środa, 30 grudnia 2015

Rozdział 213: Legion

ROZDZIAŁ 213

     — Naito — powitał go spokojny, jak tafla jeziora srebrnowłosy. — Czekałem na ciebie — dodał, stawiając kilka powolnych kroków w stronę Kurokawy. Brunet nie uląkł się. Wiedział bowiem, że gdyby Tora faktycznie chciał go teraz zaatakować, nie musiałby wcale się zbliżać. W bezkresnym błękicie tęczówek lidera odbiły się przywieszane do chłopaka lampki ze skrystalizowanej energii duchowej. Zastanawiał się nad ich zastosowaniem, lecz nie liczył na to, że zapytany nastolatek udzieliłby mu odpowiedzi.
— Wiem — odparł natomiast. — Chcesz zostać tutaj? — przeszedł od razu do rzeczy, mierząc młodego mężczyznę wzrokiem. Nie był wcale pewny siebie. Nie bał się też jednak. Nie mógłby być lepiej przygotowanym do spotkania z Torą, więc martwienie się o szanse na powodzenie było w jego sytuacji wręcz śmieszne.
     Srebrnowłosy pokręcił głową. Bladą dłonią wskazał na wyjście z pokoju.
— Chodźmy gdzie indziej. Nie ma tu zbyt wiele miejsca. Jeśli nasza "rozmowa" skończy się tak, jak ostatnio, nie będę miał już gdzie spać — stwierdził z opanowanym, miłym uśmiechem na ustach Tora. Naito skinął głową i puścił go przodem, choć w głębi duszy klął ze zniecierpliwieniem. Zostawił za sobą Tatsuyę. Obiecał w duchu, że wróci na czas, ale teraz zrozumiał, że nie da rady spełnić tej obietnicy.

***

     Nachyliwszy się ze zgiętą w kolanie nogą, Bruce dźgnął nagą dłonią od dołu. Powietrze ustąpiło ze świstem, a tkanka najbliższej marionetki z trzaskiem, który pozwalał myśleć, że podwładni Stana nie mieli nic wspólnego z prawdziwymi ludźmi. Palce mężczyzny wynurzyły się z pleców małego, może dziesięcioletniego chłopca o rudych włosach, uprzednio przebiwszy się przez jego brzuch. Impet dźgnięcia uniósł go do góry, jakby absolutnie nic nie warzył. Jeśli ktokolwiek w grupie uderzeniowej miewał opory z atakowaniem dzieci, na pewno nie był to Carver. Czerwonooki bez cienia zainteresowania zamachnął się ręką, chcąc cisnąć malcem o ścianę i przy odrobinie szczęścia rozbić go na kawałki. Gdy jednak zamierzał już sięgnąć po kolejnego dzieciaka, zauważył poprzedniego, który nadal trzymał się kurczowo jego kończyny.
Co jest, kurwa? — zdziwił się Generał. Pusty wzrok rudego chłopca przeszywał go bez lęku, a twarzy nie wykrzywiał ból, który Bruce spodziewał się ujrzeć. Wyglądało też na to, że marionetek jednookiego nie dało się "zabić", jak normalnych ludzi.
     Oblegali go ze wszystkich stron, wciąż jeszcze zeskakując z piętra powyżej przez dziurę w suficie. Każdy wyglądał inaczej, choć w pewnym stopniu tak samo. Dzieci, starcy, kobiety, mężczyźni, przedstawiciele najróżniejszych ras - wszystkich łączył ten mechaniczny, pusty wyraz twarzy, brak jakichkolwiek wyczuwalnych emocji, brak organów wewnętrznych, ewidentnie sztuczne, niezabudowane stawy. Byli jak fala przypływu. Porywali Carvera ze sobą, choć w pojedynkę żadna z kukieł nie miała z nim najmniejszych szans.
     Dłoń wolnej ręki zacisnęła się na rudej łepetynie trzymającego go chłopca z siłą zdolną do kruszenia skał. Rozległ się głośny, wypełniający całe pomieszczenie trzask, zupełnie niewłaściwy dla osoby, której pęka czaszka. Przywodził raczej na myśl łamane gałęzie, rozbijaną porcelanę, z jakiej często robiło się prawdziwe lalki. Ale prawdziwe lalki się nie ruszały. Nie atakowały. A co ważniejsze, nie zaczynały wykręcać komuś ręki, gdy miażdżono im głowy. Zaskoczony Wilkołak uniósł brwi. Kawałki skruszonego materiału, rozbitych szklanych oczu i sztucznych włosów wypadały mu spomiędzy palców, ale bezgłowe, przebite dziecko chwyciło go jeszcze mocniej i zaczęło kręcić się z całej siły wzdłuż własnej osi. Wraz z nim kręciła się też ręka Generała, groteskowo wysuwając łamane kości przez przebijaną skórę. Polała się krew. Wpierw raz, ze wspomnianej ręki, lecz zaraz potem popłynęła mężczyźnie po plecach. Kątem oka dostrzegł, jak dziecięce kukły wbijają nagie dłonie w jego boki i krzyż. Kolejne cztery pchnięcia rozgniewały go do granic możliwości.
     Wulkan czerwonej energii wybuchł wokół ciała Bruce'a, mieszając się z tryskającą krwią. Przypływ mocy był tak gwałtowny, że dźgające mężczyznę dzieci wystrzeliły na boki, taranując w locie dziesiątki swych towarzyszy. Nieustępliwa aura wniknęła w lewą rękę Generała, wypełniając ją nadludzką siłą, którą tamten zaraz wykorzystał. Ze zwierzęcym, wściekłym rykiem grzmotnął ciałem chłopca o podłogę, jakby uderzał młotem o kowadło. Trzask pękających kończyn i pleców dziecka zmieszał się z hukiem unicestwianej przez Generała podłogi. Odłamki znów pofrunęły w powietrze. Fala uderzeniowa zdmuchnęła pod ścianę kawałki rozbitego pianina, a podłoga zaczęła się miejscami zapadać od środka do zewnątrz.
     Pozostali nieugięci. Bez względu na to, jak niewiarygodny był to widok, nie ruszyli się z miejsca ani o krok. Dopiero wtedy Carver zauważył pulsującą wokół ich zwartych w ciasnej kupie ciał energię duchową, której wcześniej nie było. Zniknęła zaraz po tym, jak zagrożenie dla marionetek ustało i Bruce zrozumiał natychmiast.
— Złaź, skurwysynu! Z tobą miałem się napierdalać, nie z nimi! Wszyscy Marionetkarze to takie cioty? — wydarł się na całe gardło, jakby wcale nie otaczało go kilkaset niemalże nieśmiertelnych kukieł i jakby wcale nie połamano mu obydwu rąk. Prawa co prawda wyglądała już o wiele lepiej, niż po lądowaniu, lecz lewa nadal przerażała powyginanymi kawałkami kości, wyzierającymi spomiędzy pociętych płatów mięsa.
     Stan siedział na samej krawędzi dziury, niemo obserwując bijącego się z jego marionetkami przeciwnika. Mierziło go, by zeskoczyć na dół i pozwolić sławnemu Wilkołakowi posmakować jego własnej siły, ale nie mógł. Nie było mu wolno. Widok trójki ubezpieczających go mężczyzn i jednej kobiety tylko mu o tym przypominał.
Nie odpowiadam tylko za siebie. Nie mogę postępować lekkomyślnie. Nawet gdy jakiś pieprzony psychol odbiera mi moją ostatnią pamiątkę po przyjacielu... — uspakajał się jednooki, nie mogąc powstrzymać się przed spoglądaniem na rozbite w drzazgi pianino. Teraz nie mógł na nim zagrać nawet Tora, nie wspominając już o Sebastianie.
— Dadzą radę, paniczu — odezwał się do niego stary, zgrzybiały facecik o cienkim głosie i równo przystrzyżonej brodzie, Abdullah. Arabskiej, naznaczonej zmarszczkami cery nie można było pomylić z żadną inną.
— Prosiłem, żebyś tak do mnie nie mówił. Nie jestem żadnym królem — przypomniał starcowi Stan. Wiedział, że nic dzięki temu nie wskóra, bo mężczyzna miał to wszystko we krwi, lecz nie potrafił uważać się za kogoś, kim nie był. — Szokuje mnie twoja pewność. Z reguły to ty każesz mi być gotowym na najgorsze. A tam z dołu krzyczy na mnie Wilkołak. To wystarczający powód, żeby się martwić — zmienił temat, nie mając ochoty na bezsensowne próby "prostowania" charakteru Abdullaha.
— Wiem, że to trudne, paniczu, ale nie wolno ci z nim walczyć. Nas jest wielu i każdy gotów oddać za ciebie życie, ale ty jesteś tylko jeden. Jeśli zginie jedno z nas, pozostałym nic się nie stanie. Jeśli ty zginiesz, zginą wszyscy — pouczył jednookiego stary Arab, a Stan odpowiedział milczeniem. Stanowczo zbyt często słyszał z jego ust podobne słowa, by potraktować je z taką samą powagą, jak na początku. Wystarczająco często, by zaczęły mu one ciążyć.
A jeśli wy nie dacie mu rady i potem zginę mimo wszystko? — zapytał w duchu, zaciskając potężne dłonie na kolanach. Milczał, obserwując zmagania swych Marionetek z potworem w ludzkiej skórze.
     Bruce zamachnął się nogą do tyłu. Zbierając wokół stopy swą krwistoczerwoną energię duchową, uderzył całą powierzchnią w klatkę piersiową rzucającej się na niego kobiety. Trzask pękającego tworzywa zadudnił w pomieszczeniu. Blondynka poszybowała skośnie przez pokój, rozbijając po drodze ścianę i wlatując na korytarz. Carver był pewien, że wróci, ale to go nie interesowało. Zainteresował go za to krępy facecik o płowych włosach, który z niespotykaną przy takiej posturze zwinnością wskoczył mu na barana, oplatając grubymi, lecz pozbawionymi sprężystości udami szyję Generała. W tej samej chwili kilka osób na raz rzuciło się na Wilkołaka od frontu, próbując powalić go na glebę. Nie powaliliby. Nie byłoby na to szans... ale w ostatniej chwili wszystkie trzy sylwetki otoczyła aura energii duchowej o jaskrawej barwie. Odbili się od podłogi w tym samym momencie, z mechaniczną synchronizacją.
     Krew napłynęła Wilkołakowi do ust, kiedy wpakowali mu się z barkami, pięściami, a nawet z głową w brzuch. Z furią poczuł, jak odrywa się od podłogi i przelatuje kilka metrów nad głowami czekających na swą kolej Marionetek. Grubas ciągle ciążył mu na karku. Zaciskał krzyżowo nogi, podduszając go ze wszystkich sił. Zakleszczył nawet w ramionach jego głowę, próbując wykręcić ją na bok razem z karkiem. Nieumiejętnie, beznadziejnie wręcz, ale w połączeniu z chorym brakiem ludzkich emocji i niemożnością odczuwania bólu, zaczynał wywoływać presję.
     Energia duchowa popłynęła Generałowi przez żyły do obu rąk, szybko rozlewając się po całości kończyn. Otoczyła ciasno kości, które rozrywały skórę. W ułamku sekundy cofnęła się wgłąb ciała, paskudnym szarpnięciem wprawiając kościec na swoje miejsce. Potem jeszcze bardziej zacieśniła swój uścisk - Wilkołak znów miał ręce. I nadal leciał.
     Zakręcił się w powietrzu całą swą mocą, ustawiając się brzuchem do dołu, po czym natychmiast utworzył stabilną płytkę z energii duchowej tuż za swoimi stopami. Oparłszy się o nią i podkurczywszy nogi, jednocześnie odbił się, nadając sobie pędu i z całej siły chwycił duszącego go grubaska za nadgarstki. Wylądował z siłą uderzającego o ziemię meteorytu, rozbijając doszczętnie i tak już wgniecioną podłogę, która runęła w dół... ale bez legionu marionetek. Ku zdziwieniu mężczyzny, wszystkie kukły sprawnie poodskakiwały na jeszcze stabilne boki pokoju, otoczone przez moment energią duchową Marionetkarza.
Skurwysyn! Bez niego każdy z nich jest śmieciem, który nadrabia tylko niebyciem człowiekiem, ale kiedy przekazuje im moc, robią się o wiele mniej chujowi... — zrozumiał Carver. Zaraz po tym dotarło do niego, że zaciskający się na jego korpusie przeciwnicy nadal próbują zdziałać coś przeciwko niemu... i że zaczyna mu brakować powietrza.
— Zaczynacie mnie wkurwiać. Wy wszyscy... a ty w szczególności! — ryknął w gniewie Generał, porywając grubasa ze swego karku z taką siłą, że usłyszał jak łamią mu się ręce. Nie dało się poznać, czy mówił przed momentem o nim, czy o jego mistrzu, lecz Wilkołak zamachnął się swym dusicielem, żłobiąc jego twarzą pradawne inskrypcje w ścianie i cisnął nim w stronę jednookiego, niczym piłką do baseballa. Uśmiechnął się diabolicznie do nieruchomego Stana, czekając na moment, w którym puszczą mu nerwy, ale został niemile zaskoczony.
     Żywy pocisk otoczyła łuna energii duchowej w połowie drogi i momentalnie tłusty facecik zaczął obracać się w powietrzu, niczym zawodowy akrobata. Jednooki Marionetkarz musiał tylko wystawić przed siebie otwartą rękę, a grubas odbił się od niej obiema stopami, wracając prosto do Generała, który nim rzucił. Zdenerwowany Wilkołak nawet nie próbował zrobić uniku. Lśniący mocą duchową grubas wbił się czubkiem głowy prosto w jego podbródek. Szczęka Bruce'a odskoczyła gwałtownie razem z całym czerepem i karkiem, które zachrzęściły przerażająco, ustępując przed naporem grubaska. Kręgosłup szyjny został praktycznie złożony na pół i to ze względu na to trzy obezwładniające Carvera marionetki puściły i cofnęły się o kilka kroków.
     Stał nieruchomo, nie drgając ani nie oddychając. Gdyby kilka chwil wcześniej nie rozbijał na kawałki kukieł Stana, można by pomyśleć, że był to tylko posąg - zimny, przykry, ale przede wszystkim martwy.
— Nie dajcie mu się oszukać! — zagrzmiał z góry gotujący się do walki Stan, ale przerwał mu śmiech. Z początku cichy, mrukliwy chichot, lecz z czasem nasilający się, złowieszczy rechot z samego dna piekieł, z kręgów, o których nie śnił Alighieri.
— Kurwa mać, nie wierzę — rozległ się rozbawiony głos zza pleców Carvera. Jego własny, dochodzący z opartej o plecy głowy. — Ty jednooka kurwo. Wy zbite z gówna podróby człowieka. Że też wy... WY sprawiacie mi tyle problemów. Jakie to jest... — Sięgnął obiema rękami za siebie, chwytając nimi swą głowę za skronie. — ...kurwa... — Pociągnął z całej siły, przerażającym trzaskiem obwieszczając umieszczenie głowy na jej prawowitym miejscu. — ...ŚMIESZNE! — ryknął nagle, zamiatając otwartą dłonią od prawej strony, werwą dorównując rozjuszonemu bykowi na corridzie. Przerąbał się przez brzuch grubaska, który złamał mu kark łatwiej, niż przez taflę wody. Przepołowiona marionetka pofrunęła w dwóch kierunkach, z hukiem rozbijając się o ściany, a między palcami Generała zalśnił... kluczyk.
— Stanowią zagrożenie tylko wtedy, gdy przesyłasz im swoją moc. Wtedy możesz też je kontrolować siłą woli i stają się jeszcze bardziej niebezpieczne. Nie da się ich zabić. Nawet sama urwana ręka będzie się poruszać. Ale...
     Zmiażdżył lśniący przedmiot nagą dłonią, zmieniając go w mieniący się pył, którym prowokacyjnie sypnął w kierunku przyglądającemu się całej sytuacji Stanowi. Jednooki zacisnął zęby, aż zatrzeszczały. Stary Arab chwycił go za ramię, kręcąc głową i coś mówiąc. Zbyt cicho, by usłyszał to Generał.
— ...bez tego zginą tak samo, jakby umierali pierwszy raz. I jeśli nie zejdziesz do mnie i nie zaczniesz walczyć, jak facet, rozpierdolę ich na atomy. A ich atomy na... mniejsze atomy!
     Krwistoczerwona energia pulsowała wokół Wilkołaka, lecząc go na oczach wszystkich. Podziurawione boki zostały już niemal całkiem zasklepione, choć skóra w okaleczonych punktach nadal była cienka i delikatna, jak u niemowlęcia. Połowy grubego mężczyzny rozpadły się tak samo, jak kluczyk. Dziesiątki nieludzkich kukieł rzuciły się ze wszystkich stron na wyszczerzonego w entuzjastycznym uśmiechu Bruce'a.

***

     Jean ustawił się przodem do punktu pomiędzy wejściem do pomieszczenia i dziurą, przez którą chwilę wcześniej wyrzucił niewidzialnego oponenta. Prawą stopę wysunął przed siebie, na próbę napinając i rozluźniając mięśnie, by przygotować się do interwencji. Nie spuszczając wzroku z obydwu wejść, przelał swą energię duchową do lewej dłoni. Wyłamane, groteskowo skręcone palce poruszyły się z trzaskiem, na co Francuz zareagował tylko skrzywioną miną. Napływająca moc wyprostowała połamane kości i siłą wepchnęła je na swoje miejsce, a potem sprawnie usztywniła, by na powrót uczynić okaleczoną kończynę całkiem sprawną. Noailles zazwyczaj stronił od używania rąk, lecz każdy słaby punkt stawiał go na straconej pozycji, a od pojawienia się w Dworzyszczu zdążył już przygarnąć dwa takie punkty.
No dobrze, zastanówmy się. Jest na tyle cichy, bym nie był w stanie go usłyszeć, póki nie nadepnie na odłamki, ale nie musi tego robić. Wystarczyłoby zwyczajnie przejść po ścianie... — Śledził wzrokiem domniemaną trasę, jaką jego zdaniem musiał przebyć przeciwnik. — Ale najbliższą ścianę dzieli ode mnie kilka metrów. Nie zaatakuje mnie z takiej odległości. Musi się zbliżyć, a jeśli chce to zrobić jednym ruchem, będzie się poruszać szybko. Na tyle szybko, żebym wyczuł pęd powietrza. Nie zrobi tego — zdecydował w końcu, stawiając się w punkcie wyjścia.
Mógłby zaatakować na dystans, ale skoro wcześniej chciał to zrobić bezpośrednio, nie jest to jego mocną stroną. Chyba że chciał mnie zmylić. Nie, nie chciał. Nie zadałby sobie tyle trudu, by się podkraść, gdyby chciał. Zresztą porządnie mi przypieprzył, kiedy go dopadłem. To zdecydowanie typ preferujący walkę w zwarciu. Zaryzykuje wymianę ze mną? Tym bardziej teraz, kiedy już wiem, że muszę się przed nim bronić? Musiałby cholernie wierzyć w swoją defensywę. Lub ofensywę. Muszę przyjąć, że dysponuje czymś więcej, niż prostą "niewidzialnością"... której zresztą nie rozumiem. Ech... w filmach to mają zawsze jakąś farbę, żeby gościa opryskać i widzieć. Albo mąkę z wodą. A ja mam tylko nic... — westchnął ze zrezygnowaniem blondyn, lecz wtem zdarzyło się coś zgoła nieoczekiwanego.
     W ścianie tuż obok wybitej dziury otworzyło się... dwoje oczu. Czarnych, jak węgiel, błyszczących i przyglądających mu się bez emocji. Noailles uniósł brwi w zaskoczeniu, na co pod ciemnymi oczyma rozwinął się, niczym wachlarz uśmiech wyszczerzonych, białych zębów. Francuz opamiętał się momentalnie i zareagował z właściwą sobie gwałtownością. Obrócił się w piorunującym tempie wokół własnej osi, z rozmachem wykrawając prawą stopą  głęboki okrąg, jednocześnie porywając też w powietrze chmarę odłamków rozsianych po okolicy. Natychmiast po tym, jakby sformułowanie "stracić równowagę" było mu obce, zamachnął się lewą stopą, wypuszczając z jej pomocą silną falę uderzeniową i ciskając kamieniami w uśmiechniętą ścianę. Wtedy też zaobserwował swój błąd.
     To było tylko złudzenie. Ani oczy, ani zęby nie znajdowały się w samej ścianie, a jedynie przed nią. Resztą zajmowało się właśnie złudzenie. Generał zauważył to dopiero w momencie, gdy od ściany "odkleiła się" - a przynajmniej tak się zdawało - ręka, w całości składająca się z tego samego kamienia, z jakiego wykonano ścianę. Kamienna dłoń smagnęła zamaszyście powietrze przed sobą, przy pomocy emisji odbijając z powrotem część odłamków. Reszta odbiła się od ciała oponenta, wydając przy tym taki odgłos, jakby rzeczywiście uderzyło w kamień. Jean nie zamierzał zgrywać twardziela. Zbił kopniakami wszystkie kamyczki, kładąc kres dziecinnej, prowokacyjnej wymianie ognia.
     Poruszył się, nareszcie ukazując się przy tym w pełnej krasie, po czym ostentacyjnie cisnął trzymanym w drugiej ręce kamieniem pod nogi Francuza. Okrywająca go skalna powłoka stopniowo zanikła, zacząwszy na stopach, a skończywszy na głowie i dłoniach jednocześnie. Był czarnoskóry. Jego cera miała czekoladowo-brązowy kolor, a wydęte wargi podkreślał pochodzenie etniczne. Noailles nigdy nie widział tak osobliwie wyglądającego człowieka. W pozbawionym rękawów, czarnym, podartym kubraku widniało kilkadziesiąt różnych kieszonek - każda zapięta na guzik, każda z innego materiału, niekiedy różnokolorowe lub o bogatym wzornictwie. W niektórych coś było, jakieś uwypuklenia, pociągłe kształty poplątanego "czegoś", konfundujące i prowokujące wzrok. "Patrz na mnie! Pytaj!", zdawały się szeptać. Francuz nie miał jednak zamiaru pytać ani o zawartość kieszonek, ani o niegdyś białą, a teraz poszarzałą od brudu opończę, kryjącą pod kapturem głowę niewidzialnego człowieka. Wysuwały się spod niej długie, czarne jak noc, ciasno zaplecione warkoczyki - dredy. Na końcu każdego wisiała mała kuleczka, najpewniej każda w innym kolorze, choć Generał nie dostrzegał wszystkich. Dostrzegał za to szerokie nozdrza i namalowane na środku czoła mężczyzny białe słońce otoczone koroną promieni. Karykaturalną, złowieszczą dziwność osobnika dopełniały sznurowane, podarte spodnie, zabłocone, cuchnące buty... oraz łańcuch oplatający prawe przedramię i płyta heracleum doczepiona rzemykiem do lewego nadgarstka.
     — Totalny oszołom — stwierdził bez namysłu Noailles, przez dłuższą chwilę nie mogąc wydobyć z siebie słowa. — Jak to się stało, że nie wyczułem takiego odoru? Przecież z nim w pobliżu nie da się oddychać!
— Ty! — zawołał. — Zgaduję, że nie odpowiesz, ale spróbuję. Jak działa twoja Synteza? — spytał. W odpowiedzi otrzymał tylko szeroki, bezmózgi uśmiech, jakby czarny bujał się w całkiem dla niego niedostępnych sferach świadomości.
— Nie rozumiesz mnie, czy nie lubisz? — Uśmiech. Ten sam, ale ponowiony. Ot, spoważniał na sekundę i po prostu znów się uśmiechnął. Po plecach blondyna prześliznął się niezręczny dreszcz niepokoju. — Chcesz w ogóle walczyć, czy poddasz się i dasz mi pomóc kolegom?
     Postawił jeden długi krok przed siebie, po czym śliznął drugą stopę, zrównując ją z pierwszą i pozostawiając za sobą długi ślad błota. Z tą samą nutą prowokacji, co od samego początku ich spotkania. Było to też tak samo niezrozumiałe dla Francuza.
Do tej pory w ogóle nie zostawiał śladów, a z takimi buciorami można by sobie przygotować kąpiel błotną. Coraz mniej mi się to podoba. Jest zbyt pewny siebie, zbyt dziwny... — zauważył Noailles. Zauważył też jednak, jak jego cuchnący oponent rozkłada szeroko ramiona, bezczelnie zapraszając go, by zaatakował jako pierwszy. Generał nie zamierzał tego zignorować.
— Są granice arogancji, których nie należy przekraczać, bambusie — oznajmił czarnemu, cedząc przez zęby... i zniknął, zostawiając po sobie pęknięcie w podłodze. Zatrzymał się raptownie na jednej nodze, przed samym oponentem, tworząc kolejną dziurę w podłożu i będąc już w samym środku wysokiego kopnięcia w skroń. I nagle zbladł. Z trudem przerzucił nogę jeszcze wyżej, przecinając powietrze nad głową murzyna. Kopniak pozostawił podłużną szynę w naprzeciwległej ścianie, tworząc po jej bokach kolejne pęknięcia.
     Każda szara komórka podpowiadała mu, żeby nie wierzył temu, co widzi, co czuje, czy słyszy. Zdrowy rozsądek, serce, instynkt - wszystko sprzymierzało się, by upomnieć go przed popełnieniem poważnego błędu, do którego coraz bardziej się przybliżał. A jednak Noailles stanął, jak słup soli, odskoczywszy do tyłu i postawiwszy nogę obok nogi. Zszokowany mężczyzna spoglądał na oblicze przystojnego, spokojnego kapłana o delikatnych rysach. Spod przeciętej po bokach sutanny wystawały płaskie shaolinki, a z głowy sypały się złote, długie loki. Naszyjnik ze srebrnym krzyżem odznaczał się na tle czarnego ubioru księdza. Nawet oczy miał srebrne. Nawet zapach się zgadzał. Nawet budowa ciała i mimika twarzy, gdy powitał go uśmiechem.
— Witaj, Jean! Przyszedłeś się pomodlić? — zapytał kapłan, Połykacz Grzechów, prawa ręka Bachira, najlepszy przyjaciel Francuza. Głos też był taki sam. Energia duchowa również zdawała się być identyczna - wielkością, natężeniem, atmosferą, jaką roztaczała.
— Thomas?

Koniec Rozdziału 213
Następnym razem: Kameleon

niedziela, 20 grudnia 2015

Rozdział 212: "Porozmawiajmy!"

ROZDZIAŁ 212

     Koszula pod zapinaną na guziki kamizelką przesiąkła krwią jeszcze zanim Jean zdołał zatrzymać jej upływ. Z czerstwą mieszaniną zawstydzenia, złości i politowania dla samego siebie parł przed siebie pustymi korytarzami, od czasu do czasu przekraczając na wskroś równie puste pomieszczenia. Gdyby nie światła, mógłby przysiąc, że w całym Dworzyszczu nikogo nie ma, ale wtem usłyszał dźwięk tłuczonego szkła, a kilka sekund później kolejny. Ktoś z kimś walczył. Niedaleko.
Nie będę się wtrącał. Taki był plan, więc mam zamiar się go trzymać. Jeśli ktoś będzie potrzebować pomocy, użyje sygnału. Zresztą mam swoje zadanie do wykonania — stwierdził po krótkim namyśle mężczyzna, a gdy poczuł się na siłach, ponownie ruszył biegiem przed siebie. — Muszę szybko znaleźć kogoś z Wyższej Izby, jeśli to w ogóle ma wypalić. Wystarczy, że jeden z nas będzie musiał walczyć z dwoma przeciwnikami, a wszystko legnie w gruzach. Na dodatek dałem się tak łatwo zranić...
     Nie mógł sobie darować swojej szaleńczej głupoty. Tego typu nierozwaga przypominała mu o dawnym Jeanie, którego miał nadzieję pogrzebać w okresie wypełnionym medytacją i treningiem pod okiem i protektoratem Mędrców. Okazało się bowiem, że dawny Jean i obecny Jean byli tym samym Jeanem... i dlatego teraz obydwaj mieli dziurawy bok. Francuz mógł tylko mieć nadzieję, że nie zaważy to zbytnio na jego mobilności, która przecież teraz grała główną rolę w sposobie, w jaki walczył. Przypomniał sobie o nieznanym sobie członku Loży, którego zmasakrował w dzień swojego powrotu do stolicy.
Gdybym wiedział, kto to jest, to może wiązałbym z tym jakiekolwiek odczucia, ale nie mam pojęcia. Znając moje szczęście, ktoś będzie szukał rewanżu za martwego przyjaciela i obierze sobie mnie za cel swej wendetty pomyślał z gorzką nutą blondyn, dostając się w miejsce, którego się nie spodziewał. Wyhamował gwałtownie, widząc po swojej lewej stronie szerokie, prowadzące w dół schody. — Źle coś zapamiętałem? Tu chyba nie powinno być schodów. Które to piętro, do cholery? — zdziwił się. Niżej, tam gdzie kończyły się schody widział wąski korytarz, z którego dobiegały go odgłosy kroków. Ktoś biegł. Dwie oddalające się osoby.
Nasi. Naito i Tatsuya. Chyba jakimś cudem się zbiegliśmy, ale w dalszym ciągu nie rozumiem, jak to możliwe... 
     Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pobiec za nimi i przymierzył się nawet do zeskoczenia ze schodów, lecz nagle zatrzymał się w półkroku z podniesioną prawą stopą. Przestał się ruszać. Gdzieś niedaleko usłyszał odgłos uderzenia o podłogę, jakby ktoś zeskoczył z wysokości. Jego czujność została wzmożona przez fakt, że dźwięk zdawał się dobiegać ze wszystkich stron na raz, jakby nagle całą klatkę schodową i pomieszczenie pod nią wypełnili zlatujący z sufitu przeciwnicy. Generał nawet nie próbował wmawiać sobie, że był sam. Nie był i doskonale o tym wiedział.
Zaatakuje na sto procent. Kimkolwiek jest i gdziekolwiek jest. Nie wiem, czemu nie zaczął od nich, ale to nawet lepiej. Dawno nie miałem okazji udowodnić sobie, że umiem się bić...
     Odbił się od stopnia jedną nogą, ale siła rozstąpiła lity marmur, jak kawał kruchej gliny. Nie miał możliwości, by przewidzieć kiedy i z której strony zostanie zaatakowany, ale do głowy przyszedł mu pomysł, który bez zastanowienia postanowił wykorzystać. W wysokim, skośnym skoku zagiął drugą nogę pod siebie, wypełniając ją energią duchową, która zogniskowała się wokół stopy. Gdy zaś tylko zbliżył się do sufitu na odpowiednią odległość, wystrzelił kończyną w górę, niczym rozkładającą się sprężynę. Trzask stanowił tło dla pojawiających się w suficie pęknięć. 
— Tour D'ivoire! — Stopy Francuza zaczęły uderzać raz za razem w sklepienie, niczym odwrócony deszcz, krusząc kamienie na kawałki. Grad odłamków posypał się wokół, zasypując praktycznie całe pomieszczenie, podczas gdy Generał żłobił coraz głębszy otwór, by w końcu przebić się kopnięciami na piętro. Pozwolił sobie opaść, ale w locie obrócił się do pozycji wyprostowanej, jednocześnie rozglądając się dokoła. Uśmiechnął się półgębkiem.
Udało się! — pomyślał, zauważając odbijające się od pustej przestrzeni kawałki sufitu. Przestrzeń nie była zatem tak pusta, za jaką chciała uchodzić.
     Jean zniknął. Po prostu zniknął z miejsca, w którym stał, zostawiając za sobą wyrzucony pędem gruz i wgniecioną impetem podłogę. Oderwany od ziemi, ze skręconym bokiem i wystawioną w zamachu prawą nogą pojawił się obok kształtu, którego nie umiał objąć wzrokiem. Umiał jednak oceniać odległość...
— Crochet! — Odkręcił ciało, z nieludzką siłą zmiatając przeciwnika na wysokości głowy. Trafił tam, gdzie chciał - w okolice karku, zakleszczając wroga swoją stopą, niczym rybę na haku. Nie pozwolił mu tak po prostu odlecieć. Z całym swoim pędem porwał przeciwnika, trzykrotnie obracając się z nim w powietrzu, zanim rozluźnił uścisk i cisnął nim naprzeciw klatki schodowej, prosto w ścianę. Rozległ się huk głośniejszy, niż armatni wystrzał. Chmura wzbitego w eter pyłu nie zdołała ukryć faktu, że spory fragment cegieł prawie przestał istnieć, pozostawiając po sobie wielką dziurę, otoczoną koroną pęknięć. Wyglądało jednak na to, że dziura zaanektuje wkrótce również resztę ściany.
     Blondyn wylądował na podkurczonych nogach, badawczo i z nieskrywanym niepokojem spoglądając w stronę, w którą posłał oponenta.
Jego ciało - jeśli to w ogóle "on" - było cholernie twarde. Zbyt twarde, żebym miał go pokonać tym jednym ruchem. Wróci. Czekał tu na mnie, więc wróci. Nie jestem pewien, dokąd go wrzuciłem. Wątpię, żeby z powrotem wlazł tu przez tę dziurę, ale nie mogę tego wykluczyć. Jest wystarczająco zdolny, by się przede mną ukryć. Nie mogę lekceważyć jego sprytu... I siły. Przyłożyć też potrafi... — Spojrzał na zaczerwienioną lewą dłoń, na którą przyjął uderzenie. Powykręcane, jak gałęzie starodawnego drzewa kciuk i palec wskazujący wyglądały koszmarnie. Jasnym okazał się fakt, że bez sporej dawki bólu i energii duchowej niemożliwym będzie wykorzystanie dłoni w walce.
Na szczęście nie jest mi potrzebna... ale wciąż jestem w szoku. Powinien był być zupełnie bezwładny, gdy wziąłem go w obroty, a on zdołał zadać mi taki cios pomimo swojej pozycji...
     — Heh! To już nie przelewki, co?

***

     Połykał ich kolejny korytarz, a Tatsuya robił się coraz bardziej nerwowy. Nie miał żadnego rozeznania w układzie pomieszczeń. Widział plan budynku, ale nic z niego nie zapamiętał i nawet nie próbował. Teraz pluł sobie w brodę. Bez słowa podążał za Kurokawą, coraz bardziej się męcząc i wypierając z głowy myśl, jakoby ten był od niego szybszy. Był. Na dodatek mistrz areny powoli zaczynał jeszcze bardziej zwalniać, choć działał na przekór swemu ciału i machał kończynami z całą furią, jaka się w nim gromadziła.
Nawet kondycją wygrywa... — uświadomił sobie z goryczą i nabrał ochoty na wyburzenie ścian tego paskudnego, wysysającego z niego wszelką pewność siebie korytarza. Rozwaliłby wszystko, gdyby dał się ponieść swym pierwotnym instynktom. A potem ktoś pojawiłby się znikąd i zabił ich obu bez chwili wahania. Tatsuya był tego świadom, lecz wciąż dusił się koniecznością zachowania ciszy i spokoju.
Wszystko wygląda tak samo! Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy! Daleko jeszcze do tych jebanych schodów? Czemu po prostu nie przebijemy się przez sufit? — rozmyślał ze zniecierpliwieniem, pozbawiony w tych rozważaniach wszelkiej logiki.
     Ironia uderzyła w najprawdziwszej, fizycznej postaci w chwili, gdy zamknął ostatnią myśl. Niecałe mgnienie oka wcześniej Kurokawa poruszył niespokojnie głową, jakby nagle zobaczył coś przed samą twarzą i próbował ostrzec podążającego za nim heterochromika. Ewidentnie nie zdążył, bo niespodziewanie korytarz nad ich głowami huknął gromko, zawalając się z przeraźliwym trzaskiem, jak przygniatana obalonym drzewem szklarnia. Tatsuya nie widział już Naito, ale to obchodziło go najmniej. Zakląwszy w duchu odchylił się do tyłu, hamując piętami z pełnego biegu. Zbyt wolno. Wjechał ślizgiem pod sam walący się strop, ale zachował wystarczającą trzeźwość umysłu, by w ostatniej chwili uwolnić podeszwami stóp dwie fale uderzeniowe, które wypchnęły go poza zasięg zniszczonego sufitu. Padł na plecy od impetu, jako że na taki manewr wcale się nie przygotował, ale nie odnotował żadnych poważnych obrażeń.
— Kurwa mać! — ryknął z furią, podnosząc się do pozycji siedzącej. Zorientował się bowiem, że calutkie przejście zawalone zostało zgliszczami. Beton, kawałki drewnianych mebli, a nawet jakieś płyty heracleum odcięły chłopaka od "przewodnika".

***

     — Już niedaleko. To i tak trwa stanowczo zbyt długo. Nie spodziewałem się, że ktoś może się kręcić w pobliżu tamtych schodów... — pomyślał Naito, pędząc przed ścigającym go Tatsuyą. Słyszał tłumione przez chłopaka dyszenie i miał nawet lekkie wyrzuty sumienia, że zmuszał go do narzucenia sobie takiego tempa. — Wybacz, Tatsuya-kun. Nie mamy czasu na przystanki. Już i tak jesteśmy spóźnieni. Jeśli nie znajdę Tory za pierwszym razem, ktoś inny może się na niego natknąć. Już teraz prawie wszyscy z kimś walczą...
     Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Złote krzyże mignęły znacznie. Tylko on w porę dostrzegł niebezpieczeństwo. Momentalnie postanowił ostrzec swojego towarzysza. Odwrócił nawet twarz w jego stronę, lecz zanim z jego ust wydobyło się choć jedno słowo, było już za późno na komunikat. Zaklął w duchu, wywołując błysk pod podeszwami stóp i z niesamowitą prędkością śliznął się naprzód, unikając walącego się za swoimi plecami sufitu. Nie widział, co stało się z Tatsuyą, ale nie dano mu szansy na sprawdzenie tego. Z dziury w sklepieniu korytarza wychynęła niespodziewanie czyjaś sylwetka, z impetem wskakując Kurokawie przed twarz.
     Czarne, niedomyte włosy, przywodzące na myśl wijące się pod taflą jeziora wodorosty zafalowały, a wraz z nimi uniesiony impetem nieśmiertelnik. Zimne, złowrogie spojrzenie ubranego po żołniersku Madnessa zderzyło się ze wzrokiem Naito. Zaatakował w momencie, gdy ich źrenice znalazły się na tej samej linii, zdradziecko uderzając poza kątem widzenia przeciwnika. Szybkie ale silne, prawie pociągnięte po ziemi kopnięcie pomknęło ku stopom Kurokawy z ewidentnym zamiarem podcięcia go. Jednocześnie zakrzywione, niczym szpony palce lewej dłoni wystrzeliły w głowę nastolatka, dodatkowo odwracając jego uwagę od kopnięcia.
     Żołnierz zareagował milczeniem na kolejne mignięcie w oczach przeciwnika. Naito natomiast podskoczył z gracją, puszczając pod sobą nogę Madnessa, po czym zbił jego rękę lewym przedramieniem. Pojawił się następny błysk i w chwilę później Kurokawa ślizgał się już po podłodze pięć metrów dalej, pozostawiając zdumionego przeciwnika za sobą.
Przepraszam, Tatsuya. Muszę ci go zostawić. Wiem, że dasz z siebie wszystko. Wrócę po ciebie, kiedy tylko skończę, więc przynajmniej przeżyj do tego momentu! — pomyślał rozgorączkowany Naito, pędząc ku najbliższej klatce schodowej. 
     Czarnowłosy członek Loży drgnął, odzyskawszy już pełną kontrolę nad swoim ciałem. Jego lewa dłoń nadal powoli podrygiwała. Zgiął kilka razy palce, odczuwając coraz słabsze mrowienie. Omiótł uciekającego Kurokawę niespokojnym spojrzeniem.
Czy to było to, o czym myślę? Chyba wydaje mu się, że teraz będzie już w stanie prześcignąć Torę. I że JA nie dam rady go złapać... — Wystawił lewą nogę przed siebie i pochylił się ku ziemi, jak gotujący się do startu sprinter... i nagle ściana gruzu za jego plecami eksplodowała z hukiem. Instynktownie rzucił się na ziemię, ustawiając się w poziomie, by ograniczyć obrażenia. Kilka odłamków względnie nieszkodliwie otarło mu się o nogi i plecy. Zanim zdążył opaść, wbił gołe palce w podłogę, momentalnie przekręcając całe ciało w kierunku, z którego nadleciały "pociski".
— Nie leć ze mną w chuja, do kurwy! — ryknął rozeźlony do czerwoności Tatsuya, zamaszyście wykopując kilogramowy kawał betonu pod nogi pochylonego żołnierza.
— To znowu ty... — mruknął z irytacją niedoszły oponent Kurokawy. Jego głos zatamował napływ wściekłości u heterochromika, gdy tylko sięgnął uszu chłopaka. Gniewnie spojrzenie nie zniknęło, ale pojawił się za to niepokój.
— Ichiro... — wycedził przez zęby mistrz juniorów, zaciskając obie pięści. Nie rzucił się jednak do ataku. Zbyt wiele razy uświadamiano mu, że na tego człowieka lekkomyślność nie jest żadną bronią. — Szukałem cię — oznajmił chłopak. Kurokawa zniknął mu z oczu.
Dobrze. Kto, jak kto, ale on nie ma prawa tego widzieć... — pomyślał ze znacznie mniejszą ulgą, niż miał nadzieję poczuć.
— Nie. Dla twojego własnego dobra lepiej byłoby, gdybyś wcale mnie nie szukał — odpowiedział Ichiro, podnosząc się. — Trzeba było zostać za gruzem, skoro już cię nie przygniótł. Nie mam dla ciebie czasu, Tatsuya — stwierdził Saotome, poniżając chłopaka do reszty. Niemal dało się słyszeć, jak trzeszczą jego zaciśnięte zęby. Emocje sięgnęły zenitu, kiedy żołnierz zaczął odwracać się w stronę, w którą popędził Kurokawa.
— Zostajesz tutaj! — krzyknął heterochromik, dysząc ciężko. Zapominał się. Znowu zaczął zachowywać się tak, jak zawsze. A wiedział przecież, że w jego obecności nie mógł sobie pozwalać na takie błędy. — Szukałem cię — powtórzył — i będziesz ze mną walczył. Tu i teraz! Rewanż! Ostateczny rewanż!
     Ichiro nie odpowiedział, ale jego mina mówiła, że nie przypadł mu do gustu ten pomysł i że był jednocześnie zawiedziony i zażenowany krzyczącym na niego nastolatkiem.
— Nie mam czasu się bawić. Twój koleżka nie może dotrzeć do Tory. Wracaj, skąd przylazłeś. Jak będziesz grzeczny po drodze, to może nikt cię nie zauważy — uciął stanowczo temat i ruszył za Naito. Tatsuya spełnił jego oczekiwania... choć wywołał również gorzki, przykry uśmiech.
— To nie jest mój koleżka! A ty nigdzie nie idziesz! — usłyszał za plecami. Odwrócił się ku biegnącemu na niego chłopakowi.
     Wyszedł mu naprzeciw zdecydowanym, szybkim krokiem, już po drodze skręcając w prawą stronę. Wykorzystując skręt ciała, odwinął się, jak wiatrak, uderzając lewym łokciem w skroń zdezorientowanego napastnika. Nie pozwolił mu nawet przechylić się na bok, bo momentalnie obrócił się o 360 stopni, grzmocąc prawym łokciem w drugą skroń. Pozbawiony równowagi Tatsuya rąbnął z hukiem o ścianę, nawet nie wzmocniwszy żadnej partii ciała. Zakotłowało mu się przed oczami. Wszystko na przemian zlewało się ze sobą, by zaraz rozwarstwić się i nienaturalnie poszerzyć. Puste oczy mistrza juniorów wyglądały, jakby zaraz miał on stracić przytomność. W jakichś przebłyskach instynktu podjął próbę powstania, opierając się plecami o ścianę, ale zjechał po niej na podłogę, otwierając usta z tępą nieświadomością.
— Mówiłem, że nie mam czasu. A skoro go nie mam, to nie licz, że znowu będę się przy tobie wstrzymywał. Jak się pozbierasz, to idź do domu. Jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, zabiję cię — obwieścił z powagą Ichiro. Miał już puścić się za Naito, ale niespodziewanie zachwiał się, gdy coś uderzyło go z impetem w tył głowy.
     Odłupany kawałek ściany przeturlał mu się po barku i upadł przed jego stopami. Odwrócił się szybciej, niż powinno było mu na to pozwolić ciało. Jego twarz spochmurniała, wyrażając zniecierpliwienie i irytację. Dyszący Tatsuya wciąż trzymał przed sobą wyciągniętą lewą rękę, którą cisnął odłamkiem. Był półprzytomny, lecz jego wytrzymałość wzbudziła w żołnierzu umiarkowany podziw. 
— Dosyć. Chyba muszę ci przypomnieć, dlaczego kończysz ze łzami w oczach po każdym naszym spotkaniu... — warknął Saotome, ruszając ku przewracającemu się na kolana Tatsuyi.
Wstawaj. Wstawaj! Nie ma opcji, żebym padł bez walki. Nie ogłuszy mnie. Nie on! — motywował się heterochromik, stając najpierw na prawej, ugiętej nodze, a potem na obu. Wciąż był pochylony, ale i tak zaciskał pięści, gotów do kontynuowania jednostronnej walki.
— Daruj sobie, pieprzony dzieciaku! — krzyknął na niego Ichiro, choć był tylko o kilka lat starszy. Za jego słowami poszło jednak coś więcej. Energia duchowa wybuchła wokół niego, okrywając całe ciało drgającymi falami i wyrywając spod żołnierza strzępy dywanu. Powietrze zatrzęsło się. Zalegające wszędzie odłamki zaczęły unosić się w górę lub szybować na boki, rozstępując się przed kroczącym Ichiro, niby biblijne morze. Mglista, przypominająca całun, jakim okrywano zmarłych moc uderzyła w Tatsuyę na równi z dreszczami, jakie poczuł. Zadrżał po raz pierwszy i drgał nieregularnie tym częściej, im bliżej podchodził Saotome. Kropelki potu przesunęły się po jego czole, dolna szczęka uderzyła o górną, serce rozklekotało się, jakby doznało jakiejś nieprzewidzianej, uciążliwej awarii. I tak miał nogi, jak z waty, a teraz ledwo się na nich trzymał.
Co jest? Nie mogę się ruszyć. Przecież on nigdy nie był aż tak silny! Kurwa mać! — dziwił się bezsilny heterochromik, marszcząc nos i zaciskając zęby. Cofnął się panicznie, gdy emanujący bladą energią Ichiro sięgnął ku niemu. Potknął się jednak o własną nogę i runął na plecy, podrygując nogami, jakby poraził go prąd.
— Już rozumiesz? Nigdy dotąd nie wziąłem cię na poważnie, Tatsuya. Nigdy nie chciałem naprawdę cię skrzywdzić. Nie chciałem cię zabić, tylko czegoś nauczyć. I skoro gówno z tego zrozumiałeś, nie jest to mój problem. Wypierdalaj. W twoim języku, powinieneś zrozumieć. I zapamiętaj jedną rzecz... — ukucnął przy nim, rozwiewając koronę sterczących włosów swoją aurą. Pozioma blizna na nosie czempiona ponownie go zapiekła i przypomniał sobie, skąd ją miał. — Stań przeciwko Loży, spróbuj skrzywdzić kogokolwiek z ludzi, których chronię i z którymi żyję, a potraktuję cię, jak wroga. A wrogów ZAWSZE biorę na poważnie. Chcę ich skrzywdzić. Chcę ich zabić. I uczę ich tylko tego, że zaatakowanie mnie było ich ostatnim błędem. 
     Aura prysła. Ichiro wiedział, że już jej nie potrzebował. Pognał pędem za Kurokawą. A biegł znacznie szybciej i znacznie ciszej, niż on. Zniknął w zakręcającym korytarzu, pozostawiając za sobą trzęsącego się, klęczącego z czołem na podłodze Tatsuyę. Pięści nastolatka grzmociły raz po raz o podłoże, trzęsąc się tak samo mocno, jak całe ciało. Bezradne łzy spływały po nosie i wsiąkały w dywan. Nawet heterochromik w końcu to pojął.
Boję się — powiedział w duchu, a gdy zrozumiał to, do czego się przyznał, z krzykiem uderzył czołem o podłogę. — Tak cholernie się boję, że nie mogę się ruszyć! Oszukał mnie. Wszyscy mnie oszukali! Zawsze to robili i dalej to robią!
     Czuł wszechogarniającą pustkę. Człowiek, na którym zawsze chciał się zemścić i który stanowił dla niego niepokonaną przeszkodę nigdy nie istniał. Mur, który chciał przekroczyć był w rzeczywistości wielokrotnie wyższy, niż uważał przez te wszystkie lata. Nigdy dotąd nie był tak mały wobec tego, co stawało mu na drodze. Nigdy dotąd otwarcie nie przyznał przed samym sobą, jak bardzo był słaby. A teraz był sam. Jak zawsze, a jednak jak nigdy. 
Nie mam szans. Najmniejszych. Jak go pokonać? Nic. Pusto. Żadnego pomysłu. Muszę uciekać. Szybko. Jeśli tu wróci, zabije mnie. Zginę. Nie pisałem się na to. Nie chcę umierać. Muszę żyć! — szalał w głębi duszy, pociągając nosem i pogrążając się w szaleństwie. 
Ale najpierw zabije Naito, czyż nie? — zasugerował niespodziewanie chór tysięcy głosów, wypływając z mrocznej, pustej czeluści, w jakiej zamykał go Tatsuya. Dyszenie chłopaka ustało, jakby nagle zapomniał, jak się oddycha.
Wypad! Ciebie tu nie chcę! Wyjdź z mojej głowy! — wygnał w myślach Calleba.
Nie masz nade mną władzy, chłopcze. I ja nad tobą też nie. Ale nie zabronisz mi mówić — zripostował Drugi, srogo i bezkompromisowo. — Nie zmuszę cię do walki, jeśli chcesz uciekać. Podobnie jak nie mogłem cię zmusić do ucieczki, gdy koniecznie chciałeś walczyć... — przypomniał bezlitośnie swojemu dziedzicowi, dygoczącemu ze znienawidzonego strachu.
Milcz! To nie twoja sprawa! Nie twoje ciało! To nie ciebie zabije! 
Nie. Jeśli ty zginiesz, ja również przepadnę. Za moich czasów szanowaliśmy jednak przyjaźń i braterstwo. Jeśli nie przeszkadza ci to, że wszyscy poza tobą będą walczyć na śmierć i życie, a ty podkulisz ogon i przeżyjesz, idź.
     Milczał. Obaj milczeli. Złowrogą ciszę, która panowała w zniszczonym przez Ichiro korytarzu przerywał tylko duszony przez Tatsuyę szloch i gniewne uderzenia pięściami o podłogę. Chłopak nie miał nawet głowy, by zacząć ubliżać Królowi. Nie próbował też zakrzyczeć go ani udowodnić mu, że się myli. Zamiast tego zaczął się zastanawiać, jak daleko dobiegł Naito... i czy przypadkiem Saotome już go nie dogonił. Do jego głowy zaczęły się wdzierać niechciane obrazy, znienawidzone wspomnienia i słowa, do których wstydził się wracać.
"...jeśli naprawdę tak bardzo kochasz nienawidzić... to dlaczego twoje serce płacze?" — usłyszał ponownie Kurokawę. Pamiętał. Wtedy po raz pierwszy spotkali się ze sobą na juniorskiej arenie. Tak dawno temu... — O czym ja myślę? Nie! Zostawcie mnie wszyscy! Nie macie prawa! Nie będziecie mi mówić, jak żyć! — Poderwał się do góry, drżąc w panice, jakby zaczęły go otaczać duchy, chcące porwać go ze sobą w miejsce, z którego nie było powrotu.
"Zrozumieć cię... i pomóc, jeśli dam radę" — powiedział Kurokawa, kolejny raz kładąc go na glebę podczas bitwy o grobowiec Króla. Idealistyczne podejście chłopaka nawet w myślach Tatsuyi było denerwujące.
"Naprawdę myślisz, że brutalna, bezsensowna siła pomoże ci w osiągnięciu celu? To przykre..." — rozległ się znowu pseudo-mesjański głos. — "To musi być strasznie przykre uczucie... nie mieć żadnego celu w życiu". 
     Tym razem poczuł łzy w ustach. Nienawidził łez tak samo, jak większości ludzi. Wszystko sprzymierzało się przeciwko niemu. Przeciwko temu, kim zdecydował się być. Cały świat i każdy, kogo spotkał po drodze. Król, który nieustannie próbował być jego niańką. Gwardziści, którzy odrażali go swą bzdurną chęcią pomocy słabym. I Naito. On najbardziej wiercił mu dziurę w brzuchu.
"Moglibyśmy... zostać przyjaciółmi".
— Co ty pieprzysz, głupi cwelu? — wycedził przez zęby, pociągając nosem. Całym sobą próbował odwrócić się plecami i wrócić drogą, którą przybył do Dworzyszcza. Zostawić ich wszystkich. Byli dla niego nikim. Nie potrzebował ich. Więzi i zaufanie bolały. Doskonale o tym wiedział. To był pewnik. Musiał być. Bez pewników nie miałby na czym się oprzeć.
Już nimi jesteśmy... — puścił się pędem naprzód, wtłaczając w stopy tyle energii duchowej, że przyspieszył chyba czterokrotnie. Powietrze, przez które się przedzierał usunęło łzy z jego twarzy. Postanowił zrobić najgłupszą rzecz, na jaką kiedykolwiek się odważył. Bał się myśleć nad wnioskami, do których doszedł, ale... poczuł lekkość. Podejrzaną, niespotykaną lekkość.

***

     — Mam nadzieję, że nic mu nie będzie. Z reguły ma dość rozumu, by wycofać się, kiedy jego życie jest zagrożone. Już prawie jestem. Za następnym zakrętem będą... — potok myśli Naito został zaburzony, gdy nagle rozbłysły złote krzyże w jego oczach. Przyspieszył jednak jeszcze bardziej. Szerokie, marmurowe schody prowadziły na pierwsze piętro. Były tuż przed nim. Chciał wyprzedzić zagrożenie, które dostrzegł, ale oczy migały wciąż i wciąż, a Kurokawa wciąż pozostawał w "czerwonej strefie".
To on? Dogonił mnie? Ale to musi oznaczać, że nie został, by zająć się Tatsuyą. Dobrze. Jeśli dam radę znów go zatrzymać, będę mógł szybko zniknąć mu z oczu. Wystarczy, że...
     Wyłonił się zza schodów z prędkością, o jaką Naito go nie podejrzewał. Na koszulce pod żołnierską bluzą widniał napis "You Die Everyday", przypominający plamy krwi. Wojskowe buty rąbały podłogę, z ogromną siłą posyłając Ichiro w stronę chłopaka, a mimo to ledwo co było słychać jego kroki. Zaskoczył go. Musiał znać drogę, której nie było na planie Miyamoto. Nie było już możliwości, by uniknąć konfrontacji, a żołnierz o tym wiedział. Odbił się z pomocą energii duchowej, nacierając prosto na dziedzica Pierwszego. Skręciwszy bok, wystrzelił kolano w twarz pędzącego młodzieńca. A potem huknęło.
     Posypały się kawałki rozbitego od góry sufitu. Odłamki runęły na ziemię, niczym grad, a wśród nich pikował ryczący wniebogłosy Tatsuya. Ichiro zaskoczył Naito. Czempion zaskoczył ich obu. A oderwawszy się od ziemi, żołnierz nie był już w stanie zareagować.
— Głuchy jesteś? Powiedziałem: "Zostajesz tutaj"! — krzyknął z góry heterochromik. Ociekająca mocą duchową lewa, poczerniała pięść uderzyła w powietrzu w policzek atakującego Saotome, z impetem ciskając nim o podłogę i sprawiając, że przeturlał się jeszcze kilka metrów. W przelocie spotkały się spojrzenia obu nastolatków. Tatsuya skinął głową. Zdążył nawet walnąć Kurokawę w plecy prawą pięścią, utorowawszy mu drogę na schody.
— Ty jesteś mój... — oświadczył stanowczo mistrz juniorów. Leżący na podłodze z brzuchem do góry zrezygnowany Ichiro w milczeniu otarł krew z kącika ust. Poderwał się tak nagle, że Tatsuya cofnął się o krok. Żołnierz wyrzucił przed siebie nogi, wznosząc się w górę i obracając stopami do ziemi. Wylądował z ugiętymi kolanami i morderczym spojrzeniem.
Dawaj, Kurokawa. Nie wiem, kiedy ostatnio coś dla ciebie zrobiłem, ale teraz zaczynamy od zera. Jesteśmy kwita! — pomyślał heterochromik.

***

     Zastał otwarte drzwi i na ich widok momentalnie przestał myśleć o kimkolwiek innym, niż Tora. Nawet Alice nie zaprzątała teraz jego głowy, bo wiedział już, że lider Loży Kłamców go oczekiwał. Wparował do pomieszczenia gotów na wszystko, ale po prawdzie nie oczekiwał, że znikąd zacznie walczyć z Kanegawą Hisato. Dlatego też wcale nie zdziwiły go otwarte na oścież drzwi balkonowe i tarmoszone wiatrem białe firany. Oparty o kamienną barierkę lider stał na zewnątrz, zwrócony do niego plecami. Czarne, burzowe niebo zsyłało w oddali pioruny, rozświetlając horyzont, a srebrne włosy młodego mężczyzny powiewały razem z koszulą.
— Tora! — zwrócił na siebie uwagę Naito. Lider spokojnie obrócił się ku niemu i oparł plecami o barierkę. Za nim zalśniła kolejna błyskawica, nadając mu na ułamek sekundy złowieszczy wygląd. — Porozmawiajmy! 

Koniec Rozdziału 212
Następnym razem: Legion

sobota, 5 grudnia 2015

Rozdział 211: Inna liga

ROZDZIAŁ 211

     — Cholera! — zaklął w myślach Matsu. Nie miał ani chwili na analizowanie sytuacji. Zarówno z lewej, jak i z prawej strony pędziły ku niemu wystrzelone właściwie znikąd noże, a on nie miał przy sobie swojej broni. Zrobił zatem pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Zaparłszy się stopami i dłońmi o trawiaste podłoże, wystrzelił z nich jednocześnie cztery fale uderzeniowe, które gwałtownie wymiotły go w powietrze. Miał już wznieść się ponad dwumetrowy murek żywopłotu, lecz niespodziewanie uderzył twarzą w niewidzialny sufit, zatrzymując się.
Energia duchowa? To naprawdę pułapka! — pojął Generał. Nie to jednak było najgorsze. Najgorszy był oślepiający błękitny błysk przed oczami Araba. Na przezroczystym stropie labiryntu pojawił się nagle taki sam jaśniejący krąg ze spiralą symboli, jak wcześniejsze dwa. 
Nie mam czasu! — uświadomił sobie mężczyzna. Nauczony doświadczeniem, spodziewał się, że coś lada chwila wyłoni się z wnętrza kręgu, więc z największym trudem spróbował obrócić się na bok, by w powietrzu zejść z linii strzału. Prawie mu się udało.
     Coś długiego i ostrego wynurzyło się z błękitu z dużą prędkością, raptownie przebijając się przez lewy bark Kawasakiego na wylot. Prawie dwumetrowa włócznia pociągnęła Araba w dół, dosłownie przygważdżając do ziemi. Krew mężczyzny zabarwiła małą kępkę trawy, a on sam znów zaklął w duchu. Otuchy dodawał mu tylko fakt, że noże zdążyły już przelecieć przez miejsce, w którym się obecnie znajdował. Widział je nawet parę metrów od siebie, w rogach dwóch naprzeciwległych korytarzy zieleni. 
Ktoś się ze mną bawi. I ewidentnie próbuje mnie nakłonić do pozostania w środku ocenił Matsu. Gwałtownym, prostym ruchem wyciągnął z przebitego barku włócznię i odrzucił ją na bok. Ranę od razu zasklepił energią duchową, by powstrzymać krwawienie. Następnie przeturlał się na kolana i podniósł.
Broń jest we mnie wystrzeliwana z tych niebieskich okręgów, ale chyba nie widać ich, póki nie stanie się naprzeciw nich. Jak na razie wygląda też na to, że reagują na ruch. Albo może ciepło. I chyba można je umieścić na każdej powierzchni... a zatem nawet na utwardzonej energii duchowej. Niedobrzeprzeanalizował zebrane informacje i wyciągnął pierwsze wnioski, chwiejne i niepewne. Machnął ramieniem po kilka razy w każdym kierunku, by na podstawie bólu określić, jak bardzo osłabi go rana. Nawet nie syknął - to dobrze wróżyło.
Hm... podejrzewam, że... — Naparł nogą na pustą przestrzeń w wyjściu z labiryntu, ale napotkał opór. Ściana z mocy duchowej skutecznie odcinała mu drogę ucieczki. Wszystko wskazywało też na to, że niewidzialny "sufit" rozciągał się nad całym żywopłotem.
No dobrze. Jeśli tak chcesz się bawić, to podejmę wyzwanie. I tak chciałem zająć któregoś z was. Jeśli jesteś w pobliżu, znajdę cię — zadeklarował Kawasaki, po czym obrócił się o 180 stopni i zanucił pod nosem wyliczankę, by z jej pomocą wybrać korytarz, w który miał skręcić. Padło na prawy. Stąpając powoli, zmaterializował w dłoni naginatę.

***

     Lewą dłoń zaciskał na pochwie miecza, którą przełożył sobie przez pas, podczas gdy prawa czekała w gotowości, by dobyć rękojeści. Drewniane sandały chłopaka uderzały o stopnie drewnianych, lśniących od pasty schodów, które prowadziły go na ostatnie piętro Dworzyszcza - poddasze. W okrągłych, niewielkich okienkach mijanych po drodze dostrzegał błyski nadchodzącej burzy. Półmrok nie przeszkadzał mu tak bardzo, jak się tego spodziewał. Szedł przed siebie pewnie i szybko, stukot sandałów roznosząc po całym piętrze. 
Podłoga jest drewniana. I trochę stara — wywnioskował młody szermierz, słysząc skrzypienie desek pod stopami. Rozglądając się wokół, doszedł do wniosku, że wylądował w obszernym i stosunkowo pustym pomieszczeniu. Gołym okiem nie widział w najbliższym otoczeniu ani jednego przedmiotu. Nie spodziewał się niczego konkretnego, ale ta pustka go zaniepokoiła. Kilka następnych kroków postawił już zdecydowanie ostrożniej.
— Wiedziałem, że mnie znajdziesz, Rikimaru — usłyszał nagle chłopak. Gwałtownie skoczył w stronę okna, w ruchu obracając się w kierunku, z którego dobiegł go znajomy głos. Był już całkiem gotów do rozpoczęcia walki.
     Klasnął w dłonie i już po chwili okazało się, że przez sufit ciągnęła się zygzakiem linia lampek ze skrystalizowanej energii duchowej, która momentalnie oświetliła część poddasza, do której dotarł "jednooki". Ślepiec z oczami przewiązanymi bandażem siedział wygodnie w miękkim, bujanym fotelu na samym środku pomieszczenia, uśmiechając się zaskakująco przyjaźnie. Wciąż miał na sobie swoje czerwone kimono z rozchełstaną piersią i czarnymi płomieniami na każdym jego brzegu. Krótka kozia bródka zdobiła grot wysuniętej szczęki ślepca. Teraz Rikimaru miał już pewność - Urijah był szatynem. Krótka kitka mężczyzny naciągnięta była tak mocno, że zdawała się ściągać mu czoło w stronę czubka głowy. Szeroki, słomiany sakkat trzymał na kolanach.
     Poddasze nie było puste, o czym szybko przekonał się Rikimaru. Były w nim manekiny ćwiczebne, imitujące ludzi, było proste, wąskie, jednoosobowe łóżko, było kilka szaf, dwa krzesła i niewielki stolik. Był regał z książkami, była osełka do mieczy - tradycyjna, lecz idąca z duchem czasu. Napędzała ją siła mięśni napierająca na pedał, który wprawiał w ruch koło szlifierskie wykonane ewidentnie z heracleum. Oku młodzieńca nie umknęły też liczne szpargały i rupiecie, zalegające na pułkach, stojakach, podestach i biurku. Wszystkie skrupulatnie owinięte papierem, przypominającym trochę brystol do przewożenia towarów. Część przedmiotów była podłużna i wąska, podczas gdy inne miały bardziej obfite kształty, przypominające rozmiarami... dorosłego człowieka. Wszystkie te "dekoracje" zostały ostrożnie odsunięte pod ściany, pozostawiając praktycznie całe poddasze wolnym od przeszkód. Pozostawał tylko bujany fotel i siedzący na nim ślepy szermierz.
— Mieszkasz tu — stwierdził Rikimaru, zbliżając się wolno do swego gospodarza. Był ostrożny. Nie widział bowiem jego dłoni, które wpełzły i schowały się gdzieś pod sakkatem. 
— Mieszkam — przytaknął Urijah. — Wybacz, że nie zapaliłem ci światła wcześniej. Tak się niefortunnie składa, że nigdy nie było mi potrzebne — zaśmiał się serdecznie, jakby próbował rozluźnić atmosferę. Jakby ośmiu Madnessów z Miracle City wcale nie przybyło do nich, by zniszczyć im życia i odebrać przyszłość.
— Nie mam z tym problemu — oświadczył spokojnie młodzieniec, nie zaśmiawszy się ani nawet nie uniósłszy kącików ust. — Miło, że postanowiłeś na mnie poczekać, Urijahu — powiedział uprzejmie, lecz w powietrzu czuć było niewyobrażalne napięcie.
— Uznałem, że tak będzie nam łatwiej — odparł z tajemniczym uśmiechem ślepiec. — Nasi towarzysze rozbiegli się po całym Dworzyszczu, szukając siebie nawzajem, więc postanowiłem, że po prostu poczekam na ciebie w jednym miejscu. Tym bardziej, że skoro znasz moje imię, to pewnie wiedziałeś też, gdzie mnie szukać. Mylę się?
— Nie. I nie pytałem o szczegóły — uciął przyjazną pogawędkę Rikimaru. Tenjiro istotnie powiedział mu, co mógł na temat ślepego szermierza, ale młodzieniec ani myślał się z tego wszystkiego spowiadać.
— Nie chcesz rozmawiać... czyli chcesz ponownie ze mną walczyć. Myślisz, że jesteś już gotów stawić mi czoła, mój drogi? — zapytał Urijah, podnosząc się ze swojego fotela. Z porażającą zręcznością chwycił spadający z kolan sakkat, bezbłędnie łapiąc go za krawędź, jakby wcale nie był ślepy. Nakrycie głowy natychmiast powędrowało na jej czubek. Obydwie katany mężczyzny widniały u jego boków.
— Nieważne co myślę. Sprawdź i się przekonaj...

***

     Nie widzieli się, chociaż szli bliźniaczymi, równoległymi korytarzami po dwóch stronach wielkiej łaźni na pierwszym piętrze. Słyszeli swoje kroki. Nie spieszyli się. Wiedzieli, że ta chwila w końcu nastąpi i czekali na nią na tyle długo, że nie mieli chęci poganiać czasu. W tym samym momencie wyłonili się zza winkli, stając w świetle błyskawic wpuszczanych na korytarz przez blade tafle okien. W ciszy i ze śmiertelną powagą malującą się na twarzach obrócili się ku sobie. Brat stanął przeciw bratu i chociaż nie łączyły ich więzy krwi, obaj członkowie rodu Okuda czuli w tym pierwszym momencie jedynie ból.
To twoja wina, Yashi. To się nie musiało tak kończyć — pomyślał zły na rudzielca Rinji.
Po co mnie szukałeś, Rin? Czy nie dałem ci jasno do zrozumienia, że nawet ty mnie nie powstrzymasz? Tak długo gardziłeś mną za to, że nic nie robię, a teraz chcesz mnie powstrzymać przed działaniem? — nie mógł się nadziwić Yashiro.
— Poddaj się i wróć ze mną do Miracle City — zażądał bez słowa wstępu albinos, jeszcze nawet nie dobywając broni. Rudy również tego nie zrobił. Nie chciał być stroną inicjującą potyczkę.
— Chciałeś powiedzieć: "wróć do bycia nikim", tak? — skontrował pytaniem starszy z kosiarzy. Młodszy go nie rozumiał. Nie dostrzegał tego, co już dawno dostrzegł on. Yashiro wcale go za to nie winił, lecz z powodu tej różnicy światopoglądowej patrzył na niego z góry, choć sam nie spodziewał się po sobie takiego zachowania.
— Raczej: "wróć do bycia moim bratem" — ukąsił Rinji, nie przejmując się już nawet tym, czy jego słowa zabolą. Bracia Okuda zamilkli na kilka chwil, odwlekając w ten sposób nieuniknione.
     — Nie rozumiesz, Rin. Nikt z was nie rozumie. Nasz plan naprawdę może się udać! Tora wie, co robi. I cała reszta też. Gdybyście po prostu dali nam wolną rękę...
— To co?! Zmienicie w ruinę kolejne miasto? A może zabijecie króla, co? — rozgniewał się Rinji, lecz w tym momencie napotkał wzrokiem napięte rysy twarzy brata i wiedział już, że żadne dalsze próby dogadania się z nim nie poskutkują.
— Robimy to, co konieczne! Usuwamy tylko przeszkody na naszej drodze! Wszystko dlatego, że cały cholerny świat łapie nas za kostki i ściąga w dół! Gówno mnie obchodzą ludzie, których nigdy w życiu nie spotkałem! Ja też nigdy ich nie obchodziłem, więc jeśli w międzyczasie paru z nich zginie z naszych rąk, nie będę po nich płakać!
— Zmieniłeś się, Yashiro... — oświadczył nagle Rinji, zbijając z tropu rozgniewanego rudzielca. — Spodziewałem się, że cię nie przegadam...
     Energia duchowa otoczyła prawą dłoń albinosa, powoli formując się w jego kosę o gładkim, jak tafla lustra ostrzu, przywodzącym na myśl półksiężyc. Wtopiony w sam środek drzewca okrąg był wystarczająco szeroki, by chłopak przełożył przez niego przedramię. Zacisnąwszy dłoń na czarnym pręcie, oparł swój oręż na barku. Wielki sierp kosy zalśnił, odbijając od siebie blask uderzającego niedaleko pioruna.
Czy to jest... Makbet? Wygląda całkiem inaczej, niż ostatnim razem pomyślał ze zdziwieniem Yashiro. — I to niby ja się zmieniłem... 
— Po prostu dorosłem — odparł chłodno starszy z braci. W mgnieniu oka w jego dłoniach pojawiła się zakończona długim kolcem kosa o dwóch ostrzach umieszczonych jedno pod drugim. Rudzielec obrócił drzewcem pomiędzy wszystkimi palcami praktycznie w bezczasie, a gdy zatrzymał broń, ta raptownie rozbiła szybę jednego z okien, zasypując podłogę szkłem.
Wallenrod...

***

     — Dajesz mi wolną rękę? To miłe — stwierdził z uśmiechem ślepy szermierz, po czym ostentacyjnie wystawił przed siebie wskazujący palec prawej dłoni. Nawet jednym okiem Rikimaru dostrzegał połyskującą na nim energię duchową. — W takim razie pozwól, że znów cię o to poproszę: pokaż mi swoje Iai.
     Po plecach młodzieńca przebiegł dreszcz, gdy usłyszał znajome słowa wypowiedziane znajomym tonem głosu. Nie był już jednak tym samym człowiekiem. Tym razem nie pozwolił, by zawładnęły nim emocje. Zamiast tego odstąpił o krok do tyłu i opuścił ręce wzdłuż ciała. Z szacunkiem pochylił głowę przed oczekującym przeciwnikiem, niczym najprawdziwsi adepci kendo. Jeden głęboki wdech wypełnił powietrzem jego płuca, jednym ruchem dłoni upewnił się, że Kokoro bez oporu opuści pochwę i... jednym ruchem zerwał bandaż z twarzy.
Ściągnął opaskę? — zdziwił się w duchu Urijah, lecz nie dał tego po sobie poznać. — Nie, słyszałem dźwięk rozdzieranego materiału. Może bandaż? Ale tak, czy tak, nadal niczego nie poczułem. Ostatnim razem promieniował energią duchową, a teraz zupełnie nic się nie stało...
     Ślepiec czuł kołyszące się w powietrzu strzępy, zmierzające na spotkanie z podłogą, jednak nie zauważył żadnej zmiany. Nie miał pojęcia o bólu, przez jaki musiał przejść stojący przed nim chłopak, by osiągnąć stan, w którym teraz się pojawił. Nie widział też czerwonej tęczówki ani też białego, a nie czarnego, jak poprzednio ciała szklistego w lewym oku nastolatka.
To koniec. Koniec klątwy... — pomyślał Rikimaru, uśmiechając się szeroko z niewytłumaczalną dla Urijaha błogością. Jego prawa dłoń spoczęła na rękojeści tkwiącej w jeszcze pustej pochwie. Rzekomy członek Srebrnego Kręgu poczuł jednak moc duchową, która zebrała się nagle, by wypełnić "kaburę na miecz".
— Otogami — powiedział głośno i wyraźnie chłopak. 
     Jak wystrzał z pistoletu, tak szybko i gwałtownie wyszarpnął z pochwy katanę o błyszczącym ostrzu ze stwardniałej energii duchowej. Miecz popłynął ku górze ze świstem przerzynanego na poły powietrza, niby odwrócony wodospad, nie zwalniając nawet o ułamek sekundy, nie wspominając w ogóle o zatrzymaniu się. Zszokowany Urijah cofnął się zawadzając o swój bujany fotel, gdy poczuł uderzenie bólu. Oddzielony od dłoni paliczek poszybował w stronę sufitu w ślad za Kokoro, ciągnąc za sobą szkarłatną wstęgę krwi. Roztaczające blask ostrze Rikimaru jako pierwsze runęło jednak ku dołowi, w drodze powrotnej przywodząc na myśl piorun. 
     Metaliczny szczęk był tak głośny, że zniekształcił na kilka chwil wszystkie dźwięki, jakie słyszeli szermierze. Uformowana przez Kokoro katana zatrzymała się na ostrzu Urijaha. Wyciągnął je lewą dłonią z prawej pochwy - zaledwie do połowy, ale tylko tyle potrzebował, by móc dobrze zablokować atakującego bez ostrzeżenia nastolatka. Skrzywił się lekko, uginając kolana, kiedy przytłoczyła go siła, jaką musiał przyjąć na siebie z tym blokiem. Między Madnessami zapanowała grobowa, złowieszcza cisza, podczas której Rikimaru dołączył drugą dłoń do swojej rękojeści. Nie patrzył jednak w twarz swojego oponenta. Lustrował tylko jego stopy.
— Zaskoczyłeś mnie — wyznał w końcu Urijah, Jego ucięty palec akurat upadł na podłogę. Energia duchowa ślepca spłynęła na deski i wniknęła pod zakrwawiony ubytek, po czym uniosła go w powietrze na świeżo uformowanym spodku. Spodek podleciał mężczyźnie przed samą twarz, nęcąc i prowokując nastolatka, który pozostał jednak w bezruchu.
— Wciąż chcesz walczyć z honorem. Szanuję twoją postawę — pochwalił go ślepy.
— To nie honor. Nie chcę po prostu, żebyś mnie lekceważył. Wtedy popełnia się najwięcej błędów. Tak jak przed chwilą... — wytłumaczył Rikimaru, poniekąd rugając mężczyznę za jego aroganckie zachowanie.
— Masz rację. Mój błąd... — zamilkł na moment, przyłączając odcięty fragment palca do jego pozostałości w swojej dłoni. Moc duchowa złączyła obie części, nie pozostawiając miejsca na stratę choćby kropelki krwi. — ...ale zaprzepaściłeś właśnie swoją szansę na pokonanie mnie w jednym ruchu. Gdybyś już na starcie poszedł na całość, gdybyś ciął w gardło, zamiast w ten nieszczęsny palec, wygrałbyś — wytknął młodzieńcowi ślepiec, niedbałym ruchem napierając ciałem do przodu i tym samym odsuwając od siebie przeciwnika.
— Nie potrzebuję twojego błędu, by wygrać. Już nie...

***

     Bliźniacze ostrza Wallenroda pochłonęła jasna łuna energii duchowej. Rinji natychmiast przyjął pozycję bojową, by nie dać się bratu zaskoczyć, ale nic poza tym nie zrobił. Wolał pozwolić Yashiro na pierwszy ruch. Rudzielec przyjął zaproszenie bez wahania. Chwyciwszy drzewce kosy oburącz, zawirował w miejscu kilka razy, zamachując się tak mocno, że kawałki rozbitego okna szybowały wzdłuż korytarza na kilka metrów. Tylko dzięki braku szyby był zresztą w stanie zdobyć dostateczną ilość miejsca na te piruety. Szerokość korytarza nie pozwalała bowiem na podobne manewry. Nie przeszkodziło to jednak starszemu z braci w... wypuszczeniu Wallenroda z rąk. Albinos uniósł brwi, gdy zauważył wylatującą przez okno kosę.
     Kręcąc się, jak bumerang, broń Yashiro zatoczyła łuk na zewnątrz budynku, mijając całą długość korytarza, aż wreszcie... szyba naprzeciw Rinji'ego eksplodowała odłamkami szkła, rozbita przez obracający się oręż. Użycie energii duchowej było pierwszym, na co wpadł białowłosy, zatem wolną dłoń wystawił w stronę ostrych drobinek i wyemitował falę uderzeniową, która zmiotła większość z nich sprzed jego twarzy. Manewr ten nie pozwolił mu jednak zareagować na pędzącego nań Wallenroda, w związku z czym musiał odskoczyć na bok. Kosa o dwóch ostrzach wbiła swoje zęby w ścianę, niby wampir zatapiający kły w szyi ofiary. 
     Rinji nie miał nawet czasu na wydobycie odłamków z lewej nogi, bo Yashiro już znalazł się dwa metry od niego, pędząc korytarzem z zabójczą prędkością. Po drodze chwycił swą zespoloną ze ścianą kosę i jednym, pełnym gracji piruetem ponownie jej dobył. Ciął poziomo, wysoko, bez skrupułów - na wysokości gardła. Wallenrod jednak nawet nie drasnął albinosa, który odchylił się do tyłu tak mocno, jakby chciał zrobić salto w tym kierunku. Dwa ostrza rudzielca mignęły mu nad twarzą i wtedy dopiero wykonał swój ruch. Zamiast usiłować ponownie odgiąć się do pionu, oderwał stopy od podłogi i stanął na lewej ręce. Chwilę później zgiął ją w łokciu i zaraz rozprostował, odbijając się do tyłu w prawdziwym salcie.
     Yashiro nie przerwał ruchu po nieudanym ataku. Po prostu dał się ponieść jego sile i obrócił się razem z kosą wokół własnej osi, by zaraz doskoczyć do młodszego brata. Tym razem to on zaatakował, jeszcze w powietrzu podrzucając ramieniem opartego o bark Makbeta i uderzając od góry jego srebrnym półksiężycem. Ogromne ostrze wbiło się z trzaskiem w dywan i podłogę pod nim, gdy rudzielec zwinnie umknął na bok kolejnym piruetem, kończąc go wysokim zamachem na plecy białowłosego. Rinji również nie pozwolił się trafić. Gdy tylko zauważył swoją porażkę, momentalnie zaczepił nadgarstkiem o krąg na środku drzewca i z całej siły przyciągnął się do niego. Wallenrodowi brakło raptem paru cali, by przebić mu plecy, ale białowłosego to nie interesowało. Gdy tylko bowiem wylądował, od razu rozbił ostrze Makbeta z powrotem na energię duchową, by nie musieć się męczyć z wyciąganiem go z podłogi. Osiągnąwszy cel, natychmiast przylgnął do ziemi, unikając tym sposobem kolejnego poziomego cięcia na swą głowę.
     Posługując się sprawnie palcami, ponownie postawił się na lewej ręce, lecz tym razem jedynie obrócił się w miejscu twarzą do atakującego Yashiro. Osadziwszy podkurczone nogi na ziemi, dźgnął nagim drzewcem kosy prosto w mostek atakującego znad głowy rudzielca. Starszemu bratu na moment zabrakło tchu i choć nie przerwał ataku, Wallenrod zmienił swój tor lotu, uderzając w lewy bark albinosa jedynie swym drzewcem. Tym sposobem młodszy z braci na jedną chwilę powstrzymał niezwyciężone perpetuum mobile, jakim był ich Sendo no Tatsumaki. Nie komentując zagrania, Rinji zaparł się stopami o podłogę i docisnął drzewce z całej siły, powalając na plecy zszokowanego Yashiro. Wallenroda nadal odpychał od siebie barkiem, choć z tego miejsca i bez żadnego pędu zielonooki nie miał szans mocno go zranić.
— Ty... — wycedził Yashiro, dysząc bardziej z nadmiaru emocji, aniżeli ze zmęczenia. Albinos nie dał mu dokończyć. Momentalnie dezaktywował resztkę trzymanego w dłoniach Makbeta i znalazł się tuż obok podnoszącego się brata. Rudzielec spodziewał się uderzenia lub też próby odebrania mu przytomności, lecz ku jego zaskoczeniu... zobaczył nachodzącą mu na oczy ciemność.
— To twoje. Weź ją sobie — odezwał się beznamiętnie Rinji. Wtedy też właśnie starszy Okuda zrozumiał, że naciągnięto mu na głowę tę samą czarną czapkę, którą lata temu dał znalezionemu na ulicy albinosowi. — Mnie już nie będzie potrzebna.
     Te ostatnie słowa odbiły się od wnętrza jego czaszki, rykoszetując raz za razem w niekończącym się echu. Wraz z nimi wracały też wspomnienia. Obrazy. Rozdzierane na strzępy zdjęcia, których przecież nigdy nie robili, bo nie mieli nawet aparatu. Nieprzytomny albinos w obdartych szmatach, niesiony na plecach przez jego młodszą wersję. Pogiętą imitację materii, która miała w założeniu przypominać pierwszą stworzoną przez niego kosę. Wspólne wędkowanie braci na poręczy mostku w samym środku parku i zgorszone miny przyglądających się temu przechodniów. Stojący nad kuchenką rudzielec i czekający przy stole roześmiany albinos. Opatrujący zdarte kolano braciszka Yashiro. Stojący plecami do siebie bracia, porównujący ze sobą swój wzrost - jak zawsze na korzyść starszego z nich. Wszystko, co ich łączyło, wszystkie wspólne wspomnienia, wszystkie radości i smutki płonęły. A Yashiro nie próbował ich gasić.
— Naprawdę tego chcesz? — zapytał przez zaciśnięte zęby rudzielec, zaciskając również pięści.
— Nie ja. Ty — ugodził go. — I dobrze o tym wiesz.
     Kiedy Rinji pozwolił mu się podnieść, nie byli już więcej braćmi...

Koniec Rozdziału 211
Następnym razem: "Porozmawiajmy!"