ROZDZIAŁ 225
— Nie używaj go, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne — przykazał stanowczo Tora, patrząc na Stana znad blatu ich okrągłego stołu w jadalni. Nie było tam już nikogo poza Wyższą Izbą, a szczegółowy plan Dworzyszcza leżał rozłożony, jak obrus. Spojrzenia wszystkich skupiły się na Marionetkarzu, który wszystkich swoich ludzi usunął z sali, by nie musieli tego słuchać.
— Nie jestem psycholem, Tora. Użyję Punishera tylko jeśli Carver okaże się dla mnie zbyt silny — upierał się jednooki, opierając się umięśnionymi łapami o mapę budynku. — Załatwię go, nie martw się. Znacie mnie - potrzeba meteoru, żeby mnie powalić!
— Wolałbym, żebyś wcale go nie używał, Stan. Jeśli sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót, po prostu się wycofajcie. Wszyscy. Chcę uniknąć jakichkolwiek strat, jeśli w ogóle jest to możliwe, a wystarczy jeden Punisher, żebyśmy stracili co najmniej jednego z nas — stwierdził lider, a stojący obok Urijah pokiwał z powagą głową.
— Hisato ma rację. Jeśli nie zdołasz pokonać Wilkołaka bez używania Punishera, uciekaj. Niech twoi ludzie się przegrupują i wycofają wgłąb Dworzyszcza. Do tego czasu ktoś z nas na pewno będzie w stanie wam pomóc. Wystarczy, że osłabisz Carvera. Samo to przybliży nas do zwycięstwa — rzekł uspokajająco, lecz podziałało to na Stana, jak płachta na byka. Mężczyzna przywalił pięścią w stół, który natychmiast pękł po jego stronie, hamując dyskusję.
— Nie bądźcie głupi! Nie będziemy walczyć z małymi dziećmi! Ci ludzie przyjdą tu, żeby nas zniszczyć. Żadne z nas może nie być w stanie pomóc drugiemu. Musimy w miarę możliwości radzić sobie sami! Wcale mi się to nie podoba, ale po to mam Punishera, żeby z niego korzystać. Zmiotę Carvera! Moi ludzie są na to gotowi. Z radością się poświęcą, jeśli zajdzie taka potrzeba, a przecież nikt nie powiedział, że sam nie dam pchlarzowi rady! — zbulwersował się jednooki. Wycofywanie się, walka obronna ani ataki z zaskoczenia nie były jego domeną. Był takim samym typem człowieka, jak przeciwnik, którego zadeklarował się pokonać. — Tora! — krzyknął do lidera, choć ten stał raptem półtora metra od niego. — Pozwól mi to zrobić po mojemu! Nie będzie żadnych strat, obiecuję! Nigdy cię nie zawiodłem, prawda? Rozwalimy Wilkołaka!
— Stan... — zawiesił głos Hisato, namyślając się. — ...zgoda. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, przegrupujcie się tutaj. Ściągnę moją walkę w to miejsce, więc w razie czego dam radę pomóc. Chcę, żebyś mi obiecał, że to zrobisz, Stan — zażądał twardo i nieustępliwie Tora, mierząc wyższego i starszego mężczyznę wzrokiem.
— Ech... okej. Kiedy tylko uznam, że nie mamy szans pokonać Carvera, wycofamy się.
***
— Bez opcji — prychnął w duchu jednooki, przypomniawszy sobie o ostatniej naradzie Wyższej Izby. — Nie ma takiego wyzwania, przed którym bym uciekł. Czy to Carver, czy Bachir, czy inny Orias, nie wycofam się. Nie umiem, nie potrafię. Nikt nie będzie mi ratował dupy. Wybacz, Tora, ale zajmij się swoim przeciwnikiem. Poświęciłbym o wiele więcej, niż kilka żyć, żeby zapewnić nam zwycięstwo! — zdecydował Stan, wyrzucając przed siebie trzymaną do tej pory na wysokości biodra pięść w kierunku stojącego w miejscu bez ręki, ucha i kawałka boku Wilkołaka. Kolejny Punisher, kolejny ogromny strumień przezroczystej mocy duchowej wypłynął z ręki Marionetkarza, niszcząc wszystko na swojej drodze.
Bruce przyjął go frontalnie. Najbardziej niszczycielską siłę, jaką kiedykolwiek odczuł na swojej skórze. To uczucie było dla niego niemal nostalgiczne. Od tak dawna nie musiał martwić się o utwardzanie swojego ciała energią duchową, że niemalże zapomniał, jak się to robi. A teraz manewr ten był jedynym ratunkiem przed tym, co Generałowi było jeszcze bardziej obce i absurdalne - przed śmiercią. Pół instynktownie, pół świadomie, Carver skoncentrował całą wyciekającą z niego moc duchową na wzmocnienie całej powierzchni ciała do stopnia, w którym zaczął przypominać starożytną rzeźbę nietkniętą zębem czasu.
A potem nagle, w mgnieniu oka poczuł się, jakby uderzył go tir. Nie, nie tir - pociąg. Samolot pasażerski, Titanic, walące się World Trade Center. Nie potrafił porównać tego ataku do czegokolwiek innego. Nawet Hariyama tak mocno nie uderzał. Nawet Bachir nie wywoływał takiej presji. Nawet zdeformowany Julius nie mógłby nigdy zabić go jednym atakiem, a ten niedorastający mu do pięt jednooki kuglarz zmuszał go do czegoś takiego. Ledwo widoczny zarys Punishera wyżłobił szeroki na kilka metrów ślad w podłodze, a uderzony nim Carver został odepchnięty kilkanaście metrów dalej - bez nowych obrażeń.
— Kurwa, co jest? Przecież ten facet nie ma w sobie dość mocy, żeby tak przypieprzyć. Ma raptem trzy ogniwa przy moich czterech. Żeby wykonać taki atak, musiałby wydusić z siebie połowę swojej energii, ale on ma jej tyle samo, co przed chwilą! Co to za popierdolony atak? — awanturował się w myślach Bruce, starając się opanować swą żądzę krwi. To też wiele znaczyło. Nigdy dotąd nie musiał tego robić - cofać się, powstrzymywać, bronić, unikać, myśleć. Mógł, ale tego nie robił, bo przecież nikt nie był w stanie tak po prostu go zabić. Nikt nie mógł go zlekceważyć, bo kiedy tylko ktoś to zrobił, umierał.
— Nie mam ręki. I boku. I ucha. I kawałka jebanej czaszki, ale tylko wierzchu. Nie zregeneruję tego. Nie teraz, teraz nie zdążę. Gdybym chciał to mieć "na już", zostałoby mi za mało energii na odparcie kolejnego ataku. Unik? Nie uniknę. To gówno jest za szybkie. Mogę tylko blokować. Zresztą długo nie poblokuję. Parę takich ciosów i skończy mi się moc. A wtedy One Hit - One Kill. Co robić? Kurwa, nie jestem za dobry w myśleniu. Może po prostu będę atakował? Jeśli ruszę na niego biegiem, to wyjdę na plus, choćby nawet odpychał mnie każdym atakiem. Muszę tylko się do niego dostać i go wykończyć. Tym razem bez pierdolenia, bez czekania na fajerwerki - zajebię go i koniec — postanowił po dłuższej chwili zadumy Generał, podczas gdy jego przeciwnik znów wystawił swój łokieć za plecy, gotów do ponowienia swojego ataku.
Stan milczał. Czekał. Nie mógł sobie pozwolić na ani jedno pudło. Każdy strzał oznaczał koniec jednego ze Spaczonych, którym przecież samodzielnie zwrócił życie. Do tej pory poświęcił już dwie osoby, podczas gdy Carver samodzielnie zamordował lub wyłączył z walki kilkanaście. W dalszym ciągu miał około 280-ciu osób. 280 regularnych strzałów. Nie było możliwości porażki. Przed jednookim malowało się tylko i wyłącznie zwycięstwo - gorzkie, żałosne, tchórzliwe, niesprawiedliwe, lecz mimo wszystko zwycięstwo.
Wilkołak w pewnym momencie bez ostrzeżenia pomknął ku Marionetkarzowi z nisko pochylonymi plecami i żądzą krwi wypisaną na twarzy. Krwistoczerwona energia duchowa wnikała pod skórę, nurkowała pomiędzy mięśnie i oplatała ciasno wszelkie kości - wszystko po to, by mężczyzna był w stanie wytrzymać kolejny wystrzał. Najwięcej mocy o dziwo zbierało się jednak z tyłu - w plecach, barkach, lędźwiach, a nawet samych nogach. Jednooki tego nie widział. Nie musiał. Jeśli ktokolwiek był zobligowany do lękania się o swoje życie, nazywał się Bruce Carver. On musiał tylko uderzyć w jego stronę... i przy odrobinie szczęścia zabić dwie osoby, zamiast jednej. Kilka pięter na górze raptownie rozpadł się kolejny klucz.
Wyzwolona w wyrzucanej pięści moc duchowa eksplodowała, rozszerzając się do rozmiarów tunelu kolejowego. Z tej odległości energia zdawała się być bardziej widoczna. W końcu jej zarys dosłownie rozbijał na atomy wierzch podłogi, a Carver mógłby przysiąc, że anihiluje nawet powietrze. Biegnący Wilkołak zderzył się z nadciągającym Punisherem frontalnie, nawet nie próbując oceniać swoich szans. Jego natarcie nie było jednak tak bezmyślne, jak mogło się zdawać. Nadmiar zmagazynowanej w plecach czerwonej mocy wystrzelił do tyłu pod postacią fali uderzeniowej, mając na celu ograniczenie odrzutu po zderzeniu się z Punisherem. Dwie potęgi przez moment przepychały się między sobą, lecz ostatecznie Generał ustał na nogach. Dźwięk pękających żeber, wepchniętych wgłąb klatki piersiowej siłą uderzenia rozszedł się po całej sali, ale Carver zignorował to i parł dalej w stronę wroga.
— Pojebany atak. To jakby wystrzelić torpedę z pistoletu. Nie mam jebanego pojęcia, jak on to robi, ale takie coś mnie nie zatrzyma — pomyślał Generał, powtórnie pompując swoją energię w całe ciało i tym razem wykorzystując jeszcze większą jej ilość.
— Z czego cię zrobili, do cholery? — rozwścieczył się jednooki, cofając za siebie lewy łokieć. — Mam tego o wiele więcej, głupcze. Double Punisher! — Przezroczysta energia duchowa, której obły, podłużny kształt przypominał gigantycznego węża wytoczyła się w jednej chwili z wyrzuconej pięści Marionetkarza, zajmując jeszcze szerszy obszar, niż wcześniej. Rozpędzona masa uderzyła w cały front Carvera, niczym spadająca na wybrzeże fala tsunami, na moment zapowiadając całkowite zniszczenie Generała. Strumień wydrążył jeszcze głębszą i dłuższą ścieżkę w podłodze oraz samym fundamencie...
...ale Carver żył. Już nie biegł, już tylko kroczył, oddalony o kilka metrów od swojego nieruchomego przeciwnika. Szeroko otwarte oko, to jedno, które nie wypłynęło po pierwszym Punisherze zdawało się nie widzieć przed sobą nic poza Stanem. Czerwonej koszulki Wilkołaka już nie było. Nie było też większości skóry na jego torsie, a nawet części odsłoniętych mięśni. Ugięte kolana wyglądały, jak spiłowane, jak starte na jakiejś wyjątkowo ostrej powierzchni. Zaciśnięte w gniewie zęby nosiły ślady licznych pęknięć. Wilkołaka jednak nie można było zatrzymać. On już od dawna nie czuł bólu. Odkąd wpadł w szał, odkąd z sekundy na sekundę robił się coraz szybszy, silniejszy i wytrzymalszy, wycierając podłogę Marionetkarzem. Ten człowiek nie mógł pozwolić, by jego starania poszły na marne. Jego duma i żądza krwi, jego arogancka, lecz nieposkromiona pewność siebie - żadna z tych rzeczy nie pozwalała mu się zatrzymać ani nawet zmienić strategii walki. Do końca był sobą.
— Nie pierdol! Ile osób mam poświęcić, żebyś padł?! — przeszło przez myśl oniemiałemu Stanowi. Znów przypomniała mu się ostatnia narada i jego gotowość do poświęcenia takiej ilości marionetek, do jakiej zmusi go Wilkołak. Teraz jednak zaczynał tracić tę pewność. Tracił grunt pod nogami. Natychmiast przygotował się do kolejnego Punishera, lecz wtedy ledwo idący Carver rzucił się na jego rękę, niczym wygłodniały brytan na oferowany mu płat mięsa. Wbrew wszelkim przewidywaniom z całej siły chwycił Stana za ramię swoją jedyną dłonią. Z nozdrzy na jego wygiętej w gniewie twarzy zdawała się ulatywać para. Brakowało mu jednak sił na natychmiastowe zaatakowanie schwytanego oponenta.
— Triple Punisher! — W mgnieniu oka lewa pięść jednookiego zetknęła się z podbródkiem Wilkołaka. Trzech ocalonych Spaczonych straciło życia, trzy klucze rozpadły się... i trzy ładunki uderzyły w głowę Carvera przy niemal zerowym dystansie. Dopiero wtedy Stan zauważył, że Generał wbił swoje stopy wgłąb fundamentu, ale nie miało to przecież żadnego znaczenia. To był pewny strzał. Natychmiastowa śmierć. Trzykrotność tego, co anihilowało jego rękę. Musiało zabić nawet Wilkołaka.
Stopy Carvera uniosły się spod powierzchni ziemi, wyrywając grube kawałki zabetonowanego gruzu i wystrzeliwując je dookoła. Wystrzał Punishera przeszedł przez głowę Bruce'a, a zaraz potem momentalnie przez całe pomieszczenie, skośnie rozbijając kawał sufitu i przenikając następne piętro, gdzie dopiero wydostał się na zewnątrz, w deszcz. Stan nie dał się unieść wraz z przeciwnikiem. Zbyt twardo stał na ziemi. Zbyt wiele energii - swojej energii - ukradkiem zmagazynował w stopach, między nimi, a podłogą oraz pod samą podłogą. Jego nogi były jak głęboko zakorzenione, tysiącletnie drzewo, a ściśnięta prawa ręka - jakby wykonano ją z heracleum. Czas zwolnił. Stanął. Drżał. Zdawał się poruszać nieznacznie naprzód, by zaraz równie nieznacznie cofnąć się z powrotem, nie mogąc podjąć decyzji.
— Moja twarz. Moja głowa. Moje... wszystko. Kurwa, nic nie widzę — pomyślał w letargu Carver, zawieszony w przestrzeni między życiem i śmiercią, przestrzeni tak ciemnej, że tylko jego serce mogło być ciemniejsze. — Chyba nie mam oczu... ale żyję, więc muszę jeszcze mieć mózg. Nie pamiętam, jak to się stało. Pewnie... użyłem całej energii duchowej, żeby obronić łeb. Całej? — Nie wierzył we wniosek, do którego sam doszedł. Drgnął, ni to zaskoczony, ni to... zaniepokojony. On, Bruce Carver. — Przy zerowej energii się umiera. To wiem nawet ja. Kurwa, co za cios. Ciosy, nie cios. Uderza, jakby miał pięść ogniw i każde z tych ogniw spożytkował tylko na trening swojej siły. Ja pierdolę, nic nie rozumiem. Przyjąłem kiedykolwiek coś takiego? Tak mocnego? Przeżyłem? Nie wiem. Może już nie żyję. Albo to jakiś Matrix.
I wtedy go olśniło. Przyjmował już silniejsze ciosy. Nieskończenie silniejsze. Ciosy tak potężne, że najstarsi Madnessi nie policzyliby wszystkich ogniw. Widok rozwartych, przerażonych oczu sinej, uduszonej własnoręcznie kobiety. Gnijące ciało jedynego wówczas przyjaciela. Uderzenie od tego mężczyzny. Od rudego, prostodusznego brodacza, dowódcy oddziału komandosów za życia i przywódcy Gwardii Madnessów po śmierci. "Ogarnij się, pierdolony gówniarzu!" powiedział wtedy Bruce'owi - w jego języku, po tym, jak wyciął w pień całe więzienie.
— Takiego ciosu mi nie zadasz, cwelu. Żadnego z nich. Nie mam przyjaciół, więc ich nie zabijesz. Nie mam kobiety, więc jej nie zabijesz. A od starego silniejszy nigdy nie będziesz! — zaryczał w otchłaniach swojego gasnącego umysłu. Obudził się. Nie czuł nic pod stopami, był w powietrzu, wyrzucony ostatnim Punisherem, lecz wciąż zaciskający palce na ramieniu Stana. Nie widział nic, ale teraz już nie musiał widzieć. Usłyszał, jak jego przeciwnik nerwowo wciąga powietrze, nie mogąc pojąć tego, co widział. Wilkołak z całej siły przyciągnął się do Marionetkarza, szarpnąwszy jego rękę i odgiąwszy głowę do tyłu.
— Hariyama Blaster! — Zamaszyście i bez cienia troski o swój stan fizyczny uderzył czołem w czubek głowy Marionetkarza, lądując na podłodze. Nie usłyszał odgłosu uderzenia, ale poczuł je w całym ciele. Poczuł rozchodzącą się wewnątrz falę i to ta fala podpowiedziała mu, że atak faktycznie podziałał. Że Stan nie zdołał się przed tym obronić i że mógł uderzyć w niego ponownie. Zrobił to, wygiąwszy głowę jeszcze bardziej, natychmiastowo po poprzedniej próbie. Nic nie widział, nie słyszał, jego węch też nie działał, energia duchowa w jego ciele chyba nie istniała...
...i nie było mniej istotnej rzeczy na świecie. Należało zadać ból, zniszczyć, zmiażdżyć, spieszyć się - póki on żył, póki dało się bić bez opamiętania, póki miał inicjatywę. Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz - głowa Carvera z ogromną prędkością wbijała się w głowę Marionetkarza. Uczucie pęknięcia rozchodziło się falami po całym ciele Wilkołaka - wielokrotnie. Uderzał dalej, niczym jakaś przerażająca, makabryczna wersja dzięcioła, rozłupując czaszkę przeciwnika bez cienia litości i zwątpienia. Rękę na jego ramieniu ściskał tak mocno, że do żadnej z kończyn nie dopływała krew. I bił. Bił i bił, a jego oponent zdawał się być coraz dalej od jego głowy - coraz więcej mijało czasu między zamachem Carvera i zderzeniem ze Stanem.
Wibracja rozeszła się pod stopami uderzającego głową Bruce'a. Marionetkarz musiał paść. Tylko na kolana, z całą pewnością żył, ale przy odrobinie szczęścia seria ciosów i związany z nimi wstrząs mógł odebrać mu na moment świadomość. Ani jedna myśl nie przeszła przez głowę Wilkołaka, jeśli jeszcze miał jakąś głowę. Tym niemniej jednak odruchowo, instynktownie mężczyzna wraził wszystkie palce lewej dłoni w miejsce, w którym miał nadzieję odnaleźć brzuch wroga. Chyba trafił. Przebił coś miękkiego, poczuł ciecz na palcach, poczuł ciepło, gorąco, poczuł rozpacz, ale nie swoją. Szarpnął z całej siły w bok. Palce, niczym niezniszczalne, ostrzejsze od brzytwy noże otworzyły brzuch Stana w pięciu miejscach. Polała się krew, lecz Carver tego nie widział, nie czuł, nie obejmował myślami, bo nie miał żadnych myśli.
— Cooooooooo — powiedziała myśl wewnątrz głowy mężczyzny o jednym oku. Rozpływała się w czasie i przestrzeni, rozwarstwiała, ciągnęła echem przez eony i przez lata świetlne. Obraz malujący się przed okiem przypominał roztrzaskane lustro. Roztrzaskany ekran telewizora, z którego wydobywał się gasnący, przerywany sygnał. — Cooo się staooo? Się dzieje... coooo? — myślał uporczywie, starając się dokopać do jakichś zarzewi świadomości, od których mógłby szybko zacząć odbudowę swojego "ja". Widział coraz więcej. Ekran miał coraz mniej pęknięć, był coraz pełniejszy, zakłócenia znikały stopniowo, powoli, przez ery, eony, oceany czasu. Czyjeś ugięte, trzęsące się nogi były pierwszym, co zobaczył jednooki.
— Myśl, kurwa, myśl! Co się stało? Kiedy się stało? Co ze mną? Żyję? Rusz się. Ciało, rusz się! Oddech, pamiętaj o oddychaniu. Zacznij oddy... — Prawie się udławił. Gardło powiadomiło go o obecności krwi w przełyku zdecydowanie za późno i zdecydowanie nieprzyjemnie. Zwymiotował krwią, pochylając się i zalał czerwonymi wymiocinami... jelita. Wrzasnąłby, drgnąłby, odskoczyłby, ale nie miał jeszcze takiej kontroli nad ciałem. Wnętrzności powoli i spokojnie wynurzały się z szarpanych ran na jego brzuchu. Posoka lała mu się po karku, po plecach, po czole, przez brwi, po nosie, wpadła do oczodołu. Doznał olśnienia. Uderzył go lęk, niepokój, instynkt. Tak, instynkt - instynkt powrócił.
— Moja głowa. Dostałem w głowę, ale... on powinien być — uniósł wzrok — martwy! — Nie rozpoznawał głowy w bezkształtnej, soczyście czerwonej masie na czubku szyi Wilkołaka. To była po prostu... czerwień. Oblepiona jakimiś pozostałymi kawałkami zmasakrowanych kości, bardzo silnie unerwiona, z dosłownie nietkniętym mózgiem, ale w zasadzie niczym więcej. Nie dało się z tego czegoś wyodrębnić nosa, nie było uszu, wystrzał Punishera dosłownie anihilował szczękę, zmiatając ją na proch, rozbijając na atomy. Odsłonięty, polany krwią i przyozdobiony kawałkami głowy mózg był jedynym, co pozostało w miejscu prawdziwej głowy, a widok ten zaskakiwał oraz przerażał tak bardzo, że Stan na kilka chwil kompletnie zapomniał o walających się po podłodze flakach i o swojej zupełnie roztrzaskanej czaszce.
— Nic z tego nie rozumiem! Jak to jest możliwe? Jak można przeżyć coś takiego? Jak można stać i walczyć pomimo takiego stanu? Jego głowa... wyglądała tak jeszcze przed tym, jak rozwalił mi łeb, czy dopiero po? Nieważne, to wciąż absurd. ABSURD! Przecież on już nie ma mocy duchowej! Są jakieś granice, do kurwy! — przekonywał sam siebie Stan, drżącymi rękoma chwytając delikatnie wypływające jelita i bezmyślnie usiłując wsadzić je sobie z powrotem do środka. Trząsł się, jak na granicy śmierci z zimna, miał ochotę wymiotować, ból w głowie rąbał na kawałki całe jego ciało, niczym nalot bombowy. Umierał. Umierał, a wraz z nim umierały jeszcze prawie trzy setki marionetek. Co gorsza, jego przeciwnik... "żył", a przynajmniej sprawiał takie wrażenie, choć przypominał już bardziej groteskowy, zmasakrowany posąg. Z każdym ukradkowym, przerażonym spojrzeniem jednooki pojmował coraz bardziej, dlaczego cały świat bał się Bruce'a Carvera. Wilkołak bowiem nie mógł być człowiekiem. Po prostu nie mógł. Wykraczał poza logikę, poza wszelkie prawa, poza ludzkie pojmowanie, pojmowanie Madnessów, poza wiedzę uczonych i wiedzę pism, poza czasy, w których egzystował.
— A jednak nie jesteś w stanie mnie zabić... lub też nie chcesz. Może ostatki sił wykorzystałeś, by doprowadzić mnie na granicę między życiem i śmiercią... a teraz w spokoju sobie umierasz, patrząc jak ja umieram. Kurwa, nie czuję rąk ani nóg. Moja głowa... Zaryzykowałem tak wiele, złamałem dane Torze słowo, straciłem tylu ludzi, a mimo to ja klękam, kiedy ty stoisz. To niesprawiedliwe, Wilkołaku. Niesprawiedliwe! — Desperacko skumulował moc duchową, nagimi dłońmi blokując wnętrznościom drogę poza brzuch. Energia rozlała się wpierw wokół niego, zanim dotarła do ran, by móc je zasklepić. Gdy jednak tylko zamigotało jej jaskrawe światło... martwy posąg Generała Carvera niespodziewanie ożył.
— Naprawdę jesteś potworem — pomyślał gorzko Stan, lecz na głos tylko zawył z bólu, gdy paluchy lewej dłoni zanurzyły się w jego zasklepionym, spalonym oczodole, zablokowując się wewnątrz, niczym żywe haki. Ból i pędzące za nim konwulsje okazały się tak silne, że ślina Marionetkarza spieniła się, a zalegająca w ustach krew zabarwiła ją na różowo. Zaczepione o dołek oczny palce poderwały mężczyznę w górę, odrywając jego kolana, a zaraz później stopy od podłogi, co bolało jeszcze bardziej.
— Jesteś potworem. Nie widzę innego wyjaśnienia. Nie wierzę w to, co widzę i nie chcę tego pamiętać. Nikomu o tym nie opowiem. Nie pożyję wystarczająco długo, by komukolwiek opowiedzieć... ale nie pozwolę, żebyś wyszedł z tego pokoju o własnych siłach. Jeśli chcesz tylko walczyć z potworem, możesz być kimkolwiek zechcesz. Żeby go jednak pokonać... potrzeba drugiego potwora — zdecydował, ledwo stawiając czoła swojemu bólowi. Obiecał. Tym razem chciał dotrzymać obietnicy. Tym razem chciał wreszcie zrobić coś, czego nie musiałby się wstydzić. Coś, przez co nie miałby koszmarów i nie musiałby spędzać nocy na dachu, wpatrzony w niebo, bojąc się zmrużyć oczu.
Zacisnął zęby i pięści. Jedynym okiem patrzył na nagi mózg, jakby widział w nim twarz swojego wroga. To była ostatnia osoba, z którą walczył i ostatnia, którą bez względu na wszystko musiał zniszczyć, rozerwać na strzępy, wymazać z kart historii. Mięśnie mężczyzny zaczęły wić się pod skórą, niczym syczące w gnieździe węże. Sama skóra wybrzuszała się i opadała, jakby przebiegały pod nią morskie fale. Ogromna chmura jaśniejących drobin spłynęła na parter przez dziurę w suficie. Niezmierzona ilość energii duchowej z rozbitych kluczy wnikała w każdą komórkę ciała Marionetkarza, stawiając na szali życie jego i wszystkich stworzonych przez niego marionetek. Ciało mężczyzny rozrastało się, pęczniało. Mięśnie rosły w siłę, gęstniały, stawał się wielokrotnie potężniejsze, niż kiedykolwiek. Zawieszony na palcach Carvera człowiek stawał wił się i rósł, przybierając na sile, deformował się i formował ponownie, jakby rozpychała go od wewnątrz absorbowana moc duchowa.
Jego stopy dotknęły podłogi, choć Wilkołak nadal trzymał go na tej samej wysokości. Urosły, rozrywając z trzaskiem buty. Pękły spodnie, pękła koszula, pękło całe ubranie od rozrastającego się ciała i pęczniejących, jak rzucona do wody gąbka mięśni. Stan nie był już człowiekiem. W istocie, przypominał go, nawet bardzo, lecz groteskowa góra mięśni szybko przybrała czarną barwę, gdy mężczyzna aktywował Madman Stream. Był teraz wielki. Przewyższał nawet Salvadora, miał prawie dwa i pół metra wzrostu, a jego skóra i tkanka mięśniowa przypominały czyste, lite heracleum, niemożliwe do przebicia ani zarysowania.
— Od teraz to walka z czasem. Zaabsorbowałem wszystkie klucze na raz. Będzie ich coraz mniej. Znika bezpowrotnie średnio jeden na sekundę, nawet nie licząc moich Punisherów. Mógłbym w tym stanie walczyć prawie cztery minuty, zanim wszyscy umrą. Nie... oni już umarli. Nie wolno mi o tym myśleć. I tak by zginęli, bo ja również zaraz umrę. Kurwa, tyle z mojej jebanej troski o ich życia. Pieprzony obłudnik z ciebie, Stan! — Sam doskonale rozumiał, jak straszne było to, co uczynił pod wpływem chwili. Bez zastanowienia poświęcił trzy setki uratowanych przez lata ludzi tylko po to, by zabić jednego. Zaśmiałby się, gdyby nie dostał szczękościsku pod wpływem gwałtownej metamorfozy. Nie miał zresztą czasu się z siebie śmiać.
— Zgiń w końcu! — skierował swoje myśli na Carvera. Teraz to Wilkołak zwisał bezradnie zaczepiony o jego oczodół. — Tenfold Punisher! — Jego zasoby mocy i czas życia skróciły się momentalnie o 10 żyć. O dziesięć kluczy, z siłą których bezlitośnie wbił pięść prosto w odkryty brzuch pozbawionego mocy Carvera.
Przezroczysty strumień destrukcji zmiótł Wilkołaka tak szybko, że przepoczwarzony mięśniak momentalnie stracił go z oczu. Siła i szybkość ataku były tak ogromne, że nawet kolosalny Stan uderzył plecami o przeciwległą ścianę. Gigantyczny, niewidzialny pal przemknął przez pomieszczenie, pchając bezwiedną marionetkę, jaką był teraz Generał Gwardii Madnessów. Podłoga i fundamenty przestały istnieć. Rozpadły się na atomy, tak gładko i równo, jakby od linijki. Przestała istnieć ściana, belki nośne, przestało istnieć całe piętro, rozrywane, niszczone i pożerane przez porażający Punisher. Atak przebił się przez calutki parter Dworzyszcza, zawalając wszystko na swej drodze i zmieniając wschodnie skrzydło w jedną, wielką kupę gruzu.
Cudem przypominał jeszcze człowieka. Tylko cud sprawił, że Bruce Carver miał jakiekolwiek ślady ludzkiej sylwetki, a cudem tym był fakt... że uderzenie Stana rozerwało go na pół. Podzielony poziomo na dwie części Generał zsunął się z ogromnego strumienia energii, uderzając z impetem o ścianę, którą ubabrał krwią. Oba kawałki mężczyzny wylądowały na stercie gruzu, bez życia, obok siebie. Z górnej połowy wypływały wnętrzności. Z części tej dolnej również. Kałuża czerwieni otoczyła nieruchomą, zmasakrowaną sylwetkę człowieka, który nie miał już twarzy, a tylko wsparty na resztkach głowy mózg z ironicznie nietkniętą siecią neuronową.
Wilkołak nie powinien był istnieć po przyjęciu dziesięciokrotnej wersji ataku, który wcześniej anihilował jego rękę. Tak zakładał plan Stana i wszelka logika, z której stworzył jego podwaliny. Marionetkarz poświęcił wszystkich swoich zwolenników, by doprowadzić to do końca. Uznał Carvera za większe zagrożenie, niż cała reszta grupy uderzeniowej razem wzięta. Mimo to jednak przepołowione ciało Bruce'a nie znikało, a jego nietknięty mózg i serce nadal funkcjonowały. Przyczyną tego stanu rzeczy było coś, czego nie można było przewidzieć - cud.
Nagły, przepotężny wstrząs wewnątrz ciała pokonanego Wilkołaka sprawił, że jego tors wręcz podskoczył w miejscu. Wszystkie mięśnie napięły się automatycznie, odkryty mózg zapulsował złowróżbnie, krew zaczęła niespodziewanie rozchodzić się po żyłach, choć w konsekwencji tego rozpływała się na podłodze. W mgnieniu oka ciało Bruce'a stało się niewidoczne... pochłonięte przez nieposkromiony ogrom czerwonej energii duchowej, tak agresywnej, że dosłownie dematerializowała podłogę, jakby tysiące małych szczęk próbowały ją przeżuć. W najmniej spodziewanym momencie Wilkołak wzniósł się na jeszcze większe wyżyny własnych możliwości. Piąte ogniwo mężczyzny uaktywniło się. Cała niewykorzystana nadwyżka mocy dołączyła do tego, czym dysponował do tej pory. Cała energia duchowa Generała zregenerowała się... i było jej teraz jeszcze więcej, niż normalnie.
Świadomość na powrót nawiedziła zmasakrowane ciało. Prawa pięść zacisnęła się, w gniewie, rozbijając podłogę z taką mocą, że pęknięcie przebiegło przez całe skrzydło Dworzyszcza, z prędkością błyskawicy docierając aż pod nogi oddalonego o kilkaset metrów Stana, napełniając go przerażeniem i niedowierzaniem. Liczba na lewym ramieniu Carvera wynosiła 666. Trzy szóstki pulsowały przez moment, lecz prędko przestały. Killcount Wilkołaka został wyzerowany, a ogromna fala czerwonej energii przyjęła fioletową barwę.
Bruce przyjął go frontalnie. Najbardziej niszczycielską siłę, jaką kiedykolwiek odczuł na swojej skórze. To uczucie było dla niego niemal nostalgiczne. Od tak dawna nie musiał martwić się o utwardzanie swojego ciała energią duchową, że niemalże zapomniał, jak się to robi. A teraz manewr ten był jedynym ratunkiem przed tym, co Generałowi było jeszcze bardziej obce i absurdalne - przed śmiercią. Pół instynktownie, pół świadomie, Carver skoncentrował całą wyciekającą z niego moc duchową na wzmocnienie całej powierzchni ciała do stopnia, w którym zaczął przypominać starożytną rzeźbę nietkniętą zębem czasu.
A potem nagle, w mgnieniu oka poczuł się, jakby uderzył go tir. Nie, nie tir - pociąg. Samolot pasażerski, Titanic, walące się World Trade Center. Nie potrafił porównać tego ataku do czegokolwiek innego. Nawet Hariyama tak mocno nie uderzał. Nawet Bachir nie wywoływał takiej presji. Nawet zdeformowany Julius nie mógłby nigdy zabić go jednym atakiem, a ten niedorastający mu do pięt jednooki kuglarz zmuszał go do czegoś takiego. Ledwo widoczny zarys Punishera wyżłobił szeroki na kilka metrów ślad w podłodze, a uderzony nim Carver został odepchnięty kilkanaście metrów dalej - bez nowych obrażeń.
— Kurwa, co jest? Przecież ten facet nie ma w sobie dość mocy, żeby tak przypieprzyć. Ma raptem trzy ogniwa przy moich czterech. Żeby wykonać taki atak, musiałby wydusić z siebie połowę swojej energii, ale on ma jej tyle samo, co przed chwilą! Co to za popierdolony atak? — awanturował się w myślach Bruce, starając się opanować swą żądzę krwi. To też wiele znaczyło. Nigdy dotąd nie musiał tego robić - cofać się, powstrzymywać, bronić, unikać, myśleć. Mógł, ale tego nie robił, bo przecież nikt nie był w stanie tak po prostu go zabić. Nikt nie mógł go zlekceważyć, bo kiedy tylko ktoś to zrobił, umierał.
— Nie mam ręki. I boku. I ucha. I kawałka jebanej czaszki, ale tylko wierzchu. Nie zregeneruję tego. Nie teraz, teraz nie zdążę. Gdybym chciał to mieć "na już", zostałoby mi za mało energii na odparcie kolejnego ataku. Unik? Nie uniknę. To gówno jest za szybkie. Mogę tylko blokować. Zresztą długo nie poblokuję. Parę takich ciosów i skończy mi się moc. A wtedy One Hit - One Kill. Co robić? Kurwa, nie jestem za dobry w myśleniu. Może po prostu będę atakował? Jeśli ruszę na niego biegiem, to wyjdę na plus, choćby nawet odpychał mnie każdym atakiem. Muszę tylko się do niego dostać i go wykończyć. Tym razem bez pierdolenia, bez czekania na fajerwerki - zajebię go i koniec — postanowił po dłuższej chwili zadumy Generał, podczas gdy jego przeciwnik znów wystawił swój łokieć za plecy, gotów do ponowienia swojego ataku.
Stan milczał. Czekał. Nie mógł sobie pozwolić na ani jedno pudło. Każdy strzał oznaczał koniec jednego ze Spaczonych, którym przecież samodzielnie zwrócił życie. Do tej pory poświęcił już dwie osoby, podczas gdy Carver samodzielnie zamordował lub wyłączył z walki kilkanaście. W dalszym ciągu miał około 280-ciu osób. 280 regularnych strzałów. Nie było możliwości porażki. Przed jednookim malowało się tylko i wyłącznie zwycięstwo - gorzkie, żałosne, tchórzliwe, niesprawiedliwe, lecz mimo wszystko zwycięstwo.
Wilkołak w pewnym momencie bez ostrzeżenia pomknął ku Marionetkarzowi z nisko pochylonymi plecami i żądzą krwi wypisaną na twarzy. Krwistoczerwona energia duchowa wnikała pod skórę, nurkowała pomiędzy mięśnie i oplatała ciasno wszelkie kości - wszystko po to, by mężczyzna był w stanie wytrzymać kolejny wystrzał. Najwięcej mocy o dziwo zbierało się jednak z tyłu - w plecach, barkach, lędźwiach, a nawet samych nogach. Jednooki tego nie widział. Nie musiał. Jeśli ktokolwiek był zobligowany do lękania się o swoje życie, nazywał się Bruce Carver. On musiał tylko uderzyć w jego stronę... i przy odrobinie szczęścia zabić dwie osoby, zamiast jednej. Kilka pięter na górze raptownie rozpadł się kolejny klucz.
Wyzwolona w wyrzucanej pięści moc duchowa eksplodowała, rozszerzając się do rozmiarów tunelu kolejowego. Z tej odległości energia zdawała się być bardziej widoczna. W końcu jej zarys dosłownie rozbijał na atomy wierzch podłogi, a Carver mógłby przysiąc, że anihiluje nawet powietrze. Biegnący Wilkołak zderzył się z nadciągającym Punisherem frontalnie, nawet nie próbując oceniać swoich szans. Jego natarcie nie było jednak tak bezmyślne, jak mogło się zdawać. Nadmiar zmagazynowanej w plecach czerwonej mocy wystrzelił do tyłu pod postacią fali uderzeniowej, mając na celu ograniczenie odrzutu po zderzeniu się z Punisherem. Dwie potęgi przez moment przepychały się między sobą, lecz ostatecznie Generał ustał na nogach. Dźwięk pękających żeber, wepchniętych wgłąb klatki piersiowej siłą uderzenia rozszedł się po całej sali, ale Carver zignorował to i parł dalej w stronę wroga.
— Pojebany atak. To jakby wystrzelić torpedę z pistoletu. Nie mam jebanego pojęcia, jak on to robi, ale takie coś mnie nie zatrzyma — pomyślał Generał, powtórnie pompując swoją energię w całe ciało i tym razem wykorzystując jeszcze większą jej ilość.
— Z czego cię zrobili, do cholery? — rozwścieczył się jednooki, cofając za siebie lewy łokieć. — Mam tego o wiele więcej, głupcze. Double Punisher! — Przezroczysta energia duchowa, której obły, podłużny kształt przypominał gigantycznego węża wytoczyła się w jednej chwili z wyrzuconej pięści Marionetkarza, zajmując jeszcze szerszy obszar, niż wcześniej. Rozpędzona masa uderzyła w cały front Carvera, niczym spadająca na wybrzeże fala tsunami, na moment zapowiadając całkowite zniszczenie Generała. Strumień wydrążył jeszcze głębszą i dłuższą ścieżkę w podłodze oraz samym fundamencie...
...ale Carver żył. Już nie biegł, już tylko kroczył, oddalony o kilka metrów od swojego nieruchomego przeciwnika. Szeroko otwarte oko, to jedno, które nie wypłynęło po pierwszym Punisherze zdawało się nie widzieć przed sobą nic poza Stanem. Czerwonej koszulki Wilkołaka już nie było. Nie było też większości skóry na jego torsie, a nawet części odsłoniętych mięśni. Ugięte kolana wyglądały, jak spiłowane, jak starte na jakiejś wyjątkowo ostrej powierzchni. Zaciśnięte w gniewie zęby nosiły ślady licznych pęknięć. Wilkołaka jednak nie można było zatrzymać. On już od dawna nie czuł bólu. Odkąd wpadł w szał, odkąd z sekundy na sekundę robił się coraz szybszy, silniejszy i wytrzymalszy, wycierając podłogę Marionetkarzem. Ten człowiek nie mógł pozwolić, by jego starania poszły na marne. Jego duma i żądza krwi, jego arogancka, lecz nieposkromiona pewność siebie - żadna z tych rzeczy nie pozwalała mu się zatrzymać ani nawet zmienić strategii walki. Do końca był sobą.
— Nie pierdol! Ile osób mam poświęcić, żebyś padł?! — przeszło przez myśl oniemiałemu Stanowi. Znów przypomniała mu się ostatnia narada i jego gotowość do poświęcenia takiej ilości marionetek, do jakiej zmusi go Wilkołak. Teraz jednak zaczynał tracić tę pewność. Tracił grunt pod nogami. Natychmiast przygotował się do kolejnego Punishera, lecz wtedy ledwo idący Carver rzucił się na jego rękę, niczym wygłodniały brytan na oferowany mu płat mięsa. Wbrew wszelkim przewidywaniom z całej siły chwycił Stana za ramię swoją jedyną dłonią. Z nozdrzy na jego wygiętej w gniewie twarzy zdawała się ulatywać para. Brakowało mu jednak sił na natychmiastowe zaatakowanie schwytanego oponenta.
— Triple Punisher! — W mgnieniu oka lewa pięść jednookiego zetknęła się z podbródkiem Wilkołaka. Trzech ocalonych Spaczonych straciło życia, trzy klucze rozpadły się... i trzy ładunki uderzyły w głowę Carvera przy niemal zerowym dystansie. Dopiero wtedy Stan zauważył, że Generał wbił swoje stopy wgłąb fundamentu, ale nie miało to przecież żadnego znaczenia. To był pewny strzał. Natychmiastowa śmierć. Trzykrotność tego, co anihilowało jego rękę. Musiało zabić nawet Wilkołaka.
Stopy Carvera uniosły się spod powierzchni ziemi, wyrywając grube kawałki zabetonowanego gruzu i wystrzeliwując je dookoła. Wystrzał Punishera przeszedł przez głowę Bruce'a, a zaraz potem momentalnie przez całe pomieszczenie, skośnie rozbijając kawał sufitu i przenikając następne piętro, gdzie dopiero wydostał się na zewnątrz, w deszcz. Stan nie dał się unieść wraz z przeciwnikiem. Zbyt twardo stał na ziemi. Zbyt wiele energii - swojej energii - ukradkiem zmagazynował w stopach, między nimi, a podłogą oraz pod samą podłogą. Jego nogi były jak głęboko zakorzenione, tysiącletnie drzewo, a ściśnięta prawa ręka - jakby wykonano ją z heracleum. Czas zwolnił. Stanął. Drżał. Zdawał się poruszać nieznacznie naprzód, by zaraz równie nieznacznie cofnąć się z powrotem, nie mogąc podjąć decyzji.
— Moja twarz. Moja głowa. Moje... wszystko. Kurwa, nic nie widzę — pomyślał w letargu Carver, zawieszony w przestrzeni między życiem i śmiercią, przestrzeni tak ciemnej, że tylko jego serce mogło być ciemniejsze. — Chyba nie mam oczu... ale żyję, więc muszę jeszcze mieć mózg. Nie pamiętam, jak to się stało. Pewnie... użyłem całej energii duchowej, żeby obronić łeb. Całej? — Nie wierzył we wniosek, do którego sam doszedł. Drgnął, ni to zaskoczony, ni to... zaniepokojony. On, Bruce Carver. — Przy zerowej energii się umiera. To wiem nawet ja. Kurwa, co za cios. Ciosy, nie cios. Uderza, jakby miał pięść ogniw i każde z tych ogniw spożytkował tylko na trening swojej siły. Ja pierdolę, nic nie rozumiem. Przyjąłem kiedykolwiek coś takiego? Tak mocnego? Przeżyłem? Nie wiem. Może już nie żyję. Albo to jakiś Matrix.
I wtedy go olśniło. Przyjmował już silniejsze ciosy. Nieskończenie silniejsze. Ciosy tak potężne, że najstarsi Madnessi nie policzyliby wszystkich ogniw. Widok rozwartych, przerażonych oczu sinej, uduszonej własnoręcznie kobiety. Gnijące ciało jedynego wówczas przyjaciela. Uderzenie od tego mężczyzny. Od rudego, prostodusznego brodacza, dowódcy oddziału komandosów za życia i przywódcy Gwardii Madnessów po śmierci. "Ogarnij się, pierdolony gówniarzu!" powiedział wtedy Bruce'owi - w jego języku, po tym, jak wyciął w pień całe więzienie.
— Takiego ciosu mi nie zadasz, cwelu. Żadnego z nich. Nie mam przyjaciół, więc ich nie zabijesz. Nie mam kobiety, więc jej nie zabijesz. A od starego silniejszy nigdy nie będziesz! — zaryczał w otchłaniach swojego gasnącego umysłu. Obudził się. Nie czuł nic pod stopami, był w powietrzu, wyrzucony ostatnim Punisherem, lecz wciąż zaciskający palce na ramieniu Stana. Nie widział nic, ale teraz już nie musiał widzieć. Usłyszał, jak jego przeciwnik nerwowo wciąga powietrze, nie mogąc pojąć tego, co widział. Wilkołak z całej siły przyciągnął się do Marionetkarza, szarpnąwszy jego rękę i odgiąwszy głowę do tyłu.
— Hariyama Blaster! — Zamaszyście i bez cienia troski o swój stan fizyczny uderzył czołem w czubek głowy Marionetkarza, lądując na podłodze. Nie usłyszał odgłosu uderzenia, ale poczuł je w całym ciele. Poczuł rozchodzącą się wewnątrz falę i to ta fala podpowiedziała mu, że atak faktycznie podziałał. Że Stan nie zdołał się przed tym obronić i że mógł uderzyć w niego ponownie. Zrobił to, wygiąwszy głowę jeszcze bardziej, natychmiastowo po poprzedniej próbie. Nic nie widział, nie słyszał, jego węch też nie działał, energia duchowa w jego ciele chyba nie istniała...
...i nie było mniej istotnej rzeczy na świecie. Należało zadać ból, zniszczyć, zmiażdżyć, spieszyć się - póki on żył, póki dało się bić bez opamiętania, póki miał inicjatywę. Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz - głowa Carvera z ogromną prędkością wbijała się w głowę Marionetkarza. Uczucie pęknięcia rozchodziło się falami po całym ciele Wilkołaka - wielokrotnie. Uderzał dalej, niczym jakaś przerażająca, makabryczna wersja dzięcioła, rozłupując czaszkę przeciwnika bez cienia litości i zwątpienia. Rękę na jego ramieniu ściskał tak mocno, że do żadnej z kończyn nie dopływała krew. I bił. Bił i bił, a jego oponent zdawał się być coraz dalej od jego głowy - coraz więcej mijało czasu między zamachem Carvera i zderzeniem ze Stanem.
Wibracja rozeszła się pod stopami uderzającego głową Bruce'a. Marionetkarz musiał paść. Tylko na kolana, z całą pewnością żył, ale przy odrobinie szczęścia seria ciosów i związany z nimi wstrząs mógł odebrać mu na moment świadomość. Ani jedna myśl nie przeszła przez głowę Wilkołaka, jeśli jeszcze miał jakąś głowę. Tym niemniej jednak odruchowo, instynktownie mężczyzna wraził wszystkie palce lewej dłoni w miejsce, w którym miał nadzieję odnaleźć brzuch wroga. Chyba trafił. Przebił coś miękkiego, poczuł ciecz na palcach, poczuł ciepło, gorąco, poczuł rozpacz, ale nie swoją. Szarpnął z całej siły w bok. Palce, niczym niezniszczalne, ostrzejsze od brzytwy noże otworzyły brzuch Stana w pięciu miejscach. Polała się krew, lecz Carver tego nie widział, nie czuł, nie obejmował myślami, bo nie miał żadnych myśli.
— Cooooooooo — powiedziała myśl wewnątrz głowy mężczyzny o jednym oku. Rozpływała się w czasie i przestrzeni, rozwarstwiała, ciągnęła echem przez eony i przez lata świetlne. Obraz malujący się przed okiem przypominał roztrzaskane lustro. Roztrzaskany ekran telewizora, z którego wydobywał się gasnący, przerywany sygnał. — Cooo się staooo? Się dzieje... coooo? — myślał uporczywie, starając się dokopać do jakichś zarzewi świadomości, od których mógłby szybko zacząć odbudowę swojego "ja". Widział coraz więcej. Ekran miał coraz mniej pęknięć, był coraz pełniejszy, zakłócenia znikały stopniowo, powoli, przez ery, eony, oceany czasu. Czyjeś ugięte, trzęsące się nogi były pierwszym, co zobaczył jednooki.
— Myśl, kurwa, myśl! Co się stało? Kiedy się stało? Co ze mną? Żyję? Rusz się. Ciało, rusz się! Oddech, pamiętaj o oddychaniu. Zacznij oddy... — Prawie się udławił. Gardło powiadomiło go o obecności krwi w przełyku zdecydowanie za późno i zdecydowanie nieprzyjemnie. Zwymiotował krwią, pochylając się i zalał czerwonymi wymiocinami... jelita. Wrzasnąłby, drgnąłby, odskoczyłby, ale nie miał jeszcze takiej kontroli nad ciałem. Wnętrzności powoli i spokojnie wynurzały się z szarpanych ran na jego brzuchu. Posoka lała mu się po karku, po plecach, po czole, przez brwi, po nosie, wpadła do oczodołu. Doznał olśnienia. Uderzył go lęk, niepokój, instynkt. Tak, instynkt - instynkt powrócił.
— Moja głowa. Dostałem w głowę, ale... on powinien być — uniósł wzrok — martwy! — Nie rozpoznawał głowy w bezkształtnej, soczyście czerwonej masie na czubku szyi Wilkołaka. To była po prostu... czerwień. Oblepiona jakimiś pozostałymi kawałkami zmasakrowanych kości, bardzo silnie unerwiona, z dosłownie nietkniętym mózgiem, ale w zasadzie niczym więcej. Nie dało się z tego czegoś wyodrębnić nosa, nie było uszu, wystrzał Punishera dosłownie anihilował szczękę, zmiatając ją na proch, rozbijając na atomy. Odsłonięty, polany krwią i przyozdobiony kawałkami głowy mózg był jedynym, co pozostało w miejscu prawdziwej głowy, a widok ten zaskakiwał oraz przerażał tak bardzo, że Stan na kilka chwil kompletnie zapomniał o walających się po podłodze flakach i o swojej zupełnie roztrzaskanej czaszce.
— Nic z tego nie rozumiem! Jak to jest możliwe? Jak można przeżyć coś takiego? Jak można stać i walczyć pomimo takiego stanu? Jego głowa... wyglądała tak jeszcze przed tym, jak rozwalił mi łeb, czy dopiero po? Nieważne, to wciąż absurd. ABSURD! Przecież on już nie ma mocy duchowej! Są jakieś granice, do kurwy! — przekonywał sam siebie Stan, drżącymi rękoma chwytając delikatnie wypływające jelita i bezmyślnie usiłując wsadzić je sobie z powrotem do środka. Trząsł się, jak na granicy śmierci z zimna, miał ochotę wymiotować, ból w głowie rąbał na kawałki całe jego ciało, niczym nalot bombowy. Umierał. Umierał, a wraz z nim umierały jeszcze prawie trzy setki marionetek. Co gorsza, jego przeciwnik... "żył", a przynajmniej sprawiał takie wrażenie, choć przypominał już bardziej groteskowy, zmasakrowany posąg. Z każdym ukradkowym, przerażonym spojrzeniem jednooki pojmował coraz bardziej, dlaczego cały świat bał się Bruce'a Carvera. Wilkołak bowiem nie mógł być człowiekiem. Po prostu nie mógł. Wykraczał poza logikę, poza wszelkie prawa, poza ludzkie pojmowanie, pojmowanie Madnessów, poza wiedzę uczonych i wiedzę pism, poza czasy, w których egzystował.
— A jednak nie jesteś w stanie mnie zabić... lub też nie chcesz. Może ostatki sił wykorzystałeś, by doprowadzić mnie na granicę między życiem i śmiercią... a teraz w spokoju sobie umierasz, patrząc jak ja umieram. Kurwa, nie czuję rąk ani nóg. Moja głowa... Zaryzykowałem tak wiele, złamałem dane Torze słowo, straciłem tylu ludzi, a mimo to ja klękam, kiedy ty stoisz. To niesprawiedliwe, Wilkołaku. Niesprawiedliwe! — Desperacko skumulował moc duchową, nagimi dłońmi blokując wnętrznościom drogę poza brzuch. Energia rozlała się wpierw wokół niego, zanim dotarła do ran, by móc je zasklepić. Gdy jednak tylko zamigotało jej jaskrawe światło... martwy posąg Generała Carvera niespodziewanie ożył.
— Naprawdę jesteś potworem — pomyślał gorzko Stan, lecz na głos tylko zawył z bólu, gdy paluchy lewej dłoni zanurzyły się w jego zasklepionym, spalonym oczodole, zablokowując się wewnątrz, niczym żywe haki. Ból i pędzące za nim konwulsje okazały się tak silne, że ślina Marionetkarza spieniła się, a zalegająca w ustach krew zabarwiła ją na różowo. Zaczepione o dołek oczny palce poderwały mężczyznę w górę, odrywając jego kolana, a zaraz później stopy od podłogi, co bolało jeszcze bardziej.
— Jesteś potworem. Nie widzę innego wyjaśnienia. Nie wierzę w to, co widzę i nie chcę tego pamiętać. Nikomu o tym nie opowiem. Nie pożyję wystarczająco długo, by komukolwiek opowiedzieć... ale nie pozwolę, żebyś wyszedł z tego pokoju o własnych siłach. Jeśli chcesz tylko walczyć z potworem, możesz być kimkolwiek zechcesz. Żeby go jednak pokonać... potrzeba drugiego potwora — zdecydował, ledwo stawiając czoła swojemu bólowi. Obiecał. Tym razem chciał dotrzymać obietnicy. Tym razem chciał wreszcie zrobić coś, czego nie musiałby się wstydzić. Coś, przez co nie miałby koszmarów i nie musiałby spędzać nocy na dachu, wpatrzony w niebo, bojąc się zmrużyć oczu.
Zacisnął zęby i pięści. Jedynym okiem patrzył na nagi mózg, jakby widział w nim twarz swojego wroga. To była ostatnia osoba, z którą walczył i ostatnia, którą bez względu na wszystko musiał zniszczyć, rozerwać na strzępy, wymazać z kart historii. Mięśnie mężczyzny zaczęły wić się pod skórą, niczym syczące w gnieździe węże. Sama skóra wybrzuszała się i opadała, jakby przebiegały pod nią morskie fale. Ogromna chmura jaśniejących drobin spłynęła na parter przez dziurę w suficie. Niezmierzona ilość energii duchowej z rozbitych kluczy wnikała w każdą komórkę ciała Marionetkarza, stawiając na szali życie jego i wszystkich stworzonych przez niego marionetek. Ciało mężczyzny rozrastało się, pęczniało. Mięśnie rosły w siłę, gęstniały, stawał się wielokrotnie potężniejsze, niż kiedykolwiek. Zawieszony na palcach Carvera człowiek stawał wił się i rósł, przybierając na sile, deformował się i formował ponownie, jakby rozpychała go od wewnątrz absorbowana moc duchowa.
Jego stopy dotknęły podłogi, choć Wilkołak nadal trzymał go na tej samej wysokości. Urosły, rozrywając z trzaskiem buty. Pękły spodnie, pękła koszula, pękło całe ubranie od rozrastającego się ciała i pęczniejących, jak rzucona do wody gąbka mięśni. Stan nie był już człowiekiem. W istocie, przypominał go, nawet bardzo, lecz groteskowa góra mięśni szybko przybrała czarną barwę, gdy mężczyzna aktywował Madman Stream. Był teraz wielki. Przewyższał nawet Salvadora, miał prawie dwa i pół metra wzrostu, a jego skóra i tkanka mięśniowa przypominały czyste, lite heracleum, niemożliwe do przebicia ani zarysowania.
— Od teraz to walka z czasem. Zaabsorbowałem wszystkie klucze na raz. Będzie ich coraz mniej. Znika bezpowrotnie średnio jeden na sekundę, nawet nie licząc moich Punisherów. Mógłbym w tym stanie walczyć prawie cztery minuty, zanim wszyscy umrą. Nie... oni już umarli. Nie wolno mi o tym myśleć. I tak by zginęli, bo ja również zaraz umrę. Kurwa, tyle z mojej jebanej troski o ich życia. Pieprzony obłudnik z ciebie, Stan! — Sam doskonale rozumiał, jak straszne było to, co uczynił pod wpływem chwili. Bez zastanowienia poświęcił trzy setki uratowanych przez lata ludzi tylko po to, by zabić jednego. Zaśmiałby się, gdyby nie dostał szczękościsku pod wpływem gwałtownej metamorfozy. Nie miał zresztą czasu się z siebie śmiać.
— Zgiń w końcu! — skierował swoje myśli na Carvera. Teraz to Wilkołak zwisał bezradnie zaczepiony o jego oczodół. — Tenfold Punisher! — Jego zasoby mocy i czas życia skróciły się momentalnie o 10 żyć. O dziesięć kluczy, z siłą których bezlitośnie wbił pięść prosto w odkryty brzuch pozbawionego mocy Carvera.
Przezroczysty strumień destrukcji zmiótł Wilkołaka tak szybko, że przepoczwarzony mięśniak momentalnie stracił go z oczu. Siła i szybkość ataku były tak ogromne, że nawet kolosalny Stan uderzył plecami o przeciwległą ścianę. Gigantyczny, niewidzialny pal przemknął przez pomieszczenie, pchając bezwiedną marionetkę, jaką był teraz Generał Gwardii Madnessów. Podłoga i fundamenty przestały istnieć. Rozpadły się na atomy, tak gładko i równo, jakby od linijki. Przestała istnieć ściana, belki nośne, przestało istnieć całe piętro, rozrywane, niszczone i pożerane przez porażający Punisher. Atak przebił się przez calutki parter Dworzyszcza, zawalając wszystko na swej drodze i zmieniając wschodnie skrzydło w jedną, wielką kupę gruzu.
Cudem przypominał jeszcze człowieka. Tylko cud sprawił, że Bruce Carver miał jakiekolwiek ślady ludzkiej sylwetki, a cudem tym był fakt... że uderzenie Stana rozerwało go na pół. Podzielony poziomo na dwie części Generał zsunął się z ogromnego strumienia energii, uderzając z impetem o ścianę, którą ubabrał krwią. Oba kawałki mężczyzny wylądowały na stercie gruzu, bez życia, obok siebie. Z górnej połowy wypływały wnętrzności. Z części tej dolnej również. Kałuża czerwieni otoczyła nieruchomą, zmasakrowaną sylwetkę człowieka, który nie miał już twarzy, a tylko wsparty na resztkach głowy mózg z ironicznie nietkniętą siecią neuronową.
Wilkołak nie powinien był istnieć po przyjęciu dziesięciokrotnej wersji ataku, który wcześniej anihilował jego rękę. Tak zakładał plan Stana i wszelka logika, z której stworzył jego podwaliny. Marionetkarz poświęcił wszystkich swoich zwolenników, by doprowadzić to do końca. Uznał Carvera za większe zagrożenie, niż cała reszta grupy uderzeniowej razem wzięta. Mimo to jednak przepołowione ciało Bruce'a nie znikało, a jego nietknięty mózg i serce nadal funkcjonowały. Przyczyną tego stanu rzeczy było coś, czego nie można było przewidzieć - cud.
Nagły, przepotężny wstrząs wewnątrz ciała pokonanego Wilkołaka sprawił, że jego tors wręcz podskoczył w miejscu. Wszystkie mięśnie napięły się automatycznie, odkryty mózg zapulsował złowróżbnie, krew zaczęła niespodziewanie rozchodzić się po żyłach, choć w konsekwencji tego rozpływała się na podłodze. W mgnieniu oka ciało Bruce'a stało się niewidoczne... pochłonięte przez nieposkromiony ogrom czerwonej energii duchowej, tak agresywnej, że dosłownie dematerializowała podłogę, jakby tysiące małych szczęk próbowały ją przeżuć. W najmniej spodziewanym momencie Wilkołak wzniósł się na jeszcze większe wyżyny własnych możliwości. Piąte ogniwo mężczyzny uaktywniło się. Cała niewykorzystana nadwyżka mocy dołączyła do tego, czym dysponował do tej pory. Cała energia duchowa Generała zregenerowała się... i było jej teraz jeszcze więcej, niż normalnie.
Świadomość na powrót nawiedziła zmasakrowane ciało. Prawa pięść zacisnęła się, w gniewie, rozbijając podłogę z taką mocą, że pęknięcie przebiegło przez całe skrzydło Dworzyszcza, z prędkością błyskawicy docierając aż pod nogi oddalonego o kilkaset metrów Stana, napełniając go przerażeniem i niedowierzaniem. Liczba na lewym ramieniu Carvera wynosiła 666. Trzy szóstki pulsowały przez moment, lecz prędko przestały. Killcount Wilkołaka został wyzerowany, a ogromna fala czerwonej energii przyjęła fioletową barwę.
Koniec Rozdziału 225
Następnym razem: Człowiek bez celu