatecznie sam lider wyszedł z propozycją kompromisu, a wszyscy zgodzili się na jego przechodzenie ze strony na stronę co kilka minut. Dopiero wtedy jakakolwiek gra mogła się rozpocząć.
Całkiem milczy — zauważyła Alice, ukradkiem przyglądając się Cass. — To na mnie jest zła. Jestem pewna. Co jednak mogę zrobić, żeby ją udobruchać? Żeby nie widziała we mnie zagrożenia? Lubię ją. Nie chcę drzeć z nią kotów... — pomyślała z markotną miną. Cisza źle na nią działała i w desperackiej próbie jej przerwania wybrała najniebezpieczniejszy temat, jakim był sam Tora...
— Czy jest cokolwiek, czego on NIE potrafi? — spytała żartobliwie, trącając starszą dziewczynę ramieniem. Nie mogła wyjść z podziwu dla tego, co ten mężczyzna wyczyniał na ich prowizorycznym boisku. Piłka sprawiała wrażenie, jakby przyklejała się do jego ciała, kiedy przerzucał ją sobie nad głową, odbijał barkami i przebiegał pomiędzy grupką dzieci, nawet nie muskając żadnego z nich. Od czasu do czasu udawał oczywiście, że komuś udało się go prześcignąć lub jakimś sposobem ukraść mu przedmiot, lecz potem ponownie pokazywał wszystkim, jak wiele im brakuje, by osiągnąć jego poziom.
— Nic. Jeśli tylko ma okazje się czegoś nauczyć, nauczy się. Niezależnie od tego, czy chodzi o jakąś dziedzinę nauki, czy o grę na instrumencie, Tora będzie chciał to umieć. A uczy się szybciej, niż ktokolwiek inny... — wyjaśniła Cass. Sprawiała nawet wrażenie, jakby na moment przestała się boczyć na Alice, gdy opowiadała jej o Torze.
— A inni uczą się od niego... — dopowiedziała sobie różowowłosa. Te same dzieci, z którymi teraz grał w piłkę, wieczorami przed kolacją uczył podstaw walki wręcz. Czasem nawet proponował jej dołączenie do nich, ale dziewczyna bała się ośmieszyć. Jako ktoś, kto nie potrafił nawet używać energii duchowej, momentami czuła się gorsza od reszty. W Miracle City było tak samo... lecz tam widywała na co dzień o wiele mniej osób.
Tutaj każdy coś robi. Każdy stale pracuje, uczy się czegoś, doskonali... W jaki sposób Tora trzyma ich wszystkich w ryzach? Nie rozumiem tego. Wielu rzeczy nie rozumiem. Szczególnie gdy dotyczą jego... — myślała, obserwując jak lider praktycznie tańczy w powietrzu, ilekroć tylko odrywał się z piłką od ziemi. Wiatr go kochał, a on kochał wiatr - tyle pojmowała Alice i tak to sobie właśnie tłumaczyła.
— Zmieniłaś co do niego zdanie, prawda? — zapytała nagle Cass. Żadna z dziewczyn nie patrzyła na drugą. Alice odpowiedziała jej milczeniem, ale ona i w tym odnalazła to, czego szukała. — Jeszcze kilka tygodni temu robiłaś wszystko, byleby tylko się od niego odciąć. I od nas też. Co myślisz o nim teraz? — zadała kolejne pytanie z pełnią powagi w głosie. Bardzo niebezpieczne pytanie.
To pułapka. Muszę uważać, co powiem. Muszę uważać, co pokaże moja twarz. Niezależnie od tego, czy powiem prawdę, czy skłamię, nie mogę zdradzać niepewności — poinstruowała się w duchu Alice. Tego wszystkiego nauczył ją Joseph, choć rzadko kiedy uczył ją czegoś wprost. Nigdy zaś nie wyjawił jej, czemu tak naprawdę jej pomaga.
— Nie wiem, co o nim myśleć — wydusiła w końcu z siebie. — Zabrał mnie z miejsca, w którym czułam się dobrze od ludzi, którzy byli mi bliscy. Nieustannie zataja przede mną prawdę. Kiedy pytam o to innych, wszyscy odsyłają mnie do niego, lecz on nie chce powiedzieć. Nie jest ze mną szczery... ale wiem, że nigdy mnie nie okłamał — mówiła, ostrożnie dobierając słowa. Wiedziała, że Cass słucha, ale nie patrzyła w jej stronę. Tak było jej lepiej. — Troszczy się o mnie i o wszystkich mieszkańców Dworzyszcza. Traktuje was wszystkich, jak rodzinę, ale robi wszystko, co może, żeby mnie tak nie traktować. Żałuje tego, co ma się ze mną stać, ale... mam wrażenie, że nie chodzi tu o mój powrót do Miracle City. — Przez chwilę miała nadzieję, że Cass potwierdzi lub zaprzeczy jej słowom, ale przeliczyła się - dziewczyna milczała, jak grób. — Jest inteligentny i oczytany. Jest miły i kulturalny. Jest sprawiedliwy i nie ocenia książki po okładce. Jest wyrozumiały i... troskliwy. Ja... powoli przestaję się dziwić, że wszyscy tak mu ufacie...
...ale jak taki człowiek może być głową tajnej organizacji, którą ściga połowa Morriden? — Tego już nie powiedziała na głos.
— Masz rację. Ze wszystkim... — mruknęła pod nosem Cass i spojrzała w ziemię, jakby zastanawiała się nad swoim własnym zachowaniem. — Cholera, jestem taka głupia! Dosyć już. Posłuchaj mnie, Alice. Ostatnimi czasy ty i Tora... zżyliście się. Do tego stopnia, że zaczęłam się zastanawiać, czy... czy może nie jest to jakaś "głębsza" znajomość. Jest tak, czy nie? — zapytała, czerwieniąc się ze wstydu. Ewidentnie nie spodziewała się, że kiedykolwiek zada komukolwiek takie pytanie. Alice była jednak mniej zaskoczona.
"Kocha go do szaleństwa..." — przypomniała sobie, co jej powiedział Joseph. Przyjrzała się uważniej pierwszej osobie w Loży, którą naprawdę polubiła. — Jest ładna. Naprawdę ładna. Gdyby chciała... mogłaby zdobyć większość mężczyzn w Dworzyszczu, nie mówiąc już o samej Wyższej Izbie — wywnioskowała.
     Miała latynoską cerę i głębokie, ciemne oczy. Była smagła, gibka i wysportowana. Miała długie, kruczoczarne włosy, których kosmyki niesfornie zwijały się w plątaninę zygzaków. Ustami też mogła się chwalić - pełnymi, dużymi, znającymi dotyk wielu innych ust. Długie nogi, uwydatnione pośladki, średniej wielkości piersi - jej aparycji nic nie brakowało, a pochodzenie nadawało Cass egzotycznego piękna. Nosiła opięte, cienkie spodnie, w zależności od nastroju chodziła na wysokich obcasach lub bez jakichkolwiek, górne części jej garderoby przeważnie odkrywały pępek i większą część rąk, a ciemnozłote bransolety z reguły podzwaniały na jej nadgarstkach. Cass od zawsze sprawiała wrażenie kobiety, która potrafiła ściągać na siebie spojrzenia. Alice parę razy miała okazję dowiedzieć się, skąd starsza dziewczyna posiadała tę zdolność, ale ostatecznie zawsze rezygnowała z tej możliwości - Joseph umiał to uszanować i tym poszanowaniem sprawił po raz pierwszy, że różowowłosa zaczęła go lubić.
— Nie, nie jest! Nie wiem, skąd ci to w ogóle przyszło do głowy! — zaoponowała otwarcie Alice ze zdziwioną miną. Wiedziała, że zdziwienie na jej twarzy doda jej wiarygodności, choć spodziewała się tego, że dostanie się pod gradobicie pytań. Wykorzystywania mimiki też nauczył ją Joseph.
Aż trudno uwierzyć, że właśnie jego wiedza będzie mi się przydawać najczęściej... — pomyślała dziewczyna z rozbawieniem, którego nikomu nie pokazała.
— Lubię Torę, przyznaję. Ale ciebie też lubię. I tego idiotę z irokezem też. I Ichiro, chociaż za bardzo się o wszystkich martwi. I Josepha, chociaż czasami mnie przeraża. I Urijaha też, bo zawsze jest dla wszystkich taki miły, że ma się ochotę podejść i go przytulić... — przerwała i odchrząknęła, uświadomiwszy sobie, że powoli zaczęła przesadzać. — Chcę ci tylko powiedzieć, że z mojej strony to są zawsze te same uczucia. Nigdy nie pomyślałam o Torze ani o... reszcie w taki sposób. I nie chcę pomyśleć, bo... no sama na nich spójrz. — Wzdrygnęła się gwałtownie na myśl o wejściu w jakikolwiek bliższy kontakt ze "Stanem o połowie twarzy"... i usłyszała śmiech - zwiastun sukcesu. Cass parskała śmiechem, ilekroć próbowała zakryć usta, ewidentnie wyobraziwszy sobie przynajmniej coś podobnego.
— Alice... nie, nie wiem, co się dzisiaj ze mną dzieje. Wcale nie chciałam cię o to pytać. Po prostu... tak jakoś mi się wymsknęło — zaczęła się tłumaczyć, gdy tylko przeszedł jej atak wesołości.
— Nie. To dobrze, że o tym powiedziałaś. Skoro przyszło ci to do głowy, to znaczy, że się nad tym zastanawiałaś, a skoro się zastanawiałaś, to dobrze, że już nie musisz. Nie chcę, żebyśmy ze sobą walczyły, okej? Słusznie, czy niesłusznie... — Różowowłosa uśmiechnęła się pod nosem, choć to nie do Cass kierowała ten uśmiech.
Naito pewnie... powiedziałby coś podobnego — uświadomiła sobie w tym momencie.
— Tak. Racja... — przyznała latynoska, po czym westchnęła ciężko. Krzyczące dzieci na nieistniejącym boisku skupiały się głównie na Torze, będącym podstawowym elementem obydwu drużyn. — Trzeba pogadać z Willem. Fajnie by było, gdyby zebrał parę osób i zrobił dzieciom jakiś plac zabaw, czy coś w tym guście. Praca to nie wszystko. Czasem trzeba się zrelaksować — stwierdziła z powagą kobieta.
Zmieniła temat. Wykorzystała dzieci, żeby to jak najlepiej zamaskować. Pewnie i tak mówi szczerze, ale mimo wszystko martwi ją sprawa z Torą. Powinnam zapytać? Jeśli nie teraz, to kiedy... — pomyślała Alice. Już otwierała usta, gdy nagle...
— Inni... na pewno nic ci o mnie nie naopowiadali? — nadeszło nagle pytanie. Hiszpanka nie patrzyła w stronę rozmówczyni, co nie umknęło uwadze różowowłosej.
Trudny temat. Dlatego nie chce, żeby ktoś widział jej twarz — oceniła od razu, jak ją nauczono.
— Na pewno. Już o to pytałaś, pamiętasz? — Dotknęła jej ramienia wierzchem dłoni. Od serca, na moment - by okazać troskę i swoją bliskość. — Jeśli chcesz mi coś powiedzieć... to jesteśmy teraz same, dookoła nikogo, kto mógłby podsłuchać... Wiesz, co mam na myśli.
     Wiedziała. Mimo to jednak kilkanaście razy zmieniała zdanie o tym, jak powinna zacząć. W ogóle nie miała ochoty o tym mówić, ale z niewieloma przedstawicielkami swojej płci utrzymywała na tyle bliski kontakt, by w ogóle poruszyć ten temat. Alice była wyjątkiem - częściowo z jej własnej inicjatywy, częściowo z przypadku, a częściowo przez wagę, jaką przykładał do dziewczyny Tora.
— Wiesz... Nie, na pewno wiesz. Mam na myśli... że ja i Hisato nie jesteśmy niczym więcej, niż tylko... przyjaciółmi, towarzyszami, trochę rodzeństwem. Rozumiesz, do czego zmierzam? — Odwróciła się. Wolała jednak mieć na kim zawiesić wzrok, gdy mówiła.
Po imieniu... — zauważyła Alice. — Zapowiada się ciężko.
— Podejrzewam, że słowo-klucz brzmi... "tylko"? — zmieniła stwierdzenie w pytanie, by nie zabrzmieć zbyt oschle. Hiszpanka pokiwała głową. — Coś... stoi wam na przeszkodzie?
— Wszystko — westchnęła latynoska, wypuszczając powietrze z płuc i opierając się plecami o pień jabłoni. — To wszystko, co o nim powiedziałaś było prawdą, ale... o mnie tego samego nie mogłabyś powiedzieć.
— To znaczy? Nie chcesz mi chyba powiedzieć czegoś w stylu "Nie zasługuję na niego", prawda?
— Nie rozumiesz... — bąknęła Cass. — To nie są rozterki wzdychającej do plakatu nastolatki, wiesz? Tu chodzi o moją... przeszłość. Widzisz... za życia mieszkałam razem z młodszym bratem w Alicante w Hiszpanii. Nie mieliśmy pieniędzy... a bez pieniędzy sieroty nie przeżyją. Sęk w tym, że... pieniądze trzeba jakoś zdobyć — przerwała. Momentalnie z pewnej siebie, pociągającej, młodej kobiety zmieniła się w przestraszoną małą dziewczynkę, stojącą nad krawędzią przepaści i nie mogąca się wycofać. — Mój brat Sal - to skrót od Salvador - był... naprawdę słodkim chłopakiem. Miłym, troskliwym... ale beznadziejnie naiwnym. Nie miał bladego pojęcia, jaki jest świat i jakie jest życie. Bezgranicznie mi ufał i zawsze starał się pokazać, że jest facetem i że potrafi mnie przed wszystkim obronić, ze wszystkim mi pomóc... ale był tylko małym, młodszym braciszkiem. Nie chciałam, żeby musiał tyrać, jak wół za marne pieniądze i chłonąć cały ten brud, jaki spotyka się w slumsach. I właśnie dlatego się na to zgodziłam... — Jeszcze raz zamilkła, wstrzymując oddech, jakby próbowała odwlec nieuniknione i jakby nigdy nikomu tego nie mówiła. — Zostałam dziwką, okej? — wypaliła. — Prostytutką w hiszpańskich slumsach...
Żałuje. Bardzo żałuje. Nienawidzi tej części siebie. Tej części swojej przeszłości... — przeanalizowała ją w myślach Alice. Nie potrafiła sobie wyobrazić przywodzącej na myśl starszą siostrę Cass w najstarszym zawodzie na świecie. Ten obraz do tego stopnia kłócił się z tym, co widywała na co dzień... że uwierzyła natychmiastowo i bez wahania.
— I... to dlatego boisz się zejść z Torą? Przez coś, co zrobiłaś, żeby przeżyć? Przez coś, co zrobiłaś z miłości do brata? Naprawdę? — Różowowłosa spróbowała jakoś do niej trafić, choć wiedziała, że wychodzi przez to na bardziej szyderczą, aniżeli współczującą. Wolała jednak to, niż udawanie zrozumienia dla tego, co czuła latynoska.
— To nie tak! — podniosła głos Cass. — To nie żaden "jednorazowy wybryk", do cholery! Nie rozumiesz? Ja... miałam wielu mężczyzn. Dziesiątki, jeśli nie setki. Miałam wielu... a wielu miało mnie. Robiłam rzeczy, których wstydzę się do dzisiaj i które próbuję uznawać za złe sny, kiedy tylko sobie o nich przypomnę. Dotykali mnie, bawili się mną... bili mnie. Jestem brudna, Alice. Po prostu brudna. Na każdym kroku to czuję. Na każdym kroku to na mnie ciąży i nie potrafię się tego pozbyć! Nienawidzę tego! — wybuchła nawet gwałtowniej, niż miała zamiar. — Pewne nawyki, zachowania, sposób myślenia... to wszystko zostaje w człowieku. Nigdy się tego nie pozbędę. Co z tego, że umarłam? Że wiodę teraz całkiem nowe, lepsze życie pośród ludzi, których szanuję, przy których czuję się bezpiecznie i których... kocham? Zostanie Madnessem to nie "zaczęcie od nowa". To tylko przedłużenie tego, kim było się za życia...
— Nie — zaoponowała Alice stanowczo i bez namysłu, czym zaskoczyła Cass. — Wcale nie. Za życia wybrałaś jedną drogę, bo nie miałaś żadnych innych do wyboru. Teraz tak nie jest. Teraz jesteś w innym miejscu z innymi ludźmi, robiąc inne rzeczy i żyjąc inaczej. Nie możesz wymazać przeszłości, więc czemu tak bardzo tego chcesz? Jesteś bogatsza w przeżycia, w doświadczenia, w...
— Co ty pieprzysz?! — krzyknęła na nią w nerwach latynoska, przerywając jej. — Przeżycia? Doświadczenia? Co w tym, kurwa, dobrego? W tym, że sprzedawałam ciało za pieniądze najpaskudniejszym ludziom pod słońcem? W tym, że brzydzę się samej siebie, gdy tylko widzę swoje odbicie? W tym, że nienawidzę tego, kim byłam i tego, co robiłam? Po chuj mi takie doświadczenia?! Gdybym wiedziała... że tak się stanie... że niezależnie od wszystkiego po śmierci będę mogła spróbować od nowa... nie zrobiłabym tego. Zabiłabym się. Nawet jeśli oznaczałoby to... zostawienie Sala samemu sobie. — Otwarta dłoń, z głuchym plaśnięciem uderzająca w policzek Hiszpanki skutecznie przerwała jej wyznanie, pozostawiając na twarzy kobiety czerwony ślad. Osłupiała Cass uderzyła głową o drzewo, mimochodem dostrzegając łzy w kącikach oczu Alice.
— Ty przynajmniej masz jakąś przeszłość! Wiesz, kim byłaś! Masz pojęcie, jak bardzo JA chciałabym to wiedzieć? Jakie to trudne, kiedy najmniej wiesz o samej sobie? Ile bym dała, żeby tylko wiedzieć, jak wyglądało moje dotychczasowe życie? Choćbym nawet była nikim... chciałabym o tym wiedzieć. Nie mów tak o sobie, proszę... — wycedziła przez zęby różowowłosa. Między niewiastami nastała dłuższa chwila milczenia, przerywana tylko krzykami na "boisku" i gwizdami, które zaczynały rozlegać się wokół niego, kiedy to mieszkańcy Dworzyszcza przystawali popatrzeć na mecz w przerwie w pracy.
     — Nie... nie chciałam. Wierzysz mi, prawda? — wyrwało się z ust Cass. Obie patrzyły już tylko na Torę i dzieciaki, na siebie w ogóle nie spoglądając, choć opierały się plecami o ten sam pień drzewa.
— Wierzę — westchnęła Alice. — Przepraszam. Nie chciałam cię uderzyć. Po prostu... emocje wzięły górę i... tak wyszło. Wiem, to brzmi idiotycznie, ale inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. — Zobaczyła kątem oka, jak Cass kiwnęła głową ze zrozumieniem. — Powiedz mi... czemu uważasz, że twoja przeszłość byłaby dla Tory jakąkolwiek przeszkodą? Ale tak szczerze i bez wykrętów. Nie chcę już gdybać i się nad tym zastanawiać.
— Wciąż jest mężczyzną, wiesz? — zaczęła pytaniem Cass. — Najlepszym, jakiego znam. Najlepszym mężczyzną i najlepszym człowiekiem, jakiego znam. Jest naszą nadzieją. Tym, co nas połączyło i tym, co wskazuje nam drogę do naszej Utopii. Do naszego małego raju, który zaczęliśmy już tworzyć. Robi dla nas wszystko... podczas gdy o siebie nie dba wcale. Pomaga nam, jak tylko może, chociaż nikt nie potrafi pomóc jemu. To wszystko pochłania go na tyle, że rzadko kiedy ma okazję naprawdę żyć. Naprawdę odetchnąć i zapomnieć o wszystkim. A zasługuje na to. Jeśli ktokolwiek zasługuje na odpoczynek, to na pewno on. Myślisz, że... że potrafiłby patrzeć na mnie inaczej, niż dotychczas? Że mogłabym mu pomóc? Że wiedza o tym wszystkim, co robiłam by mu nie przeszkadzała? Że to faktycznie byłby dla niego odpoczynek, a nie kolejna udręka?
— Wiesz co? Myślę tylko, że chyba zapomniałaś, o kim mówisz — odparła nieco ostro Alice. — Czy ty siebie słyszysz? To najdurniejsze pytania, jakie w życiu słyszałam. Przecież mowa o TORZE! Serio wydaje ci się, że człowiek, którego tak kochasz byłby w stanie myśleć w ten sposób? To ty powinnaś go znać lepiej, niż ja. Jesteś z nim od lat! To TY się dla niego liczysz, a nie ludzie, których spotkałaś w życiu...
Czy kilka tygodni temu potrafiłabym powiedzieć coś podobnego? — zapytała się siebie w duchu Alice, ale sobie nie odpowiedziała.
— Zrobiliśmy z ciebie strasznie przemądrzałą dziewuchę... — mruknęła pod nosem Cass, odwracając się do niej plecami. To była ta sama Cass, która nieustannie ucierała różowowłosej nosa, odwiedzając ją w jej pokoju. Obie dziewczyny uśmiechnęły się do siebie nawzajem, choć żadna nie patrzyła na drugą.
Sukces! — uśmiechnęła się jeszcze szerzej Alice, lecz wtem przypomniała sobie coś, co usłyszała kilka chwil wcześniej.
— Chwileczkę... Powiedziałaś, że nikt nie potrafi pomóc Torze? Dlaczego? Co z nim? I dlaczego musi brać te dziwne leki? — wypaliła na jednym oddechu, z zaaferowaniem zwracając się ku Cass.
— Chcesz wiedzieć, co? — odezwała się cicho i bez życia Cassandra Mendez. — No dobrze... — Wciągnęła do płuc tyle powietrza, ile tylko mogła, chwaląc każdą milisekundę czasu, którą w ten sposób zyskała. — On umiera, Alice. Tora umiera...

Koniec Rozdziału 203
Następnym razem: Jad

wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział 202: Ideał

ROZDZIAŁ 202

     Było samo południe. Słońce powoli zaczynało dawać się we znaki białowłosemu chłopakowi z Makbetem w dłoni. Krople potu odrywały się od krawędzi podbródka i spadały na ziemię... z wysokości dwudziestu metrów. Trening Rinji'ego odbywał się bowiem w powietrzu. Dziesiątki, jeśli nie setki kul ze skrystalizowanej energii duchowej lewitowały w nieregularnie rozłożonej grupie ponad zrujnowaną częścią miasta. Samo ustanie na nich nie było proste, nie mówiąc już o chodzeniu, bieganiu, czy... walce. Na tym jednak zależało liderowi i na tym polegał styl walki rodu Okuda - na perfekcyjnym zmyśle równowagi i nienagannym balansowaniu ciałem.
Tragedia. Przez cały ten czas, gdy go nie było zdążyłem zapomnieć, jaki jest silny... — pomyślał chłopak, spoglądając na lidera z wytatuowaną na całej twarzy czaszką. Mężczyzna siedział po turecku na trzech, może czterech kulach, bez trudu się na nich utrzymując. Prawą rękę trzymał za plecami, a wszystkie palce lewej - poza wskazującym - miał zgięte.
Stale dostosowuje swój poziom do mojego poziomu... ale to upokarzające. Nie mogę się pogodzić z tym, że potrzeba mu tylko jednego palca, żeby sobie ze mną poradzić. Nie musi się nawet ruszać z miejsca... — Z przyklęku podniósł się na równe nogi. Lewą dłoń utrzymywał na wysokości podbródka, podczas gdy prawą wprawił Makbeta w ruch wirowy, wywijając nią, jak helikopter śmigłami. Mimo to jednak pozostał w miejscu. — Płynność. Potrzeba mi płynności we wszystkim, co robię. To właśnie Sendo no Tatsumaki. Okuda nie macha kosą. Okuda z nią tańczy. Cokolwiek się nie stanie, muszę się poruszać płynnie. Jeśli jeden taniec mi się nie uda, muszę od razu przejść do innego... ale to nie takie proste. Brakuje mi...
FINEZJI — mówiły litery układające się przed obliczem niemego lidera.
— No dzięki... — mruknął tylko Rinji.
Finezja, płynność, balans, równowaga, kontrola energii... Muszę poprawić tyle rzeczy, a wszystko to tylko po to, żeby walczyć z własnym bratem — podsumował z goryczą i kolejny raz ruszył przed siebie, przeskakując z kuli na kulę.

***

     — Jesteś! — zawołała Alice, podbiegając do schodzącego po schodach srebrnowłosego. Tora uśmiechnął się tylko bez słowa, przystając przy dziewczynie. — O czym rozmawialiście? — zapytała go różowowłosa, bacznie mu się przyglądając i czujnie wyszukując fałszu w obliczu lidera.
— To Joseph nauczył cię tej wścibskości, prawda? — zaśmiał się mężczyzna, gestem skłaniając dziewczynę do pójścia przodem. Drzwi były otwarte na oścież - jak zwykle w ciągu dnia, jako że przez Dworzyszcze przewijały się tłumy ludzi.
— Człowiek sam się uczy takich rzeczy, gdy nikt nie chce mu prawie nic powiedzieć... — fuknęła urażonym tonem Alice, żeby przypadkiem nie przyznać Torze racji. — Odpowiesz mi, czy nie?
— Richard miał po prostu pewne... wątpliwości. Odnośnie tego, co dzieje się teraz w Loży — wyjaśnił w skrócie mężczyzna.
— Nie zauważyłam, żeby działo się teraz cokolwiek, czego spodziewałabym się po tajemnej organizacji, czy czym tam jesteście... — skomentowała dziewczyna, ale Tory nie dało się zirytować. Lider po prostu uśmiechnął się do niej w specyficzny sposób, jak robił to już dziesiątki razy. Zawsze ten specyficzny uśmiech sprawiał, że Alice czuła się traktowana, jak mała dziewczynka. Teraz również tak się poczuła, ale jedynym, co zrobiła było odwrócenie twarzy od mężczyzny.
— Tak sądzisz? Cóż... nie mam prawa ci się dziwić, ale mimo wszystko nie masz racji — odpowiedział jej na to srebrnowłosy.
— Ale oczywiście nie możesz mi o tym powiedzieć, prawda? — zgadła od razu dziewczyna, z czego wcale nie była zadowolona.
— Ale mogę ci powiedzieć o wielu innych rzeczach — uśmiechnął się Tora.
— To mów.
— O?
— O... Dworzyszczu.
     Kilkupiętrowy, rozległy budynek, z którego wyszli znajdował się w centrum wszystkiego, na średniej wysokości wzgórzu porośniętym trawami. Morza traw otaczały również samo wzgórze na przestrzeni setek, a może i tysięcy metrów z małymi tylko wyjątkami, z których większość pochodziła z ingerencji ludzkiej ręki. Odgrodzone z jednej strony górami siedliszcze Loży zdawało się być względnie bezpieczne, a brak jakichkolwiek nieszczęśliwych wypadków, czy innych zajść podczas pobytu Alice w Dworzyszczu tylko to potwierdzał. Gdy lider i pozostająca pod jego opieką "zakładniczka" schodzili ze wzgórza jedynym łagodnym spadem, dziewczyna widziała niedaleko większe i mniejsze budynki, których przeznaczenia nie znała. Widziała też zaokrąglone, szklane domy, pola uprawne, a na nich ludzi, kilka stawów, widniejący daleko z przodu las oraz blade, ogromne kryształy. Te kryształy z kolei budziły skojarzenia z meteorytami, częściowo zagłębione w płytkich dołkach. Pod wieczór członkowie społeczności używali kryształów jako lamp. Wtedy to właśnie unosiły się one w górę, by oświetlić rozleglejszy obszar. Te właśnie światła widywała często z dachu Alice.
— Sami zbudowaliśmy to miejsce — powiedział do niej Tora, kiedy już byli na dole. Z tej perspektywy budynki zaczęły przypominać niewielką wioskę, choć wyglądem do żadnej wioski nie pasowały. — Z początku tylko ja i ci, z którymi siedzisz przy jednym stole. Z czasem znajdywaliśmy coraz więcej ludzi, ale pierwszą wersję naszej... bazy stworzyliśmy własnoręcznie. Nigdy nie ustalaliśmy dla niej żadnej nazwy. To Joseph określił ją jako Dworzyszcze i jakimś cudem to się przyjęło. Potem za Dworzyszcze zaczęto uważać również wszystko to, co poza nim. Wtedy już raczej nie było sensu w uświadamianiu komukolwiek, że nie ochrzciliśmy tego miejsca. — Szklane budynki widziane z góry okazały się być szklarniami, na polach rosła pszenica, z grządek wyłaniała się zieleń świeżych, zdrowych warzyw, a nad wszystkim czuwali Madnessi, czyniąc to na morrideńską modłę. W prawie każdym procesie brała udział energia duchowa.
Oni są słabi. Nie potrafią walczyć. Tak, jak ja... — pomyślała dziewczyna na widok nieznajomych, którzy również różnili się od siebie prawie wszystkim. Różne kolory skóry, wiek, styl ubierania się, sposób poruszania, a niekiedy historia życia, którą ukazywało samo tylko ciało.
— Nie zbieracie konkretnych ludzi... — zauważyła po chwili Alice, zwracając się do Tory. Wkraczali właśnie pomiędzy domy i ktoś z naprzeciwka wychodził im na powitanie, ale był jeszcze daleko. — Połykacze Grzechów to przynajmniej na początku byli tylko Kantyjczycy. Przed zjednoczeniem Morriden ludzie tak samo się dzielili. U was są tu... chyba wszyscy — wyjaśniła mu, żeby nie zostać opacznie zrozumianą.
— Nie, Alice, nie wszyscy. Nie prosiłem każdego, kogo napotkałem na swojej drodze, żeby do nas dołączył. Nigdy nikogo o to nie prosiłem — odparł srebrnowłosy. — Źle wyobrażasz sobie to, czym jesteśmy. Nie chciałbym kroczyć ramię w ramię z ludźmi, z którymi nie łączą mnie żadne więzi i którym nie mogę zaufać. W Loży mamy setki osób, a ja doskonale znam i ufam każdej z nich. To osoby, które rozumieją nasz cel. Wiedzą, czego brakuje Morriden i jaki powinien być idealny kraj. Jaka powinna być Utopia. Doświadczyli w życiu wielu okropieństw i chcą kraju, w którym coś takiego by się nie zdarzało. Morriden nie jest tym krajem... choć nadal nie przestało udawać — przerwał z niezadowoleniem na twarzy. Niezadowolenia tego nie można było pomylić ze złością. Przypominało to bardziej zawód.
— I chcesz być w tym kraju kim? Królem? Cesarzem? Bo na pewno to ty chcesz nim władać... — odezwała się podejrzliwie Alice. Ignorowała już zabudowania, zamiast nich skupiając się na samym liderze.
— Jeśli moja rodzina będzie mnie chciała, zostanę przywódcą. Jeśli wybierze kogoś innego, będę mu służył radą i siłą, kiedy ktoś spróbuje skrzywdzić naszych obywateli. Ja jednak wysłucham każdego z nich tak, jak robię to dzisiaj. Wprowadzę w życie ich pomysły i powierzę w ich ręce to, jakim będę władcą. Jeśli ta pozycja mnie zmieni, woda sodowa uderzy mi do głowy, a ja przestanę myśleć o tym, o czym myśleć powinienem, moi przyjaciele na pewno mi to powiedzą. Władca nie powinien być bogiem, do którego trzeba wznosić modły i przemawiać poprzez pośredników. Władzę należy scentralizować, to prawda, ale władca to człowiek, który swoich ludzi prowadzi, który baczy na ich problemy i chce dla nich jak najlepiej. Tak ja to widzę, Alice. A co z tobą? — Gdy dialog z Torą zamieniał się w monolog, dziewczyna zawsze milkła. Jego słowa zbyt mocno zakorzeniały się w jej głowie, by mogła z wystarczającym sceptycyzmem się do nich odnosić i bardzo tego nie lubiła. A ilekroć chciała mu powiedzieć coś, co mogłoby go zranić, przypominała jej się rozbijająca się o klawisz słona kropla...
No właśnie. CO ze mną...? — pomyślała z goryczą różowowłosa.
— Naprawdę wierzysz, że będziesz taki wspaniałomyślny, sprawiedliwy i bezstronny? Twoja Utopia brzmi ładnie, ale... jakoś tak biednie, nie sądzisz? — skontrowała zaraz i spodziewała się zobaczyć zawód lub może politowanie... ale ujrzała uśmiech.
— Pewien człowiek powiedział mi kiedyś... że jeśli wierzę w te bzdury, to chyba okłamuję sam siebie. Dzisiaj stoję na czele społeczności, która nazywa się Lożą Kłamców. Wiesz czemu? — pochylił się nad nią z ręką na boku, patrząc jej w oczy. Alice cofnęła się o pół kroku.
Co to za głupie pytanie? Retoryczne? Odpowiedzieć, czy nie? Mogę wyjść na idiotkę, jeśli to jednak retoryczne... — zastanawiała się w nerwach przez kilka chwil, aż w końcu zadecydowała.
— Długo nad tym myślałeś? — posłała w jego kierunku lekki przytyk, ale zapomniała, że jego nie można było zdenerwować.
— Mówiąc szczerze, całkiem długo. Kiedy któregoś razu przypomniałem sobie tamtą rozmowę i uświadomiłem, że moja rodzina "okłamuje się" tak samo, jak ja, doszedłem do wniosku, że to wszystko brzmi dość poetycko. Poezja z kolei skojarzyła mi się z teatrem i stąd kłamcy mają swą lożę. Co sądzisz? — jak zwykle zapytał srebrnowłosy.
— Słyszałam gorsze genezy... — przyznała dziewczyna.
     Dotarli tymczasem do człowieka, który z daleka wyszedł im na spotkanie, a który wlókł się niemiłosiernie, jakby ledwo chodził. Różowowłosa przyjrzała się z ukosa ciemnoskóremu, starszemu panu o dobrotliwym wyrazie pomarszczonej twarzy. Lewa nogawka jego spodni podwinięta była za kolano - czarne, wykonane z heracleum kolano, podobnie zresztą, jak cała kostka i stopa, na którą to nawet nie zakładał skarpety, czy buta. Staruszek miał krótkie, kręcone włosy siwej barwy, niczym rodowity mieszkaniec Aftryki, brązową koszulę i uśmiech na licu, posyłany gościom już z daleka.
— Hisato, mój chłopcze! — krzyknął do Tory, rozkładając ręce z radością kryjącą się za okrągłymi szkiełkami okularów. Oprawki miał tak cienkie, że na pierwszy rzut oka mogłyby rozpaść się przy najlżejszym dotyku. — Ależ cię dawno nie widziałem! — Stary murzyn uściskał serdecznie lidera Loży, poklepując go przy tym po plecach.
— Przykro mi, panie Bohlale. Miałem ostatnimi czasy sporo rzeczy na głowie, ale bardzo się cieszę, że pana widzę — przywitał się z uśmiechem srebrnowłosy. — Jak rodzina? Nubia czuje się lepiej? — spytał od razu.
— Tak, ale jak tylko wydobrzała, znów poszła pomagać chłopcom w szklarniach. Powiedz jej coś, Hisato, proszę cię! Ciebie na pewno posłucha. Uwielbia cię! — poprosił rozpaczliwie staruszek, tak skupiony na Torze, że na Alice praktycznie nie zwrócił uwagi... a ona sama nie planowała zagadywać nieznajomych jej ludzi.
— Hahah, zajrzymy do nich na koniec, dobrze? Wyszedłem dzisiaj, żeby oprowadzić kogoś po Dworzyszczu... — zdradził ją bezczelnie ten, którego nazywano tu Hisato, odsłaniając ją na widok Bohlale'a. Dziewczyna zasępiła się w kierunku dezertera, ale próbowała posłać udawany uśmiech w stronę murzyna.
— Och, a cóż to za młoda duszyczka? Witam cię serdecznie, dziecko! — uśmiechnął się poczciwie Bohlale, ale różowowłosa myślała wtedy tylko o tym, że nigdy dotąd nie słyszała dziwniejszego imienia, niż to jego.
— Mam na imię Alice. Mi również miło — odpowiedziała grzecznie, jako że tak należało, a przecież czarnoskóry staruszek faktycznie zdawał się bardzo miły. — Przykro mi, ale powinniśmy już iść. I tak ruszyliśmy później, niż planowaliśmy... — ucięła szybko wszelkie możliwe kierunki, w jakie mogła potoczyć się rozmowa i dołączyła do Tory. Murzyn machał do nich jeszcze, gdy przechodzili dalej, podczas gdy on sam ewidentnie zmierzał na pole kukurydzy.
— Bohlale był za życia pedagogiem. Nubia to jego wnuczka. Nie jest już może w kwiecie wieku, ale za to... — zaczął mówić, ale szybko przerwał srebrnowłosy.
— To mnie teraz nie interesuje! — warknęła zdenerwowana dziewczyna, ale on zrobił tylko zdziwioną minę, nie mając pojęcia, czym sobie na jej gniew zasłużył. — Nie wiedziałam, że masz na imię Hisato. Byłam przekonana, że Tora. Wszyscy tak na ciebie mówią, a teraz się okazuje, że ja jedna jestem głupia i nie wiem... — ofukała go z wyrzutem i czekała na wyjaśnienia, krzyżując ręce na piersiach.
— Cóż... nie wszyscy, jak się okazuje — oświadczył z uśmiechem mężczyzna. — Nie miałem pojęcia, że nie wiesz. Ludzie nazywają mnie Tora, to fakt, ale nazywam się Kanegawa Hisato. Mam nadzieję, że nie jesteś zła... — zwrócił się do niej, a ta odwróciła wzrok.
— Po prostu... zdziwiona — mruknęła pod nosem. — A ten... Bo-cośtam? Wygląda na to, że bardzo cię lubi — zmieniła temat, co lider jak zwykle uszanował.
— Bohlale. Ja go również lubię. Ma dobre podejście do dzieci. Wydaje mi się, że też takie mam, choć jestem pewien, że trochę nauczyłem się od niego samego. Zresztą w Dworzyszczu wszyscy jesteśmy rodziną, a członkowie dobrej rodziny raczej się ze sobą nie gryzą... — sprostował Tora, uśmiechając się z zadowoleniem.
— Wszystkiego się od kogoś uczysz... — zauważyła z przekąsem Alice. — Sebastian uczył cię gry na pianinie, Bohl... Pedagog polepszył ci kontakt z dziećmi. Do czego ci to wszystko?
— To się nazywa samodoskonalenie. Są wśród nas spece od wszystkiego. Ludzie, którzy opanowali setki różnych sposobów wykorzystywania energii duchowej, muzycy, kucharze, złote rączki, weterynarze, lekarze, jubilerzy, stolarze, psycholodzy... Wszyscy wnoszą coś do Loży i do Utopii, którą chcemy stworzyć. I jeśli ta Utopia ma być samowystarczalna i nie wyrządzać szkody środowisku, musimy ich talenty jak najlepiej wykorzystać. Musimy uczyć się od innych, w zamian oferując to, w czym my jesteśmy dobrzy. W ten sposób tworzymy fundamenty pod to wszystko i zabezpieczamy się przed sytuacją, w której nikt nie przejmie po nas naszej wiedzy. Ja chcę być przydatny w jak największym zakresie i dlatego uczę się wszystkiego, co jest dla mnie nowe. Innym wpajam to samo i zachęcam do podobnych działań. Rozumiesz, czy trochę zamotałem? — zaśmiał się na koniec, zahaczając kciukami o kieszenie spodni i idąc tak dalej.
— Zamotałeś, ale rozumiem — odparła dziewczyna. — Jeśli wszyscy będą umieć wszystko... to w pewnym sensie faktycznie będą samowystarczalni, ale nie do końca, prawda?
— Nie będą umieć wszystkiego. Jeśli w ogóle nie masz do czegoś talentu, będziesz mieć problemy z zostaniem w tym czymś mistrzem. Tak samo jeśli uznajesz coś za zbędne, nie będziesz próbować się tego nauczyć. Dlatego zawsze będą wśród nas ci, którzy umieją coś, czego nie umieją inni. Dlatego też ostatnią linią obrony Loży jest Wyższa Izba...
— Bo oni wszyscy nie umieliby się obronić, prawda?
— Tak. Nie chcę nawet, żeby musieli to robić. W ostateczności chcę tylko stworzyć im Utopię, o której wszyscy wspólnie marzymy. Będę walczył, jeśli ktoś mnie do tego zmusi i nie pozwolę, by mojej rodzinie działa się krzywda. Trzymamy się razem i możemy sobie ufać, Alice. Wiesz, jak bardzo graniczy to z cudem przy tak ogromnej grupie, jak nasza?
— Nawet sobie nie wyobrażam, jak można znać tak dobrze tysiąc osób... Dla mnie to byłoby nieosiągalne. Nie wiem nawet, czy chciałabym tak umieć — stwierdziła dziewczyna.
A ty to robisz. Ty faktycznie znasz i troszczysz się o wszystkich. O każdego z osobna. Nie rozumiem tego. Jak ktoś taki może istnieć? — myślała o Torze.
— Jesteś częścią naszej drogi do celu... — powiedział nagle pod nosem srebrnowłosy, zatrzymawszy się w miejscu. Alice otworzyła szerzej oczy, mrugając ze zdziwieniem. — Bardzo chciałbym, żeby było inaczej i już teraz myślę, jak cię za to przeproszę. Chciałbym, żebyś naprawdę stała się jedną z nas, ale nie mogę sobie pozwolić na uznanie cię za nią. A wszystko dlatego... że pewnego dnia stąd znikniesz. I to niezależnie od tego, kto cię stąd zabierze.

Koniec Rozdziału 202
Następnym razem: Prostytutka

czwartek, 13 sierpnia 2015

Rozdział 201: Pragmatyk

ROZDZIAŁ 201

     Bez względu na wszystko, zawsze sypiał z nożem wetkniętym pod materac łóżka. Robił to z przyzwyczajenia, bo przecież wcale nie musiał. Traktował to, jak dodatkowe zabezpieczenie przed śmiercią we śnie. Podstawowym były trzy inne noże, niewidocznie zapieczętowane w ścianie ponad jego głową. Nawet łóżko ustawił w taki sposób, by ewentualny atakujący musiał ustawić się naprzeciw pieczęci, chcąc go zranić. Dzięki temu właśnie Richard Verner mógł spać spokojnie, pewien tego, że jeśli kiedyś obudzi się czerwony od krwi, nie będzie ona należeć do niego. Nie był on osobą, która zalegała w łóżku przez pół dnia, więc również i tym razem otworzył oczy, zanim jeszcze zdążyły go zaatakować promienie słońca.
     Pierwszym, co zrobił było rozejrzenie się po pokoju. Minimalizm jego kawałka nieba przejawiał się w całkowitym braku dekoracji, w czystości, sterylności i prostocie. W swoją siedzibę wewnątrz Dworzyszcza nigdy nie planował inwestować czasu ani pieniędzy, jako że nie był z nią zbytnio związany, a pieniędzy miał tylko tyle, ile zdążył zarobić w Gwardii Madnessów. Nigdy niestety nie było ich tak dużo, jak by sobie tego życzył Richard.
 — Nawet Mentorem nie zgodzili się mnie uczynić... W niczym nie ustępowałem Giovanniemu, Matsu, czy Lilith, ale nawet tego nie chcieli mi dać — przypomniał sobie mężczyzna i wiedział już, że nie rozpocznie dnia z dobrym humorem. Upewnił się już jednak, że w pokoju nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego, toteż szarpnął głową do tyłu, odrzucając włosy i zawiązał sobie wokół czoła białą opaskę, która miała na celu powstrzymywanie kosmyków od wydłubania oczu.
 — Kolejny dzień w tej dżungli, co? — pomyślał ze znudzeniem, gdy ścielił łóżko. Zielona kurtka-pilotka z obszytym futrem kapturem czekała na niego zawieszona na klamce w drzwiach. — Jeśli nikt tu nie pójdzie po rozum do głowy, to niedługo całe Dworzyszcze zapłonie. Tylko ja tu myślę? — żalił się sobie w duchu, gdy szykował się do wyjścia, co wcale mu się zresztą nie podobało.

***

     — Wystarczy! Już wystarczy, poddaję się! — ryknął do niego skulony na pokrywającej arenę juniorów macie niedorostek. Niedorostek nie był wcale młodszy od drugiego niedorostka, z którym do niedawna toczył walkę, lecz mimo wszystko wydawał się być przy nim małym dzieckiem. W pozycji pancernika starał się osłonić brzuch i twarz, ukazując przy tym poobdzierane łokcie i kolana. Brakowało mu też lewego rękawa bluzki, którą zniszczył mu oponent. Stan swojego lica skrzętnie ukrywał.
— Hej, ma dość! Serio nie musisz go zabijać! Szybciej stanie na nogi, jeśli ujdzie z życiem! — krzyknął inny chłopak, zawiesiwszy się przedramionami po zewnętrznej stronie murku, który otaczał pole bitwy. Również zwracał się do dominującego nastolatka, ale Tatsuya zdawał się nie słyszeć również i jego, nie wspominając już o okładanym przez niego młokosie.
     Mistrz juniorów w ogóle nie przejął się widokiem słabej gardy pokonanego. Bez namysłu rozjaśnił lewą, czarną pięść aurą swojej mocy duchowej, by natychmiastowo uderzyć z góry, posyłając żywy meteoryt w stronę wrażej twarzy. Chrzęst i trzask łamanych kości w obu nadgarstkach odbił się od zaokrąglonego murku wokół areny, a impet ciosu sprawił, że leżący doturlał się do samej ściany, uderzając o nią plecami. Chwilę później zaczął krzyczeć z bólu, otwierając usta na całą ich szerokość. Po jego licu płynęło kilka strug krwi, wydobywających się równomiernie z rozciętego łuku brwiowego, zmiażdżonego nosa i rozbitej wargi. Łzy wypuszczane przez opuchnięte oczy próbowały zmyć całą tę czerwień.
— Tatsuya, stój! — wydarł się obserwujący wszystko młodzieniec, który od razu zaczął przerzucać stopy ponad murem. Dziedzic Calleba był już jednak wtedy w połowie długiego susa. Dorwał się do wykluczonego z walki oponenta i runął na niego, wpadając mu z kolanem na mostek. Nawałnica ciosów posypała się na skronie i oczodoły płaczącego przegranego, niewzmocniona nawet energią duchową - tamten przecież nie myślał już nawet o obronie. Pięści Tatsuyi były silne - twarde i szybkie. Dokończyły dzieła, nim jeszcze rzucił się na niego drugi, starszy chłopak.
— Powiedziałem "stój"! Co w ciebie wstąpiło, do kurwy? Jest gorzej, niż kiedykolwiek! — krzyknął mu do ucha, łapiąc go od tyłu za ramiona. Dopiero wtedy zobaczył, w jak paskudnym stanie czempion pozostawił pokonanego. Wtedy też dopiero zorientował się, że w ogóle się spóźnił.
— Łapy... — warknął nagle Tatsuya, nie spoglądając nawet na przytrzymującego go "kolegę po fachu". — Zabieraj ode mnie łapy! — wydarł się na niego, zanim tamten zdążył zareagować. Odwinął się jeszcze szybciej. Momentalnie jego towarzysz został powalony na glebę łokciem, który wbił się w jego podbródek.
     Były Połykacz Grzechów podniósł się powoli, wciąż zaciskając pięści. Splunął na pierwszego chłopaka, którego nie zaczął jeszcze regenerować Bóg. Do drugiego obrócił się przez ramię z tak paskudnie pogardliwym wyrazem twarzy, że tamten w pierwszej chwili nie wiedział, co ma powiedzieć.
— Nie zgrywaj cwaniaka, Tatsuya! Nikogo tu teraz nie ma! Nikt nie patrzy, więc chociaż raz nie bądź takim skurwysynem! — krzyknął dopiero wtedy, gdy zebrał już myśli. Jedną ręką stale trzymał się za podbródek, drugą podpierając się o matę.
— Bo co? Co mi zrobisz? — burknął czarnowłosy furiat, marszcząc przy tym brwi i nos. Pozioma blizna na tym drugim wygięła się wtedy ku dołowi.
— Kurwa, z tobą zawsze jest tak samo! Serio trzeba ci najebać, żebyś kogokolwiek posłuchał? Pomagamy ci trenować, ale nie było mowy o czymś takim, jak przed chwilą! Gość się legalnie poddał, wiesz?! — darł się na czempiona starszy od niego, choć nieporównywalnie słabszy Madness. Tatsuya w ogóle nie brał na poważnie tego, co słyszał. Patrzył na towarzysza z wyższością i arogancją, jakby należeli do zupełnie różnych gatunków.
— "Pomagacie mi"... — powtórzył mistrz takim tonem, jakby pierwszy raz w życiu słyszał wypowiadane słowa. — A kiedy ja was prosiłem o pomoc? Kim wy jesteście, kurwy? Niby kiedy zostaliśmy kolegami?! Chciałem się tylko z wami napierdalać! Jeśli nawet tego nie możecie mi dać, to po kiego chuja tu jesteście? Może wydaje wam się, że mnie dogonicie? Albo że się zrewanżujecie? Phi! Jesteście dla mnie nikim, jasne? To jakaś jebana paranoja, że tylko wy zostaliście na tej pierdolonej arenie! — oburzył się Tatsuya. Odkąd bowiem w Miracle City wszystko stanęło na głowie, a Rada Generalna wypowiedziała Loży Kłamców otwartą wojnę, praktycznie wszyscy dawni rywale czempiona dołączyli do Gwardii. Nikt już nie organizował walk i nikt nie miał ochoty na nie przychodzić.
— Nie mam pojęcia, jaki masz problem, śmieciu, ale gówno nas to obchodzi! Koniec z tym! Od teraz radzisz sobie sam! Nie będziemy dawać ci się okładać tylko po to, żebyś potem na nas pluł! Z tobą jest coś serio nie tak! Myślałem, że tylko zgrywasz takiego przy publice, ale okazuje się, że nie! Pierdol się, okej? — nawrzeszczał jeszcze na mistrza uderzony chłopak, podnosząc się na nogi z hardym i rozgniewanym wyrazem twarzy. Tymczasem świetlane "macki" Boga zaczęły już oplatać ciało trzeciego chłopaka, któremu zmasakrowano twarz i nadgarstki.
— Chuja wiesz, wymoczku... — zawarczał Tatsuya, podchodząc do rozmówcy z rękami w kieszeniach. Bez zastanowienia naparł czołem na jego czoło, niczym spotykający się przed meczem na ringu zawodnicy sportów walki. — Nawet nie masz pojęcia, jak zabawnie brzmisz z tymi swoimi odważnymi tekścikami, będąc taką ścierą... — powiedział mu prosto w oczy czempion, po czym trącił go barkiem i odszedł, jakby nigdy nic się nie stało.
Nic. Nic nie czuję przy tych gościach. Czas leci, dni mijają, a ja bardziej słabnę, niż się wzmacniam... Kurwa! Jeśli tym razem go nie pokonam... to następnego razu może już nie być — pomyślał z zaciśniętymi wargami Tatsuya.

***

     — Nic. Nic tu nie mam... — przeszło przez myśl Richardowi, gdy wkraczał do jadalni przez jedne z otwartych drzwi. Jak zwykle sala pękała w szwach, choć tak naprawdę było w niej dokładnie tyle osób, ile być powinno. Przy niektórych stołach odwracali się w stronę tlenionego blondyna i witali go z uśmiechem lub z wzniesieniem kubka. Verner odpowiadał tak grzecznie, jak potrafił, ale niezbyt wiele to wszystko dla niego znaczyło. Idea wspólnoty, w której każdy wspierał każdego i każdy był każdemu rodziną wcale do niego nie trafiała. Podczas przebywania w Miracle City nauczył się jednak, że niezgodę, sprzeciw, czy pogardę najczęściej winno się przemilczeć, jeśli chce się cokolwiek osiągnąć. On z kolei zawsze chciał wiele osiągnąć.
     Udał się w stronę centralnego, najważniejszego stolika i zajął przy nim ostatnie wolne miejsce, siadając dokładnie naprzeciwko młodego mężczyzny o włosach z roztopionego srebra. Nim się odezwał, w ciszy rozejrzał się dokoła, na chwilę osadzając swój wzrok na każdym z towarzyszących mu członków Loży.
— Dobry — mruknął dopiero później. Teoretycznie zwracał się do wszystkich, lecz praktycznie spoglądał głównie na siedzącego na drugim miejscu na prawo od Tory kosiarza o rudych włosach. Nic nie wskazywało na to, by Okuda miał świadomość bycia obserwowanym przez Richarda, ale Verner nigdy nie dawał się zwieść pozorom.
Kojarzy mnie, czy nie? Niby nie powinien... ale jeśli ma trochę oleju w głowie, to może próbować to ukryć. Gdyby coś się spieprzyło, mógłby spróbować wrócić do Gwardii, a potem mnie wydać. Muszę go pilnować. Może nawet spróbuję się z nim dogadać? Wolałbym, żeby pierwszy lepszy gnojek nie spaprał mi życia, a lubię, kiedy nie jestem obiektem niczyjej zemsty... — pomyślał szybko tleniony blondyn. Sam fakt zasiadania rudzielca przy jednym stole z nimi wszystkimi bolał go jednak najbardziej. Drażniło go, że ktoś, kto dopiero dołączył do Loży mógł się prowadzać z jej Wyższą Izbą, zamiast gnić razem z niższą.
— Nie jesteś głodny? — zapytał nagle Stan, odwracając uwagę Richarda od kosiarza. — Jak dla mnie to idealna okazja, by próbować jeść, skoro to nie młoda gotowała... — parsknął jednooki, wskazując szorstką łapą na siedzącą obok Tory różowowłosą. Alice nastroszyła piórka momentalnie.
— Jak ci nie pasuje, to gotuj sobie sam! Masz jedno oko, a nie jedną rękę — zripostowała bez zastanowienia, co spotkało się z pełnym aprobaty gwizdem po drugiej stronie stołu i kilku chwilach aplauzu z różnych miejsc na sali.
— Uczycie ją gównianych rzeczy, moi drodzy... — stwierdził w przerwie pomiędzy gryzami Joseph, którego cylinder zawieszony był na jednym z bolców wieńczących oparcie krzesła. — Umiejętność zmieszania z błotem tępego osiłka nie jest żadnym atutem, a jedynie dodatkiem — mruknął, spoglądając to na Alice, to na Stana przez zasłonę włosów. Już w następnej chwili bujnął się do tyłu na krześle, asekuracyjnie zahaczając butem o nogę stołu i przepuszczając przez eter lecący ku niemu talerz. Stan bowiem miał to do siebie, że jego cierpliwość zależała od chęci, a rano jego chęci były z reguły praktycznie zerowe.
— Czyje to były talerze? Ładne, szkoda ich niszczyć — rzucił bez przejęcia Fletcher, z powrotem przyciągając się do stołu.
— Moje... oczywiście moje — odezwał się siedzący z założonymi rękami Ichiro, którego poplątane, czarne, długie włosy przypominały niedomyte wodorosty, dodając ostrości spojrzeniu czerwonych oczu. Weteran wojenny - bo na to wskazywał nieśmiertelnik zawieszony na szyi młodego mężczyzny - spojrzał na Stana z nieskrywaną dezaprobatą.
— Ej, stój! Nie widzisz, że to jego sprawka? Odwraca kota ogonem, żeby to mnie się oberwało! — zaczął się od razu bronić jednooki, na co Joseph zachichotał pod nosem tak wyraźnie i bezczelnie, by Stan usłyszał każdą jedną nutkę.
— Wystarczy, wystarczy — uciszył ich z uśmiechem Tora, składając sztućce na pustym już talerzu. — Mamy pieniądze, nikt się nie będzie gniewał o jeden talerz. Zresztą kiedy ostatnio podliczałem, mieliśmy tu aż 13 osób, które znały się na lepieniu zastawy z energii duchowej. Mogę liczyć na to, że nikt się z nikim nie pobije, kiedy sobie pójdziemy? — zapytał niepewnie, pukając Alice w ramię i dając jej tym samym znać, by zaczęła się zbierać.
— Nie — oświadczył natychmiast Stan.
— Nie — potwierdził Ichiro.
— Nie — poparł poprzedników Joseph.
     Srebrnowłosy parsknął śmiechem, skupiając śmiejący się wzrok na siedzącej obok Ichiro Cass.
— Jasne, niańczę ich dzień po dniu... — wzruszyła ramionami kobieta, uśmiechając się ciepło do lidera.
— Zaraz! — krzyknął nagle Richard, zrywając się z miejsca. — Tora, musimy porozmawiać — zwrócił się natychmiast do przywódcy.
— Teraz? Miałem pokazać Alice tereny wokół Dworzyszcza. To coś pilnego? — zdziwił się srebrnowłosy, nieprzyzwyczajony do tak emocjonalnego zachowania Richarda. Inni spoglądali na tlenionego z podobnym zaskoczeniem.
— Tak. I prywatnego, więc radziłbym ci ją zostawić — oświadczył poważnym tonem Verner, gotując się już do tego, co miało się stać. Lider spojrzał mu w oczy. Nie było to jednak zwykłe spojrzenie, do jakich przywyknął Richard. Kiedy Tora mierzył kogoś wzrokiem, taka osoba miała wrażenie, jakby wzrok ten przeszywał ja na wskroś, okradając przy tym z ubrań, masek i wszelakiego fałszu.
Ta presja za każdym razem, gdy to robi... to dlatego, że on jest tak przeraźliwie szczerzy, czy dlatego, że ja łżę i się ze wszystkim kryję? — zastanawiał się zawsze, więc zastanowił się i tym razem Verner, ale efektami nie mógł się pochwalić.
— Niech będzie. Chodź ze mną — zgodził się w końcu lider. — Zaczekaj na mnie na parterze, dobrze? — zwrócił się jeszcze do Alice, która bez słowa skinęła głową, ukradkiem lustrując Richarda.
Nie ufa mi... i ja jej też — pomyślał blondyn. — Zawsze lepsza ona, niż Fletcher. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem prawie wszyscy wiedzą tu o tym, kim on jest, a mimo wszystko traktują go, jak człowieka. Przecież to zwykły potwór. Pieprzone wynaturzenie... Przecież są tu też dzieci. Bezbronni Madnessi. Czemu nikt się go tu nie boi? Naprawdę tylko ja myślę? — rozważał, gdy Tora prowadził go do swojego pokoju.

***

     — Usiądziesz? — zaproponował Tora, samemu siadając na swoim łóżku i wskazując dłonią na krzesło przy biurku. Pokój lidera bardzo przypominał wystrojem pokój różowowłosej, choć wyróżniały go regały pełne książek morrideńskich autorów.
— Nie trzeba, obejdzie się. Zresztą nie chodzi o nic miłego, więc nie mam ochoty rozmawiać przy herbatce — uciął natychmiast Richard, zamieniając uśmiech na twarzy Tory w powagę. Takim wolał go widzieć. Mierził go fakt, że jego przywódca wszystkich członków Loży traktował, jak przyjaciół i członków rodziny, podczas gdy on ani się za takiego nie uważał, ani nawet nie chciał nim być.
To wszystko przez tę pieprzoną szczerość, która od niego bije. Ma się wrażenie, że rozpoznaje każde kłamstwo, każdą złą intencję... ale o niczym nie mówi. Niech was szlag, ludzie! — zdenerwował się w duchu Verner, ale w mimice ograniczył to do zwykłego zmarszczenia brwi.
— Rozumiem. Ale w takim razie ja również wstanę — powiedział i zaraz też to uczynił Tora. — To niekulturalne, gdy gość stoi, a gospodarz siedzi — dodał, uśmiechając się półgębkiem, a Richard nie wiedział, czy mówił poważnie, czy z przekąsem.
— Zapytam wprost... o czym ty myślisz? — natychmiast przejął inicjatywę Verner.
— To znaczy?
— Dziewczyna. Co ci z nią strzeliło do głowy? Dlaczego traktujesz ją, jak jedną z nas? — zbulwersował się Richard. Nie było to dla nikogo tajemnicą, że za różowowłosą nie przepadał, choć nie zwykł mówić tego wprost.
— Ma na imię Alice, Rich... — poprawił go z powagą Tora. — Jak twoim zdaniem powinienem ją traktować? Jak więźnia? Całymi miesiącami trzymać ją w zamknięciu? 
— A kim jest, jeśli nie więźniem? Zapomniałeś już, po co ją tu mamy? Skąd ją wytrzaśnięto? Że dla niej zginął Sebastian? — spróbował odwołać się do sumienia lidera, choć sam zgon Sebastiana spłynął po nim, jak po kaczce.
— Nie zapomniałem. A czy ty zapomniałeś, czym jest Loża? I jaki mamy stosunek do ludzkiego życia? — odpowiedział mu tym samym srebrnowłosy. To jednak też nie podziałało na Vernera, a jedynie zachęciło go do wzmożenia prób perswazji. 
— Sebastian pokazał ci, jaki mamy stosunek!
— Sebastian zrobił to, co uważał za słuszne. Nie będziemy jednak wyrządzać krzywdy nikomu, komu nie musimy jej wyrządzać. Poza tym wciąż nie rozumiem jeszcze, do czego zmierzasz. Co dokładnie chcesz mi powiedzieć?
— Oddaj ją — wypalił ostro Richard. — Nie przedłużaj tego. Olej dzieciaka i rób, co do nas należy, zanim sprowadzisz nam na głowy armagedon!
— Złożyłem mu obietnicę. Nie złamię danego słowa ze strachu przed nimi. Poza tym przypominam ci, że o niczym nie wiedzą — odrzekł ze spokojem Tora. On nigdy nie unosił się gniewem i nie pozwalał, by zawładnęły nim emocje.
— Ale MOGĄ się dowiedzieć! Nie wiesz nawet, ile musisz czekać ani czy ten gnojek cię znajdzie! Już i tak wystawiliśmy się na ciosy całego Morriden, "bo tak kazano"! Co jeśli zaatakują nas, zanim pozbędziemy się dziewczyny? — zaczął się burzyć Verner, dostrzegając powoli granicę między poglądami lidera i swoimi własnymi. Granicę, której nie potrafił zamazać.
— Alice... — przypomniał mu dobitnie Tora. — Do Loży należą ludzie dokładnie tacy, jak ten chłopak. Zawsze takich szukaliśmy i takich słuchaliśmy. Tych, którzy mają w oczach tę iskrę. On ją ma, Rich... Nie potrafiłem tak po prostu pozostawić go bez drugiej szansy, nie rozumiesz? 
— Nie. Nie rozumiem. Ale co gorsza, ty również nie rozumiesz! Co chcesz zrobić? Zrekrutować go? Po tym, jak zabrałeś dziewczynę? To jasne, że się nie zgodzi, więc czemu w ogóle się nim przejmować? Na co ci iskra w jego oczach, skoro wkrótce podłożą nam iskry pod stos?! — wydarł się na przywódcę Verner, ale zaraz zmarszczył brwi, dostrzegłszy wyraz jego twarzy.
— Nie dopuszczę do tego, Rich. Wiesz, że możesz mi zaufać. Nie zrobiłbym nic, by zaszkodzić własnej rodzinie. Mamy jeszcze dużo czasu. Gdyby nie to, prawdopodobnie nie zdecydowałbym się na czekanie. Mamy go jednak wystarczająco dużo, by nie musieć się martwić tym, czego oczekują od nas "oni". Na dodatek informacje na temat Alice nie zostały przekazane do wiadomości publicznej. Niczego się nie dowiedzą, gwarantuję ci... — przemówił z całkowitą pewnością w głosie. Jak zawsze. Nigdy nie było widać, żeby ten człowiek się wahał. Zawsze decydował w jednej chwili, a jego decyzje nigdy nie szkodziły grupie... lecz Richard mimo wszystko się obawiał.
— Zbyt wiele ryzykujesz. Zbyt mocno ufasz ludziom, którymi się otaczasz. Przez tę dziewuchę wszyscy możemy zginąć, a tobie się pewnie wydaje, że ot tak nas z tego wyciągniesz. Myśl sobie co chcesz, Tora. Czekaj, aż dzieciak urośnie w siłę i przyjdzie się bawić w ratowanie księżniczki zamkniętej w wieży. Pamiętaj tylko, że się z tym nie zgadzam. I że z tonącego okrętu uciekają tak samo szybko pasażerowie, jak i marynarze... — oświadczył z zaciśniętymi pięściami i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.
A zatem nie tylko jestem nikim... lecz również nigdy nie będę "kimś", co? Ani Gwardia, ani Loża, hm? — sam nie wiedział, co myśleć, gdy w gniewie przemierzał korytarz. — Nie będę tonąć razem z wami, Tora. Nigdy w życiu... — postanowił w duchu.

Koniec Rozdziału 201
Następnym razem: Ideał

piątek, 7 sierpnia 2015

Rozdział 200: Pół twarzy Stana

ROZDZIAŁ 200

     — Hej — przywitała się jeszcze raz Alice, krocząc po szczycie dachu w stronę siedzącego na krawędzi Stana. Robiła to już tyle razy, że nawet nie myślała teraz o możliwości potknięcia się lub zsunięcia w dół. W tym sensie udało jej się "dojrzeć", choć nadal bardzo wiele jej brakowało.
— Yo — odparł Stan, nawet na nią nie spoglądając. Nad nimi znów wisiało nocne, rozgwieżdżone i bezkresne niebo, w oddali znów widniały trzy górskie szczyty, a w dole znów świeciły dziesiątki większych i mniejszych świateł. Muskularny członek Wyższej Izby rzucił jedynym okiem na dziewczynę dopiero wtedy, gdy się do niego dosiadła.
— Byłaś dzisiaj w kuchni, hm? — wywnioskował od razu Stan.
— Bystryś — przyznała z przekąsem Alice, zakładając nogę na nogę. W Dworzyszczu czuła się coraz pewniej i pewniej, a jej zachowanie powoli zaczynało to odzwierciedlać. Politykę "izolacjonizmu" zastąpiła u dziewczyny względna otwartość, która oczywiście nijak nie zniwelowała jej wątpliwości... i nieufności.
— Mamusia też mi tak powtarzała... — mruknął Stan, uśmiechając się. Kiedy się uśmiechał, prawy kącik jego ust drgał jeszcze mocniej, niż normalnie. — Tak ci lepiej — dodał po chwili mężczyzna. Różowe włosy Alice były bowiem spięte z tyłu w związany naprędce kok, podczas gdy grzywka i boczne kosmyki pozostawały wolne, dumnie kiwając się przy każdym ruchu.
— Nie zależy mi na tym, żeby ci się podobać... — prychnęła dziewczyna, krzyżując ręce na piersiach i odwracając się od niego.
— Że co? — zdziwił się mężczyzna, po czym wybuchnął śmiechem, obracając w niwecz dystansującą się od niego Alice. — Jesteś dla mnie o wiele za młoda, gówniaro — stwierdził po chwili Stan, szorstką łapą czochrając jej różowe włosy. — Fajnie, że robisz już coś więcej poza zamykaniem się w pokoju, ale nie wychodzi ci zgrywanie dorosłej. Zresztą doskonale widzę, że usiłujesz tylko skopiować Cass... — poniżył i wyśmiał ją do reszty, a potem ponownie przyjrzał się czerwonej ze złości i wstydu niewieście.
— Tylko dwa nowe? — zauważył niemal od razu.
— Niby co? — udała niewiedzę Alice, ale Stana trudno było oszukać, o czym już parę razy miała okazję się przekonać. Przy każdej nieudanej próbie mężczyzna mrugał ze zniecierpliwieniem swoim jedynym okiem, co różowowłosa uważała za jego osobliwy tik nerwowy. Teraz też tak mrugał...
— Opatrunki. Wczoraj miałaś siedem — odpowiedział zażenowany postawą dziewczyny, wskazując na jej dłonie. Prawie na wszystkich palcach miała ona różnokolorowe plastry, osłaniające jej niechlubne rany odniesione w kuchennych bitwach. — Zaczynam myśleć, że może ty to lubisz... Cięcie się oczywiście. Lubisz, jak cię boli? Myślę, że dogadałabyś się z Josephem... — skomentował prześmiewczo... lub nie.
     Alice nigdy nie potrafiła stwierdzić, kiedy mężczyzna mówił poważnie, a kiedy się wydurniał lub podświadomie sięgał po sarkazm. Stan wydawał jej się tak dziwny, niestabilny, zagadkowy i uszczypliwy, że niekiedy nie wiedziała, co o nim myśleć. Teoretycznie miał pół twarzy, a w praktyce zdawał się mieć ich dziesiątki. Porażająca większość Loży... a przynajmniej członków Wyższej Izby szła za jego przykładem, ale dziewczyna nie mogła nie zauważyć, że Stan w przeciwieństwie do nich pokazywał wszystkie na przemian. Inni woleli po prostu nie pokazywać wszystkiego.
Ichiro, Cass, Joseph, Richard... Każdy ma coś, co go boli i o czym nie chce rozmawiać. Każdy... poza nim. Jakby się tak zastanowić, to jest chyba najbardziej bezpośrednim człowiekiem, jakiego znam... chociaż z drugiej strony znam niewiele osób — pomyślała Alice, patrząc na połowicznie paskudne lico mężczyzny z udawanym oburzeniem.
— Nie jest już tak źle, jak było, prawda? Prawda. No to się odwal, bo sam sobie nawet jajek nie usmażysz! — syknęła na niego, kiedy uznała, że należałoby przerwać ciszę. Stan prawie zawsze cierpliwie czekał, aż mu się odpowie. Rzadko kiedy poruszał nowy temat, nim rozmówca ustosunkował się do poprzedniego i nigdy nie przerywał. Za to też go lubiła.
"Lubiła..." — powtórzyła w myślach Alice, popadając w lekko melancholiczny nastrój. Oparłszy łokieć na kolanie, a podbródek na dłoni, spojrzała w obsypane gwiazdami niebo. Niebo nad Dworzyszczem było piękne... i za każdym razem, gdy dziewczyna na nie patrzyła, uświadamiała sobie, że nie tylko Stana zdążyła polubić.
— Do Cass ci daleko, dziewucho. W ogóle jak kobieta może nie umieć gotować? To jakiś chory paradoks — podjął ponownie mężczyzna z grzebieniastym irokezem na głowie.
A co ja umiem? — zareagowała w myślach Alice, ale nie powiedziała tego na głos. — Może... powinnam mu powiedzieć? — zastanowiła się nawet przez chwilę, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Była pewna, że Stan nie miał pojęcia o pustce w jej głowie i trochę ją mierził fakt, że z nikim nie mogła o tym porozmawiać, ale za każdym razem, gdy rozważała wyjawienie mu swego sekretu, w ostatniej chwili coś ją powstrzymywało.
Tora pewno wie... On chyba w ogóle wie o mnie więcej, niż ja sama — pomyślała, lecz z braku poszlak zrezygnowała z rozważań. Zamiast tego postanowiła kolejny raz przerwać ciszę, jaka nastała po ostatnim komentarzu Stana. — Co on właśnie powiedział? Cholera, nie pamiętam... — uświadomiła sobie dziewczyna. Nad rozwiązaniem nie musiała się długo zastanawiać. Zadała po prostu pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy. Takie, nad którym rozmyślała już wcześniej, a którego nie miała odwagi zadać.
— Czy... wchłonąłeś jego duszę? Tego... Sebastiana? — wypaliła ostrożnie i nieśmiało, nie wiedząc, jakiej reakcji spodziewać się po Stanie. Tego akurat w nim nie lubiła. I kącika ust - tego drgającego. I wypalonego oka, do którego się przecież przyzwyczaiła.
— Mhm — mruknął tylko mężczyzna i Alice wiedziała już, że popełniła błąd. Jednooki przestał na nią spoglądać, zamiast tego skupiając się na obserwowaniu wszystkiego, co jaśniało w mroku wokół Dworzyszcza. Rzecz jasna była to tylko poza i słabo przemyślana zagrywka, ale dziewczyna mimo wszystko poczuła się winna.
— Pytam, bo... bo myślałam, że tylko Połykacze Grzechów tak robią — podjęła próbę poprawienia się i wyjścia z twarzą. Oczywiście kłamała, ale w tym wypadku nie czuła z tego powodu poczucia winy, a jedynie lekki wstyd.
— A ja myślałem, że tylko kucharze gotują obiady i kroją sobie palce nożem... — zripostował Stan tak nieprzyjaźnie, że w pierwszej chwili Alice nie miała pojęcia, jak zareagować. — To tradycja, okej? Nasza tradycja — pociągnął zaraz, westchnąwszy przed tym ciężko, celem uspokojenia się. — Dusze naszych poległych towarzyszy rozdzielamy między sobą i pochłaniamy po to, żeby nawet po śmierci pozostali z nami. Nie dlatego, że chcemy szybciej stać się silniejsi, jak Kantyjczycy. U nas jest to symbol. Oznacza on, że nigdy nie zapominamy o tych, którzy raz się do nas przyłączyli i powierzyli nam swoje ambicje. Że nawet po swojej śmierci będą oni częścią tego, do czego dążymy i przysłużą się naszej wspólnej sprawie — wytłumaczył Stan. Takiej rzeczowości i opanowania różowowłosa wcale się po nim nie spodziewała, toteż trwała w zaskoczeniu, patrząc na niego z lekko otwartymi ustami.
 — I tą wspólną sprawą... jest wasza "utopia"? — dopytała się Alice, odsuwając swoje zdziwienie na bok.
— Mhm — przytaknął, kiwając głową. — Pewnie sobie myślisz, że pieprzę głupoty, co? Albo że takie marzenia, jak to nasze spełniają się tylko w bajkach? Że nie ma żadnych szans na to, o czym mówię? — zaatakował ją... a przynajmniej ona sama odniosła takie wrażenie. Wrażenie przypierania jej do muru.
— Nie powiedziałam tak! — wybroniła się dziewczyna. — Nie wkładaj mi w usta swoich słów, okej? Zresztą... nie mnie to oceniać. Nie mam żadnego porównania i nie wiem, jak konkretnie chcecie zrobić to, co chcecie zrobić. No i niby dlaczego ma mnie to interesować, skoro już niedługo was zostawię i znów będę wolna? — odparła wszystko, czym ją obrzucił, nie szczędząc przy tym słów. Dawno już dąsanie i milczenie zamieniła na otwarte wyrażanie swoich poglądów. Zdawało się również, że w Loży popierano podobne postawy.
— Tak... "wolna" — mruknął Stan, ale nie pociągnął tematu, dostatecznie szybko ugryzłszy się w język. — Jeśli pomyślisz kiedyś, że działania Loży i to wszystko, co zbudowaliśmy nie ma przyszłości, powiedz to Torze. Gwarantuję ci, że powie ci coś ciekawego. Zresztą on nigdy nie mówi dla samego mówienia... — zmienił wyjątkowo temat, czego prawie nigdy tak nagle nie robił.
— Właściwie to... czemu przychodzisz tu każdej nocy? Słyszałam, że... jeszcze niedawno tego nie robiłeś — spytała różowowłosa. Wiele osób chciała zapytać o wiele rzeczy i czasem nawet zapisywała sobie w notesie swoje pytania. Zadawała je wtedy, gdy uznawała to za stosowne, a takie momenty powoli uczyła się rozpoznawać.
— Wal prosto z mostu, mała... Doskonale wiem, co masz na myśli, ale wkurwia mnie, kiedy nie mówisz tego wprost — warknął na nią mężczyzna, ale nie było w nim prawdziwego gniewu, a jedynie ten udawany. — Pewnie ci powiedzieli, że przyłażę tu, odkąd dowiedzieliśmy się o śmierci Sebastiana, co? — domyślił się od razu, a onieśmielona tym faktem dziewczyna spuściła wzrok, wpatrując się w zwieszone nad spadem stopy.
— Ja po prostu... pomyślałam, że może chciałbyś o tym pogadać. Z nikim innym nie chciałeś rozmawiać, a... a pewna osoba nauczyła mnie, że czasami wystarczy szczera rozmowa, by poradzić sobie ze swoimi zmartwieniami — bąknęła Alice. Wcale nie chciała urazić jednookiego dziwaka, jakim był Stan, ale inna osoba nauczyła ją, że informacja i wiedza to najcenniejsze dobra, w których posiadanie może wejść człowiek.
— Pewnie Tora, hm? To brzmi całkiem, jak on — stwierdził drętwo facet, przekręcając kark, aż do niepokojącego trzaśnięcia.
— Nie... to nie był Tora — odpowiedziała mu niemniej markotnie różowowłosa.
Tak dawno go nie widziałam. Tak bardzo zdążyłam się zmienić. Czy pozna mnie jeszcze, kiedy tu po mnie przyjdzie? I czy będę potrafiła na powrót stać się taką, jak wcześniej, kiedy już wrócę do Miracle City? — pytała samą siebie, ale nie mogła znaleźć odpowiedzi. Zamiast tego wiec kontynuowała rozmowę.
— Ale to nieważne. Mieliśmy rozmawiać o twoich problemach, nie o moich, prawda? — to powiedziawszy, uśmiechnęła się pod nosem, na pół szczerze, a na pół wymuszenie. Uśmiechania się wbrew swojej woli nauczyła ją ta sama osoba, która wpoiła jej wartość informacji. — Powiesz mi o nim coś więcej? Wiem tylko, że byliście przyjaciółmi i że nauczył Torę grać na pianinie.
PIĘKNIE grać na pianinie... — poprawiła się w myślach. Widok skapujących na klawisze łez i ciche przyzwolenie lidera, by usiadła obok niego odcisnęły się na jej pamięci.
— Ech, kurwa... — westchnął Stan. — Wychowywaliśmy się razem, okej? On i ja... byliśmy podopiecznymi tego samego sierocińca. Ja trafiłem tam, gdy miałem cztery lata. On rok później, ale był ode mnie starszy o jakieś... półtora roku. Starszy... ale słabszy. Nieporównywalnie słabszy. W ogóle straszne z niego było chuchro i całkiem się ode mnie różnił. Ja wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany, a on chudy, jak patyk, niewyrośnięty i anemicznie blady — opowiadał coraz raźniej jednooki, zapominając całkiem o tym, że jeszcze chwilę wcześniej był zły na swoją rozmówczynię.
— "Przeciwieństwa się przyciągają", prawda? — wtrąciła z uśmiechem Alice. Co do jednej rzeczy wcale się nie zmieniła - nadal bardzo lubiła słuchać i świetnie jej to wychodziło.
— Że co? — krzyknął w osłupieniu mężczyzna, jakby się właśnie dowiedział, że to Ziemia krąży wokół Słońca, a nie odwrotnie.
— No... zostaliście mimo wszystko przyjaciółmi, tak? Dlatego mówię, że...
— Nie, nie, nie, nie... Wszystko ci się pojebało. Nie zostaliśmy przyjaciółmi. Nic z tych rzeczy! Gnębiłem go i dokuczałem mu przeszło dwa, a może i trzy lata — sprostował Stan i teraz to Alice osłupiała. — Co się tak patrzysz? Taki sobie byłem chłopak. Wydaje ci się, że w sierocińcach dzieci trzymają się za rączki i klepią po pleckach, bo wszyscy nie mają rodziców? Źle ci się wydaje. Ja byłem samcem alfa, a on... tym drugim. Ja plułem mu do owsianki, on przepraszał, że się na mnie spojrzał. Ja go biłem, on przyjmował. I wiesz co? Nigdy mi nie oddał. Nigdy nawet krzywo na mnie nie spojrzał...
— Pewnie... po prostu się bał. Wychodzi na to, że byłeś strasznym... zresztą sam wiesz — zamilkła, zanim go obraziła, a Stan zaśmiał się pod nosem, jakby rozmawiał z dzieckiem, które niczego nie rozumiało.
— Nie. To wcale nie tak... ale zaraz do tego dojdę. Bo widzisz... znęcanie się nad słabymi ogniwami zawsze jest "fajne". Koledzy się śmieją, cieszą, chwalą cię i lubią... i to jest przyjemne. Ze mną tak właśnie było. Miałem samych kumpli, więcej kieszonkowego, niż inni, zawsze byłem najedzony, robiłem wszystko, co tylko mi się podobało. Super! Sęk w tym, że taki kajtek z mlekiem pod nosem niewiele myśli. Ja nie myślałem. I kiedy wszystkich moich "kumpli" po kolei adoptowały ich nowe rodziny, mnie obchodzono szerokim łukiem. Wciąż i wciąż, jakbym zarażał jakąś śmiertelną chorobą. Jakbym był gorszy. Najgorszy ze wszystkich. Ironia, co? Jak myślisz, czemu tak się stało? — zapytał niby bez przejęcia, lecz jednak z goryczą na połowie twarzy.
— Może... przez tę agresję? Pewnie uznali, że jesteś zbyt brutalny i robiłbyś zbyt wiele problemów — odrzekła prawie bez zastanowienia Alice.
— Bingo! Byłem brutalnym, małym skurwielem i wszyscy mnie za to poważali... ale ostatecznie byłem sam. Byłem, jak atrakcja w jakimś cyrku. Popatrzyli na mnie, pośmiali się... i odeszli. Zostałem bez "kumpli". Nie będę pewnie ani oryginalny, ani zaskakujący, ale domyśliłaś się może, kto wyciągnął do mnie rękę, jak zamknąłem się z płaczem w pokoju i skuliłem w kącie?
— Sebastian? — udała niepewną różowowłosa.
— Sebastian. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że przyszedł do nas z patologicznej rodziny. Lali go w domu. W sumie to sam ojciec go lał. Matka też lała, ale w gardło. I wiesz co? Nawet z moim ptasim móżdżkiem zrozumiałem, czemu Sebastian mi nigdy nie oddał ani nawet się na mnie nie wkurwił. Właśnie dlatego, że wiedział, jak to jest, gdy jest się ofiarą. Nie chciał, żeby ktoś inny doświadczył tego samego, co on. Właśnie tak powinno się robić. Taki powinien być człowiek... — stwierdził Stan, po czym odchylił się w tył i położył się na plecach, wpatrzony jednym okiem w nieboskłon, z rękami położonymi pod głową.
— Wtedy się zaprzyjaźniliście, prawda? — spytała Alice, lecz mężczyzna przestał już jej słuchać.
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo winnym może się czuć człowiek. Całe życie miałem do siebie żal o to wszystko, co zrobiłem Sebastianowi. I wiesz co? Nigdy nie zdołałem go za to wszystko przeprosić. Wiele razy próbowałem i się do tego przymierzałem, ale ostatecznie zawsze tchórzyłem. Teraz z kolei... już nigdy nie będę mieć okazji. Więc nie dziw się, kurwa, że co wieczór próbuję choć przez chwilę pobyć sam! — warknął na nią trochę ostrzej, niż zamierzał. 
— Przykro mi. Naprawdę mi przykro... — powiedziała do niego różowowłosa, padając na plecy tuż obok niego. — Nie mam dość doświadczenia, żeby powiedzieć ci coś sensownego, ale mogę powtórzyć to, co ty mi powiedziałeś. Dusza Sebastiana jest teraz częścią twojej własnej, prawda? A skoro tak, to tak naprawdę wcale do końca nie zginął. Jest w tobie. W twojej pamięci, w sercu... i pewnie w sercach reszty Loży. Mnie na twoim miejscu pocieszyłaby taka świadomość. — Zdawało jej się, że w ciemności usta mężczyzny wygięły się w lekkim, milczącym uśmiechu.
— Żałuję, że nie jesteś o parę lat starsza... — powtórzył Stan, po czym ponownie zmierzwił jej włosy swoją szorstką łapą. — Tego wszystkiego też cię nauczył tamten facet, co to ma cię od nas zabrać?
— Trochę tak... a trochę... nauczyliście mnie wy — stwierdziła dziewczyna i uśmiechnęła się szeroko. Była przekonana, że jednooki zauważył. — Opowiesz, co było dalej? — pociągnęła temat. Wciąż podświadomie czekała na fragment, który wyjaśniłby jej wygląd Stana.
— Nie. Innym razem. Nie mam ochoty teraz to tego wracać, tylko...
— Tylko?
— Tylko... kurwa! — krzyknął mężczyzna, uderzając pięścią o dach i tworząc przy tym kilka niegroźnych pęknięć. — Wiesz, jak zapamiętają Sebastiana w Miracle City? I w ogóle w Morriden? Dla tych ludzi to będzie "ten facet, który wysadził miasto". Albo "ten masowy morderca, którego zabił Generał". To mnie wkurwia najbardziej! Nikt z nich nie będzie znał nawet jego imienia. Osądzą go po tym, co zrobił w stolicy. Nie mówię, że zrobił dobrze. Sam chyba nie miałbym odwagi pozabijać tylu ludzi, bo budynki to i ja pierdolę. Chodzi mi tylko o to, że... nic o nim nie wiedzą i nawet nie próbują się niczego dowiedzieć. Znają go jako potwora i to nawet nie z pierwszej ręki, podczas gdy w Loży pamięta się go jako wybitnego pianistę. Nasz Sebastian był kulturalny i uczynny. Nigdy nikomu nie odmawiał pomocy i często wdrażał nowych członków, pomagając im się tutaj zaaklimatyzować. Nigdy nie narzekał, nigdy nie tknął ustami alkoholu, nigdy nie wziął papierosa w usta. Nienawidził brokułów i miał ochotę rzygać na sam ich widok, a kiedy Cass nie patrzyła, chował je do kieszeni. Te ciepłe kluchy mają to wszystko gdzieś! To mnie właśnie boli! To mnie, kurwa, boli! — grzmotnął w dach jeszcze raz. Tym razem pięść dosłownie zagnieździł w dachu, robiąc w nim małą dziurę.
— Znam taką osobę, która powiedziała mi, że... nie możemy niczego ani nikogo ocenić, dopóki tego kogoś lub czegoś dobrze nie zrozumiemy. Ta sama osoba ostrzegła mnie też, że mało kto dzisiaj próbuje cokolwiek zrozumieć i że nie można tak po prostu wymagać tego od ludzi. Ludziom trzeba dać przykład, żeby chociaż garstka wzięła to sobie do serca — powiedziała Alice. Zawsze, gdy miała okazję powtórzyć słowa Naito, czuła się tak, jakby on stał gdzieś w pobliżu i obserwował ją z ukrycia. Bardzo lubiła to uczucie.
— Ta "osoba" gada podejrzanie podobnie do Tory, wiesz? I obydwaj mają rację... i ja to rozumiem... ale jestem prostym chłopem. Wolę wiedzieć, co robić i mieć wszystko czarno na białym. Wolę przypierdolić, zamiast zastanawiać się nad rozwiązaniem. Wolę...
— Nie ma za co — mruknęła z rozbawieniem Alice, ucieszona faktem, że mężczyzna tak szybko się rozchmurzał... lub po prostu tak szybko zmieniały mu się nastroje. Stan zaśmiał się głośno, rozbawiony jej rozbawieniem.
— Dzięki, mała. Naprawdę. Nie wiem, co za koleś zrobił z ciebie panią psycholog, ale lubię was oboje — oznajmił różowowłosej jednooki. — Wiesz co? Jest w sumie coś, czym mógłbym ci się odpłacić. Skoro wszędzie wściubiasz nos i wszystko starasz się wybadać... to chyba powinienem coś sprostować. Pamiętasz, jak pytałaś mnie o to, czemu w Loży jest tak wielu ludzi? Mogłaś wtedy odnieść mylne wrażenie, że w Dworzyszczu odbywają się domowe obiadki dla wszystkich członków Loży jednocześnie. Otóż wcale nie. Każdy Madness, jakiego spotykasz codziennie w jadalni... to członek Wyższej Izby.
     Osłupiała, gdy jej o tym powiedział.

***

     Wysokie na wiele metrów regały tworzyły w starej, ciemnej bibliotece osobliwy las, w którym rosły wiersze, powieści i dramaty. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego siedział po turecku chłopak o czarnych włosach, wchodzących mu nieustannie w jego osobliwe oczy. Kosmyki te denerwowały go do tego stopnia, że w pewnym momencie zaczął podtrzymywać je w górze przy pomocy energii duchowej, samemu nie przestając czytać. Czytał godzinami, bez przerwy i nieustannie powracając do fragmentów, których nie rozumiał lub nie umiał zapamiętać. Chłonął wiedzę, jak wodę na pustyni, a lewitująca kulka, która oświetlała mu jego miejsce pracy brzęczała cicho, niby stara żarówka. Naito pojął już dawno, że gdy lampka zaczynała brzęczeć, oznajmiała w ten sposób, że już wkrótce nastąpi jej kres. Nastolatek miał jednak jeszcze spory zapas...
     Bum! Snop światła wydobył się na moment spomiędzy regałów i półek, czemu towarzyszył przeraźliwy huk. Fala uderzeniowa rozchwiała kilka książkowych drzew, jedno z nich przechylając do tego stopnia, że runęło na podłogę z takim łoskotem, że tylko głuchy mógłby go nie usłyszeć. Upadek ten oczywiście wzbił też w powietrze tumany kurzu, przez które Naito najpierw zaczął się dusić, a później kaszleć i zalewać łzami. Dopiero po parunastu sekundach udało mu się rozgonić chmurę. Było już wtedy całkiem ciemno. Odpaliwszy kolejną kulkę poprzez naładowanie jej mocą duchową, natychmiast posłał ją nad swoją głowę. 
     Miał osmaloną twarz i podarte z prawej strony ubrania. W ramię wbiły się boleśnie i krwawo odłamki skrystalizowanej energii duchowej. Dopiero ich widok skłonił Kurokawę do odłożenia wertowanej książki, ale nijak go on nie przeraził... a jedynie zaintrygował.
 — Czy to było... to o czym myślę? Lampka wybuchła, kiedy... no właśnie! Przecież to genialne! Mógłbym to wykorzystać w walce. Może nawet na całkiem sporą skalę. Doskonale! — stwierdził w duchu, uśmiechając się od ucha do ucha. 

Koniec Rozdziału 200
Następnym razem: Pragmatyk