niedziela, 31 stycznia 2016

Rozdział 215: Joker

ROZDZIAŁ 215

     Tenjiro machnął skalpelem jeszcze jeden raz, ponownie miotając niezwykle cienkim lecącym cięciem w stronę "ścian". Ponownie nic się nie stało. Zdawać się mogło, że energia w coś trafiła, ale nie wywołało to żadnej reakcji. Sierp zwyczajnie przeleciał przez granice przestrzeni i zniknął, jakby coś go pochłonęło. Zrezygnowany chirurg opadł ciężko na uformowany z mocy duchowej stołek, by przez chwilę pomyśleć. Schował skalpel do kieszeni, ponownie poprawił małą sakiewkę zaczepioną o pasek, upewniając się, że nie zniknęła i otarł pot z czoła. Rozejrzał się dokoła już chyba po raz setny, w międzyczasie ściągając okulary i wycierając mokre od słonej wody szkła o biały fartuch lekarski. Jego sytuacja wyglądała beznadziejnie.
     Odcienie czerni - tyle widział. Otaczająca go przestrzeń zdawała się być zamknięta, okrągła i bardzo wysoka, niczym wnętrze gigantycznego cylindra, lecz kiedy próbował przedostać się do którejś ze ścian, nie mógł do niej dotrzeć nawet po kwadransie marszu. Wciąż zdawała się stacjonować w takiej samej odległości od niego. Miał wrażenie, że "pomieszczenie" porusza się wraz z nim i dlatego wpadł na pomysł wypróbowania ataków dystansowych - bezskuteczny pomysł, jak ponownie zademonstrował mu "czarny pokój".
Wciągnął mnie do cylindra... jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Cholera, jaki ja byłem głupi. Przeklinam się za bycie człowiekiem. Wrodzona ludzka ciekawość... — frustrował się jeszcze bardziej swoimi myślami. — Teraz tylko pytanie... czy widzę teraz wnętrze cylindra, czy jakieś inne miejsce, które w jakiś sposób z tym wnętrzem połączył? Jeśli to ta pierwsza opcja, to jak to możliwe? Zostałem pomniejszony? To, co wsadzi do kapelusza zostaje pomniejszone? Chyba że to w ogóle jakiś rodzaj "innego wymiaru". Coś na kształt Black House'a króla Raela. Albo Gilgamesha. Sam nie wiem, który to wynalazł.
     Podniósł się ze stołka i rozprostował kości, trzaskając bańkami powietrza w swoich stawach. Na brak pomysłów nie mógł narzekać. Potrzebował jednak teorii. Hipotezy, którą mógłby zmieniać w toku próby badawczej lub całkiem ją porzucić na rzecz innej.
Jeśli to kapelusz, to w ogóle nie odczuwam poruszania się jego właściciela. Może to część jego zdolności, ale jeśli nie... to musiałby go gdzieś odstawić lub wcale się nie ruszać. Odstawić rondem do dołu, bo nie widzę wyjścia. Jeśli jednak ma go na głowie? To by znaczyło, że stąpam mu po jej czubku, ale tu nigdzie nie ma włosów. I w takim wypadku musiałby to jednak być inny wymiar, czy tego typu przestrzeń. Tą drogą do niczego nie dojdę... — westchnął ciężko. — Lecące cięcia nie dochodzą do celu... albo go przenikają. A przynajmniej tak mi się zdawało. Hm... co jeśli jest całkiem inaczej? Może to ENERGIA nie wyrządza szkody ścianom? Absorbują ją? Należałoby sprawdzić.
     Wyciągnął skalpel i cisnął nim z całej siły przed siebie, wprawnie jak zawodowiec. Ostrze wbiło się w ścianę domniemanego cylindra, jak nóż w masło, wchodząc po sam uchwyt.
Bingo! — ucieszył się Miyamoto. Wystrzelił z palca linkę z energii duchowej, którą podczepił do swojej broni i przyciągnął ją jednym ruchem, usadawiając na powrót w dłoni. — Teraz tylko warto byłoby się dowiedzieć, czy zaabsorbowana energia staje się jego, czy po prostu przepada. Albo może zostaje zmagazynowana wewnątrz cyl... "tego czegoś" i później jakoś wykorzystywana. Niestety tego nie sprawdzę bez wydostania się na zewnątrz.
     Nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. W jednej chwili stracił całkiem grunt pod nogami i poleciał do góry... albo tam, gdzie dotychczas sądził, że była "góra". Wielki snop światła uderzył go w plecy, dolatując na sam koniec ciemnej przestrzeni i odciskając na tymże końcu cień chirurga. Tenjiro nadal nie wiedział, czy cylinder był tylko cudacznym nakryciem głowy, czy też innym wymiarem, ale momentalnie doszedł do wniosku, że obie opcje były prawdziwe. Utwierdził się w tym przekonaniu jeszcze bardziej, gdy nagle zawisł nad dnem kapelusza, zatrzymany w powietrzu przez uchwyt zimnej ręki. Ktoś trzymał go za jego fartuch. I ten ktoś raptownie pociągnął go z powrotem do góry - tej góry, którą wcześniej uznawał za "dół".
     Wyleciał na zewnątrz. Najpierw zobaczył trzymany za rondo cylinder, od którego coraz mocniej się oddalał, a potem już nic nie widział, bo nagle zgasło światło. Nie wiedział nawet, skąd pochodziło światło ani kto je zgasił. Nie dostrzegł sylwetki Fletchera, którą spodziewał się widzieć. Rąbnął za to plecami o ścianę, ciśnięty z niespodziewanie dużą siłą, jakby uderzenie było skutkiem upadku z kilkunastu metrów na beton. Odruchowo wtłoczył energię duchową we wszystkie punkty witalne, jakby spodziewał się natychmiastowej próby dobicia go, ale takowa nie nastąpiła. Poczuł za to otaczający oba jego nadgarstki chłód, zasygnalizowany dodatkowo szczękiem metalu. Zanim się zorientował, był już przykuty do ściany.
Mają mnie! Cholera — zdenerwował się Miyamoto. Natychmiast podkurczył nogi i ukucnął, ale gdy przelał moc duchową do swoich rąk, by wyrwać wiążące go łańcuchy ze ściany, cała energia momentalnie zniknęła. — Co do...? — zdziwił się okularnik i w tym momencie zadławił się napływającą do ust krwią, kiedy ktoś zamaszyście wbił mu nogę w brzuch i ponownie powalił na podłogę.
Mam się nie ruszać, co? Niedoczekanie... — pomyślał Tenjiro, tłumiąc w sobie jęk. — Coś wyssało mi energię, którą skumulowałem w rękach i dam sobie łeb uciąć, że to te klamry, łańcuchy, czy czymkolwiek mnie spętali. Chwila... Może gdybym zaczął od nóg, nie straciłbym mocy? A przynajmniej straciłbym jej mniej. Nic nie słyszę. Na pewno nie jestem tu sam, ale widocznie przeciwnik czeka na mój ruch. Dobrze. Mogę zaplanować sobie swój kolejny ruch. Spokojnie. Dalej mam ze sobą sakwę, a w kieszeniach ciążą mi skalpele. Okej, pora rozruszać mięśnie! 
     Ukradkiem poruszył dłoniami. Obręcze na nadgarstkach były zbyt ciasne, by próbować je poluzować, czy nawet ruszyć nimi wzdłuż rąk, lecz gdy wykręcił palce, wymacał w ciemnościach ogniwa łańcuchów. Ścisnął je z całych sił, spodziewając się szybkiego "ataku porządkowego". Nie przeliczył się. Usłyszał świst powietrza przed sobą. Wiedział już jednak, co robić. Pociągnął za łańcuchy bez pomocy energii duchowej, raptownie podrywając całe ciało do góry. Usłyszał tylko, jak stopa przeciwnika uderza w ścianę, do której chwilę wcześniej przylegał i przerzucił sobie nogi nad głową, dotykając ściany stopami. Wtedy dopiero skupił moc duchową w podeszwach stóp i odbił się z maksymalną siłą, jaką zdążył z siebie wykrzesać. Huknęło.
     Rozbił ścianę w drobny mak zarówno siłą wybicia, jak i wyrwaniem z niej łańcuchów. Zacisnął zęby, gdy swoim ryzykownym manewrem wybił sobie obydwa barki, ale nie była to wielka cena w zamian za uzyskanie względnej swobody ruchu. Kawałki cegieł pofrunęły za chirurgiem, który jeszcze w powietrzu szarpnął rękoma w dwóch przeciwnych kierunkach, z jeszcze większym bólem wprawiając stawy na swoje miejsce. W ferworze walki stracił świadomość otoczenia. Nie wiedział już, gdzie czaił się oponent ani czy przypadkiem nie zaatakuje go zaraz z ciemności, więc pozostał w ruchu. Ponownie odbił się, gdy tylko poczuł cokolwiek stabilnego pod stopami. Usłyszał trzask pękającego drewna i uznał, że musiał to być stół, a przynajmniej jego blat. W powietrzu sięgnął po dwa skalpele.
Nie przetnę łańcuchów samymi ostrzami. Potrzebuję mocy duchowej, ale nie dam rady skupić jej w dłoniach, nie mówiąc już o przelaniu jej do skalpeli. Chyba że... — Nie namyśliwszy się długo, sprawił by energia duchowa spłynęła przez jego nogi do stóp... i by jej napór ściągnął mu buty wraz ze skarpetami. Obrócił się jeszcze w locie, wyrzucając dwie sztuki obuwia w dwie różne strony, mając nadzieję na zmylenie wroga, po czym przekazał sobie skalpele z rąk... do nóg. Do chwyconych palcami stóp ostrzy przelał tyle energii duchowej, ile tylko potrzebował i... ciął po kajdanach, wsunąwszy najpierw ręce między nogi.
     Szczęknęły. Wpierw poczuł wolność, potem dopiero dotyk zsuwających się obręczy, które padły na podłogę, sygnalizując komuś, gdzie dokładnie się znajdował. Kimkolwiek był "ktoś", musiał być blisko. Miyamoto poczuł dźgnięcie w krzyż - zbyt słabe, by zrobić mu poważną krzywdę, ale wystarczająco silne, by przeturlać go po podłodze... i przewrócić przy jego pomocy jakiś stół, czy inny drewniany mebelek. Po plecach chirurga nie pociekła krew - dźgnięto go czymś tępym, a może raczej obuchem. Wierzgnął gwałtownie stopami, rzucając skalpele w górę i złapał je z gracją między dwa palce. Naładował je mocą w ułamku sekundy i cisnął w stronę, z której go dźgnięto. Sam zaś wykorzystał to jako dywersję i odbił się od podłogi, szybując do tyłu. Odruchowo sprawdził stan sakw przy pasie. Były pełne.
     Usłyszał kilka głuchych uderzeń, po których nastąpiły dwa świsty i dwa kolejne uderzenia, tym razem w ścianę. Okularnik uznał, że jego skalpele musiały zostać odbite, lecz nie miał zamiaru ryzykować próby ich odzyskania. Przeszkadzał mu mrok. Nie lubił walczyć w ciemnościach. Szybkie, nastawione na mobilność pojedynki nie sprzyjały orientowaniu się w terenie, a chirurg nie miał nawet pojęcia, gdzie się znajdował. Przynajmniej do momentu, w którym poczuł płynne zimno na karku, cieknące mu po plecach.
Woda? Musiała spaść z sufitu... więc prawdopodobnie jesteśmy pod ziemią. To może być coś w rodzaju piwnicy... albo nawet sali tortur, biorąc pod uwagę łańcuchy na ścianach. Nie pamiętam tego pomieszczenia. Musieli wybudować je, gdy mnie już nie było. Przydałby mi się tutaj Naito. Miał ze sobą całą masę lampek — pomyślał mężczyzna.
     Napastnik dopadł do niego w mroku, nie czyniąc przy tym żadnego hałasu, jakby zniwelował odległość między nimi w jednym, długim ruchu. Zamachnął się czymś ze świstem, a Tenjiro poczuł silne uderzenie w miednicę, od lewej strony. Momentalnie dźgnięto go też w lewy bark, tak samo tępo, jak poprzednio, a gdy się zachwiał, zamaszyście grzmotnięto go w szczękę. Poszybował do tyłu zdezorientowany, ale w ruchu machnął naładowanym mocą skalpelem, posyłając przeciwnikowi lecące cięcie na domniemanej linii pasa. Nie usłyszał dźwięku rozcinanego mięsa, ale usłyszał rozrywany materiał, co samo w sobie było punktem dla niego. Ponowił atak, padając na plecy. Tym razem jednak ciął obydwoma skalpelami na raz, każdym pod innym kątem, tworząc jaśniejący znak iksa, by objąć nim większy obszar.
     Podwójne lecące cięcie poharatało tylko sufit, a chwilowy błysk nie pozwolił lekarzowi dojrzeć oponenta. Pozwolił mu za to zebrać pełnego mocy kopniaka w prawy bok, który rzucił nim w stronę ściany, ale nie dorzucił do niej. Mężczyzna skrzywił się wyraźnie, poczuwszy pękające żebro, które jak najszybciej usztywnił swoją energią.
Tak nie dam rady walczyć. Muszę spróbować wyciąć sobie kawałek sufitu. Wystarczy mi tylko trochę światła lub chociaż droga ucieczki. Nie wiem nawet z kim walczę!
     Wróg nie planował ułatwiać mu zadania. Zanim chirurg cokolwiek zrobił, poczuł uderzenie pod podbródkiem. To samo tępe dźgnięcie jakimś obuchem, które tym razem jednak miało się tylko o niego zaczepić. Oponent naparł bowiem na swoją broń i z dużą siłą wcisnął Miyamoto w róg pomieszczenia, przesunąwszy go o kilka metrów. Okularnik uderzył potylicą o obie ściany. Długi, obły oręż przeciwnika przygważdżał jego krtań do kamiennych cegieł, gotów w każdej chwili zmiażdżyć mu gardło. Nadgarstki Tenjiro niespodziewanie zostały ponownie skute łańcuchami, których chwilę wcześniej tam nie było. Nad jego głową uaktywniła się lewitująca lampka ze skrystalizowanej energii duchowej.
— Dzień dobry, Josephie. Jak się miewasz? — spytał prześmiewczo chirurg, za co odebrano mu dech mocniejszym naporem czarnej laski z heracleum. Jej uchwyt miał kształt głowy chińskiego smoka i jaśniał w świetle lampy okuty złotem. To właśnie uchwyt musiał rąbnąć chirurga w szczękę, jak szybko wywnioskował.
     Momentalnie odstąpił od jego krtani i zdecydowanym ruchem uderzył go laską w krocze. Okularnik zacisnął zęby, mimowolnie skręcając nogi i wyginając się w swoim kącie. Fletcher nie był w nastroju do rozmów, przez co sprawiał wrażenie zupełnie innej osoby, niż znany w całym Morriden aukcjoner i biznesmen.
— Jesteś strasznie pyskaty, jak na kogoś, kogo za chwilę obedrę ze skóry...

***

     Bracia Okuda w pełnym pędzie zderzyli się ostrzami swoich kos. Półksiężycowe ostrze albinosa zatrzymało się między bliźniaczymi, zakrzywionymi pazurami yashirowego Wallenroda. Zalśniły krzesane uderzeniami iskry. Yashiro przekręcił kosę, klinując broń brata i zatrzymując go na jedną, krótką chwilę, którą od razu wykorzystał. Rudzielec puścił oręż i zanurkował w stronę podłogi. Oparłszy się rękoma o ziemię, podciął białowłosego obydwiema nogami, odrywając go od podłogi, po czym w piorunującym tempie wyszarpnął Wallenroda i od razu ciął poziomo.
     Drzewce Makbeta oparły się cięciu, pospiesznie ustawione przed twarzą Rinji'ego, ale jako że albinos nie miał na czym stanąć, uderzenie zepchnęło go w stronę ściany. Zamiast jednak trzasnąć w nią plecami, nastolatek obrócił się w powietrzu i odbił od niej obiema stopami, wylatując naprzeciw podążającemu za nim Yashiro. Ciął srebrnym półksiężycem znad głowy. Starszy Okuda sprawnie wyminął ostrze, które potężnie wbiło się w podłogę, ale Rinji nie dał się oflankować. Zamiast tego wylądował nogami na drzewcach i prześliznął się po nich w stronę ostrza, z zaskakującą gracją obracając się w stronę brata, który do niedawna próbował ciąć go po plecach. Wykonał nawet cięcie, które niestety dla niego przeszyło powietrze.
     Białowłosy odbił się od drąga kosy i wpadł na Yashiro z najprostszym kopniakiem, na jaki było go stać. Rudy zablokował go lewym przedramieniem, nawet się nie wysilając, lecz kiedy chciał zgarnąć brata kosą, ten uderzył drugą stopą w jego nadgarstek, zapierając się tak, by tamten nie wykonał swojego ataku. W następnej chwili junior przydzwonił seniorowi głową w czoło, przyciskając go do ściany siłą uderzenia. Dało mu to czas na szybkie rozbicie ostrza Makbeta, podniesienie tyczki, na której było oparte i odtworzenie go, ale nie na wystarczająco szybki atak.
     Uderzony w czoło Yashiro ciął od dołu, na wysokości łydek. Albinos podskoczył, mijając cięcie, lecz gdy tylko znalazł się w powietrzu, dłoń rudzielca wystrzeliła ku niemu, a wraz z nią wystrzeliła też wyemitowana przez chłopaka fala uderzeniowa. Tym razem białowłosy rozbił się plecami na ścianie i spłynął na podłogę. Rudy natomiast momentalnie wykorzystał okazję, dźgając umiejscowionym na drugim końcu Wallenroda kolcem w stronę jego stawu barkowego. Chciał chyba przygwoździć go do ściany, ale Rinji nie miał zamiaru mu na to pozwolić. Raptownie przeturlał się po podłodze, przez co szpikulec wbił się w mur.
Teraz cię mam! — pomyślał z triumfem albinos. Złapał Makbeta oburącz, otoczył ostrze energią duchową i w podskoku ciął od dołu, posyłając płynące po podłodze lecące cięcie w stronę zaklinowanego w ścianie brata. Blask wypełnił korytarz, gdy jaśniejący sierp przekrawał się w zabójczym tempie przez dywan i to, co pod nim.
     Yashiro rzucił mu tylko dzikie, gniewne spojrzenie... i nagle na linii pomiędzy nim, a lecącym cięciem pojawiła się kwadratowa, przezroczysta płyta energii duchowej. Atak Rinji'ego rozbił się o nią, jak szklanka ciśnięta w ścianę. Co gorsza, rudzielec zdążył już wydobyć z prawdziwej ściany swoją broń. 
— Nie mam siedmiu lat, żeby to zadziałało! — krzyknął Yashiro, po czym bez ostrzeżenia wbił się całą stopą w swoją tarczę i niespodziewanie wystrzelił ją w kierunku Rinji'ego. Zaskoczony albinos podjął próbę zablokowania pocisku drzewcem kosy, lecz siła, z jaką napierała płyta zmusiła go do ugięcia rąk w stawach. Napór zaczął go stopniowo posuwać wzdłuż korytarza... a na kancie ścianki wylądował nagle Yashiro, który miał teraz czystą pozycję do zaatakowania brata. Zamachnął się nawet Wallenrodem, lecz zanim zdążył zranić Rinji'ego...
     Bum! Grzmiący huk zabrał im obu słuch. Rudy wytrzeszczył oczy, gdy spojrzawszy w górę ujrzał spadający sufit. Z całej siły odbił się od swojej ścianki, odskakując tak daleko, jak tylko potrafił, a albinos uczynił to samo, poniekąd poddając się naporowi. W ułamku sekundy miejsce, w którym się ze sobą siłowali przywaliły tony gruzu. Dwaj szermierze w szaleńczym tempie wymieniali się cięciami... a w zasadzie tylko jeden z nich, ten położony wyżej. Dwie katany rąbały raz po raz w uchigatanę broniącego się gorączkowo Rikimaru. Wymianę widać było tylko przez mgnienie oka, bo opadający wraz z odłamkami wojownicy zarwali swymi uderzeniami kolejną podłogę, przez co runęli jeszcze niżej, wypełniając calutki korytarz pyłem.
Riki? To byłeś ty? — zdziwił się kaszlący Rinji, odskakując od rozciągającej się wszędzie chmury kurzu. Stracił z oczu brata, ale dobrowolne wpadanie w falę pyłu nie było teraz dobrym pomysłem. Ścierpły mu mięśnie w obu ramionach. Po próbie odparcia spychającej go płyty jego ręce zdawały się ważyć dwa razy więcej, niż normalnie. Czuł pot na plecach i twarzy, miał strasznie krótki oddech i wiedział doskonale, że potrzebuje przerwy - choćby kilkudziesięciu sekund.
Muszę go pokonać techniką. Nie mam tyle energii duchowej, by przebijać się przez jego ścianki, bloki i całą resztę. Musiałbym poświęcić jej więcej, niż w ogóle posiadam, a to nie wchodzi w grę. Jak tak dalej pójdzie, zacznie zyskiwać przewagę. Muszę zmienić miejsce walki i czymś go zaskoczyć! — uznał Rinji i zaczął działać. Żeby nie robić więcej hałasu, niż musiał, zebrał moc duchową w stopach i odbił się po skosie, wylatując na wyższe piętro przez ogromną dziurę zrobioną przez szermierzy. Tam zwiększył swą prędkość kolejnym dopływem energii i popędził przed siebie najbliższym korytarzem.
Nie mam na niego pomysłu. Zbyt szybko walczymy, żebym mógł planować na bieżąco. Na razie ani razu mnie nie zranił, ale w tym tempie pierwszy raz będzie ostatnim. W jaki sposób mógłbym zyskać... WIEM! — Wyhamował raptownie, obracając się w stronę, z której przybiegł i czekając na brata. Yashiro już się zbliżał. Znów mieli walczyć w korytarzu, ale tym razem Rinji miał pomysł na to, jak tę walkę poprowadzić. Dlatego nie spinał się, słysząc lądującego na piętrze rudzielca. Dlatego też nie pozwolił sobie wpaść w zasadzkę.
     Ktoś był za nim, czy raczej nad nim. Na suficie. Nie widział cienia, ale usłyszał szurnięcie nad głową na chwilę przed atakiem. Rozległ się złowieszczy świst powietrza rozcinanego przez coś naprawdę dużego, ale prawdziwy Okuda zawsze miał odpowiedź. Albinos był prawdziwym Okudą. Zawirował, jak puszczony w obieg bączek, omijając ostrze gigantycznego topora, które rozbiło czarno-białe kafle w drobny mak. Dziewczyna z czarnymi warkoczami i twarzą lalki minimalnie otworzyła usta, jakby ten nieznaczny grymas miał wyrazić jej zaskoczenie, ale wirujący albinos nawet nie patrzył. Zamiast tego ciął Makbetem od dołu. Okolicę zalała krew, której również umknął kręcący się Rinji. Wielki topór pozostał w podłodze... wraz uciętymi w łokciach rękoma, które go trzymały. Bezimienna pomagierka Fletchera widziała jeszcze tylko, jak jej niedoszła ofiara mija ją z tyłu, zatrzymuje się z prawej strony, wykonuje jeszcze jeden szybki piruet... i nic więcej.
     Oderwana od reszty ciała głowa poszybowała w powietrze. Półksiężycowe ostrze przerąbało większą część dwóch warkoczy, które bezwładnie upadły w zalaną krwią podłogę. Pozbawiona imienia, bólu i uczuć marionetka aukcjonera padła na kolana obok swojego topora.
— Sama tego chciałaś. Nienawidzę zdrajców — oświadczył chłodno Rinji, patrząc na własnoręcznie sponiewierane truchło.
— NIEEE! — usłyszał za plecami zrozpaczony ryk. Ryk Yashiro. Obrócił się z oburęcznym cięciem, powstrzymując starszego brata przed przecięciem go na pół. Ostrza kos znów szczęknęły, spotykając się w połowie drogi. Tak samo spotkały się też twarze braci Okuda. W zielonych oczach Yashiro zatańczył płomień nienawiści.

***

     — Co jest, do cholery?! — krzyknął niespodziewanie Joseph, gwałtownie się cofając. Jego serce zadudniło ze zdwojoną siłą, gdy poczuł nagłą zmianę w przepływie energii duchowej kilka kondygnacji nad nimi. Na moment zupełnie zapomniał o wkomponowanym w ścianę chirurgu.
Jej energia duchowa nagle się rozproszyła! Co się stało? Kazałem jej nie wdawać się w bezpośrednią walkę! Kto mógł ją dorwać?! Przecież wszyscy Generałowie z kimś walczą! — próbował dociec prawdy, ale nic nie chciało składać się w logiczną całość. Fletcher był przerażony. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat był przerażony, bo od wielu dekad nie spotkał się z sytuacją, nad którą w pełni by nie panował. Gdy więc tylko usłyszał aroganckie parsknięcie za plecami, odwrócił się z furią, momentalnie zamachując się laską na twarz chirurga.
     Stał. Na nogach, o własnych siłach, z resztkami rozbitych na kawałki łańcuchów na podłodze. Jego koszula ani krawat praktycznie nie istniały, rozerwane na strzępy, a na torsie i brzuchu widniały liczne głębsze lub płytsze nacięcia, które do niedawna broczył jeszcze krwią. Teraz, gdy Tenjiro się uwolnił, wszystkie rany zasklepiła energia duchowa. Z zaciśniętymi w gniewnym, triumfalnym uśmiechu zębami zablokował uderzenie wyjętym z kieszeni fartucha skalpelem.
— Nie wolno dawać się rozproszyć w środku walki, wiesz? — zadrwił okularnik, dysząc miarowo.
Łańcuchy! Osłabły, kiedy dałem się ponieść! — zrozumiał Fletcher.
     Miyamoto poruszył się tak szybko, jakby ani jego żebru, ani torsowi nie przydarzyła się żadna krzywda. Momentalnie sięgnął wolną dłonią w stronę brzucha... jednym szarpnięciem wyciągając wbity w niego przedmiot. Trysnęła krew, którą szybko zatamował, a przedmiot zatknął zaskoczonemu przeciwnikowi za tasiemkę oplatającą jego cylinder. Była to ostra, połyskująca czerwienią karta do pokera - karta z jokerem.
— To chyba twoje — rzucił. — A to ode mnie! — Bez ostrzeżenia zamachnął się drugim skalpelem, z odległości pół metra taranując aukcjonera lecącym cięciem, które tamten musiał zablokować swoją laską. Siła uderzenia wyrzuciła go w mrok, z dala od lampki, na sam środek zacienionego pomieszczenia, z którego zrobił sobie prywatną salę tortur.
     Fletcher zniknął Miyamoto z oczu, ale tamten miał już gotowe rozwiązanie. Natychmiast musnął dłonią unoszącą się w powietrzu lampkę i wypełnił ją swoją własną mocą duchową, po czym jednym, zamaszystym kopnięciem posłał ją w centrum sali. Błękitny blask wypełnił część pomieszczenia, ukazując ciężki, przyśrubowany do podłogi stół z czterema klamrami z heracleum - dwiema z przodu i dwiema z tyłu. Widniały na nim plamy z zaschniętej krwi. Z sufitu powyżej zwisały cztery srebrne, połyskujące łańcuchy z obręczami na nadgarstki - takie same, jak te, w które dwa razy dał się schwytać chirurg. Joseph wylądował kawałek za nimi.
— Nie żyje! — krzyknął do niego Miyamoto, rozsierdzając mężczyznę jeszcze bardziej. Również wyczuł zderzenie dwóch energii duchowych i rozrzedzenie się jednej z nich. On jednak wiedział, do kogo należała ta druga i obiektywnie akceptował to, co się wydarzyło. — Punkt dla nas, jeśli wypada mi tak mówić jako gość, który z reguły ratuje ludzkie życia!
     Zauważył zaciśnięte w gniewie zęby i tężejącą twarz aukcjonera. Teraz to on dla odmiany był poniewierany psychicznie przez kogoś innego. Ten widok wywołał u chirurga niemałą satysfakcję i był to jeden z powodów, dla których wolał go podtrzymać.
Dopóki się nie uspokoi, nie muszę się przejmować tymi jego łańcuchami. Swoją drogą, zastanawia mnie, jaka dokładnie relacja łączyła tą dwójkę... — rozważał okularnik przez chwilę na odetchnięcie, którą łaskawie sprezentował mu Fletcher.
— Wyjdziesz stąd w kawałkach, psie. Zdejmę z ciebie całą twoją skórę, zasypię solą i pozaszywam z powrotem. Oderwę twoje paznokcie, wypalę oczy węglem, przewiercę kolana i powieszę za żebra na suficie. Będę rzucał w ciebie tymi twoimi nożykami, ale nie pozwolę ci umrzeć. Zginiesz dopiero wtedy, kiedy przestanie mnie cieszyć twój skowyt i błagania o litość! — wycedził maniakalnym tonem Joseph, pokracznie sięgając wolną dłonią po jokera przyczepionego do cylindra. Zlizał z niego krew czubkiem języka, jakby kontemplując raz za razem swoje własne słowa. Jego spodnie wybrzuszyły się, ale tępy blask lampki nie pozwalał nikomu tego zauważyć.
     Chore widowisko, które miało się właśnie rozpocząć przerwał gwałtowny huk. Sufit domniemanej piwnicy eksplodował odłamkami, które zasypały centrum pomieszczenia i dotoczyły się nawet pod same ściany. Aukcjoner z trudem wykonał unik, unikając największych kawałków, które niemal całkiem zakryły stół. Wiszące na sklepieniu łańcuchy z trzaskiem uderzyły o ziemię... tak samo jak czerwonowłosy szermierz, wbijający się plecami w podłogę, z niebywałym trudem powstrzymując się przed głośnym skowytem. Dzierżył w dłoniach grube, obusieczne i szerokie ostrze, ciągnące się prawie na półtora metra. Blokował nim napierającego nań mężczyznę z dwoma katanami, który wylądował mu na brzuchu, wyciskając mu krew przez zęby.
— Urijah! Rikimaru!

Koniec Rozdziału 215
Następnym razem: Trapper

wtorek, 5 stycznia 2016

Rozdział 214: Kameleon

ROZDZIAŁ 214

     — Co się stało, Jean? Nie cieszysz się na mój widok? — zapytał oderwany od rzeczywistości Thomas, uśmiechając się ciepło, jakby nikt mu nie powiedział o jego własnej śmierci. Jak wtedy, gdy naprawdę żył, gdy nawet ciężarówka nie odebrała mu jeszcze życia, a "Morriden" było pojęciem tak obcym, że aż nierealnym. Taki Thomas, nie Połykacz Grzechów, nie jego przeciwnik, lecz prosty, dobroduszny kapłan mierzył Francuza wzrokiem. Wbrew wszelkiej logice.
— Co to za sztuczka? Przyszedłeś tu tylko po to, żeby zabawić się moim kosztem? — przemógł się, by spytać Jean. Był niespokojny. Zaczęła w nim wzbierać złość, ale też niepewność. Śmiałby się z siebie, gdyby patrzył na tę sytuację z boku. Śmiałby się na widok dorosłego faceta, który nabierał się na tak proste i oczywiste zagrywki. A przecież on był teraz tym facetem i to on wahał się pomiędzy sercem, a rozumem.
— Sztuczka? Nie wiem, o czym mówisz. Jesteś trzeźwy? Poważnie pytam, nie kłam — zmienił temat bez przejęcia ksiądz.
— Jestem — odparł szorstko Jean. Mózg nie współpracował. Nie umiał sobie wyobrazić, jak działała zdolność dziwnego czarnoskórego, skoro pozwalała mu tak idealnie kopiować innych ludzi.
— Tak? W takim razie czemu patrzysz się na swojego przyjaciela, jakbyś uwierzył, że go nie zabiłem?
     Kopnął z miejsca, wysoko i skośnie, prosto w lewą skroń Francuza, przekrzywiając jego głowę na bok z właściwą prawdziwemu Thomasowi siłą i prędkością, lecz bez majestatycznej techniki mistrza kung-fu. Fala uderzeniowa wytrzepała z podłogi kolejne odłamki i załopotała ubiorem Generała, lecz kopnięcie nie ruszyło go z miejsca ani o centymetr, jakby wrósł w ziemię. Po prostu mierzył wzrokiem swojego przeciwnika, przetwarzając w głowie to, co właśnie usłyszał, nie mogąc uwierzyć w to, że tak po prostu "go" znalazł.
— Ty go zabiłeś? — spytał z chłodnym gniewem w głosie. Potrzebował wyjaśnień, oficjalnego potwierdzenia, jakichkolwiek szczegółów. Nie był, jak Hariyama, choć to on pomógł mu wznieść się na wyżyny. Samo zmiażdżenie wroga nie było dla niego satysfakcjonujące.
— Nic osobistego — odparł tajemniczy oponent, posługując się głosem Thomasa, co jeszcze mocniej rozwścieczyło Jeana. — Nie było innego wyjścia, aczkolwiek weź poprawkę na to, że... — Przepoczwarzył się. Znowu. Skóra zafalowała, deformując się i formując ponownie, długie loki zagłębiły się wewnątrz skóry, cofając się na wysokość taką, jak u Francuza. Nawet ubiór był identyczny. Brakowało tylko brody.
— ...to ty przyniosłeś jego skalp Połykaczom Grzechów. I wywołałeś wojnę — dokończył przeciwnik głosem Jeana. Tak wyglądał Generał Noailles podczas II Wojny Ideałów. Taka też otaczała go atmosfera, taką gęstość miała jego energia duchowa, tyle miał wtedy ogniw. Wszystko się zgadzało, łącznie z ciągnącym się za mężczyzną zapachem rozmaitych trunków.
— Po chuj? — wyrwało się z ust prawdziwego Jeana. Cedził słowa przez zęby, usiłując uspokoić swój oddech i oddalić złość. W złości robił głupie rzeczy. W złości przebijano mu bok nożem. Nie przepadał za przebijaniem mu boku nożem.
— Nie powiem — mruknął z uśmiechem mniej zarośnięty Noailles, mrugając drwiąco do oryginału.
— Nie powiesz — przyznał ów oryginał. — Zabiję cię.
     Lewą dłoń oplótł momentalnie wokół kostki nogi, którą go kopnięto, a która wciąż opierała się o jego skroń. Momentalnie zamachnął się swoją własną, kopiąc w identyczny sposób - skośnie i prosto w skroń, nie przejmując się małym polem do manewrów. Stopa Generała rozbiła się na głowie przeciwnika, który nic sobie nie zrobił z uderzenia. Kątem oka Jean dostrzegł, że połowa czaszki mężczyzny niezauważenie zdążyła pokryć się kamieniem... lub nawet stać się nim. Nie rozumiał, jak to się stało, lecz go to nie obchodziło. Błyskawicznie przerzucił energię duchową do swojej nogi, by zaraz wystrzelić przez nią falę uderzeniową, bezpośrednio na twarz oponenta.
     Wybił go na bok, w międzyczasie puszczając jego nogę, żeby samemu nie zostać pociągniętym za falą. Zawirował w miejscu, na jednej nodze. Obrócił się trzy razy, nim przeciwnik zdążył się dobrze oddalić i wystrzelił znowu - tym razem płaskim, łukowatym sierpem z energii duchowej. Lecące cięcie pomknęło za oderwanym od ziemi "kameleonem", wymierzone w taki sposób, by przeciąć go na pół, przez pas. Nie przecięło. W jednej chwili sobowtór Generała schował dłoń do kieszeni, a w drugiej... zzieleniał. Dosłownie. Całe jego ciało, łącznie z ubraniem i włosami przyjęło soczyście zieloną barwę, przywodzącą na myśl trawę. Zmianie zdawał się ulegać również "materiał", z jakiego "wykonany" był mężczyzna. Ku zaskoczeniu Noaillesa, jego zielona podobizna wygięła się w powietrzu, praktycznie zwijając się na pół, opierając łydki na potylicy, jakby w ciele przeciwnika nie istniały kości, ni organy. Lecące cięcie minęło go o cal, przelatując tuż pod pasem i dosłownie wywiewając drugiego Jeana na drugi koniec sali.
Jak trawa na wietrze... — pomyślał prawdziwy Noailles.
     Pognał za celem. Odbił się od podłogi i pomknął przez eter, jak strzała, za sobą zostawiając odgłos pękających kafli. Zielony Francuz dolatywał akurat do ściany, wirując sobie parę metrów nad ziemią, zatem "kolorowy" Francuz postanowił przywrócić mu kontakt z podłożem. W ostatniej chwili zdążył wyrzucić nogę wysoko ku górze, by móc natychmiast posłać ją w dół. Pięta uderzyła w zieloną czaszkę wroga. Z bliska naprawę wyglądała, jak trawa... i ugięła się pod wpływem uderzenia, jak trawa. Impet nie wbił go z ziemię, a raczej zepchnął na bok, nie czyniąc mu szkody, a jedynie wyginając. Generał stracił zielonego dziwaka z oczu.
Będzie za mną. Na stówę będzie za mną — pomyślał, więc natychmiast odbił się od ściany, posiłkując się energią duchową. Wzniósł się o parę metrów wyżej, niż już się znajdował. Ściana pękła. Pękł również sufit, w który uderzył plecami i głową, źle oceniwszy wysokość. Zgodnie z oczekiwaniami zobaczył jednak swą trawiastą kopię, przelatującą przez miejsce, z którego dopiero co zniknął.
Saint Pluie! — przeszło przez myśl blondyna. Posłał pod siebie prawdziwy grad wykonywanych całymi podeszwami stóp tupnięć, co z boku przypominało nieco stepowanie. Każdemu z tych tupnięć towarzyszyła uwalniana poprzez emisję fala uderzeniowa, przez co na wyrywającego się ciosom mężczyznę runął deszcz fal. Zielony Noailles wyginał się bezwiednie, uderzany raz za razem, nie mogąc wykonać ani jednego swobodnego ruchu. Nie mógł też tym razem przelecieć na drugi koniec pomieszczenia, bo po drodze kolejna fala uderzeniowa spychała go coraz bliżej i bliżej ziemi. Atak Generała w pewnym sensie "uwięził" go na obszarze zasypywanym tupnięciami, by ostatecznie docisnąć go do podłogi. Zanim jeszcze wytracił cały pęd, Jean złożył nogę mocno, jak sprężynę, prostując stopę, niczym ostrze. Kończynę otoczyła ogromna, tnąca powietrze i gruchocząca ściany masa energii duchowej.
Excalibur! — Dźgnął, całkiem prostując nogę i posyłając skoncentrowaną wiązkę mocy, niby świetlistą strzałę, niosącą śmierć przyciśniętemu do ziemi źdźbłu trawy. Tym razem nawet pęd nie miał szans zwiać przeciwnika poza zasięg ataku. Atak był bowiem zbyt szybki. Choć nie było widać ani słychać zdziwienia, ni strachu u trawiastego wroga, w całym swoim życiu nie widział on nic szybszego, niż to.
     Kosmiczny impet, kosmiczna prędkość, kosmiczna celność i ostrość - cztery ogniwa Generała pokazały swój pełen potencjał. Wykonane stopą lecące dźgnięcie przeniknęło przez punkt, w którym znajdował się "kameleon", niosąc nieposkromioną destrukcję. Podłoga nie miała szans tego przetrwać. Choć Excalibur uderzył w jeden konkretny punkt, zniszczeniu uległo praktycznie całe pomieszczenie. W rozszerzających się po całej okolicy pęknięciach zajaśniały słupy światła wytwarzane przez energię duchową Noaillesa. Strzała mocy przeszyła też fundamenty i przedarła się przez kilkadziesiąt metrów ziemi oraz skał wewnątrz wzgórza, na którym stało Dworzyszcze. Przez moment zdawało się, że wszystko drży. Wszędzie latały odłamki, dziurawiąc wzniesione przerażającym atakiem tumany kurzu.
     Noailles - ten prawdziwy, kolorowy - wylądował na zniszczonej, wybrzuszonej w wielu miejscach podłodze, dysząc ciężko i wolno stabilizując oddech. Znów poczuł mokrą koszulę na swoim boku - musiał na moment stracić kontrolę nad energią, dzięki której zasklepiał ranę po nożu. Wznowił zasklepianie bez wysiłku, a rękawem otarł pot z twarzy. Dawno nie prowadził tak zintensyfikowanej ofensywy. Ich rezultat uważał za straszny bajzel, lecz bardziej zawodziło go to, co wyczuł pośród zrobionego bałaganu.
— Wiem, że żyjesz! Czuję twoją energię duchową. Znów będziesz się chował? — zawołał do czarnoskórego.
Teraz już nikogo nie imituje. To jego własna moc, poznaję ją. I dobrze. Nie podoba mi się perspektywa ranienia samego siebie. Ten gość to kłopoty. Ale sam fakt, że teraz czuję jego obecność w jednym miejscu oznacza, że chyba przestanie się chować. Być może uznał, że narobię za dużo szkód, szukając go, gdzie popadnie. Racja, rozwaliłbym wszystko wokół...
     W rzedniejącym kurzu uformował się jakiś kształt, wijący się i naprzemiennie gęstniejący oraz wybrzuszający się. Cuchnący, brudny i niewiarygodnie dziwny murzyn wyłonił się nietknięty z chmury, przybierając poważny wyraz twarzy. Zaskakująca była jednak jego postać. Wyglądał bowiem, jakby całe jego ciało tworzył... piasek. Brakowało mu połowy prawej ręki, która dopiero się formowała, chłonąc ciągnące do niej z podłogi drobinki.
— Mogłem się w sumie spodziewać — westchnął Jean. — Byłeś już kamieniem i trawą, to czemu by nie piaskiem. Nie wiem, jak to robisz, ale nie uważam się ani za ślepego, ani za głupiego. Wychodziłoby na to, że przyjmujesz właściwości fizyczne materiału, w który się zmieniasz. I jakimś cudem używasz tego, by wtopić się w otoczenie. Efekt raczej iluzoryczny, ale na mnie podziałało. Szalenie pomysłowa rzecz — pochwalił przeciwnika Francuz.
— Mam na imię Chinedu — zmienił temat murzyn, po raz pierwszy odzywając się swoim własnym głosem - basowym i nieco wibrującym.
— O! Nie można było tak od razu? — zapytał kpiąco Jean. W lustrujących jego oblicze oczach czarnoskórego nie było zrozumienia ani akceptacji dla jego kpiny. Patrzył na niego, jak na zwierzynę. Jak myśliwy, szykujący się do ciśnięcia oszczepem w wytropiony obiad. Ten wzrok wywoływał dyskomfort, a nawet delikatny lęk.
— Nie zabijesz mnie. Zaatakowałeś nasz dom. Jesteś złym człowiekiem, więc umrzesz. Nie miej mi tego za złe. Wszyscy będziemy kiedyś częścią jednej, wspólnej całości. Ty zostaniesz nią dzisiaj — powiedział z powagą Chinedu i w tym momencie Noailles naprawdę zaczął sądzić, że murzyn był co najmniej nawiedzony, jeśli nie rzeczywiście chory psychicznie.
— Nie rozumiem nic z tego, co mówisz, ale dam ci jeszcze jedną szansę. Mówiłem, co mówiłem, ale pozwolę ci żyć, jeśli się poddasz i odpowiesz szczerze na moje pytania — zaoferował Jean, na co murzyn zacisnął wargi i skrzywił nozdrza, jakby poczuł odór paskudniejszy, niż jego własny.
— Nic nie rozumiesz, głupi człowieku! — obraził go. — Zostaw moją rodzinę w spokoju i uczyń zadość za szkody, które uczyniłeś — złożył swoją kontrofertę.
— W twojej propozycji brakuje czegoś w rodzaju "...a nic ci się nie stanie" — mruknął z drażniącym Chinedu uśmieszkiem Francuz.
— Nic nie brakuje. Powiedziałem, że umrzesz. Wtedy uczynisz zadość. Umierając.
     Noailles chciał jeszcze coś powiedzieć, ale kipiąca, ciemnozielona energia duchowa otoczyła brudne ciało przeciwnika, zamiatając w powietrzu jego długimi dredami oraz umieszczonymi na ich końcach kulkami. Miał dziwne przeczucie, że już więcej nie będzie mu dane porozmawiać z człowiekiem, który odebrał życie Thomasowi, ale jakaś jego część cieszyła się, że czarny się nie poddał. Wolał bowiem po prostu go zabić. Odpłacić mu za przyjaciela i za wszystkich, którzy ucierpieli w wyniku II Wojny Ideałów.
Pieprzyć szczegóły! O nie mogę zapytać kogoś innego. Ten tutaj ginie... — postanowił ostatecznie Generał Noailles.
     Murzyn dzikim ruchem odpiął dwie z dziesiątek kieszonek na swoim brudnym kubraku i szybko wyciągnął z obydwu garść czegoś, co szybko zniknęło w jego zaciśniętych dłoniach. Nie składał się już z piasku. Jego ciało zaczęło się niespodziewanie przemieniać jednocześnie z dwóch stron, zaczynając właśnie od dłoni. Prawa część ciała zalśniła ciemnym, gładkim różem, jakiego nigdy wcześniej nie widział Noailles, podczas gdy lewa stała się niemal przezroczysta, równie gładka i na swój sposób przyciągająca wzrok. Tę drugą Francuz rozpoznał w moment. Niejednokrotnie w dawnym, wystawnym życiu zaopatrywał kolejne dziewczęta w biżuterię udekorowaną tym materiałem. Lewa połowa ciała Chinedu stała się żywym diamentem.
Cokolwiek chowa w kieszeniach, ma to związek z jego Syntezą. Muszę uważać. Nie wiem, w co zamienił rękę, gdy starliśmy się po raz pierwszy, ale prawie straciłem przez to swoją własną uczulił sam siebie Noailles, strzelając karkiem.

***

     Rikimaru wysunął się prawą nogą do przodu, zamachując się uformowanym z energii duchowej ostrzem katany poziomo, od lewej strony. Ciął na wysokości pasa Urijaha, który wciąż jeszcze nie wyciągnął z pochew żadnej ze swoich własnych katan. Nie przeszkodziło mu to jednak w zareagowaniu na atak młodzieńca. Ponownie lekko poderwał ten miecz, który wisiał przy jego prawym boku, uwalniając z kabury kilka centymetrów ostrza. Kokoro uderzyło prosto w klingę, rozprowadzając po starym strychu metaliczny trzask. Ślepiec nie poruszył się. Stał twardo, zwracając twarz ku zastygłemu w bezruchu Rikimaru, jakby doskonale go widział. Czerwonowłosy nie przerwał jednak natarcia.
     W mgnieniu oka ostrze Kokoro rozmyło się, przez co pusta rękojeść ominęła broń przeciwnika. Nastolatek zręcznie przerzucił czarny uchwyt do drugiej dłoni, tym razem przysuwając się jeszcze bliżej. Ciął od prawej, znów poziomo, na tej samej linii, lecz tym razem przy użyciu tanto - na katanę nie miał teraz dość miejsca. Szybki atak na nic się zdał. Sytuacja bowiem powtórzyła się, a Urijah jedynie wystawił częściowo lewe ostrze, ponownie osłaniając się jego kawałkiem. Znów też nie ruszył się z miejsca, jakby jego sandały przytwierdzono do podłogi gwoździami. Nie zraziło to oczywiście Rikimaru, który wcale nie spodziewał się po nim mniej.
Muszę sprowokować go do zaatakowania mnie. Ciągle zdaje się mnie testować. Jeśli przesunę granicę trochę dalej, to...
     Wtem wszystko zatrzęsło się w posadach. Gdzieś na dole, na samym dole wielkiego Dworzyszcza coś huknęło z porażającą mocą, wzburzając fundamentami i sprawiając, że budynek zadrżał. Stopa członka Srebrnego Kręgu mimo jego woli przesunęła się o kilka centymetrów, gdy szermierz zachwiał się wraz z kwaterą Loży. Rikimaru nie czekał na zaproszenie. Odskoczył od mężczyzny, zamachując się oburącz swym tanto i chowając go za głowę. Ciął zza pleców... ale już nie przy pomocy tanto. Na Urijaha opadło z góry długie na prawie dwa metry zanbatou, ze złowieszczym świstem rozcinające powietrze. "Miecz tnący konie" nagle napotkał na swojej drodze prawą katanę ślepca, uniesioną nad jego głową, celem osłonienia się przed śmiercią. Ślepy zacisnął zęby z wysiłku, czując siłę cięcia przechodzącą przez całe jego ciało... i nagle opadł na lewe kolano z wystarczającym impetem, by doprowadzić deski podłogowe do pęknięcia. Tym samym stracił na mgnienie oka kontrolę nad swoją gardą. 
     Szok pojawił się na porośniętej niedbałym, nierównomiernym zarostem twarzy, kiedy to sakkat, który miał na głowie zleciał na podłogę... z obu stron. Przecięty na pół kapelusz ukazał brązowe, związane w kitkę włosy mężczyzny. Jego głowie nic się nie stało, ale nie można było powiedzieć tego samego o dumie. Tymczasem zaś Rikimaru wisiał nad ziemią, oparty swoim cienkim ostrzem o ostrze przeciwnika. Dopiero po chwili sprawił, że zanbatou znikło, a sam opadł na dół, momentalnie materializując w swej dłoni długi rapier, którym wykonał błyskawiczny wypad pomiędzy piersi Urijaha. Trzasnęło.
     Czerwonowłosy zatoczył się w bok, kiedy jego kolne ostrze pękło na pół, dosłownie przecięte przez szybki wymach drugiej katany ślepca. Przez klingę przepływał łagodny strumień energii duchowej. Rikimaru nie miał nawet czasu nacieszyć się faktem, że zmusił przeciwnika do sięgnięcia po obie bronie, bo niespodziewanie ten wystrzelił ku niemu, odpychając się od podłogi energią duchową i rzucając po drodze swoim fotelem o ścianę. Obie pochwy wyskoczyły zza pasa podczas jego susa, lądując na podłodze, a sam Urijah, zamachnął się obydwoma ostrzami od lewej strony. Tym razem to młodzieniec musiał się bronić. Z trudem zdążył zamienić złamany rapier w szerokiego półtoraka, którego ustawił sobie przed twarzą, przyjmując nań bliźniacze cięcie. Nie zdążył jednak odzyskać równowagi po poprzednim szybkim kontrataku, przez co został dosłownie zdmuchnięty do tyłu i oderwany od podłogi.
     Przekoziołkował przez plecy, lądując na kuckach, a przeciwnik podążał za nim. Niewiele myśląc, zamachnął się oburącz swym półtorakiem, posyłając poziome lecące cięcie w kierunku nacierającego w biegu ślepca. Tamten jedynie niedbale ciął z góry do dołu jednym mieczem, rozbijając świetlisty sierp, którego podzielony kształt rozbił się o dwie równoległe ściany, rozcinając je. Druga katana sięgnęła jednak celu, za jaki Urijah obrał dłoń nastolatka. Niestety dla niego, ostrze odbiło się z impetem o czerń płytowego ochraniacza z heracleum. Rikimaru nie czekał długo na szansę. Momentalnie odepchnął się ręką od desek podłogowych, prześlizgując się na kolanach za swojego przeciwnika.
Saru-Kire! — Ciął po obu zgięciach kolan. Z reguły podczas wykonywania tej techniki obracał się o 360 stopni. Teraz jednak usłyszał tylko niechciany, złowrogi szczęk metalu.
     Zdążył. Urijah zdążył wrazić katanę - tę pierwszą, którą obronił się przed lecącym cięciem - między swoje nogi, a półtorak chłopaka. Jego ręka zatrzęsła się, lecz nie ustąpiła. Rikimaru natomiast z przekleństwem w myślach odebrał kopnięcie piętą w podbródek, które powaliło go na plecy i przeciągnęło kilka metrów po podłodze. Tymczasem Urijah cały czas działał. Przelawszy moc duchową do stóp, wybił się z gracją, wykonując kilka salt do tyłu, nim znalazł się tak wysoko, jak chciał. Z nogami do góry skumulował jeszcze więcej energii w swych ostrzach, by zaraz skręcić całe ciało, wykonując szerokie, koliste lecące cięcie. Świetlisty krąg śmiercionośnej mocy wgryzł się głęboko w podłoże, krojąc je z trzaskiem.
     Odbił się stopami od sufitu. Z całych sił, wybijając w nim dziurę i w pikującym locie zamachując się katanami. Rikimaru ledwie zdążył wystawić półtoraka poziomo nad swoją klatką piersiową, bo podwójne cięcie zza pleców z przerażającą siłą uderzyło w jego miecz. Musiał podeprzeć bok ostrza ochraniaczem drugiej ręki, by nie wyłamano mu nadgarstka. Słyszał trzask podłogi i wylatujące w powietrze drzazgi, ale widział tylko napierającego na niego Urijaha, którego ledwie powstrzymywał swą gardą.
— Nie tylko ciebie nie wolno lekceważyć — mruknął ślepiec... i wystrzelił. Fala uderzeniowa grzmotnęła w całą przednią połowę Rikimaru, raptownie wgniatając go w naciętą podłogę... która zapadła się i pomknęła w dół. Okrągła, drewniana scena stworzona przez Urijaha spadła najpierw jedno piętro niżej, a chwilę później okazało się, że na tym nie poprzestanie. Wybiło podłogę również na drugim piętrze od góry. Młodzieńcowi zawirowało przed oczami. Widział dokoła ściany i meble, które mijał z dużą prędkością. Widział krew, która wyciekła mu przez otwarte usta, a którą wyprzedził w drodze na dół. Widział zimny wyraz twarzy ślepca, który zaskoczył go swymi umiejętnościami.
     A potem zobaczył, jak półtorak pęka pod naporem katan. I jak pojawiają mu się one przed oczami...

Koniec Rozdziału 214
Następnym razem: Joker