sobota, 17 października 2015

Rozdział 206: Zdrajca

ROZDZIAŁ 206

     Oddychał powoli i miarowo, chociaż po jego czole i plecach spływały strużki potu. Musiał się tego nauczyć, jeśli chciał choć trochę przybliżyć się do poziomu reprezentowanego przez brata, nie wspominając już o liderze. Zawieszone w przestrzeni setki kul nie były już dla niego żadną przeszkodą. Wręcz przeciwnie - wymuszały na nim nieustanny ruch, popychały go do przodu, kiedy tylko tracił płynność. Kosiarze z rodu Okuda nie potykali się, nie chwiali, nie przewracali - oni tańczyli, wirowali, płynęli przez przestrzeń. Do tego dążył Rinji i do tego zbliżał się coraz bardziej, wiecznie otwartymi oczyma spoglądając w przyszłość.
     Jego białe włosy zakrywały już teraz cały kark, wyzierając spod czapki - największego skarbu albinosa. Jedyną górną częścią garderoby, jaką na sobie zostawił był szary podkoszulek. Krótkie spodenki ukazywały mocne, szczupłe nogi, giętkie i lekkie, jak nigdy dotąd. Chłopak nie miał ze sobą butów. Wygodniej było mu poruszać się na boso, a poza tym lepiej zachowywał dzięki temu równowagę. Młodzieniec stał na lewej nodze, prawe kolano unosząc pod brodę. Dłoń zaciskał na drzewcu kosy, tuż przed jej ostrzem.
     Makbet zmienił się tak samo, jak i on sam. Takimi prawami rządziła się broń z energii duchowej, a w szczególności broń rodu Okuda. W całej historii klanu nie było nigdy dwóch identycznych sztuk, a różnice pomiędzy nimi powiększały się w miarę, jak rozwijali się ich właściciele. Ostrze Makbeta było teraz dłuższe, pełniejsze. Gładkie i śmiertelnie niebezpieczne, przypominające sierp księżyca, który mógł ugodzić z obydwu stron, lecz tylko z jednej wbiłby się wystarczająco głęboko. Również samo drzewce uległo minimalnej zmianie. Na samym jego środku formowało ono okrąg na tyle szeroki, by dało się wetknąć weń nadgarstek.
Dużo mi nie brakuje. Tym razem pokażesz mi swoją kosę... — zwrócił się w duchu do lidera. Mężczyzna bez języka i warg stał wyprostowany, wystawiając jedną nogę przed drugą. Jego ręce już dawno opuściły kieszenie, a oczy nie zamykały się. Potwierdzało to tylko, jak duże postępy poczynił jego uczeń i przybrany syn.
     Przyszedł czas na akcję. Południowe słońce wyznaczało granicę pomiędzy ich stronami podniebnego pola walki. Nie mrugając ani razu, Rinji zaczął delikatnie i rytmicznie podskakiwać na lewej nodze. Nagą stopą raz po raz spychał kulę, na której stał w dół i pozwalał jej wzlecieć na pierwotną pozycję. Powtórzył manewr trzy razy... a potem odbił się, podginając nogi prawie pod same pośladki. Skręcił gwałtownie ciało, otaczając księżycowe ostrze Makbeta poświatą z energii duchowej, po czym obrócił się gwałtownie w powietrzu. Potężnym, jednoręcznym zamachem posłał za siebie masywne "lecące cięcie", którego siła wystrzeliła go w kierunku mistrza. Bezgłosy lider kiwnął głową z uznaniem.
     Rinji zamachnął się znad głowy. Wielki sierp księżyca zleciał na "Boga Śmierci" z pełną gracji lekkością. Milczący mężczyzna w bezczasie postawił jeden krok naprzód, niemal od niechcenia łapiąc za drzewce kosy, pod samym jej ostrzem, a nad dłonią ucznia. Natychmiast też sięgnął drugą ręką, by pochwycić albinosa za nadgarstek, lecz wtedy właśnie chłopak wyrzucił podgięte nogi przed siebie. Nadchodzący chwyt mistrza odepchnął jedną stopą, podczas gdy drugą skierował na jego twarz. Kopnął całą jej powierzchnią dwukrotnie, tak szybko jak zaciskana i puszczana sprężyna. Kopniaki lider powstrzymał otwartą dłonią... ale żeby to zrobić musiał najpierw puścić wolno drzewce kosy Rinji'ego.
Przydałaby się trzecia ręka, co? — pomyślał z pełnym zadowolenia uśmieszkiem chłopak. Jednym skrętem palców obrócił Makbeta dłuższym ostrzem do góry, po czym gwałtownie ciął od dołu. Lider najzwyczajniej w świecie odchylił się do tyłu - tak mocno, że mięśnie nóg normalnej osoby już dawno posłałyby ją na plecy - po czym złapał albinosa za kostkę. Spodziewając się rzutu, Rinji od razu powstrzymał swą kosę i czubkiem drzewca dźgnął mistrza w nadgarstek. Oswobodzony obrócił się dookoła własnej osi i ciął na wysokości kolan przeciwnika. Przeciął niestety tylko powietrze. Lider w porę zdążył podskoczyć i - korzystając ze swojego odchylenia - wykonać salto w tył. Rinji zdążył za to wylądować... bez Makbeta.
     "Bóg Śmierci" uniósł brwi ze zdziwieniem, ale szybko zauważył niepokojący znak - podrygujący palec wskazujący ucznia. W istocie, chłopak nagle pociągnął palcem, a zza pleców lidera dało się usłyszeć świst. Przerzucony do tyłu Makbet został momentalnie przyciągnięty do właściciela... a na jego drodze stał właśnie przywódca rodu Okuda. Żyłka z energii duchowej zalśniła w blasku słońca. "Bóg Śmierci" bez zastanowienia odbił na bok... ale wtedy właśnie powstrzymała go świetlista linka.
Kolejna? — zdumiał się lider. — Nie... to ta sama! — uświadomił sobie. Okazało się bowiem, że żyłka Rinji'ego najpierw obiegła go dookoła, zanim zaczepiła się o ostrze kosy, tworząc w ten sposób prostą i trudną do wypatrzenia pułapkę.
Mam cię! — ucieszył się w duchu albinos... a potem ze skwaszoną miną padł na kolana, dźgnięty w krzyż drzewcem kosy. Ledwo udało mu się dojrzeć przecięte nie wiadomo kiedy linki oraz jego własnego Makbeta, którego ostrze zostało równo i zgrabnie... odcięte. Z goryczą dojrzał też padający na niego cień mistrza.
— To nieuczciwe. Uderzyłeś od tyłu! — Odwrócił się tak prędko, że prawie runął w dół, ale zobaczył przed sobą tylko plecy lidera. W dłoniach mężczyzny nie było jego kosy.
Cholera! Nie zdążyłem. Jestem pewien, że przed chwilą powalił mnie drzewcem. Jak można być tak pieruńsko szybkim? — nie mógł się nadziwić Rinji. W międzyczasie pozwolił swojemu Makbetowi się rozpaść. — Wygląda na to, że twoim ostrzem można by kroić na plasterki złoża heracleum, co? Ciekawe, jakie to uczucie... mieć sześć ogniw — zastanawiał się.
— "KONIEC NA DZISIAJ" — namalował lider w eterze, posługując się energią duchową.
— Zaraz, zaraz. To tyle? Żadnego komentarza? Pochwały? No nie powiesz chyba, że tym ostatnim zagraniem cię nie zaskoczyłem, nie? Rozprowadzenie żyłki w całym tym chaosie nie było łatwe, wiesz? — obruszył się Rinji, ale odpowiedziało mu tylko wartkie, gardłowe sapanie, dla "Boga Śmierci" będące formą śmiechu.

***

     Ostatnia lewitująca lampa zgasła. Matowy, pusty kryształ z energii duchowej opadł na zakurzoną podłogę z dalekosiężnym echem. Pośród wysokich na wiele metrów regałów obładowanych księgami, grubymi woluminami i manuskryptami podniosła się młodzieńcza sylwetka. Chłopaka otaczały porozkładane na ławach i blatach materiały, z których czerpał przez ostatnie miesiące, trenując swój umysł w takim samym stopniu, jak dotychczas ciało. 
Muszę strasznie cuchnąć — pomyślał Naito. Złote krzyże w jego oczach zajaśniały w ciemnościach. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się mył, ale wiedział, że nadeszła na to odpowiednia pora. Zrobił i osiągnął wszystko, co tylko był w stanie. — Jestem gotów, Tora. Szykuj się. Odzyskam cię, Alice! — zadeklarował w duchu. Wierzył w swoje siły. Nowe siły, nowe zdolności, nowe pokłady wiedzy oraz determinację i wytrwałość. Ponowne spotkanie z nemezis nie mogło się skończyć tak samo, jak poprzednie. To była walka, którą musiał wygrać.
Teraz nie stracę kontroli — zapewnił sam siebie, mijając stare, butwiejące już meble. Stopnie zaskrzypiały pod ciężarem jego kroków. Od dawien dawna nie widział powierzchni, lecz wiedział, że nie będzie mieć czasu nacieszyć się tym widokiem.
Jeszcze tylko ostatnie przygotowania — przypomniał sobie. — Ciekawi mnie, jak daleko zaszli Rinji i Rikimaru...

***

     Rozbłysły iskry, kiedy ponownie do siebie dopadli. Dwa mordercze skalpele szarpały eteryczne, połyskujące ostrze Kokoro, będącego teraz prostą kataną. Miyamoto i Rikimaru siłowali się w miejscu przez kilka chwil, mierząc się wzrokiem. Głowę tego drugiego owijało kilka pasm bandaża, zasłaniających obszar lewego oka chłopaka.
Teraz rozumiem — uzmysłowił sobie szermierz, obserwując dwa "nożyki do otwierania ludzi" w rękach osoby, która tak je nazywała. — Nigdy nie umiałem pojąć, jak to się działo, że ciąłeś mnie na odległość, a ja nie widziałem ani grama energii duchowej. To nie jest żadna sztuczka. Rzeczywiście kumulujesz swoją moc. Ona jest po prostu przezroczysta. Twoja aura nie ma koloru... — Uśmiechnął się półgębkiem, zadowolony z siebie. Tenjiro prychnął pod nosem. Był zbyt bystry, by nie zrozumieć powodu radości ucznia. 
     Chirurg bez ostrzeżenia wykonał jeden ze swoich ulubionych manewrów - w jednej chwili, ruszając samymi tylko nogami cofnął się o krok do tyłu tak szybko, że ledwo dało się dojrzeć ruch stóp. Wszystko po to, by błyskawicznie wrócić do poprzedniej pozycji... z prawdziwą burzą dźgnięć obydwoma skalpelami, dziurawiącymi powietrze, jak sito. Absurdalnie ostre narzędzia okularnika ani razu nie atakowały zbędnego punktu - każdy ruch ostrzy wymierzano w któryś z punktów witalnych, a świsty temu towarzyszące przypominały trochę przelatujące przez magazyn medyczny kule.
Dopiero się rozgrzewa... — zwrócił sam sobie uwagę Rikimaru, by utrzymać koncentrację, podczas gdy utrzymujące kształt katany Kokoro tańczyło w deszczu pchnięć. Chłopak przesuwał ostrze z boku na bok, używając w tym celu praktycznie samych rąk. Nie blokował skalpeli. Wiedział bowiem, że po jednym, maksymalnie dwóch zderzeniach jego klinga zostałaby rozbita na kawałki. Zamiast tego zbijał je wszystkie na boki lekkimi, stanowczymi uderzeniami, zanim te miały szanse go zranić. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie wyobrażał sobie, że mógłby się czegoś takiego nauczyć. Miyamoto okazał się jednak bardzo dobrym, choć szalenie niekonwencjonalnym nauczycielem.
Normalny Madness przynajmniej by się zachwiał, gdyby nagle skierowano jego atak gdzie indziej, ale on zdaje się tym w ogóle nie przejmować. Zupełnie jakby za tymi pchnięciami stała jedynie masa jego ramion... — zauważył "jednooki". Powietrze błyskało za każdym razem, gdy jego eteryczne ostrze stykało się z ostrzami bliźniaczych skalpeli. — Wyglądają, jak iskry... ale nimi nie są. To cząsteczki mojej mocy duchowej. Jego broń powoli szczerbi mi ostrze. Czyżby właśnie taki był jego cel? Myśli, że nie zauważę, czy może daje mi fory?zastanawiał się chłopak. Mógł zrobić tylko jedno, jeśli chciał sprawdzić swoją teorię - czekać. Kontynuował więc swą piekielnie szybką paradę jeszcze przez parę sekund... i zanurkował.
     Złapał jednorącz rękojeść Kokoro, na moment dotykając kolanem podłogi, po czym podniósł się gwałtownie, dźgając po skosie, prosto w odsłonięte gardło okularnika. Czekał ze swoim planem do ostatniej chwili, lecz na chwilę przed uderzeniem niespodziewanie zmienił kształt swojego ostrza, w mgnieniu oka czyniąc z niego ostry i cienki rapier. Taki sam, jakim tuż po Turnieju Niebiańskich Rycerzy poniżył go Christopher Borne.
— Heh — zaśmiał się z szyderczym uśmiechem okularnik, wyginając się do tyłu z nadludzką zwinnością. W połowie manewru oderwał stopy od ziemi, chyląc się w ten sposób ku kontrolowanemu upadkowi... a przynajmniej tak się zdawało. Była to jednak tylko część prawdy.
Szlag! — zaklął w duchu Rikimaru, ale jego nauczyciel zdążył się już zamachnąć. Obydwa skalpele zostały w powietrzu ciśnięte prosto w niego. Młodzieniec nie miał pewności, ale czuł, że otacza je co najmniej silna dawka mocy duchowej. Nie wykluczał również, że mogły one zostać przy jej pomocy wydłużone. — Teraz nie odskoczę, ale może... — pomyślał. Był bowiem w trakcie wykonywania swojego pchnięcia i w nim właśnie złożył ciężar swojego ciała. Zrobił zatem ostatnie, co przyszło mu na myśl. Skręcił się mocno, jakby chciał wycisnąć z siebie trzewia i z wysiłkiem zawirował na prawo, unikając pocisków.
Teraz nie ma broni. To moja szansa! — pomyślał w piruecie szermierz. Momentalnie, jeszcze w trakcie manewru zamachnął się w kierunku miejsca, w którym powinien znajdować się Tenjiro. Ogromne, długie na prawie trzy metry i szerokie na kilkadziesiąt centymetrów ostrze wzorowane na claymore'u Jessiki powędrowało na spotkanie z chirurgiem, czubkiem klingi haratając wszystkie ściany w pokoju.
— I po tobie — usłyszał przy uchu. Wytrzeszczył oczy ze zdumienia, czując na ramieniu silny uścisk lekarza. Skalpel w jego drugiej dłoni przejechał bezlitośnie po gardle chłopaka. — Skąd pomysł, że nie mam zapasu? Jesteś jakiś niedo... — przerwał w połowie Tenjiro. Wolna ręka nastolatka chwyciła go gwałtownie za nadgarstek, gdy okazało się, że skalpel nie dał rady przeciąć mu grdyki... wzmocnionej taką ilością energii duchowej, że wyglądała ona niemal jak kołnierz ortopedyczny.
— Skąd pomysł, że miałem taki pomysł? — zrewanżował się Rikimaru, po czym w jednej chwili zamienił ogromne ostrze claymore'a w maleńką, zakręconą klingę kindżału. Obróciwszy go energicznie między palcami, bez wahania spróbował dźgnąć nim lekarza w bok.
Zawsze używasz tylko tyle siły, ile ci potrzeba. To twój błąd, Tenjiro-san. Jeśli popełnisz błąd w swoich obliczeniach, twój przeciwnik ma cię na talerzu — skonkludował w duchu chłopak, szukając słuchem odgłosu wbijającego się w mięso ostrza.
     Zamiast niego usłyszał tylko dźwięk rozpadającego się na kawałki ostrza, które przeszło przez fartuch lekarski, koszulę, podkoszulek... ale nie przez skórę, wzmocnioną do tego stopnia, że mikra forma Kokoro pękła, jak rozbite lustro.
— Jeśli nie masz planu B, jesteś głupcem. Najlepiej jednak mieć jeszcze C i D. Wtedy możesz powoli ZACZĄĆ nabierać pewności siebie. Jeśli zaś chodzi o mnie - cóż... za każdym razem brakuje mi alfabetu — oświadczył dumnie Miyamoto, po czym bez wahania podstawił kolano pod rękę chłopaka i wyłamał mu łokieć, jak kawałek drewna. Rikimaru zacisnął zęby z bólu, siląc się na stłumienie krzyku. — Nieźle to znosisz, biorąc pod uwagę, że czujesz ból tylko wtedy, gdy okazujesz się zbyt dobry, by zabić cię jednym atakiem. Na twoim miejscu wolałbym pozostać słabym. Słabi szybko umierają i mniej przy tym cierpią — pouczył go chirurg. — No puścisz ten cholerny szmelc, czy mam ci tą rękę urąbać? — zapytał zniecierpliwiony. Już po chwili szermierz dał za wygraną, a rękojeść Kokoro spadła na podłogę. Wtedy właśnie mężczyzna puścił go z uścisku i pozwolił usiąść pod ścianą ze złamaną ręką.
— Zaraz się zrośnie — przypomniał mu dla czystości sumienia. Zostawiwszy milczącego chłopaka na miejscu, ruszył w stronę ściany, z którą wbiły się jego pierwsze dwa skalpele. Szermierz bez słowa śledził go wzrokiem.
Cholera... — pomyślał z podziwem. Przekonał się bowiem, że kanonada dźgnięć na początku walki nie była wcale zwykłymi dźgnięciami. — Lecące. Każde z osobna, a ja nawet nie zauważyłem — przyznał z goryczą, widząc w ścianie blisko setkę wgłębień po ostrzach. Tenjiro oswobodził swoje dwa narzędzia zagłady lub zbawienia, po czym wrzucił je bezpośrednio do kieszeni.
— Powiedz... — odezwał się Rikimaru. — ...miałeś wtedy wzmocnione gardło, czy nie? — zapytał niepewnie. Nie dawało mu to spokoju, więc zwyczajnie musiał się dowiedzieć.
— Miałem — odparł bez zaangażowania okularnik. — Gdybyś wtedy pozostał przy swojej wyszczerbionej katanie, nie dałbyś rady mi go przebić. Dobry pomysł z tym rapierem. Miałby sporą siłę penetrującą, gdybym był chujowy — jednocześnie pochwalił i poniżył ucznia, jak to miał w zwyczaju i upodobaniu.
— Czyli wciąż wiele mi brakuje... — mruknął z niezadowoleniem szermierz, na co lekarz prychnął z irytacją. Złamana ręka nastolatka powoli powracała do pierwotnego stanu, chrupiąc przy tym obrzydliwie.
— Do mnie? A to nie oczywiste? — zwrócił się doń okularnik. — Nie myślałeś chyba, że w sto dni staniesz się kimś, kto mógłby się ze mną mierzyć, co? Od samego początku nie było na to najmniejszych szans... ale to nie ze mną chcesz się potykać, głupcze — zgromił go bez wahania, jak zwykle oschle i z wyższością.
Czego ty jeszcze chcesz? Poczyniłeś ogromne postępy, dzieciaku. Masz talent po ojcu. Różnica pomiędzy tobą sprzed stu dni, a dzisiejszym tobą jest kolosalna. Zresztą od 80-tego dnia ani razu nie zginąłeś... — musiał z niechęcią przyznać Tenjiro, lecz oczywiście nie na głos. — Masz zadatki na doskonałego szermierza... ale ja nie nauczę cię, jak nim być. Może Pyron, może Eronis, może nawet Orias, gdyby nie był na misji, ale nie ja. Otworzyłem ci drzwi, Rikimaru. Możesz stać pośród tych, którzy żyją mieczem. Nie spierdol szansy, którą ci dałem.
— Tenjiro-san? — odezwał się nagle szermierz, przerywając wewnętrzny monolog chirurga. Tymczasem pole z energii duchowej, wewnątrz którego ćwiczyli rozpadło się, uleczywszy rękę nastolatka.
— Czego? — burknął Miyamoto, potrząsając głową dla wyrwania się z zamyślenia.
— To dzisiaj, prawda? Setny dzień i koniec treningu? — spytał chłopak. Chirurg spojrzał na niego z zaciekawieniem, a że nie zaprzeczył, młodzieniec uznał to za potwierdzenie. — W takim razie od dzisiaj przestajesz być moim mistrzem, a ja twoim uczniem, tak?
— Zmierzasz do czegoś? — przerwał zniecierpliwiony chirurg.
— Tak. Na samym początku miałem wiele pytań, na które nie otrzymałem odpowiedzi. Miałem poszukać ich sam. Kiedy próbowałem później poruszać temat, zawsze wracaliśmy do treningu, przerywając rozmowę. Teraz już nie możesz mnie zbyć...
— ...więc masz mi coś do powiedzenia, co? No dawaj, miejmy to już za sobą. Czego twoim zdaniem dowiedziałeś się o mnie podczas twojego studniowego pasma porażek i pomyłek? — Lekarz oparł się plecami o ścianę, stając obok chłopaka i krzyżując ręce na piersi.
— Zapytam wprost. Należałeś do Loży, prawda? — Miyamoto wzdrygnął się, gdy zadano mu to pytanie i przez chwilę nawet wytrzeszczał zszokowane oczy, ale szybko opanował swoje zdziwienie i zaśmiał się z politowaniem pod nosem. Z samego siebie.
— Jak do tego doszedłeś? — spytał. Nie widział już sensu w zaprzeczaniu.
— Dodałem dwa do dwóch. Albo pięć do pięciu. Po pierwsze, cały czas wiedziałeś o wszystkim coś, czego ja nie wiedziałem. Coś, co było dość ważne, żeby nawet tak beztroska osoba, jak ty postanowiła to zataić. Po drugie, posiadałeś informacje na temat Loży, chociaż w ogóle się nimi nie dzieliłeś. Po trzecie, tamtej nocy "przypadkiem" pojawiłeś się na ulicy akurat wtedy, gdy ranna Lilith niosła mnie do kliniki. Po czwarte, każdy wie, że pojawiłeś się w Miracle City znikąd, nikt nie ma pojęcia o twojej przeszłości i wiadomo tylko, że - jak sam to określiłeś - "chcesz służbą odpokutować za swoje winy". I wreszcie, po piąte... wiedziałeś, że mój przeciwnik był ślepy — wytłumaczył cały swój tok rozumowania Rikimaru, co Tenjiro skwitował kolejnym napadem śmiechu.
— Kurwa, tak paskudny błąd... — zrugał sam siebie, kręcąc głową.
— Mógłbyś zaprzeczyć. Przykładowo, że opowiedziała ci o tym Lilith. Albo że dowiedziałeś się z raportu na zebraniu. Albo...
— A jaki to ma sens, kiedy pozostałe zarzuty działają na moją niekorzyść? — przerwał szermierzowi. — Wszystkiego się domyśliłeś... poza jednym. Po szóste, zaproponowałem ci trwający sto dni trening. Skąd miałem pewność, że będziemy mieć sto dni? Że kryjówka Loży nie zostanie odkryta wcześniej? — Młodzieniec popatrzył na niego z otwartymi ustami, dopiero uświadamiając sobie sedno sprawy.
— Ty... wiesz, gdzie się znajdują — powiedział na głos.
— Tak. I to ode mnie zależy, kiedy i czy w ogóle ktokolwiek odkryje siedzibę. Nikt poza mną nie posiada tych informacji. Nikt, kogo znam, a kto jest członkiem Loży nigdy by go nie zdradził...
— A ty chcesz to zrobić? — zapytał z powagą "jednooki". Odpowiedział mu przykry, gorzki uśmiech, jaki rzadko widywało się u tego człowieka.
— Nie, nie chcę. Ale zrobię... — oznajmił z ciężkim sercem mężczyzna. — Wyłaź, chłopak. Zostawiłem ci coś pod ladą. Potraktuj to jako prezent na zakończenie sesji. I spodziewaj się walnego zebrania. Może dziś wieczorem, może jutro, ale z pewnością w zamku Niebiańskich Rycerzy — to powiedziawszy, przepuścił chłopaka pierwszego przy schodach na górę.
— Czy... nie potraktują cię, jak zdrajcę, kiedy im powiesz? Nie... zabiją cię? I nie mam na myśli Loży — zapytał jeszcze w połowie drogi, spoglądając z góry na studniowego mistrza.
— Nie zabiją. Bo tylko ja wiem, gdzie znajduje się Loża. I pójdę tam z wami.

***

     Powstrzymał jęk zaciśnięciem zębów, kiedy uderzył się pięścią poniżej łopatki, by sprawdzić, jak duży ból był w stanie wytrzymać. Nerki bolały go od rana tak mocno, że poza czerwonymi, wziął z rana również fioletowe pigułki - właśnie na ból. Z reguły robił, co tylko mógł, by nie korzystać z tych drugich, jeśli naprawdę nie musiał, ale tym razem wolał zachować całkowicie trzeźwe myślenie.
Z każdym użyciem działają coraz słabiej. Niedługo całkiem przestaną mi pomagać. Co wtedy? Może znajdzie się w Morriden ktoś, kto osłabi działanie mojego unerwienia? Przynajmniej tak, by lżej reagował na ból... — pomyślał Hisato zwany Torą. Było już późne popołudnie, a on opierał się o barierkę rzeźbionego balkonu, wychodzącego z jego pokoju na miasteczko, które tworzyło się wokół Dworzyszcza. W powietrzu nie było czuć dymu ani spalin. Nie było też innych szkodliwych gazów, jakie emitowały wielkie miasta. Nie było gwaru ani tłoku. Nie było wszędzie betonu, surowej i szarej codzienności większości świata. Widok ten za każdym razem rozczulał lidera Loży Kłamców. Napawał go dumą. Większą dumę czuł tylko wtedy, kiedy spoglądał na zgodę, jaka panowała pomiędzy jego ludźmi. Jego rodziną i przyjaciółmi.
Wybrałem dobrze. Wybierałem tak wiele razy i wybierałem dobrzepomyślał z rozrzewnieniem. — Ponad tysiąc osób. Tysiąc wizjonerów, ofiar i samotników, którzy zaprzysięgli sobie, że już nigdy nikomu nie zaufają. Ludzie, którzy wiedzą, czym jest cierpienie i którym pomagamy o nim zapomnieć. Którzy nie chcą, by inni doświadczali tego, co oni. Którzy chcą zmian.
— Różni ludzie różnie reagują na nieprzyjemności, jakich doświadczyli w przeszłości. Osobiście wszystkie przypadki dzielę jednak na dwa typy. Wyróżniam ludzi, którzy pod wpływem zadanego im bólu sami zaczęli taki ból zadawać... oraz ludzi, którzy chcą uchronić od tego bólu innych. Bo wiedzą, jak to jest, kiedy zawodzi cię otoczenie, prawo, państwo, czy władze państwa. Jak uważasz ty, Yashiro? — zapytał na koniec osobę, która kilka chwil wcześniej weszła do pokoju, nie obracając się nawet w jej stronę. Słyszał jednak kroki pomimo swojego zamyślenia.
— Że są też tacy, którzy się temu bólowi poddają. A potem cholernie żałują... — odparł rudowłosy Okuda z nostalgiczną goryczą. Stanął obok przywódcy, opierając się bokiem o tę samą barierkę, której dotykał on. — Chciałeś mnie widzieć, Hisato-san? — Srebrnowłosy uśmiechnął się na dźwięk tego pytania. Yashiro był bowiem drugą osobą w całej strukturze Loży Kłamców, która zwracała się do niego zawsze po imieniu. Wszyscy inni nazywali go Torą i nie miał im tego za złe - lubił ten przydomek. Na pewien sposób łączył on ludzi, których zainspirował swoim postępowaniem.
— Tak... — przyznał lider. Delikatne, ciepłe powietrze musnęło go po twarzy. Bo Torę kochał wiatr. — Co u ciebie? Nie widziałem cię od śniadania.
— U mnie? Wydaje mi się, że akurat ja trzymam cię całkiem dobrze. Byłem dzisiaj u Mattiasa i jego chłopców. Znaleźli bardzo pokaźne złoża. I w dodatku występują na krytym obszarze. Można bez przeszkód wydobywać — połączył opis dnia z raportem, jako że nie miał nic ciekawego do powiedzenia. A przynajmniej tak mu się wydawało.
— Tak szybko? — zainteresował się Tora. — Jak to się stało? — Ze skrzętnie ukrytym trudem oparł się bokiem o barierkę, spoglądając rudzielcowi w oczy. Każdemu starał się patrzeć w oczy. Był przez to wiarygodny. Uznawali go za człowieka, który wie, co robi, za człowieka silnego i nieugiętego, a przecież takim musiał być.
— Nasze dzieciaki poszły rano w góry, na przechadzkę. Jak zwykle zboczyli ze ścieżki i jakimś cudem znaleźli parę jaskiń. Prowadziły do małej sieci tuneli... a na ich końcu było heracleum. Wygląda na to, że wszystko idzie po naszej myśli — powiedział z zadowoleniem Yashiro. Cieszyło go każde, najmniejsze nawet pozytywne zdarzenie w Loży. Każdy krok naprzód stawiany przez ich małą społeczność. Każdy krok organizacji był bowiem również jego krokiem i przybliżał go do spełnienia jego marzenia.
— Świetnie! — ożywił się Hisato. — Mamy u siebie sporo osób, które pracowały już kiedyś z heracleum. Brakowało tylko materiałów, ale teraz będą mogli wreszcie wziąć się do pracy. Przy odrobinie szczęścia, za parę miesięcy mogą zacząć uczyć pierwszych chętnych swojej sztuki. Cholera, sam chętnie bym się o tym czegoś dowiedział, ale mam ostatnio tak mało czasu... — westchnął krótko, poklepując się po policzkach celem otrząśnięcia się. — A co ze sprzętem? — zapytał srebrnowłosy.
— No cóż... rozmawiałem z Josephem. Nie sprowadził go ze sobą z Miracle City, ale wszystko trzyma w magazynach. Wystarczy że wyślemy parę osób do miasta. Mogliby wejść tak samo, jak Sebastian i podpiąć wszystko pod transport do którejś strefy wydobywczej. Transport dotarłby po prostu do nas, a nie do celu. — Jeszcze do niedawna Yashiro nie podejrzewał siebie o taką dozę intelektu i sprytu, ale odkąd został członkiem Loży, zaczął się rozwijać w wielu kierunkach jednocześnie. Dodając do tego fakt, że ostatnie lata w Miracle City nie przyniosły mu nic pozytywnego poza wygranym zakładem na juniorskiej arenie, Okuda czuł się spełnionym... i potrzebnym.
— Hm... dobry pomysł, ale niech transportującym nie stanie się krzywda. O dyskrecję nie musicie się martwić, byle tylko nie wyśledzono Dworzyszcza. Mogę ci powierzyć tę sprawę? — spytał ponownie Tora, a Yashiro nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Od bardzo dawna nie czuł tego w takiej ilości. Nie czuł się docenianym.
Tutaj każdy zauważy moje zasługi i nikt nie wypomina mi moich błędów. To niewiarygodne... — przeszło chłopakowi przez myśl.
— Oczywiście, Hisato! Nie musisz się niczym przejmować. Damy sobie z Josephem radę — zapewnił lidera i przyjaciela, ale zaraz przyszło mu do głowy coś, co trapiło go od jakiegoś czasu. — To na twarzy Josepha... to chyba od Alice, prawda? — zapytał. Pewnego dnia Joseph po prostu przyszedł na śniadanie ze szramą na nosie i lewym policzku. Szramy wyglądały zaś, jakby ktoś mu je zrobił paznokciami. Od tamtego czasu minęło półtora miesiąca, ale blizny pozostały i choć nikt nie poruszał tematu, wielu to frasowało.
— Z pewnością — skinął głową przywódca. — To przykre doświadczenie dla nich obojga, ale nie żałuję, że pozwoliłem jej poznać prawdę. Zresztą i tak nie zna jej całej. Ty ją znasz. Co sądzisz? — Tora zawsze pytał ludzi o ich opinię na dany temat. Zawsze też słuchał - nie robił tego na pokaz. Waga, jaką przykładał do słów nawet najmniej znaczącego członka Loży w niczym nie przypominała tego, jak na ogół zachowywali się przywódcy organizacji.
Hariyama był całkiem inny. Zhang podobnie, choć on akurat potrafiłby wysłuchać każdego. Po prostu ten pierwszy zawsze musiał mieć rację, a ten drugi nie dla każdego miał czas — przypomniał sobie kosiarz.
— Ja... nie mnie go osądzać. Wiem jednak, że strasznie cierpi przez to, kim jest. Nie potrafię kopać leżącego. Nie potrafię go za to znienawidzić. Może... może kiedyś poznam szczegóły. Teraz nie mam odwagi go o to zapytać. Zresztą wtedy pewnie zraziłbym do siebie Richarda. Strasznie gardzi Josephem. W ogóle jakoś tak... nie przypomina innych ludzi z Wysokiej. Jak to z nim jest, Hisato?
— Richard... jest inny — przyznał Tora. — Głównie dlatego, że to nie ja go zwerbowałem. Ani żaden inny członek. Przyszedł tutaj z góry i został na stałe. Traktuję go tak samo, jak każdego innego. Chcę mieć w nim przyjaciela, ale często mamy odmienne zdanie, co z pewnością zauważyłeś.
— To mało powiedziane. Nie da się nie zauważyć. Powiem wprost - nie lubię go. I nie podoba mi się to, jak próbuje przeciągnąć mnie na swoją stronę. To jakby próbował podzielić Lożę na dwie odrębne grupy. Nienawidzę takiej obłudy. Dość się jej naoglądałem w stolicy... — oświadczył rudy. Czuł wstręt za każdym razem, gdy tylko przypominał sobie o tych wszystkich Ministrach, o bogatych rodach, którym przewodzili, o przedsiębiorcach i ludzi, którzy mordowali go wzrokiem, gdy pojawiał się na ulicy. Gardził nimi, ale w przeciwieństwie do nich, on nie patrzył na nich z góry. Bo zawsze był niżej i był tego świadom.
— Cieszę się, że mam cię po swojej stronie — powiedział srebrnowłosy, kładąc kosiarzowi rękę na ramieniu. — Jesteś wart o wiele więcej, niż ci się wydaje, Yashiro. Wiem, że mogę ci zaufać. I to dlatego chciałem z tobą porozmawiać.
— Bardzo... miło mi to słyszeć, ale chyba nie rozumiem. Czy coś się stało? — zaniepokoił się rudzielec. Rozmowy w cztery oczy rzadko kiedy dotyczyły tego, jak ładnie świeciło słońce. 
— Uznałem, że najwyższy czas powiedzieć ci o dwóch rzeczach. Pierwszą jest powód, dla którego mamy ze sobą Alice, a zarazem powód, dla którego jest tak ważna. Druga... dotyczy już mnie. Chcę, żebyś usłyszał to, o czym powiedziałem każdemu członkowi Wyższej Izby jako znak mojego zaufania. Już wkrótce... może być na to zbyt późno.

Koniec Rozdziału 206
Następnym razem: Narada wojenna

niedziela, 11 października 2015

ROZDZIAŁ 205: Alchemik (A&K Special)

ROZDZIAŁ 205

     — Wypuść mnie! — wydarło się na niego dziecko, które z bólem musiał trzymać za barki, by nie wyskoczyło spod pierzyny i nie opuściło szpitalnego łóżka. — Jestem twoim księciem i masz mnie słuchać! Rozkazuję ci mnie wypuścić! Chcę przetestować moją nową moc! — domagał się młodziutki Rael, patrząc gniewnie na swojego opiekuna. W jego oczach nie gościły łzy - hańbiłyby one przyszłego króla, a młodzieniec wiedział, że Francis i tak by na nie nie zareagował.
— Nie mogę tego zrobić, mój książę — odparł spokojnie Lloyd. Dziecko szarpało się, jak mogło, ale on zaledwie podrygiwał pod jego wpływem - dorosły zawsze miał więcej siły. Tym bardziej w Morriden. — Dopiero wczoraj wróciłeś ze swojej wyprawy. Twoja rana jeszcze się nie zagoiła — wskazał na obandażowaną głowę Raela, kryjącą pękniętą czaszkę. Nawet czwórka absurdalnie potężnych Madnessów nie zdołała powstrzymać brawurowego księcia przed zrobieniem sobie krzywdy. W ostateczności była to oczywiście ich wina, ale zarówno opiekun dziedzica, jak i jego rodzice zdawali sobie sprawę, że leżała ona po jego stronie.
     Obrażony i bezsilny malec z naburmuszoną miną obrócił się do lokaja Vanderheimów plecami, krzyżując wymownie ramiona na piersi. Skrzętnie ukrywał też fakt regularnego pociągania nosem, by przypadkiem nie potraktowano go jak dziecko. Francis czuwał jednak nad nim non stop, nie opuszczając księcia nawet na moment. On najlepiej wiedział, jak zadbać o swojego władcę. Pielęgniarki i lekarze nie byli już potrzebni.
— Mój książę raczy się napić — zwrócił się tego dnia do Raela. W prawej dłoni trzymał na spodku filiżankę gorącej herbaty z miodem i cytryną.
— Nie chcę — burknął tylko przyszły król największego państwa na ziemi.
— Proszę się nie opierać. Wasza książęca mość nic jeszcze dzisiaj nie wypiła, a chorzy powinni pić dużo płynów — nalegał Francis. W pewnym momencie złapał dziecko za ramię, chcąc obrócić je w swoim kierunku... i tu popełnił błąd.
— Daj mi spokój! — zdenerwował się Rael, łapiąc gorącą filiżankę i ciskając nią przed siebie. Lloyd odwrócił głowę, a naczynie rozbiło się z trzaskiem o jego skroń. Napój rozlał mu się po twarzy i marynarce, parząc skaleczoną odłamkami skórę.
— Cóż... — Francis nawet się nie skrzywił. Nie otarłszy chociażby twarzy, ukucnął przed łóżkiem. — ...posprzątam tak szybko, jak mogę i przygotuję ci coś innego, mój książę — dokończył uniżenie i z szacunkiem. Zmarszczył jednak czoło w zaskoczeniu, gdy zobaczył patrzącego nań z przerażeniem i łzami w oczach Raela.
— Przepraszam! Przepraszam, Francis, nie chciałem zrobić ci krzywdy! — rozpłakał się malec na widok konsekwencji swoich czynów. — To na pewno boli... — powiedział głosem pełnym poczucia winy. Zaskoczenie Lloyda szybko przeistoczyło się w ciepły uśmiech.
— To nie wina Waszej Książęcej Mości. Nie powinienem był być tak natarczywym jako twój sługa. Proszę o przebaczenie. — Pochylił głowę z pokorą, nie przerywając zbierania kawałków porcelany w nagie dłonie.
— Nie! Trzeba ci pomóc, Francis! Jesteś ranny! — Skaleczenia na skroni i zaczerwienionej skóry nie dało się w rzeczywistości nazwać "byciem rannym", ale Rael mimo wszystko stanowczo zaoponował.
— Czuję się dobrze, książę. Proszę się o mnie nie martwić. Jestem tylko sługą — oświadczył stanowczo Francis, bo przecież faktycznie tak było. Nie ośmieliłby się narzekać na coś takiego, podczas gdy bez dobrej woli chłopca już od dawna gniłby w więzieniu lub nawet byłby martwy. Praca w służbie Vanderheimów nauczyła go powściągliwości, pokory i myślenia w pierwszej kolejności o dobru innych.
— Zgoda! — wykrzyknął niespodziewanie Rael, tłumiąc płacz z hardym wyrazem zasmarkanej twarzy. Francis zastygł w bezruchu. — Jesteś moim sługą, więc rób, co mówię! Wstań i spójrz na mnie! — rozkazał malec.
— Mój książę... — potwierdził uprzejmie Lloyd, z porcelaną w dłoni stając na baczność przed łóżkiem przyszłego króla. Z perspektywy czasu uznawał tę sytuację za cokolwiek śmieszną, biorąc pod uwagę, że wciąż ociekał wtedy jeszcze herbatą.
— Dobrze, mój sługo! — zagrzmiał władczo chłopiec. — A teraz rozkazuję ci być zdrowym!
     Zrobił to nieświadomie. Czarna, jak smoła energia duchowa wydobyła się z ciała Raela, niby mroczny płomień, który swoimi językami dotknął klatki piersiowej i głowy sługi, nim ten zdążył w ogóle się zaniepokoić. Nie był gorący ani zimny - po prostu był. I po prostu krew Francisa wróciła przez ranę do jego ciała, a samo skaleczenie wygoiło się jednocześnie z poparzeniami. Nawet przemoczona marynarka wyschła, nie pozostawiając ani śladu po niechcianej herbacie. Tamtego oto dnia Rael Vanderheim IV okazał się posiadaczem Przeklętej Duszy, dziedzicem Czwartego Króla, Gilgamesha.

***

     Francis otworzył zaspane oczy, widząc wciąż jeszcze zamglony obraz szpitalnego pokoiku, w którym leżał pogrążony w kilkumiesięcznym już śnie Król. Białe ściany i kafelki podłogowe, łapiąca za gardło sterylność i powtarzające się sygnały, obwieszczające że serce władcy nadal bije. Wszystko to ponownie otoczyło siedzącego na krzesełku Lloyda, który nie odstępował swojego pana ani na krok. Sługa momentalnie potrząsnął głową na wybudzenie się, po czym uniósł wzrok na szpitalne łóżko... i zamarł.
     Czyjaś średniego wzrostu sylwetka górowała nad pogrążonym w śpiączce królem Morriden, przyglądając się mu badawczo. Miał zgniłozielone, nastroszone jak świeżo po przebudzeniu włosy i heterochromię. Parę lat młodszy od Francisa chłopak był heterochromikiem - jego prawe oko miało czerwoną, a lewe niebieską barwę. Pod każdym z nich namalowany był fioletowy kieł skierowany czubkiem do dołu. Miał na sobie czarny bezrękawnik z błękitnym wzorem, przywodzący na myśl fale na rozszalałym morzu. Uwidaczniała się pod nim dobrze, choć oszczędnie zbudowana tkanka mięśniowa. Podobnie było też z niebieskimi, wiązanymi sznurem bermudami, które na sobie nosił. Tajemniczego wrażenia ujmował chłopakowi fakt chodzenia w przezroczystych japonkach.
— Więc ty jesteś królem Morriden — odezwał się intruz do niesłyszącego go Raela. W jego głosie dominowała jakaś niepokojąca mechaniczność, jakby nie posiadał emocji... lub jakby nie potrafił ich wyrażać.
— Nie zbliżaj się do Jego Wysokości! — zagrzmiał zupełnie dotychczas ignorowany Francis. — Kim jesteś i czego chcesz? — spytał ostro, gotów by w każdej chwili rzucić się na ratunek swemu panu.
— Słyszałem, że leży tu król. Nigdy jeszcze nie widziałem króla. Przyszedłem zobaczyć, jak wygląda — odparł z nienaturalnym spokojem zielonowłosy.
Co z nim jest nie tak? — zastanawiał się Francis, ale postawił krok naprzód, gdy tylko poczuł, że intruz nie miał zamiaru go zaatakować. Sam też wolał być bliżej Raela - na wszelki wypadek.
— Kto cię tu wpuścił?
— Nikt — wyjaśnił beznamiętnie heterochromik, czym zaczynał już niepokoić rozmówcę. — Czy on się obudzi?
— Dlaczego pytasz?
— Żebyś mi odpowiedział. — Prostota myślenia zielonowłosego chłopaka skłaniała do rozważań o tym, czy w ogóle był on w pełni rozumu i czy nie należało go na wszelki wypadek zatrzymać. W końcu Lloydowi wydawał się on ze wszech miar podejrzany, a po tym, jak nieznany przeciwnik zaatakował jego pana, stał się wyjątkowo nieufny.
— To nie jest twoja sprawa. Nawet mi się nie przedstawiłeś, a pytasz mnie o stan Jego Wysokości. Nie będę z tobą rozmawiał — postanowił Francis, patrząc przybyszowi prosto w oczy. Przybysz zrobił to samo, choć jego oczy nie wyrażały absolutnie nic.
— W takim razie... — Mięśnie karku Lloyda napięły się w pełnej gotowości. — ...do widzenia! — pożegnał się całkiem niespodziewanie heterochromik, odwracając się w stronę otwartego okna, przez które najprawdopodobniej dostał się do środka. Byłoby to nieco mniej dziwne, gdyby nie znajdowali się na szesnastym piętrze...
— Nie sądzę — zaoponował natychmiast Francis, łapiąc odwróconego chłopaka za bark i zatrzymując w miejscu. — Chcę ci zadać kilka pytań. Pójdziesz ze mną i udzielisz mi szczerych odpowiedzi — zażądał. Nie mógł pozwolić tajemniczemu dziwakowi na wymknięcie się. Zielonowłosy spojrzał na niego spode łba, wyciągając głowę w jego stronę na tyle, na ile mógł.
— Nie sądzę — powtórzył po Lloydzie, brzmiąc tak mechanicznie nieludzko, że królewski sługa poczuł ciarki na plecach. W tym samym momencie stało się coś, czego nie zrozumiał. Jednocześnie heterochromik dosłownie zniknął mu sprzed oczu... i również chwycił go ręką od tyłu za bark.
— Berek.

***

     Zagórowały nad nim dziesiątki wysokich i niepowtarzalnych budynków. Specjalne tworzywa, które umożliwiały nawet drapaczom chmur zawijanie się po drodze w serpentyny i różne inne kształty bez nadwerężania budowli robiły na nim wrażenie nawet w opowieściach. Teraz miał za to okazję ujrzeć je wszystkie na własne oczy. Aqueria - "Miasto Wież" - była kolejnym przystankiem w jego podróży po Morriden w poszukiwaniu przyjaciela z dawnych lat.
— Hachimaru, tak? — zapytał podejrzliwie legitymujący go młodzieniec z siedmioramienną gwiazdą na lewym policzku. Na dziecięcej twarzy, po obu stronach szpiczastego nosa jawiły się blizny po wyjątkowo problematycznym trądziku.
— Tak — potwierdził mężczyzna z długimi, prostymi i czarnymi włosami, spiętymi od czasu pojedynku z Kingiem w sięgającą pasa kitę. Ponownie robił za "Człowieka-pułapkę", prowokując ewentualnych przeciwników rozwiązanymi sznurówkami, luźnym ubiorem i masą elementów, za które dało się go złapać i teoretycznie cisnąć nim o ziemię.
— No to nie wchodzisz. Nie jesteś zameldowany w Aquerii, a żaden z mieszkańców nie zapowiadał, że będzie mieć gościa — stwierdził stanowczo młody, traktujący swoją pracę nad wyraz poważnie. Odkąd bowiem w pobliżu Miasta Wież zaatakowano i zraniono króla Raela, zapanował tam stan wyjątkowy. Nikt nieupoważniony nie mógł ot tak dostać się do miasta, w związku z czym liczba odwiedzin drastycznie zmalała. Wielu jednak korzystało ze swoich znajomości i przechodziła przez bramy z ich pomocą. Kyuusuke niestety nie znał tam absolutnie nikogo, a nie chciał też wdawać się w konflikt z ludźmi Alchemika.
— Terry, kiedy ty ostatnio oglądałeś coś innego, niż czubek własnego nosa? — zawołał wysoki na prawie dwa metry mężczyzna z turbanem na prawdopodobnie łysej głowie i długą, cienko zbitą, niby czarny sopel lodu brodą. — Przecież to TEN Hachimaru! Walczył w półfinałach Turnieju Niebiańskich Rycerzy z tym cholernym gigantem! Jak to możliwe, że nie widziałeś transmisji? — zapytał z dezaprobatą młodszego kompana. Kyuusuke nie wiedział, czy faktycznie byli kolegami, ale połączył ich dzięki siedmioramiennym gwiazdom - na policzku brodatego też taka widniała.
— Co? Ale przecież... — zaciął się chłopak, niższy od dryblasa o ponad dwie głowy.
"Ale przecież nie ma takiego imienia w aktach" — pomyślał z delikatnym uśmiechem Kyuusuke. Wolał na wszelki wypadek nie używać swego prawdziwego miana. Nigdy nie mógł być pewien, kto akurat będzie się temu przysłuchiwał.
— Żadne "ale", tylko "już wpuszczam" — uciął brodacz, po czym podszedł i bez pytania uścisnął oburącz dłoń nr. 98. Zrobił to tak niespodziewanie, że "Hachimaru" ledwo powstrzymał się przed odruchowym rzuceniem faceta o podłoże. — Miło mi poznać! To była bardzo dobra walka. Ta z Kingiem również! Nie wiem, jak to się stało, że zremisowaliście, ale mam nadzieję, że zobaczę cię w następnym turnieju! — powiedział z uśmiechem wielkolud.
     Z niechcianym, choć miłym towarzyszem Kyuusuke rozstał się tak szybko, jak tylko zdołał, wchodząc w boczną uliczkę, gdy brodaty prowadził go do baru. Wyskoczywszy po drugiej stronie, dostał się prosto na jedną z ośmiu głównych ulic. Każda z nich zaczynała się od którejś bramy i każda prowadziła bezpośrednio do samego centrum Aquerii. W centrum zaś górowała pracownia Alchemika, przez wszystkich zwana Spiralną Wieżą. Srebrny budynek w istocie wił się w drodze ku niebu, jak porastający jakąś wielką tyczkę bluszcz. Różnica polegała na tym, że żadnej tyczki nie było, a wężową budowlę zwieńczało okrągłe pomieszczenie na samym szczycie, przypominające trochę wielką bombkę choinkową.
Odkąd się pojawił, stał się dla tego miasta personą równie ważną, co Rada Aquerii. Teoretycznie nadal nie ma żadnej władzy, ale w praktyce każdy woli być po jego stronie. Bycie po stronie Alchemika to bycie po stronie ludu... bo ludzie go kochają — przeszło przez myśl Kyuusuke, gdy wpatrzył się w kuliste pomieszczenie pod niebem. — Ten budynek był podobno zwykłym, prostym wieżowcem, dopóki go nie przejął...
     Jego rozmyślania zostały brutalnie przerwane, gdy ktoś wpadł na niego w biegu, uderzając go od tyłu w nogi. Gdyby nie nadludzki zmysł równowagi, pewnie nie dałby rady uchronić się przed upadkiem... ani uskoczyć przed kolejnym sprinterem. Nie ulegało wątpliwości, że gonił tego pierwszego... który okazał się być małym, bosym chłopcem, kurczowo ściskającym bochenek świeżo upieczonego chleba. Grubawy mężczyzna, który go gonił zostawiał za sobą unoszącą się w powietrzu mąkę, barwiącą bielą jego fartuch i ręce.
— Łapać tego gówniarza! To złodziej! Okradł mnie! — ryknął grubasek, wymachując podwójnym podbródkiem, jakby próbował strząsnąć z niego oczko wodne, które zaczął formować jego pot. Czerwony na twarzy piekarz był już na skraju wyczerpania, a zabiedzony chłopiec miał jeszcze sporo sił... ale potknął się, gdy wpadł na kolejnego przechodnia, mówiącego coś do grupki wiernie go słuchających ludzi. Dzieciak runął, jak długi na glebę, a piekarz wykorzystał swoją szansę, dopadając do niego z furią w oczach.
Uch... ładnie oberwie — pomyślał bez większego współczucia Kyuusuke, ruszając wolnym krokiem w stronę zbieraniny. Z jakiegoś powodu miał ochotę zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja, choć nie wierzył w jakąkolwiek taryfę ulgową dla malca. W Miracle City już dawno zajęliby się tym Niebiańscy Rycerze, ale w Aquerii nie funkcjonowała Zasada Jednej Minuty.
— Mam cię... ty cholerny gnoju! — wysapał piekarz, chwytając dzieciaka za podarty kubrak i jedną rękę podnosząc w górę. Chłopiec do ostatniej chwili nie wypuścił bochenka. Wręcz przeciwnie - natychmiast wgryzł się w piętkę, póki jeszcze miał w co... i czym. — Jak śmiesz?! — warknął grubasek, zamachując się pięścią.
     Zatrzymał się w połowie ruchu, ubezwłasnowolniony i trzymany w mocnym uścisku przez... rękę. Bezpośrednio z gruntu wydobywała się ulepiona ze stwardniałej gleby dłoń, która jakby nigdy nic pochwyciła w locie pięść piekarza. Zaraz potem druga identyczna "wyrosła" obok pierwszej, łapiąc dziecko za ramię i odstawiając go na ziemię. Wtedy też właśnie osobnik, przez którego potknął się mały złodziej odwrócił się ku nim.
— Proszę was, Aqueria to miasto ludzi rozumnych. Nie moglibyście pójść na kompromis? — zapytał Alchemik. Ubrany był w białą, wełnianą tunikę męską, niemal w całości skrywaną przez krwistoczerwoną togę przeplecioną przez lewe ramię. Wierzchnie okrycie zabezpieczał ciężki, szeroki na kilkanaście centymetrów pas, do którego przyczepiona była cała masa mieszków, małych kieszonek i sakw. Szara, przypominająca bandaż tasiemka owijała się wokół przedramion i dłoni mężczyzny, odkrywając tylko palce. Stary, pomarszczony mężczyzna zachował przystojne, mocno podkreślone rysy twarzy, pełne policzki i poważną twarz. Usta otaczała biała, krótka broda, a głowę owiniętą miał podobną tasiemką, co ręce. Dwa jej końce zwisały po obu bokach, przewiązane przez uchwyty małych, okrągłych dzwoneczków.
— Al... Ekhm! Kiedy ten dzieciak wlazł mi od tyłu do piekarni i buchnął chleb z tacki! Żeby chociaż na niego zapracował albo nawet przyszedł i poprosił, ale nie! Co miałem niby zrobić? Jak go nie nauczę, że ode mnie się nie kradnie, to przyjdzie znowu! — zaprotestował po chwilowej konsternacji piekarz. Powstała z ziemi dłoń puściła go wolno.
— Chłopcze, czy mógłbyś mi podać ten chleb? Potrzebuję go tylko na chwilę — zwrócił się stary, na oko może 60-letni Alchemik do dziecka. Zbieranina przechodniów przyglądała się całemu zajściu, a większą jej część stanowiła grupa, z którą jeszcze niedawno mężczyzna rozmawiał. Przerażony chłopiec spojrzał nieufnie na najbardziej poważaną personę w Aquerii i lękliwie na grubego piekarza. Wyglądało na to, że z dwojga złego wolał jednak posłuchać starszego.
— Gwarantuję ci, przyjacielu, że ten chłopiec jest w stanie zapłacić ci z nawiązką — powiedział Alchemik do piekarza, uśmiechnąwszy się przyjaźnie do złodzieja. Trzymany w dłoniach chleb momentalnie rozerwał na dwie połowy. Faktycznie byłyby one połowami, gdyby kawałka bochenka nie odgryzło głodne dziecko. — Proszę. Mam nadzieję, że to wystarczy, by pokryć szkody — dodał, wręczając piekarzowi nietkniętą połowę... wykonaną ze szczerego złota. Okrzyki podziwu i niedowierzania rozeszły się w tłumie ludzi, a Kyuusuke zamrugał ze zdziwieniem.
Jak on to zrobił? Nie zauważyłem momentu przemiany. — Z wyrzutem spojrzał na paru roślejszych od niego osobników, którzy zasłonili mu widok.
— A to możesz dokończyć sam — zwrócił się tymczasem Alchemik do malca, oddając mu nadgryziony kawałek bochenka. — Mam nadzieję, że obaj jesteście zadowoleni. — Uśmiechnął się zaskakująco poczciwie, biorąc pod uwagę fakt bycia wysoko postawionym człowiekiem. A podobno wpływy i władza korumpowały...
— Tak, panie! Dzięki ci. Dzięki ci wielkie! — wydukał zdumiony piekarz, ściskając starca z całych sił i morusając czerwoną togę bielą mąki. — Już nigdy więcej nie będziesz musiał płacić za moje pieczywo. Obiecuję ci! — zadeklarował grubas, macając szczerozłoty chleb z każdej strony, jakby nie dowierzając w swe szczęście.
— Cieszę się. A ty, chłopcze... — zmienił adresata Alchemik. — ...jeśli nie chcesz już więcej głodować i kraść, chodź ze mną. Chodź ze mną teraz, a przyjmę cię na nauki — zaproponował i bez czekania na odpowiedź przebrnął przez tłum, który rozstępował się przed nim, jak biblijne morze, widząc w nim cudotwórcę i czarodzieja.
     Przez jedną chwilę zetknęły się ich spojrzenia, kiedy Kyuusuke jako jedyny nie zszedł Alchemikowi z drogi. Przez jedną chwilę patrzyli na siebie, nim nawzajem się rozpoznali. Przez jedną chwilę pożerający wielkie kawały chleba chłopiec namyślił się wystarczająco, by pobiec za starcem i do niego dołączyć.
— Nr. 98 — wydusił z siebie zszokowany starzec.
— Ty...

***

     — Co do... — zdziwił się Francis, gdy znikający nieznajomy popchnął go wgłąb pomieszczenia. Lloyd zatoczył się, ale w tym samym momencie zawirował na jednej stopie, odwracając się w stronę zielonowłosego... którego już nie było. Oczy królewskiego sługi rozszerzyły się ze zdziwienia, szybko przerzucając wzrok na samego króla, jakby celem upewnienia się, że nikt go nie porwał i że nic mu się nie stało.
Nikt nie powinien był go tutaj wpuścić. W tym oddziale, na tym piętrze, w tym szpitalu powinien leżeć tylko Jego Wysokość. Nie mogę pozwolić na to, by intruzi pałętali się po Aquerii. Nie teraz, gdy jesteśmy w stanie otwartej wojny z Lożą Kłamców. Ale czy wolno mi teraz opuścić króla? Co jeśli on wróci, gdy pójdę go szukać? — Nie mógł się zdecydować odnośnie tego, co robić. Walczyły w nim oddanie względem władcy oraz poczucie obowiązku.
IDŹ — usłyszał głos wewnątrz swojej głowy. Głos, który łączył w jednym, dźwięcznym chórze setki innych głosów.
— Kto... — zaczął, ale w głębi duszy już wiedział.
GILGAMESH — odpowiedziano mu zgodnie z jego przewidywaniami. — TWÓJ KRÓL WIE. WIDZI. KAŻE CI IŚĆ. JESZCZE DZIŚ ZAPŁONIE W TYM MIEŚCIE NIENAWIŚĆ... — Francis popędził przed siebie gwałtownie i bez wahania. Był zaskoczony, ale wierzył w to, co usłyszał. Nic nie rozumiał, ale nie pytał. Nie było już bowiem czasu.

***

     Wnętrze Spiralnej Wieży wyglądało, jak wnętrze Strumienia. Zdawać by się mogło, że sam Strumień poruszał się w środku wewnątrz krętych ścian wysokiej budowli, prowadząc trójkę Madnessów ku górze ze zdumiewającą prędkością i niewiarygodną delikatnością. Nie dotykał ich pęd powietrza ani jakikolwiek jego opór. Byli jakby bez ciał, choć żaden z nich nie musiał dostosowywać się do prądu energii, by ten wziął ich ze sobą. Dlatego właśnie Kyuusuke odrzucił możliwość prywatnej sekcji Strumienia w wieży Alchemika.
Nie przypuszczałem, że aż tak mocno na niego zareaguję. Jakaś część mnie podpowiada mi, żebym rozerwał go na strzępy, o nic nie pytając... podczas gdy inna każe mi najpierw wysłuchać, co ma do powiedzenia. Czy jednak ma to jakikolwiek sens? Po co mi ta wiedza? Czemu w ogóle muszę znowu mieszać się w to, co już się wydarzyło? Zostawiłem życie w Chicago. Zostawiłem wszystko, co miałem w Chicago. Zostawiłem wszystko, co kochałem w Chicago. Przeszłość... ją też mogę tam zostawić. Wystarczy że odbiję i wrócę na dół. Opuszczę Aquerię i nigdy już się tu nie pojawięprzekonywał sam siebie Kyuusuke. Piął się w górę jako ostatni. Nie chciał mieć nikogo za sobą. Wolał mieć na oku każdego, komu nie ufał, a temu człowiekowi ufał najmniej. Tak niezdecydowany i trawiony przez wspomnienia nr. 98 dotarł na samą górę srebrnego budynku, przed drzwi bez klamki, dziurki od klucza, czy nawet zawiasów.
— Czemu siedmioramienna gwiazda? — zapytał niespodziewanie nawet dla samego siebie nieudany nadczłowiek. Wszyscy uczniowie Alchemika mieli ten symbol na lewych policzkach i już wkrótce miał się on pojawić na twarzy niedożywionego chłopca, który przyszedł wraz z nimi z ulicy.
— Septagram? Czy to nie jest aż nazbyt oczywiste w realiach Morriden? To symbol. Mistycyzmu i syntezy — wyjaśnił pokrótce starzec, podzwaniając dzwoneczkami na końcach taśmy przy każdym ruchu. Jego otwarta dłoń spoczęła na drzwiach nie będących drzwiami, całkowicie i nieodwracalnie wtopionych w ścianę.
— Gwiazda Babilonu, wiem. Tylko że dla mnie brzmi to, jak jakiś kiepski żart i zwykła kpina. Powiedz mi jeszcze, że widzisz rzeczy, których nie mógłbyś bez niej dostrzec albo że pomoże ci osiągnąć doskonałość — odparł uszczypliwie i ostro Kyuusuke.
— Nie. Ale na pewno wiedziałem mniej rzeczy, niż wiem dzisiaj, kiedy jeszcze jej nie miałem. Na przykład, że nie istnieje doskonałość... — Nr. 98 zamilkł momentalnie, nie spodziewając się podobnej odpowiedzi z jego ust. Tymczasem wtopione w ścianę nie-drzwi... rozpłynęły się. Drewniany brąz momentalnie zamienił się z ciała stałego w przypominającą syrop ciecz, pozostawiając prostokątne przejście do wnętrza pokoju.
     Byli wewnątrz tajemniczej "bombki" na szczycie wieży. Roztopione drzwi ponownie zablokowały przejście zaraz po tym, jak ich trójka przeszła przez próg.
— Umyj się, chłopcze. Wyglądasz, jak siedem nieszczęść. Łazienkę znajdziesz po prawej, za drzwiami — polecił dzieciakowi Alchemik. Odkąd spotkał go na ulicy, nie raczył wcale spytać go o jego imię, chociaż nie zdawał się być człowiekiem, którego nic nie obchodziło. Postępowanie starca pozostawało dla Kyuusuke niejasne, a cierpliwość byłego żołnierza zaczynała się kończyć. Nie usiadł więc za przykładem mężczyzny na żadnym z wysokich, bujanych foteli.
— Jeden powód. Daj mi choć jeden powód, żebym cię nie zabijał... — wycedził przez zęby nr. 98, stając z zaciśniętymi pięściami przed Alchemikiem. Prawie połowa kulistego pomieszczenia była przeszklona lub tylko się taką zdawała. Fakt faktem, z wnętrza dało się bez problemu zobaczyć to, co na zewnątrz, lecz Kyuusuke zaczynał podejrzewać, że działało to tylko w jedną stronę.
— Jeden, mówisz? Możesz mi zadać wiele pytań. Nie masz żadnych? — głos starca brzmiał spokojnie. Był perfekcyjnie opanowany. Obok jego zwróconego ku niby-ścianie fotela wynurzył się drugi, stanowiący jedną, spójną całość z panelami podłogowymi, mający ich kolor i fakturę. Niezadowolony Kyuusuke ostatecznie zajął miejsce na "magicznie" wytworzonym siedzeniu.
— Jak to się stało? — zapytał w końcu, patrząc na dziesiątki i setki metrów pięter, wyciągających się ku niebu w tysiącach miejsc Miasta Wież. Widok Alchemika mógłby go nazbyt rozjuszyć, a nie chciał działać pochopnie.
Ostatnio zginąłem, gdy tak zrobiłem... — przypomniał sobie z goryczą.
— Cóż takiego? — zagrał mu na nerwach rozmówca.
— Jesteś Alchemikiem, Czarodziejem, Białym Bogiem Miasta Wież i jak tam jeszcze się ciebie nazywa. Gdybyś chciał, mógłbyś rządzić Aquerią jako jej gubernator, czy ktokolwiek inny. Ludzie cię kochają, bo zapewniasz im dobrobyt, nie chcąc niczego w zamian. Jak to możliwe, że ktoś taki, jak ty zaszedł aż tak daleko? — Kyuusuke śmiałby się gorzko z tego, o czym mówił, gdyby tylko potrafił podejść do sprawy z choćby minimalnym dystansem. Tymczasem jednak miał przed sobą kogoś, kogo w przeszłości nienawidził równie mocno, jak Aarona i jako "wadliwy produkt" miał pełne prawo unosić się emocjami.
— Pytasz mnie, jak zginąłem? Zwyczajnie. Ot, po prostu nie należałem już do najmłodszych. Zniszczyliście wszystko, co osiągnąłem w życiu. Nie miałem więc zbyt wielu powodów do jego kontynuacji — powiedział Alchemik tonem, który powinien był emanować rozgoryczeniem, a zamiast tego zdawał się beztrosko obojętny.
— Nie, nie o to pytam! — warknął tym razem nr. 98, rozdrażniony przez zachowanie starca. — Pytam o to, jak to możliwe, że po tym, jak poświęciłeś tyle osób i zniszczyłeś nam życia, stałeś się ikoną Aquerii, ucieleśnieniem dobra i personifikacją sprawiedliwości!
— Hm... — zadumał się starzec, gładząc brodę czubkami palców. — To chyba kolejny dowód na to, że świat nigdy nie był i nie będzie do końca sprawiedliwy i uczciwy wobec swoich "mieszkańców". Zresztą dobrze wiesz, że sprawiedliwość jest pojęciem względnym i determinowanym przez stronę dominującą. Tego cię nauczono, 98 — stwierdził bez skrupułów twórca obydwu nadludzi.
— Dosyć... — Zacisnął swą rękę na starej, chudej szyi, patrząc Alchemikowi prosto w oczy. — Jesteś kłamcą. Ludzie widzą w tobie dobro, które nie istnieje. TY nie istniejesz. Jesteś tym samym śmieciem, który zmusił nas do bycia twoimi zabawkami. Odebrałeś nam szansę na prawdziwe, ludzkie życie i nawet nie próbujesz przeprosić. Nawet ci nie żal! Myślisz, że cię nie zabiję? — nakrzyczał na starca, ale w jego oczach nie ujrzał strachu, ni zrozumienia, a jedynie zażenowanie i zmieszany z politowaniem zawód.
— Jesteś głupcem, 98. Przeprosiny nigdy nic nikomu nie dały. To przeżytek i marnowanie czasu. Rozmowa o problemie nie rozwiązuje problemu. Nigdy nie rozwiązywała. Jakie to ma znaczenie, co o mnie sądzisz? Jestem stary, chłopcze. Za stary, by identyfikować się z twoimi szczeniackimi pretensjami. Nie cieszy mnie to, co ci się stało, ale nie przestraszy mnie nic, czym spróbujesz mi zagrozić — oświadczył chłodno Alchemik, tak różny od człowieka widzianego na ulicach Aquerii, szanowanego i kochanego przez biedotę oraz prostych mieszczan.
— Jesteś śmieciem. I mówię ci to jako głupiec... — wysyczał przez zęby Kyuusuke, w połowie zamachu pięścią zastygnąwszy w bezruchu. Serce waliło mu, jak młotem, gdy zastanawiał się, czy uderzyć. Jakaś jego część chciała usłyszeć od starca coś zgoła innego. Jakaś jego część wyobrażała sobie kierującego eksperymentami mężczyznę jako człowieka skruszonego i przesiąkniętego poczuciem winy. Takiego, który przeprosi i rozpłacze się rzewnymi łzami, targany żalem i wyrzutami sumienia. Ten zaś...
...nie ma sumienia — zrozumiał nadczłowiek.
— Usiądź, jeśli chcesz słuchać, uderz jeśli zależy ci na walce. Zabijesz mnie albo ja zabiję ciebie. Nic więcej w tym nie będzie. Osiągnąłem już, co chciałem osiągnąć. Nie boję się powtórnej śmierci, chłopcze — odparł starzec, a nr. 98 zrozumiał, że mówił szczerze.
Ostatnio zginąłem, gdy poddałem się emocjom... — przypomniał sobie ponownie, niechętnie i gwałtownie puszczając grdykę rozmówcy.
— Po co ta farsa? Całe to łamanie chleba, jak jakiś cholerny bożek, kompromis i zbieranie sierot?
— To żadna farsa. Po prostu źle to odbierasz. Nigdy nie powiedziałem tym ludziom, że mi na nich zależy. Ja jestem tylko praktyczny. Wykształciłem najbardziej praktyczną umiejętność, jaką byłem w stanie opracować z moim intelektem i używam ją w najbardziej praktyczny sposób. A jeśli nie rozumiesz, co mam na myśli, to spranie wychudzonego dzieciaka na kwaśne jabłko jest niepraktyczne. Ja dam mu utrzymanie i wiedzę, a potem poślę w świat. Tamten piekarz ze złotym chlebem otworzy drugą piekarnię, zatrudni pomocników, a być może wykupi konkurencję. Zyska monopol, rozgłos i renomę. Nie po to tu jestem, by "komuś" pomóc. Pluję na ich wdzięczność. Wdzięcznością też nikt się nikomu nie przysłuży, więc jest tak bezużyteczna, jak twój gniew. Ja po prostu czynię ludzi nieprzydatnych przydatnymi. Nazywaj to dobrem lub złem, jeśli chcesz. To i tak bez znaczenia...
Nie wiem. Nie wiem, co mam zrobić. Teraz, kiedy mam go na wyciągnięcie ręki, nie potrafię zdecydować, jak z nim postąpić. Zemsta... Mam się mścić za 97 martwych płodów, czy noworodków, których w życiu nie widziałem? Wtedy, w Chicago miałem powód, ale teraz? Czy to nadal nienawiść, czy już tylko poczucie "przyzwoitości"? — zastanawiał się w ciszy Kyuusuke. Kiedy żaden z nich się nie odzywał, z łazienki słychać było wypływającą z prysznica wodę, rozbijającą się o kafelki.
— Nie tak sobie ciebie wyobrażałem... — rzekł w końcu niezdecydowany dżudoka, opadając ciężko na nieregularną masę, spełniającą rolę fotela.
— A ty z kolei niczym mnie nie zaskoczyłeś, 98. Ponoć brałeś udział w Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Naprawdę interesowała cię wygrana? — spytał starzec. Nie poruszyło go groźne spojrzenie jego nieudanego tworu.
— Nie. Szukam Aarona — wyznał Kyuusuke. — Wziąłem udział w turnieju tylko dlatego, że liczyłem na to, że mnie zobaczy. Z tego samego powodu dzisiaj jestem tutaj. I wierz mi, wcale nie jestem zadowolony z tej wizyty.
— Po co ci Aaron?
— To już nie twoja sprawa.
— Jak wolisz... — Starzec uśmiechnął się tajemniczo. — Może zatem opowiesz mi o tym, co działo się w Chicago? Oczywiście śledziłem wasze losy, ale niestety nie znam szczegółów. Chętnie posłuchałbym o życiu, którego tak pragnęliście. Czy było ono tak udane, jak sobie wyobrażałeś? — Kyuusuke oderwał z trzaskiem oparcie fotela, uciszając gospodarza w mgnieniu oka.
Było lepsze, niż wszystko, co wy nam kiedykolwiek daliście. Było... bo nic nie mogło być gorsze. Bo miałem moją Ann, bo poznałem Ryana i chłopaków. Bo pierwszy raz kochałem, pierwszy raz nienawidziłem, pierwszy raz zaznałem przyjaźni, pierwszy raz zdobyłem pieniądze i stałem się częścią czegoś. Moje życie było serią pierwszych razy, serią wzlotów i upadków... i nie chcę cię widzieć w tym życiu. — Wstał bez słowa z miejsca i ruszył ku drzwiom.
— Nigdy się tego nie dowiesz. Nie chcę cię więcej widzieć — rzucił po drodze, stając przed zasklepionym wyjściem.
— Czyli jednak pogarda... Cóż, to do ciebie podobne, chłopcze.
— Wypuść. Wypuść mnie, zanim rozpierdolę tę budę na kawałki...
— Jeśli chcesz, czeka na ciebie miejsce pośród moich uczniów. Bezcelowe tułanie się po całym Morriden w pogoni za cieniem, który od dawna może być martwy nie wróży ci świetlanej przyszłości. — Alchemik otrzymał w odpowiedzi tylko złowrogą ciszę i chłód bijący od jego niechcianego dziecka. — Pamiętaj o mojej ofercie, 98 — dodał jeszcze starzec. Drzwi ponownie rozpłynęły się w brązowy, gładki płyn, wypuszczając nadczłowieka na zewnątrz.
— Mam na imię Kyuusuke...

***

     — Alchemik. Gdzie? — zapytał młody mężczyzna o zgniłozielonych włosach. Opadające na kark kosmyki upiął z tyłu głowy w maleńki koczek. Teraz zaś opierał się obiema rękami o blat, unosząc się na górnych kończynach w powietrze. Twarz pochylał w stronę zaszokowanego i niezręcznie się uśmiechającego sprzedawcy wszelkiej maści łakoci na patykach. Właściwy sklepikarzowi entuzjazm topił się w ognistej ekscentryczności tajemniczego klienta w japonkach. 
— W... Wieża. Spiralna Wieża. To ta srebrna na samym śro... — przerwał, rozdziawiając szeroko usta, gdy w połowie zdania heterochromik dosłownie zniknął mu sprzed oczu. Nie rozpłynął się, nie poruszył - po prostu zniknął, jakby nigdy nie odwiedził jego stoiska. Zszokowany sprzedawca potrzebował jeszcze kilku chwil, by uświadomić sobie braki w inwentarzu po swojej lewej stronie.
— Ten chuj nie zapłacił! — wykrzyknął sam do siebie.

***

     Spory fragment zaokrąglonej ściany ustąpił przed nim, gdy tylko się podniósł, wyginając się, niczym płachta na byka. Do wnętrza Spiralnej Wieży wdarł się letni, przyjemny powiew, głaszczący starca po twarzy i wprawiający jego dzwoneczki w ruch. Giętka ściana tymczasem przylgnęła do krawędzi podłogi, łącząc się z nią w jedną całość i tworząc tym samym swego rodzaju balkon. Brzegi tegoż oto balkonu zagięły się do wewnątrz, dzieląc się w regularnych odstępach i formując słupki balustrady. Dopiero po jej powstaniu starzec powoli wkroczył na platformę i oparł się pomarszczonymi rękoma o poręcz, patrząc z wysokości kilkuset metrów na swoje miasto.
Czy naprawdę trzeba być u schyłku życia, by pojąć, jakimi prawami rządzi się świat? Młodzi są tak naiwni, tak głupi i idealistyczni, podczas gdy starym zaczyna brakować sił i chęci. Oni wszyscy marnują swój potencjał na śmieszną pogoń za archetypicznymi wartościami życiowymi, zamiast dostosować się do tego, co serwuje rzeczywistość. 98 już nie wróci. Nie przejrzy na oczy. Nie w tym życiu. Nie widzi, że się myli, ale widzi przynajmniej, że beze mnie nie ma Aquerii... chociaż to może być też tylko jego intuicja — dumał starzec.
     Za jego plecami mężczyzna z turbanem na głowie i czarną, szpiczastą głową kierował taflę stworzonego z energii lustra w stronę małego chłopca, pokazując mu jego własną siedmioramienną gwiazdę, która widniała teraz na policzku malca. Alchemik nie miał tego dnia humoru, by organizować wykłady i uczyć swoich "wyznawców" tego, co sam wiedział. Już wkrótce miał pozbyć się goszczących u niego uczniów i ponownie cieszyć się swoim własnym towarzystwem - tak, jak od zawsze lubił. Nie zależało mu bowiem na jakichkolwiek relacjach z ludźmi, do których wyciągnął dłoń. Alchemik pożądał tylko i wyłącznie efektów - wywierania wpływu na całe Morriden, stania w cieniu przełomów, do których osobiście się przyczyniał.
— Kyuusuke, tak? Godna podziwu inwencja. Zapewne jego pomysł. Ech... nie dowiedziałem się o niczym nowym. Niepotrzebnie kłopotałem się rozmową z tą istotą... — Starzec wiedział już od dawna, że choć ludzie o silnej tożsamości i niepowtarzalnej osobowości mieli największy potencjał, nakierowanie ich na cokolwiek było najtrudniejsze.
Tak jak z tobą, Aaronie. Byłem głupcem, sądząc, że można kontrolować ideał. Coś, co nie posiada wad, nie może posiadać ograniczeń. Próba zapanowania nad tobą była najbardziej szczeniackim błędem mojego życia — stwierdził w duchu Alchemik.
     Pojawił się znikąd. W jednej chwili go nie było, a w następnej kucał na poręczy ulepionego ze ściany balkonu z nadgryzioną watą cukrową na patyku w lewej dłoni. Jego cień niespodziewanie opadł na stojącego przed nim starca. Pomarszczona twarz byłego naukowca pobladła ze zdziwienia po raz pierwszy od dziesięcioleci. Wycofał się gwałtownie, podzwaniając wiszącymi na tasiemkach kulkami, jakby właśnie objawił mu się duch. Wtedy właśnie dostrzegł go również przybysz.
— Aaron! — zachłysnął się powietrzem Alchemik. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, twarz nadczłowieka umarła. Pełne obojętności znużenie odegnał metaliczny chłód. Lico zielonowłosego napięło się gwałtownie, a z różnokolorowych oczu powiało pustką, jak u topielca. Przerażająca aura rozniosła się wokół Aarona w ułamku sekundy. Spomiędzy palców wypadł patyczek oklejony resztkami waty. Choć do momentu pojawienia się na szczycie Spiralnej Wieży nie znał tożsamości Alchemika, jedno spojrzenie wystarczyło, by obudzić w nim demona...

***

     Ociekające energią duchową stopy prowadziły Francisa po pionowej powierzchni ściany bezpośrednio na szczyt wysokiego na przeszło pięćdziesiąt metrów budynku. Strzelista budowla zdawała się być w całości wykonana z jednego kawałka nieprzezroczystego szkła, odbijającego wszystko wokół, niczym lustro. Zgodnie z przekazanym mu przez Gilgamesha królewskim rozkazem, wypatrywał tajemniczego osobnika, z którym pół godziny wcześniej spotkał się w szpitalu. Wylądowawszy z tupotem na płaskim szczycie wieżowca, rozejrzał się wokół. Widział stamtąd tylko trzy z ośmiu głównych wejść do miasta, ale od nich wszystkich bił blask kopulastych barier bezpieczeństwa.
Stan wyjątkowy w Aquerii osiągnął drugi poziom — skonkludował Francis. — Rada zadziałała szybciej, niż zwykle. Pewnie przeraziła ich perspektywa ewentualnego ataku na Jego Wysokość albo na nich samych. Oznacza to też, że tamten chłopak nie jest tu mile widziany... a my nie wiemy, w jaki sposób niezauważenie przedostał się do środka. — Moc duchowa w niebieskich oczach wielokrotnie wydłużyła zasięg jego wzroku, ale nie pozwalało mu to widzieć przez ściany budowli, czego potrzebował najbardziej.
"W tym mieście zapłonie nienawiść..." — uderzyły go w głowę słowa Czwartego. — Cholera! A co, jeśli tu wcale nie o niego chodzi? Nie miałem czasu, by zebrać więcej informacji, a Aqueria z całą pewnością nie spodziewała się infiltracji. Znalezienie pojedynczej osoby w takim mieście będzie graniczyło z... — Kulisty pokój na szczycie Spiralnej Wieży eksplodował od środka z przerażającym hukiem. Wystrzelone w niebo odłamki rozleciały się do koła, z coraz większą prędkością zbliżając się ku ulicom Aquerii, prosto na głowy niczego niespodziewających się mieszkańców. Francis niemal natychmiast utkwił wzrok w wybuchu. Połączone pięścią sylwetki dwóch postaci przeszywały powietrze, ciągnąc za sobą sznur pyłu i gruzów.
Jest! Ten gość... walczy z Alchemikiem? — Choć niczego nie rozumiał, Lloyd momentalnie skupił w stopach wystarczająco dużo energii duchowej, by jednym susem przedostać się na oddalony o kilkadziesiąt metrów budynek. Przeskakując z dachu na dach, kierował się w stronę walczących z niewiadomego powodu Madnessów, by rozdzielić ich i ochronić Alchemika.

***

     Starzec wytworzył przed sobą ścianę z mocy duchowej w ostatniej chwili, bo mniej, niż mgnienie oka później uderzyła w nią nasączona energią pięść Aarona. Impet uderzenia wycofał mężczyznę z balkonu z taką siłą, że mimo usilnych starań, nie zdołał on ustać w miejscu. Jego odsuwające się stopy wyżłobiły dwa podłużne ślady w pokrytej panelami podłodze. 
— Mistrzu! — brodacz w turbanie, który miał od teraz opiekować się małym żebrakiem zabranym z ulicy poderwał się na równe nogi, gdy tylko spostrzegł nieprzyjaciela. Ramieniem odsunął chłopca za siebie, by wolną ręką sięgnąć za połę dwuczęściowego, chińskiego kubraka. Momentalnie wyciągnął ze środka trzy czarne nożyki trzymane pomiędzy palcami. Czerwona energia duchowa zapłonęła wokół małych ostrzy. 
     Człowiek ze szpiczastą brodą uczył się od Alchemika już od siedmiu lat, lecz starzec wciąż nie zadał sobie trudu, by zapamiętać jego imię. Od koloru mocy duchowej nazywał go jednak Redem. Wiedział o nim tylko tyle. Pamiętał jednak dokładnie każdą najmniejszą rzecz, której pozwolił mu się od siebie nauczyć. Alchemik zdawał sobie sprawę, że Red nigdy nie nauczył się trzeźwego oceniania sytuacji. I że brakowało mu rozwagi w tym, co czynił...
Ty martwy głupcze! — zdenerwował się w duchu starzec, ale było już za późno, by to powstrzymać. Red cisnął owianymi czerwienią nożami prosto w stronę atakującego jego mistrza Aarona. Liczył na to, że trafi. Wycelował nawet idealnie w tętnice, co nigdy nie udawało mu się z więcej, niż dwoma ostrzami na raz. W człowieka rzeczywiście mógłby trafić, zatrzymać w połowie drogi, skaleczyć, a może i śmiertelnie ranić. W swej bezmyślności i z oddania mistrzowi zaatakował jednak nadczłowieka.
     Tylko jedno oko nr. 99 wyłapało swym kątem nadlatujące pociski. Do tego momentu Aaron chciał uderzyć w osłonę Alchemika drugi raz, by ją rozbić, ale drugi przeciwnik zmusił go do zmiany planów. Moc duchowa mignęła pojedynczym blaskiem wokół całej jego sylwetki, momentalnie rozszerzając się i tworząc poszerzającą się przezroczystą sferę.
— Playground: On... — zamruczał pod nosem zielonowłosy. Zniknął. Zniknął, jak ciśnięty w mrok kamień, dokładnie w tym samym momencie zjawiając się obok Reda. Tymczasem ostrza śmignęły przez miejsce, w którym wcześniej stał. Noże przebiły się przez oparcie fotela, szafę i ścianę, jak przez topiące się masło, znajdując się zaraz poza Spiralną Wieżą. Czerwona energia duchowa otaczała je tam jeszcze przez pięć metrów... a potem rozpłynęła się w powietrzu. Rozpłynęła się jednak dlatego, że nie miał już kto jej kontrolować...
— Berek — szepnął cicho Aaron. Lewy łokieć wbił w skroń Reda tak głęboko, jakby uderzył go kilofem. Czuł przez chwilę, jak kości jego czaszki ustępują i wycofał się, gdy opór zmniejszył się jeszcze bardziej - wtedy bowiem zaczynał już miażdżyć mózg. Zniknął ponownie, znikąd pojawiając się za plecami nieświadomego niczego chłopca, który jeszcze parę minut temu cieszył się z siedmioramiennej gwiazdy na lewym policzku.
Żadnych świadków. Nigdy żadnych świadków — przypomniał sam sobie Aaron. Opuszkami palców chwycił malca za głowę i jednym, energicznym ruchem ukręcił mu kark. Dziecko jeszcze upadało, kiedy z kolejnym "berkiem" wyłonił się zza Alchemika. Pięść zielonowłosego wystrzeliła w krzyż starca, objęta aurą energii duchowej.
     Atak nadczłowieka nie dosięgnął Alchemika. Niespodziewanie bowiem podłoga wybrzuszyła się, łopocząc jak maltretowana przez wiatr płachta, po czym gwałtownie uniosła się w górę w jednym tylko punkcie, unosząc starca w powietrze na swego rodzaju drewnianym piedestale.
— Berek. — Aaron nie dał się wyrolować. Natychmiastowo pojawił się nad podłogą, na wysokości wzroku przeciwnika. Momentalnie odbił się od platformy z mocy duchowej, którą w mgnieniu oka wytworzył i z całą siłą grzmotnął w osłonę Alchemika. Uderzenie zestrzeliło starca ze "szczytu" podłogi. Impet, z jakim rozbił ścianę zrujnował większą część kulistej kwatery, lecz jedynie drasnął tarczę. Aaron nie stracił jednak kontaktu fizycznego z oponentem, nieustannie napierając swoją pięścią na przezroczystą barierę, dzielącą go od znienawidzonego człowieka. W konsekwencji tej przepychanki obydwaj walczący wyfrunęli z rozpadającego się szczytu Spiralnej Wieży, otoczeni przez szybujący za nimi gruz i pył.

***

     — Co, do cholery? — krzyknął ze zdziwieniem Kyuusuke, gdy srebrna siedziba Alchemika zatrzęsła się w posadach. Nawet z dołu widział dym i usłyszał huk. Nadludzki wzrok wypatrzył dwie stykające się sylwetki wysoko na niebie, nim skupił się na rujnującym deszczu ciężkich odłamków. Dosłownie pół ulicy przed nim kawał wielowarstwowej mieszanki heracleum, tytanu i czegoś na wzór szkła pancernego rozorał czyjś balkon, rykoszetem tratując przerażoną kobietę. Mieszkanka Aquerii zdążyła jeszcze pisnąć, ale nr. 98 nie musiał nawet potwierdzać zgonu, gdy przygniatający niewiastę gruz wywołał donośny trzask w jej plecach. Podobne odłamki - zarówno mniejsze, wielkości piłek do tenisa, jak i te dorównujące rozmiarom kuli wyburzeniowej - zasypywały okolicę. Jako że Spiralna Wieża była niezwykle wysoka, pociski miały bardzo szeroki zasięg. Na przestrzeni paru ulic dało się słyszeć paniczne krzyki i agonalne jęki.
Zaczęli stawiać blokady... ale nie zarządzili ewakuacji. Nie spodziewali się eskalacji tego... czegoś. Wygląda na to, że ktoś zaatakował Alchemika, przy okazji niszcząc mu chatę. Ciekawi mnie, kto to taki... — Z zaciekawieniem wytężył wzrok, zwiększając jego zasięg mocą duchową... i zamarł.
— A... Aaron — bąknął zszokowany. Niczego już nie wiedział ani nie rozumiał. Po prostu bez chwili zastanowienia wystrzelił w powietrze, wznosząc się wyżej dzięki ścianom budowli, od których się odbijał. Wyprzedził tym samym wulkan myśli, który wkrótce potem wybuchł pod jego czaszką.

***

     — Aaron, stój! — krzyknął Alchemik. Toga i tunika łopotały na wietrze, przypominając walczącym, że znajdowali się kilkaset metrów nad ulicami Aquerii. — To ja, Aaron! Nie poznajesz mnie? Dlaczego mnie atakujesz?! — spróbował trafić do chłopaka swoimi słowami, ale pierwsza fala zwątpienia uderzyła w niego, gdy przyjrzał się twarzy swojego największego dzieła. Napięte mięśnie zielonowłosego podrygiwały impulsywnie, a szczęki zaciskały się tak mocno, jakby zaraz miały sprasować wszystkie zęby na biały proch. Szeroko otwarte oczy emanowały pustym, niepojętym i szokującym dla starca szałem.
Nie... Nie może być... Co ci się stało, Aaron? Jak? Przecież ty nie powinieneś czegokolwiek czuć. Skąd się bierze cały ten gniew? Nigdy wcześniej nie widziałem tak chłodnej furii... — pomyślał z przerażeniem Alchemik. Chwilę później przekonał się też, że napastnik albo go nie słyszał, albo po prostu nie chciał rozmawiać.
— Berek — usłyszał naukowiec - pierwszą sylabę sprzed twarzy, ale drugą już ze swojej prawej strony. Zareagował na to szybciej, niż pomyślał. Momentalnie zbudował w odpowiednim miejscu kolejną tarczę z mocy duchowej, by już po chwili przyjąć na nią potężny cios knykciami. Impet cisnął nim w dal, niekontrolowanym ruchem niwecząc zdolność obserwowania.
Cholera. Obawiałem się, że teraz uderzy mocniej, ale chyba zapomniałem, do czego do wyszkolono. Naparł na tarczę mniejszą powierzchnią ciała, żeby zwiększyć potencjał penetracyjnydoszedł do wniosku Alchemik, czując jak nowo-powstała zapora pękła na pół. Porzucił ją w jednej chwili, rozbijając na cząstki i formując nową, grubszą. W samą porę.
— Berek... — Zza niego. Bez odwracania się przeniósł swą osłonę za plecy, ledwie zdążając przed kolejnym uderzeniem, które miotnęło nim na bok, po łuku.
Kopnął. Szeroko i zamaszyście, ale przez to nie dość mocno. Tylko że następnym razem weźmie to pod uwagę... — przeanalizował sytuację starzec, bezwolnie przebijając się przez masy powietrza. Dzwonki na tasiemkach cudem trzymały się na swoich miejscach, złowieszczo podzwaniając i powoli doprowadzając mężczyznę do szału.
— Berek. Berek. Berek. Berek! — Tempo zwiększyło się do tego stopnia, że Alchemik zaczął panikować. Pot wstępował mu na czoło za każdym razem, gdy Aaron pojawiał się to za nim, to z boku, to pod nim, wbijając się w niego z kolejnym morderczym ciosem. Starzec musiał stworzyć kolejne trzy tarcze, by pięcioma na raz bronić się przed nadchodzącymi atakami, z których każdy rzucał nim w powietrzu na wszystkie strony. Nie miał ani chwili na to, by zastanowić się nad taktyką, czy chociaż odpowiedzieć. Nie widział prawie żadnego ruchu, nie mając nawet czasu na obrócenie się w miejscu. Jego opus magnum grało nim w pingponga trzysta metrów nad powierzchnią Aquerii, bezlitośnie szukając luki i nieustannie je tworząc. Energia Alchemika malała za każdym razem, gdy musiał ponownie składać rozbitą tarczę.
Gra na czas! Ten cholerny dzieciak gra na czas! Nie odpowiem na to. Nigdy na to nie odpowiem. Będzie się mną bawił, aż stracę czujność, żeby móc mnie wykończyć. Cholera! Gdybym tylko mógł z nim walczyć na mniej otwartej przestrzeni... a tu niczego nie ma! 
     Rozproszył się na frakcję mgnienia oka. Cios nadszedł z góry. Dwie splecione ze sobą dłonie Aarona grzmotnęły mu znad głowy prosto w tarczę nad czołem starca. Kolejny raz impet posłał Alchemika w dół, lecz tym razem nadczłowiek wykazał się większym sprytem. Kiedy tylko twarz naukowca znalazła się na wysokości jego kolan, nr. 99 zamachnął się z gwałtownością godną rozwścieczonego pitbulla, a gdy zniżyła się do poziomu stóp... wbiła się w nią stopa heterochromika. Oberwał prosto między oczy i z zamroczeniem czuł, jak nasada jego nosa wnika głębiej w ciało. Tryskająca z nozdrzy krew rozprysła się w powietrzu, gdy Alchemik poszybował z kuriozalną prędkością w stronę jednego z wieżowców.
Nie ma czasu... na rozkojarzenie — zbeształ sam siebie starzec. Zaklął w duchu, gdy zorientował się, że przez swój nos nie przepuści już ani mililitra tlenu. Otworzył szerzej oczy, by lepiej przyjrzeć się zawieszonemu w przestrzeni Aaronowi. Wokół chłopaka widniała ledwo widoczna sfera mocy duchowej, rozciągająca się na kilkanaście metrów.
Uformował ją już w Wieży... czyli porusza się wraz z nim. On jest jej ogniskiem. Muszę założyć, że może ją dowolnie pomniejszać i rozszerzać. "Berek"... Nie użył go aż do chwili, gdy postawił sferę. W takim razie jego zdolności działają tylko na jej obszarze. Nazwał ją "Placem Zabaw"... zatem mógłbym założyć, że jego Synteza opiera się właśnie na dziecięcych zabawach. To jeszcze nic pewnego, ale i tak mogę wreszcie się o coś zaczepić — przeprowadził analizę tak szybką i tak dokładną, jak tylko potrafił, nim jego plecy nazbyt zbliżyły się do ściany budynku. Przez moment zastanawiał się jeszcze, czy aby przebywający wewnątrz ludzie właśnie na niego nie patrzą. Chciał już zacząć hamować i utwardzać plecy oraz stopy, lecz niespodziewanie coś go zatrzymało...

***

     — AARON! — ryknął już z daleka Kyuusuke, wbiegając na nieboskłon po tworzonych pod stopami płytach z energii duchowej. Zielonowłosy, który wyglądał już, jakby miał zaraz ruszyć przed siebie zatrzymał się i opuścił ręce. Z lekko rozwartymi ustami, obrócił się w kierunku, z którego dobiegł do niego znajomy głos. Różnokolorowe oczy wypełniło zdziwienie i niedowierzanie na widok najbliższej mu osoby. Aaron zadziałał, jak automat. Nigdy się nie zastanawiał i teraz też nie zamierzał.
— Berek... — bąknął chwiejącym się głosem, gdy tylko jego przyjaciel wszedł do wnętrza sfery. Natychmiast pojawił się tuż przed nim, jednym susem rzucając się na niego z bliżej niezrozumiałym okrzykiem, jak małpa na kiść bananów. 
— Kyuusuke-kuuuuun! — zaryczał niespodziewanie zielonowłosy, oplatając przyjaciela rękami i nogami, niczym młody leniwiec swoją matkę. Wcześniejsza bezkresna furia ustąpiła w ułamku sekundy, zamieniając się miejscami z absolutnym rozrzewnieniem. Łzy płynęły po twarzy nadczłowieka, niczym dwa wodospady, a nozdrza pracowały tylko minimalnie słabiej od nich. 
— Co do...? Aaron, co ci się stało? — zdziwił się nr. 98. Nigdy nie spodziewałby się, że ujrzy lub usłyszy jakiekolwiek emocje ze strony osoby "całkowicie" ich pozbawionej, choć mimowolnie i z lekkim zawstydzeniem odwzajemnił uścisk. Wciąż jednak było mu co najmniej niezręcznie.
— Myślałem, że nie żyjesz... że zostałem całkiem saaam... — zakwilił, jak małe dziecko dorosły przecież mężczyzna, jakby nigdy nic wycierając mokre oczy i polepiony śluzem nos... w jego włosy.
— Kurwa, Aaron! — wybuchł momentalnie Kyuusuke, zdecydowanym ruchem odpychając oburącz towarzysza, który bynajmniej nie sprawiał wrażenia, jakby zrozumiał jego wybuch. Chwilę później dżudoka wybuchł drugi raz - tym razem już śmiechem.
— To już bardziej, jak ty — stwierdził, lawirując między uśmiechem, a obrzydzeniem, gdy spoglądał to na Aarona, to na zasmarkane włosy. Ostatecznie westchnął ciężko i bezsilnie, odkładając mycie na późniejszy okres.
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak długo cię szukałem. Pytam o ciebie odkąd dowiedziałem się o tym wybuchu w gazowni w Chicago. Cholera, chłopie... coś ty robił tyle cza... — przerwał, w zdumieniu dostrzegłszy absolutną, chłodną powagę na twarzy jeszcze przed chwilą zapłakanego heterochromika.
Co z tobą nie tak, Aaron? — zapytał w duchu, ale nie na głos.
— Nie ma czasu. Nie skończyłem — wyjaśnił szybko i zdawkowo zielonowłosy, odwracając się do niego plecami. Palec wskazujący wystrzelił w stronę jednego z wieżowców. — Jeszcze go nie zabiłem. Nie przeszkadzaj. Później pogadamy. — Jak automat. Jak maszyna. Jak Aaron...
— Czekaj, stój! — krzyknął Kyuusuke, chwytając kompana za bark. — Mówisz o Alchemiku, prawda? O niego ci chodzi? — Chwycony wyrwał się do przodu bez słowa, ale zlekceważył potęgę chwytu byłego najemnika. Nr. 98 zareagował na opór przyjaciela stanowczo i szybko, podcinając bo jedną nogą, przerzucając nad głową i momentalnie rzucając nim o powierzchnię platformy. Potem przyparł go do niej kolanem, zanim tamten zdążył mu czmychnąć.
— Powiedziałem ci, żebyś poczekał! — powtórzył głośniej Kyuusuke, ale napięte mięśnie twarzy Aarona już podrygiwały w furii, a szczerzone zęby w obu szczękach przepychały się pomiędzy sobą. Zdawał się w ogóle go nie słyszeć.
— Idę go zabić! — Zielonowłosy zaczął się już podnosić, ale wtedy jego przyjaciel dołożył dodatkowy ciężar w postaci swojej otwartej dłoni, która docisnęła go na powrót do platformy.
— Nie, nie idziesz! Co w ciebie wstąpiło, Aaron? Przecież ty nigdy się tak nie zachowywałeś? Jesteś poza kontrolą, człowieku! — krzyknął na niego Kyuusuke, ale nie uzyskał odpowiedzi ani nawet reakcji, a jedynie bezwzględny opór i próby wyrwania się. — Nie warto, Aaron! Też się z nim widziałem. Rozmawiałem z nim. Walka nie ma sensu! Wiem, że zrobił nam krzywdę, ale stało się to lata temu, rozumiesz? To już nieważne! Zemsta nic nam nie da, a w dodatku możemy ściągnąć na siebie pół Morriden! Posłuchaj mnie, ty cholerny debilu! — Ostatnie zdanie wykrzyczał najgłośniej, jako że coraz trudniej było mu utrzymać przyjaciela.
— Aaaargh! — zaryczał Aaron, jak owinięty w kaftan bezpieczeństwa wariat, a granice jego sfery rozbiegły się na wszystkie strony, jakby przestraszyły się głosu chłopaka. Teraz Playground zajmował już przeszło sto metrów w każdym kierunku.
Tak duży obszar. Skąd ty masz tyle energii? — pomyślał zdziwiony Kyuusuke.
— Berek! — krzyknął nagle Aaron... i zniknął.

***

     — Nic ci się nie stało, Alchemiku? — zapytał Francis, podeszwami przyczepiony do pionowej ściany wieżowca. Powstrzymał szybującego starca, chwytając go za ramię i bok, a ten natychmiast przykleił stopy do powierzchni budynku przy pomocy energii duchowej.
— Żyję... Francisie Lloydzie III — odpowiedział starzec, kątem oka spoglądając na królewskiego sługę, podczas gdy zielonowłosy nadczłowiek zatrzymał się w jednym miejscu, nie ruszając się przez dłuższą chwilę bez widocznego powodu.
— II — poprawił go czarnowłosy. — Nie planuję dzieci. Jedno mi wystarczy — dodał z cieniem uśmiechu, przypominając sobie o tym, jak problematycznym przypadkiem był ówczesny książę. — Co się tu dzieje? Ilu jest wrogów i czego od ciebie chcą? — wrócił szybko do bardziej rzeczowego tonu wypowiedzi.
— Jeden... ale wyjątkowy. I chce mnie zabić. Jestem dzisiaj przyjacielem Vanderheimów, czy może należy odsunąć mnie od sprawowania władzy nad moimi wychowankami? Tak jak wcześniej z miejscem w radzie? — spytał uszczypliwie starzec, krzywiąc się. W skupieniu manipulował energią duchową pod powierzchnią twarzy, usiłując delikatnie i powoli wepchnąć zmiażdżony grzbiet nosa na jego prawowite miejsce.
     Francis zmarszczył brwi na te słowa. Pierwszy raz miał okazję spotkać się z Alchemikiem poza sferą polityczną , przez co zaskoczyła go jego pamiętliwość. Nie miał mu jednak tego za złe. W końcu to właśnie rodzina królewska odebrała starcowi prawo do kandydowania do rady Aquerii w obawie przed nadużywaniem i tak już zdumiewającej władzy nad miastem.
Nie jestem chyba towarzystwem, jakiego byś sobie życzył, co? — pomyślał z nutą goryczy Lloyd.
— Jego Wysokość zawsze jest po stronie tych, którzy dbają o to, by w Morriden żyło się lepiej. Zapewniam cię, że nie pozwolę, by stała ci się krzy... — Nie dokończył. Nagle bowiem znikąd pojawił się pomiędzy nimi zielonowłosy chłopak. Ten sam, który tego ranka włamał się do szpitala i zdołał wymknąć się z rąk Francisa.
— To ty... — wyrwało się z ust królewskiego sługi, nim zamaszysty cios znad głowy uderzył go w szczękę. Pozbawiony gruntu pod nogami Lloyd zapikował w dół, bezsilnie jeszcze wyciągając dłoń w stronę przeciwnika. Nie zdążył jednak go dotknąć.
     Gdy niedoszły sojusznik zniknął Alchemikowi z oczu, pozostał na polu bitwy sam. Aaron gwałtownie wbił się stopami w ścianę wieżowca, momentalnie ruszając po niej w jego stronę. Maska wściekłości przykrywała mu twarz. Starzec odsunął się natychmiast, raptownie zbierając swą energię duchową, by stawić czoła rozgniewanemu nadczłowiekowi. W mgnieniu oka z powierzchni ściany zaczęły się wynurzać... dłonie, uformowane bezpośrednio z materiału, z którego zbudowany został sam wieżowiec. Wschodzący coraz wyżej i wyżej Alchemik pozostawiał po sobie pasmo długich, obłych rąk, wijących się niczym węże i usiłujących zatrzymać oraz obezwładnić nr. 99.
— Przestań, Aaron! Porozmawiajmy! To się nie musi tak kończyć. Wyjaśnij mi, o co ci chodzi! — krzyczał jednocześnie, ale z zaciśniętych szczęk chłopaka wydobyło się tylko złowrogie, gardłowe warczenie. Gdy pierwsza dłoń chwyciła go za kostkę, zamachnął się nogą tak mocno, że wyrwał ją razem z kawałkiem ściany, ciskając prosto w uciekającego starca. Ręka rozbiła się o kolejną tarczę z energii duchowej, ale Aarona to nie zraziło.
     Kanty dłoni nadczłowieka pokryła gruba na centymetr i wąska, jak ostrze miecza warstwa mocy. Przez plątaninę stalowych i betonowych rąk przerąbywały się, jak przez łodyżki kwiatów, od razu posyłając je w podróż na powierzchnię ulic. Ani trochę nie spowolniły one tempa chłopaka, lecz przynajmniej teraz Alchemik rzeczywiście mógł z nim walczyć. Na dodatek powoli odzyskiwał zdolność do oddychania nosem.
— Nie chcę cię zabijać, Aaron! Skończ z tym! Możemy pomóc sobie nawzajem! — starał się przekonać swe arcydzieło do współpracy. Nadaremno. Zamiast tego udało mu się je tylko rozjuszyć, o czym świadczył kolejny nieartykułowany ryk zielonowłosego. Ewidentnie stracił już cierpliwość do ucinania czepiających się go dłoni i najzwyczajniej w świecie odlepił się od ściany, upadając na platformę z mocy duchowej, którą stworzył. Odbił się od niej z taką siłą, że rozpadła się na kawałki, mknąc ku starcowi, jak torpeda.
— Combo Breaker! — wycedził przez zęby, a jakaś tajemnicza siła zawiesiła go w przestrzeni dokładnie naprzeciw wroga. Ta sama siła - ku przerażeniu Alchemika - nie pozwalała żadnemu z walczących na oddalenie się. Aaron jako jedyny wiedział, na czym polegał mechanizm jego zdolności. Bez ostrzeżenia wypuścił lawinę prostych, niczym nie wzmocnionych ciosów na ciało starca, który starał się jeszcze zatrzymać je swoimi tarczami. Przeliczył się jednak, bo pięści zielonowłosego przenikały przez zapory, jak przez powietrze, za każdym razem docierając do celu... i jego również przenikając. Alchemik nie poczuł ani jednego uderzenia, choć kończyny chłopaka pod różnym kątem wtapiały się w jego twarz, żebra, brzuch i ramiona. Tajemnicza nawałnica trwała dokładnie dziesięć sekund.
     Alchemika dosłownie wygięło, gdy tylko czas ten minął. Jednocześnie poczuł na sobie każdy cios wyrzucony przeciw niemu przez Aarona. Jednocześnie też impet każdego z nich spoczął na jego ciele. Stare kości popękały nagle i bez ostrzeżenia. Spomiędzy zaciśniętych warg trysnęła krew, a lewe oko opuchło. Wszystko to w mgnieniu oka. Wszystko to... a później już tylko niekontrolowany lot w górę wieżowca, kiedy to połączona siła wszystkich uderzeń wystrzeliła starca ku niebu, jak szmacianą lalkę. Przy każdym ruchu - powietrza, jak i ciała - Alchemik czuł przemieszczające się fragmenty połamanych kości i przeszywającą go falę bólu, który uporczywie powstrzymywał zdolność analitycznego myślenia.
Co to za chora umiejętność? Zbiera... nie. "Zapisuje" obrażenia zadane przez ataki użytkownika i "aktywuje" je po upływie określonego czasu... To miałoby sens, gdyby nie fakt, że mogłem się ruszać. Nie mogłem tylko się przemieścić... — I wtedy zrozumiał, a przynajmniej tak mu się wydawało. Pewna teoria zaświtała mu w głowie, gdy zawisł na moment ponad dachem wieżowca, by lada chwila runąć z powrotem w dół.
— Berek... — usłyszał nad sobą, ale nie zdążył już zareagować. Jego wszystkie tarcze rozpłynęły się bowiem w chwili, gdy na raz uderzył w niego cały ból ze wszystkich ciosów. Mógł tylko grzecznie przyjąć zamaszyste kopnięcie w swój lewy bok i pomknąć po skosie w stronę dachu, turlając się potem po nim przez kolejne kilka metrów.
— Berek — usłyszał znów, ale teraz Aaron po prostu stanął przed nim z wykrzywioną w gniewie twarzą. — Playground: Off — zarządził. Ogromna sfera, wewnątrz której funkcjonowały jego zdolności rozpłynęła się. Jego zdaniem walka dobiegła końca.
— Nie, Aaron... — zacharczał starzec, po czym kaszlnął krwią. — Nie rób tego. W tym świecie... nie mamy ze sobą nic wspólnego. Nie... rób mi tego. Nie. Nie rób tego... Aquerii. "Miasto Wież"... to beze mnie... nic — zaczął błagać o życie, co zaskoczyło nawet jego samego. Zatrząsł się i upadł, gdy spróbował wstać.
Byłem głupcem, chcąc go wykorzystać. Trzeba było od początku walczyć tak, by zabić. Teraz... nie dam mu rady — uświadomił sobie starzec, gorzko żałując swojej pewności siebie. Aaron był z kolei nieustępliwy. Niczym robot zaprogramowany na sianie spustoszenia, stąpał w stronę swojego stwórcy, za nic mając jego słowa.
— To nie moja wina, że wszyscy zginęli! — krzyknął w końcu zdesperowany mężczyzna, a zielonowłosy o dziwo zatrzymał się. — To nie moja wina... a zabicie mnie nie przywróci im życia! Będą martwi bez względu na to, co mi zrobisz, więc jaki to ma sens?! — to powiedziawszy, ponownie zaczął kaszleć krwią.
     Aaronowi opadły ręce. Z twarzy automatycznie spłynęła furia, a podbródek zatrząsł się. Zaszklone oczy zaczęły ot tak wypuszczać strumienie łez, a śluzówki pracować ze zdwojoną siłą. Drżący nadczłowiek niespodziewanie zakwilił, jakby kompletnie zapomniał o gniewie, który czuł jeszcze chwilę wcześniej. Starzec patrzył na niego oniemiały.
Niewiarygodne. Zmienia nastroje, jak rękawiczki. Na wszystko reaguje emocjonalnie, jak małe dziecko. To może być moja szansa. Jeśli będę ostrożnie dobierać słowa, może uda mi się go uspokoić i wyjść z tego cało. Nie mam pojęcia, co mu się stało, ale to teraz nieważne. Jeśli ja upadnę, wszystko wokół upadnie wraz ze mną... 
— Wiem o wszystkim, Aaronie. O wszystkim, co robiliście w Chicago. Obserwowałem was przez cały ten czas. To JA pozwoliłem wam robić, co wam się żywnie podobało. Uznałem, że warto. Że przydadzą wam się te doświadczenia. Że uczynią cię doskonalszym, Aaronie! Nie mam nic wspólnego ze śmiercią twoich towarzyszy! Nie mam nic wspólnego z twoją! Gdybym mógł coś zrobić... nie pozwoliłbym sobie na stratę mojego opus magnum! Ale z yakuzą można tylko walczyć albo przeżyć. Nigdy jedno i drugie... — wyznał przed chłopakiem wszystko, zmuszając go do przypomnienia sobie najboleśniejszych etapów swojego życia. Płaczący Aaron padł na kolana, szlochając głośno, niemal teatralnie. Wszystko to, co czuł, manifestował wielokrotnie mocniej, niż normalny człowiek.
Udało się. Udało! Mam czas. Muszę wstawić wszystkie kości na swoje miejsce, zanim przebiją mi organy. Naiwny dzieciak... — pomyślał triumfalnie Alchemik, przewracając się na plecy, ledwo uszedłszy śmierci.
     Zaklął w duchu, kiedy z dołu wyłonił się Francis. Królewski sługa nie wiedząc o niczym, odbił się od platformy z energii duchowej, gwałtownie wpadając na klęczącego zielonowłosego. Przygniótł go całym ciężarem swojego ciała, jednocześnie łapiąc go mocno za kark i wykręcając mu lewe ramię.
 — Teraz cię mam. Śmiało, użyj swojej Syntezy! — Z rozciętej wargi i przekrzywionego nosa Lloyda spływały strużki krwi, lecz nie sprawiały mu one bólu, a jedynie dodatkowo go napędzały.
— Ty cholerny głupcze! Byłem już tak blisko! — ryknął rozgniewany Alchemik.
— Playground: On! — wycedził przez zęby wciąż jeszcze zapłakany Aaron. Kulista sfera zajęła cały dach wieżowca. — Berek! — jednocześnie uwolnił się z uścisku Francisa i pojawił się w powietrzu, tuż nad nim. Obydwiema podeszwami japonek wbił się w jego potylicę, dla odmiany jego wgniatając w podłoże. Nadczłowiekiem raz jeszcze zawładnął gniew.
— Combo Breaker! — aktywował kolejną komendę. Ta sama tajemnicza siła, co ostatnio sprawiła, że zawisnął nad swoim przeciwnikiem na wysokości wysuniętego ramienia. Ta też siła obróciła uderzonego Francisa tak, by stanął z Aaronem twarzą w twarz.
— Bij! Bij go najszybciej, jak zdołasz! — krzyknął starzec.
Nie. Nie zrobię tego. Muszę zobaczyć cały jego arsenał w pełnej krasie — odparł w duchu Francis. Na poprzedni atak był przygotowany. Od samego początku domyślał się, że zostanie zaatakowany od tyłu. — Mogłem utwardzić sam kark, ale nie miałem pewności, czy właśnie tam uderzy. To, że ja bym tak zrobił nie oznaczało, że on pomyśli tak samo. Teraz też tak zrobię... — pomyślał i natychmiast wzmocnił całą powierzchnię ciała, nim jeszcze uderzyła w niego nawałnica ciosów Aarona. Ciosów, z których żaden nie robił mu krzywdy i z których każdy wnikał mu pod skórę. — Sekunda. Dwie. Pięć. Osiem. Dzie... — Liczenie przerwał mu impet, z jakim wszystkie otrzymane uderzenia spadły na niego w jednej chwili.
Nie działa. Utwardzanie ciała nie ogranicza obrażeń... — uświadomił sobie Francis, wbity w dach z taką siłą, że z olbrzymim hukiem spadł na dół, na położone poniżej sklepienia piętro. Część gruzu podążyła za nim, by pogrzebać go pod swym ciężarem.
— Aaron, stój! — krzyczał z daleka pędzący po platformach z mocy duchowej Kyuusuke. Z daleka widział tylko wzbity w powietrze pył i pędzącego wściekle na leżącego starca nadczłowieka. — Zostaw go, Aaron! — ryknął bezsilnie.
Czemu właściwie go bronię? Jest mi go żal? Z pewnością nie. Ale nie życzę mu też śmierci. Jeśli Alchemik umrze, Aaron będzie poszukiwany w całym Morriden. Bo śmierć Alchemika to śmierć całej Aquerii. Nikt nie powie tego wprost, ale bez niego to miasto upadnie. Muszę go powstrzymać... bo inaczej już nigdy nie będzie wolnym człowiekiem. Będą go ścigać, jak zwierzę, a potem zamkną go albo zabiją. Są w tym kraju ludzie, z którymi żaden z nas nie ma szans. — Popędził jeszcze szybciej, uświadomiwszy sobie to wszystko. Z ostatniej platformy wybił się tak mocno, że przeleciał paręnaście metrów, ale nie dał rady dogonić przyjaciela.
Pieprzyć to wszystko! — zakrzyczał w myślach Alchemik, widząc szarżującego w jego kierunku Aarona. Uderzył powierzchnią dłoni w podłoże, wtłaczając w nie tyle mocy duchowej, ile tylko zdołał zebrać w tak krótkim czasie. — Jeśli nie jesteś po mojej stronie, nie mam z ciebie żadnego pożytku! — Dach wieżowca wybrzuszył się w dziesiątkach miejsc i załopotał, jak flaga na maszcie. W mgnieniu oka beton i tytan, a nawet heracleum - wszystka materia, z której powstał budynek - wystrzeliła w stronę nadczłowieka w postaci wysuwających się zewsząd szpikulców. Ostrza wydłużały się, pobierając materiał bezpośrednio ze ścian i otaczając zielonowłosego z każdej możliwej strony.
— AARON! — wyrwało się z ust Kyuusuke.
     Jedna z "włóczni" przebiła się od przodu przez lewy bok nr. 99, drążąc w nim dziurę wielkości piłki tenisowej. Inny kolec przedziurawił mu prawe udo, łamiąc po drodze kość. Pomimo próby wykonania uniku, jeszcze inny przeszył chłopakowi prawą dłoń. Pozostałe jedynie delikatnie, maksymalnie na głębokość centymetra nakłuły kilkanaście punktów na jego ciele, skutecznie zatrzymując go w miejscu. Trysnęła i popłynęła krew, która zalała dach. Zielonowłosy nie czuł jednak bólu tak samo, jak nie czuł głodu. Czuł jedynie gniew i smutek, które nakładały się na siebie, zmieniając jego twarz w groteskowe oblicze mokrego od łez demona.
Co za potwora stworzyłem... — uświadomił sobie Alchemik, dysząc ciężko. Tymczasem Kyuusuke wylądował na dachu i popędził w stronę naszpikowanego kolcami towarzysza.
— Nie zbliżaj się! — przykazał mu starzec. — Sam widziałeś. Musiałem się przed nim bronić i nie pozwolę ci mu teraz pomóc. Dopóki jest przytomny, będzie próbował mnie zabić, choćbyś nagadał mu najsmutniejszych rzeczy, jakie tylko potrafiłbyś wymyślić. To nie jest twój Aaron. To rozszalała bestia, którą należy poskromić! — skwitował, powoli przewracając się na kolana.
Ma rację. Nie mogę pozwolić Aaronowi, żeby kontynuował tę walkę, ale pozwolę mu też zginąć... — pomyślał Kyuusuke.
— Ogłuszę go — zaoferował nagle. — Pozbawię go przytomności, a ty pozwolisz nam odejść. Nie żywię do ciebie urazy... a przynajmniej nie takiej, by chcieć cię zabić. Zgódź się, a już nigdy się tu nie pojawimy.
— Nie... Po tym, co widziałem, nie mogę się zgodzić. Świat będzie lepszy bez niego. Nie zapanujesz nad nim, głupcze. Nikt nad nim nie zapanuje. Nikt poza śmiercią! — zaprotestował Alchemik... i wtedy właśnie wokół Aarona rozbłysł fiolet.
     Skóra chłopaka stała się czarna, jak smoła, a nad świecącymi oczyma pojawiły się śnieżnobiałe włosy. Wraz z pełnym nienawistnego żalu okrzykiem, nadczłowiek wbił się lewem kolanem w największy ze szpikulców - ten, który przechodził mu przez bok. Kolec pękł, oderwany od powierzchni dachu, a nr. 99, nie wyciągnąwszy go nawet ze swojego ciała, wystrzelił ponownie w stronę Alchemika.
— Playground: On... — usłyszała nagle cała trójka. Wewnątrz większej sfery, należącej do Aarona pojawiła się nagle mniejsza, wydobywająca się spod dachu budynku. — Berek! — Ociekający krwią Francis pojawił się Aaronowi przed twarzą w podartym ubraniu. Wirując w powietrzu, kopnął go z półobrotu w szczękę, powstrzymując jego bieg i posyłając go na samą krawędź dachu.
Kolejny? To jego kompan? Zaraz... przecież brał udział w ostatnim Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Hachimaru! Powinienem go zaatakować? Jeśli jest nieprzyjacielem, teraz mogę skorzystać z elementu zaskoczenia. Jeśli nie... — zastanawiał się Francis.
— Pomóż nam go powstrzymać! Niech obędzie się bez ofiar! — krzyknął do nr. 98.
— Po prostu z nim walczcie, idioci! — ponaglił obu starzec, podnosząc się na równe, choć chwiejne nogi. Aaron zdążył się już bowiem podnieść i popędzić ku nowemu przeciwnikowi, wciąż brocząc krwią. Ryczał przy tym, jak rozjuszony niedźwiedź.
     Rzucił się na Lloyda z wrzaskiem. Ich sfery przenikały się.
— Combo Breaker! — krzyknęli obydwaj walczący jednocześnie. Jednocześnie zaczęli też okładać się pięściami, jako że żaden z nich nie mógł uniknąć drugiego.
Tak szybko, jak się da. Tak szybko, jak zdołam! — popędził sam siebie Francis, zaciskając zęby. Czuł w dalszym ciągu dwa pęknięte żebra i złamaną kość promieniową, a praktycznie jedna część jego ciała miała już fioletowy kolor.
Francis Lloyd II zwany Kopistą. Najbardziej niedoceniany, a zarazem jeden z najniebezpieczniejszych Madnessów w Miracle City. Wystarczy że dotknie cię, gdy używasz swojej Syntezy, a stanie się ona jego własną. Przerażająca zdolność, jeśli dobrze zna się umiejętności swojej ofiary. Właśnie dlatego nie chciał mnie słuchać ostatnim razem, co? — zauważył Alchemik, wyczekująco obserwując nawałnicę pięści.
Co mam robić? Aaron definitywnie nie jest sobą, ale nie chcę z nim walczyć. Nie wiem nawet, czy byłbym w stanie go uderzyć. Cholera... Co mam robić? — wahał się Kyuusuke, nie do końca rozumiejąc wymianę pomiędzy walczącymi. — Dobro Aarona kontra dobro całej Aquerii? Jak mam wybierać między takimi rzeczami? Alchemik będzie chciał go zabić, jeśli pomogę im go pokonać... ale z drugiej strony ten gość chce go tylko powstrzymać. Aaron mnie nie posłucha. Słowami do niego nie trafię. Kurwa! — podjął decyzję.
Nie dam rady! Z aktywowanym Madman Stream uderza szybciej ode mnie. Rozumiem już, jak działa ta zdolność. Rozumiem jej nazwę. "Combo Breaker", bo ten, kto trafi mniej razy, otrzymuje wszystkie obrażenia. Dalej czuję pierwszą porażkę. Jeśli teraz przegram, oberwę jeszcze dwa razy. Zginę, jeśli tak się stanie! — uświadomił sobie w tym czasie Francis. Czas nieubłaganie zbliżał się ku końcowi. Tylko kilka sekund dzieliło ich od zakończenia wymiany...
Przepraszam, Aaron! Wybacz mi. Wybacz... — Kyuusuke w pełnym pędzie wbił się z pięścią w ranny bok przyjaciela, powstrzymując jego ciosy na kilka chwil. Podziurawiony, zapłakany, i drący się jak opętany Aaron na moment przestał atakować, nie przestając jednak przyjmować ataków.
Gdybym pozwolił ci walczyć lub ci pomógł, obaj i tak byśmy zginęli. Tylko tak mogę mieć szansę cię uratować. Zrozum to, proszę! — powiedział w duchu Kyuusuke, przygryzając z żalem dolną wargę. Dziesięć sekund minęło.
     Podwójny, nałożony na siebie efekt Combo Breakera uderzył w Aarona z nieposkromioną siłą. Kości zatrzeszczały śmiertelnym chórem, a krew wytrysnęła z każdego otworu w jego ciele. Lewa skroń wgniotła się do wewnątrz, któryś ząb opuścił szczękę, lewy łokieć wygiął się z trzaskiem na drugą stronę, a wszystko to synchronicznie, w jednym momencie. Nadczłowiek wystrzelił do tyłu szybciej, niż pocisk z lufy karabinu. Byłby wypadł poza krawędź dachu, gdyby z całej siły nie zaczepił się prawą dłonią o jego powierzchnię, wbijając w nią również stopy. Na betonie pozostawił pięć długich, krwawych linii. Kawałki połamanych, zerwanych paznokci, a nawet fragment kości paliczka z palca serdecznego uciekły od niego. Madman Stream prysł.
— Dla...czego? — zacharczał spode łba Aaron, drżącą twarz unosząc i kierując w stronę Kyuusuke. Bijące z niej żal i zawód trafiły nr. 98 prosto w serce. Krew z lica zmywana była przez łzy i śluz. — Chciałem tylko... GO ZABIĆ! — Struchlały, delikatny głosik zamienił się nagle w bezlitosny, wściekły ton, zmieniając również mimikę na złowrogą i przerażającą. — Ann nie żyje. Owen nie żyje. Ryan nie żyje. Dwane nie żyje. Ty nie żyjesz. Wszyscy nie żyją. Myślałem, że jestem sam. Całkiem sam. Ja.... ZABIJĘ GO. ZABIJĘ GO I ZABIJĘ PRZESZŁOŚĆ! — Ton i emocje Aarona zmieniały się raz po raz, jakby sam nadczłowiek nie mógł się zdecydować na to, co chce ze sobą zrobić. W tym stanie wzbudzał bardziej litość, aniżeli gniew.
— Będziemy mogli zacząć na nowo, Kyuusuke-kun. Na nowo. Ty żyjesz. Ja żyję. Może inni też żyją. Może też nas szukają. Tęsknię za nimi. Tak bardzo tęsknię... — popłakał się znowu.
     Kyuusuke zadrżał. Francis stał w milczeniu, dysząc i nie wiedząc, jak się zachować. Widać było, że niczego nie rozumiał, ale zdawało się, że jego czujność przysnęła.
— Aaron... — Nr. 98 wolnym krokiem podszedł do paskudnie poranionego, tracącego krew przyjaciela. Ukucnął przy nim i położył mu dłonie na ramionach. — Proszę cię, przestań. Wystarczy już tego. Też za nią... za nimi tęsknię. Bardzo. — Pierścionek, którego nigdy nie wręczył kobiecie swojego życia pojawił mu się przed oczami w najmniej odpowiednim momencie. Prawie się popłakał, kiedy o tym pomyślał. — Ale to nie jest jego wina. Dla mnie ten człowiek jest śmieciem i dla ciebie pewnie też... ale miałbym drugi raz tracić przyjaciela tylko po to, by zabić tego śmiecia? Nie zniósłbym tego, Aaron. Przestań walczyć, proszę... — powiedział, słuchając szlochającego, dorosłego dziecka, które tak bardzo potrzebowało jego pomocy. Pozwolił mu płakać. Nie śmiał mu tego odbierać. Nie teraz, kiedy obaj mogli wreszcie czuć, jak zwykli ludzie.
— Kyuusuke-kun... — wydusił zielonowłosy.
— Tak?
— NIE MOGĘ! NIE POTRAFIĘ! — ryknął niespodziewanie. — Berek! — Zniknął, pojawiając się przed twarzą zmęczonego, klęczącego starca. Wyłamaną rękę naprostował przy pomocy zdrowej i usztywnił energią duchową.
— Cholera! — zaklął pod nosem Francis. — Playground: On! — aktywował ponownie zdolność, którą wyłączył, gdy uznał walkę za zakończoną.
— AARON, NIE! NIE! — Kyuusuke rzucił się w ślad za przyjacielem.
— Zgiń... — wycedził przez zęby rozjuszony Aaron. Jednocześnie uderzył obiema pięściami z dwóch stron klatki piersiowej starca. — Zgiń — powtórzył, ponawiając atak, lecz tym razem uderzając otwartymi dłoniami. Połamane kości zostały przez to wciśnięte wgłąb ciała mężczyzny. — ZGIIIŃ! — zaryczał, tym razem wbijając wyprostowane palce w klatkę Alchemika.
— Berek! — usłyszał za sobą, ale nawet nie zareagował. Zamiast tego gwałtownie chwycił starca za twarz. Jego Playground, jak na zawołanie powiększył się jeszcze bardziej, osiągając teraz niebotyczne rozmiary. Sfera Aarona w bezczasie pokryła prawie połowę Aquerii, choć nikt nie spodziewał się, że nadczłowiek może mieć tak dużo energii duchowej.
— Bereeek! — krzyknął nr. 99. Zniknął razem ze starcem na chwilę przed tym, jak Francis chwycił go za kark. Razem rozpłynęli się w powietrzu.

***

     — Umieram. Ja naprawdę umieram. Po tylu latach. Po tym wszystkim, co stworzyłem, co osiągnąłem... umieram, nie zostawiwszy ani jednego godnego następcy. I to na dodatek z rąk mojego własnego tworu! — uświadomił sobie Alchemik, mglistym wzrokiem zauważając, że zarówno on, jak i trzymający go Aaron spadają z wysokości setek metrów. Najmniejsza próba zaczerpnięcia powietrza sprawiała starcowi ból. Krwotoki wewnętrzne i podziurawione kościami organy były kolejnymi gwoździami do jego trumny. Nigdy dotąd nie czuł się aż tak bezsilny, jak teraz.
Nie mam nawet... godnego przeciwnika. Jest tylko... niezrównoważony emocjonalnie... dzieciak. Niech cię szlag, chłopcze. Niech cię szlag! — Uścisk Aarona puścił. Nie trzymał już swojego wroga za twarz, ale wciąż targała nim furia.
— Twister — mruknął chłopak.
     Całe ich ciała momentalnie rozbłysły czerwonym światłem, niczym lampki choinkowe. Choć starzec ledwie łapał już kontakt z rzeczywistością, jego uwadze nie umknął moment, w którym czoło Aarona zaiskrzyło na zielono. W tej samej chwili zielenią zalał się również lewy bark samego Alchemika. Nr. 99 zareagował natychmiastowo. Sztywną, wyprostowaną dłonią wbił się w cel, przerąbując się mężczyźnie przez obojczyk. Trysnęła krew. Ułożenie kolorów zmieniło się. Tym razem zielone stało się prawe udo Aarona. Swojej zieleni starzec nie zdążył w porę dostrzec. Poczuł jednak, jak czerwona dłoń Aarona otwiera mu jamę brzuszną i już wiedział.
To takie żałosne. Będziesz się nade mną pastwić, dzieciaku? Nie wystarczą ci szkody, które wyrządzisz dzisiaj temu miastu? Aqueria upadnie przez ciebie, rozumiesz?! — rozgniewał się Alchemik. W ostatnim przypływie sił trzasnął chłopaka pięścią w twarz. Cios poczuł tylko i wyłącznie on - twarz Aarona nie była zielona. Uderzenie było zresztą zbyt słabe - nawet starzec prawie go nie poczuł. Zauważył tylko zieleń na obojczyku wroga, ale zużył już cały swój wigor.
"Nie boję się śmierci", co? Strasznym jestem głupcem, skoro powiedziałem coś takiego. Każdy boi się śmierci. Po prostu jedni boją się jej zawsze... a inni w chwilę przed jej nastaniem. Wszystko, co kiedykolwiek stworzyłem rozpadnie się beze mnie. Wszystko... — Dłoń Aarona wbiła się głęboko w zielony punkt po lewej stronie klatki piersiowej starca, bezlitośnie przebijając serce.
Jeśli teraz wszystko zniknie razem ze mną... to czy oznacza to, że tak naprawdę nigdy nie byłem przydatny? — sformułował swoją ostatnią myśl, nim skonał.
     I wtedy Aqueria zaczęła umierać. W chwili, gdy Alchemik wydał z siebie ostatnie tchnienie, każdy niestały wpływ, jaki wywarł na miasto został wymazany z kart historii. Setki wieżowców i drapaczy chmur, powyginanych w groteskowe lub piękne kształty, w serpentyny, okręgi, w symbole nieskończoności - wszystkie one zadrżały w posadach. W jednej chwili utraciły swą nienaturalną giętkość i sprężystość, jaką zapewnił im martwy starzec. Fundamenty popękały, zgięcia rozpadły się, ogromne fragmenty budowli odseparowały się od całości, spadając na ziemię, na ulice. Zgniatały ludzi na dole i mordowały ludzi, którzy przebywali w ich wnętrzach. "Miasto Wież" straciło połowę swych wież, które posypały się, niczym kostki domina, pokrywając wszystko brudem, kurzem i pyłem. Apokaliptyczna chmura podniosła się z dna miasta, łącząc się z powietrzem. Cała energia duchowa Alchemika została odebrana Aquerii. Cała ta moc uleciała ku niebu. Uciekła od wyjących z bólu i żalu mieszkańców słynnego miasta.
     Młody chłopak siedział na łóżku szpitalnym, opierając się plecami o ścianę. Wyciągnął spod skóry wenflon i zerwał z głowy bandaż, na którym zaciskał palce. Przez dziurę w suficie wpadła do środka kupa betonu i dwóch Madnessów - jeden stary i martwy, drugi młody i żywy. Obaj paskudnie poharatani, ledwo żyjący. Jednego znał.
— Poddasz się sam, czy muszę wstawać? — zapytał Rael Vanderheim IV o sennych oczach i zimnej twarzy.

Koniec Rozdziału 205
Następnym razem: Zdrajca