czwartek, 28 lipca 2016

Rozdział 231: Saint Effroi

ROZDZIAŁ 231

     Oparta lewym ramieniem o ścianę Cassandra osunęła się na podłogę, uderzając w nią kolanami. Mokre od potu pukle włosów zasłoniły jej czoło. Hiszpanka trzasnęła pięścią o dywan w wyrazie desperacji, silne poczucie bezsilności sprawiło, że zachciało jej się płakać.
     — Zawiodłam — wypominała sobie. — Prawie wszyscy zginęli. Joseph, Stan, Richard, Urijah, Yashiro, a teraz jeszcze Ichiro. Zginęli. Nie byłam przy nich, gdy umierali, a teraz, gdy już ich nie ma, ja dalej tkwię w tym samym miejscu, nie tknięta nawet palcem! — Z nieskrywaną nienawiścią i z łzami płynącymi po jej policzkach, wycieńczona kobieta spojrzała na swojego przeciwnika. Nie mogła nawet zobaczyć jego twarzy przez tę zimną maskę gazową. Ani razu nie usłyszała jego głosu, ani razu jej nie uderzył, nie popchnął, nie dotknął. Bawił się nią. Nie uronił kropli potu ani krwi, a na domiar złego, Cassandra do samego końca nie dała rady pojąć jego umiejętności.
     — Nie mogę nawet sprawdzić, co się dzieje z Alice. Nie pozwoli mi. Nie zdołam też dotrzeć do Chinedu, gdziekolwiek teraz jest. Tora... Hisato też walczy. Wiem o tym, czuję to i słyszę, ale nic nie mogę z tym zrobić! — pomyślała kobieta, spuszczając głowę. Spocone z desperackiego wysiłku ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Nie straciła nawet ułamka energii duchowej. Cała jej "walka" wyglądała tak samo od początku do końca. Gdy tylko próbowała użyć swojej mocy, wróg kopał powietrze, a moc wracała do niej niewykorzystana.
     — Brak mi pomysłów. Nie mam siły myśleć. Czemu musisz mnie torturować? Nie mógłbyś po prostu mnie zabić? Dlaczego?
      — Czemu mi to robisz?! — krzyknęła do odzianej w biel osoby... ale jej krzyk do nikogo nie dotarł. Nie było go. Gdziekolwiek się udał, jakiegokolwiek nie miałby powodu, zniknął bez śladu, gdy tylko na moment spuściła wzrok.
     Nie zastanawiała się ani chwili. Natychmiastowo podniosła się i zaczęła biec przed siebie. Czuła nieprzyjemne kłucie w boku i w mięśniach, informujące ją o wykorzystywaniu ciała ponad normę. To się jednak nie liczyło. Inni umierali lub już umarli, cierpieli znacznie bardziej, niż ona. Hiszpanka nie potrafiła pozwolić sobie na chwilę słabości.
     — Alice. Muszę się do niej dostać, zanim ktokolwiek ją znajdzie!

***

     Generał Noailles zaczynał powoli odczuwać zniecierpliwienie, drepcząc po osłaniającym z jednej strony Dworzyszcze lesie, do którego wykopał swojego przeciwnika. Deszcz lał, jak z cebra, niefortunnie przeciskając się między liśćmi drzew i pakując mu się prosto na kark. W innej sytuacji Francuz byłby z tego zadowolony, ale obecnie warunki atmosferyczne były jedynie źródłem jego irytacji. Cały czas musiał też zasklepiać ranę od noża w swoim boku, by przypadkiem nie powalił go krwotok. Przypominało to odrobinę naciąganie rozciętej skóry, by zasłonić dziurę i trzymanie jej jedną ręką przez kilka godzin.
     — Nie był to chyba mój najbardziej błyskotliwy pomysł... Gość, który potrafi się kamuflować raczej skorzysta na posłaniu go do lasu. Dopóki nie wróci do Dworzyszcza, nie muszę się zbytnio martwić, ale raz już dałem mu się zaskoczyć. Moje żebra pamiętają... — pomyślał Jean, po raz kolejny wracając do wyrąbanego w mokrej ziemi krateru - miejscu, w które uderzył spadający Chinedu. Murzyn z pewnością gdzieś się na niego czaił. Noailles nie wierzył w możliwość jego przedarcia się do bazy bez alarmowania go.
     Coś w końcu podkusiło go do sprawdzenia najmniej prawdopodobnego miejsca, w którym mógłby się ukryć nieprzyjaciel. Podszedł zaraz do krawędzi ziemistego krateru i ześliznął się po jego ściance na samo dno, oddalone od linii trawy o niecałe dwa metry. Nie musiał długo czekać na efekt. Desperacki chwyt zacisnął się na jego kostce. Diamentowa, choć brudna od błota dłoń wychynęła spod ziemi, próbując ponownie się w niej zatopić, tym razem chyba razem ze swą ofiarą. Francuz nie tracił czasu, by wytłumaczyć murzynowi, jak żmudne i rozczulająco bezmyślne były jego starania. Wystarczyło, że bez słowa schował ręce do kieszeni.
     Odbił się od mokrej, zapadającej się gleby z mocą, która dosłownie wyrwała pokiereszowanego Chinedu spod ziemi, rozsypując drobinki na wszystkie strony. Blondyn obrócił się w powietrzu, jakby starał się wykonać przewrotkę, lecz zamiast tego uniósł sobie oponenta nad głowę. Czarnoskóry mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nic nie ważył. Wrażenie to z kolei nasiliło się, gdy brutalne kopnięcie w plecy posłało go w dal, poprzez korony drzew i łamane dziesiątkami gałęzie. Diamentowego, choć brudnego od błota Chinedu nie dało się już spuścić z oczu, więc gdy tylko Noailles wylądował na ziemi, odbił się od niej i podążył za nim, zwinnie przeciskając się utworzoną przez niego w powietrzu "ścieżką".
     — Takimi prostymi sztuczkami go nie dorwę... ale jeśli dezaktywuję moją Syntezę, zginę na miejscu — pomyślał nerwowo Chinedu, niekontrolowanym lotem przebijając się przez las. Wciąż brakowało mu dużego fragmentu rozbitego boku. Wnętrzności mężczyzny nie wysypywały się z niego tylko dlatego, że całe jego wnętrze i zewnętrze składało się z diamentu. Noailles tymczasem, choć niezaprzeczalnie ranny, w ogóle nie musiał się obawiać o swoje życie.
     — Myśl... Myśl... Nie wiem, czy robi to specjalnie, ale posyła mnie z powrotem w stronę Dworzyszcza. Niedługo powinniśmy przelatywać nad zabudowaniami wioski. Wszyscy powinni siedzieć schowani w domach. Mógłbym tam walczyć, nie przejmując się ofiarami. Potrzebuję tylko chwili, żeby się przygotować. Jeśli uda mi się wykraść mu te kilka sekund, będę mógł spróbować jeszcze czegoś, zanim umrę — zaplanował sobie diamentowy człowiek, zaniżając pułap, powoli pozbawiany pędu.
     Chinedu wytrzeszczył oczy, przelatując tuż obok przyczepionego podeszwami do pnia drzewa Generała Noaillesa. Pojawił się praktycznie znikąd, z jego martwego punktu, tak szybko, że wyprzedził go w locie, by móc nonszalancko na niego poczekać. A potem zniknął również ze wspomnianego drzewa. Chinedu nie zauważył nawet, kiedy Francuz się odbił. Zobaczył tylko narastające falami wgłębienie w pniu, a po chwili walący się na ziemię pal. Blondyn z kolei pojawił się nagle za jego plecami, zagarniając bo zamaszystym kopnięciem, niczym sflaczałą, pokraczną karykaturę piłki. Diamentowy bok pękł, choć szczęśliwie nie dość mocno, by należało się tym przejmować. Nie bardziej, niż brakiem drugiego boku.
     Kameleon wzniósł się wbrew swej woli ponad korony drzew, zaciskając z bezsilności zęby i pięści. Jean nie dawał mu nawet szansy na obrócenie się. Nim murzyn się zorientował, Francuz z zawrotną prędkością wystrzelił w powietrze, w ślad za nim. Z ugiętymi w kolanach stopami zawisł bezpośrednio nad nim. Energia duchowa zebrała się w jego stopach, wirując i rozganiając krople deszczu. Generał rozprężył nogi w ułamku sekundy, uderzając obiema podeszwami w plecy przeciwnika. W tym samym momencie niedaleko uderzył też piorun. Chinedu przez moment miał wrażenie, że to on jakimś cudem go trafił.
     Zniknął. Poleciał w stronę ziemi z taką prędkością, że ktoś mógłby to wziąć za teleportację. Uczucie pękających pleców wibrowało w całym ciele Chinedu przez tę chwilę, gdy spadał. Potem zaś rozbił się z kolosalnym hukiem na samym środku wioski u podnóży Dworzyszcza. Ogromna ściana pyłu, kamieni i błota pofrunęła w górę, niemalże ukrywając wszelkie zabudowania. Lepki od deszczówki krater powstał w samym centrum osady.
     — Jest za szybki. Prawie wcale nie dotykam ziemi. Nic mu nie zrobię, jeśli będzie walczyć w takim tempie! — uświadomił sobie Chinedu, podpierając się na zagłębionych w błotnistej masie rękach. Odkleił twarz od podłoża. Brud spływał mu po policzkach, w ustach czuł piasek, który starał się wypluwać. Plecy promieniowały bólem. Nigdy dotąd utrzymywanie "kamuflażu" nie było dla niego tak wycieńczające i trudne.
     Odepchnął się od błota, by wyprostować chociaż plecy. Z obłędem w oczach sięgnął do jednego z długich dredów, by chwycić zaplecioną na jego końcu kuleczkę, ale... nagle poczuł pęd powietrza, który rozwiał mu włosy. Uczucie rozprysło się w moment, tak nagłe, jak wystrzał z pistoletu, a Chinedu... zobaczył nad sobą cień mężczyzny. Kątem oka dostrzegł oderwany ostrym kopniakiem warkocz ze zmiażdżoną kulą na końcu.
     — Nie przemienisz się już nigdy więcej — usłyszał kameleon, a po jego popękanych plecach przeszły ciarki. Nawet nie spróbował się odwrócić. Stojący za nim Generał zawirował na jednej nodze i grzmotnął go piętą w skroń z perfekcyjną celnością. Uderzenie wymiotło Chinedu z krateru i cisnęło nim w mokrą od deszczu trawę. Mężczyzna przeturlał się kilka razy, aż w końcu spoczął na plecach, wyprany z resztek nadziei.
     — Mówi prawdę. Co by się nie działo, nie pozwoli mi sięgnąć po cokolwiek. Nie mam żadnych szans, jeśli ON się na to nie zgodzi... — pomyślał z gorzkim ściskiem w gardle Chinedu. — Byłem naiwny, łudząc się, że mogłem go pokonać. Nie mogę nawet kupić Torze dostatecznie dużo czasu. Nie wiem, co dzieje się w Dworzyszczu. Czy wszyscy żyją? Są jakieś starty? Nic nie wiem...
     Generał Noailles wylądował tuż przed nim. Nie miał już rąk w kieszeniach, jakby walka właśnie się skończyła. Bez słowa, w bezruchu spoglądał z góry na diamentową twarz przeciwnika, pełen zawiści i niepodobnego do jego osoby chłodu.
     — Czemu — zasyczał Chinedu — po prostu mnie nie zabiłeś? Skoro jesteś tak potężny, to czemu to robisz? Marnujesz czas, podczas gdy twoi towarzysze mogą cię potrzebować. Dlaczego?
     Jean spojrzał smętnie w niebo. Pozwolił, by krople spłynęły mu po twarzy, a rozświetlający niebo piorun odbił się na jego policzkach.
     — Bo jestem tylko człowiekiem — odparł zaskakująco. — Pewnych rzeczy nie możesz się wyzbyć nawet po śmierci. Uwierz mi, że w tej chwili gówno mnie obchodzi, co dzieje się z resztą. Wiem, że to złe, ale to też gówno mnie obchodzi. Chcesz wiedzieć, czemu cię jeszcze nie zabiłem? — Ukucnął przed swoim upadłym przeciwnikiem i spojrzał mu prosto w oczy bez odrobiny zwątpienia. — Bo chcę, żebyś cierpiał. Bo zabiłeś mojego jedynego, najlepszego przyjaciela, wrobiłeś w to mnie i wywołałeś w ten sposób wojnę. Bo czuję do ciebie taką prostą, ludzką nienawiść i mam zamiar się wyładować, zanim mnie to rozniesie. Bo wasz kumpel zabił mi syna, o którym nie wiedziałem i dziewczynę, której tego syna zrobiłem. Bo gdzie nie odwrócę wzroku, widzę ich twarze, chociaż jej już prawie nie pamiętam, a jego nigdy nie widziałem. Bo istnienie waszej cholernej Loży przypomina mi o tym, jak wiele rzeczy zepsułem!
     Niespodziewanie Noailles nadepnął na lewy bark Chinedu z taką siłą, że zmiażdżył go, jak grudkę wyschniętej gliny. Murzyn zacisnął zęby. Kawałki diamentów posypały się między źdźbła trawy. Kameleon odwrócił głowę od Generała. Było w jego prezencji coś, co miażdżyło go od środka. Coś, co sprawiało, że czuł się winny, choć wcale nie powinien.
     — Jak mam wygrać z taką determinacją? To w ogóle możliwe? — spytał sam siebie, ale wtem ujrzał twarze w oknach domostw. W każdym jednym domu, choć nigdzie nie paliły się światła. Patrzyli. Wszyscy cywilni członkowie Loży przyglądali się z przerażeniem jego upadkowi, posłusznie pochowawszy się w domach.
     Chciał im powiedzieć, by zamknęli oczy, by zaryglowali okna, zabarykadowali drzwi, by nie patrzyli na kaźń, która go czeka. Zawiódł ich. Zawiódł wszystkich członków Wyższej Izby. Zawiódł Torę, swojego brata, tego pierwszego człowieka, który zaakceptował go takim, jakim był.
     — Przepraszam... Przepraszam... Prze... — przerwał, gdy kopnięto go w pęknięty już bok. Choć Jean z całą pewnością nie rozumiał motywów Chinedu, to przeklęte słowo rozdrażniło go w tym momencie zbyt mocno.
     Stopa blondyna zawisłą nad diamentową głową przeciwnika, kumulując w sobie coraz większe ilości energii duchowej, spływające do niej z całego ciała. Kotłująca się energia wypaczała kąt opadania kropli deszczu, zmuszając je do omijania jej po łuku. Światło wdzierające się przez okna domostw przed twarze mieszkańców wioski zwiastowało natychmiastową, brutalną śmierć pokonanego Madnessa.
     I nagle Jean zachwiał się na jednej nodze, ugodzony czymś w plecy. Na diamentowe ciało Chinedu prysnęła wypluta przez Generała krew. Obaj mężczyźni byli tym faktem tak samo zaskoczeni. Francuz natychmiast zacisnął zęby i gdy tylko złapał równowagę, obrócił się w miejscu na jednej nodze, by kopnąć stojącego za nim przeciwnika w twarz. Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy zobaczył młodego, chuderlawego chłopaczka z czerwonymi od krwi widłami, nogami z waty i łzami w oczach. Zatrzymał się raptownie, nie uderzywszy go, nie wiedząc, jak zareagować na trzęsącego się chłystka.
     — To zwykły cywil — zauważył Jean. — Zero wyszkolenia, treningu bojowego, prosty wieśniak z widłami. Dlaczego... dla takiego śmiecia, jak on... 
     — Panie Chinedu! Chinedu-san! Chinedu-sama! Trzymajcie go, trzymajcie! Niech ktoś mi pomoże go stamtąd zabrać! — zasypały go okrzyki pędzących ku nim ludzi. Górnicy wydobywający heracleum, rolnicy, mechanicy i lekarze, nauczyciele i uczniowie, starcy, kaleki - wszyscy zbiegli się, wypadłszy z domów. Nie zamknęli za sobą drzwi, wylecieli w deszcz, krzykami dodając sobie odwagi. Nikt z nich nie potrafił walczyć, a już na pewno nie stanowił zagrożenia dla Generała Gwardii Madnessów. Mimo to jednak...
     — ...rzucili się, by mu pomóc? — pomyślał Jean. Wpadła na niego grupka ludzi, bez ładu i składu, a już na pewno jakiegokolwiek planu usiłujących go obezwładnić. Niektórzy starali się go przytrzymać, ci z mniejszą siłą próbowali zwalić go z nóg i tam przygwoździć do ziemi. Wielu płakało, ciągnęło go za ubranie, za włosy, biło go z desperackimi okrzykami, obrażało lub zwyczajnie błagało o litość. Francuz był w takim szoku, że nawet nie stawiał oporu - ci wszyscy ludzie nie mogli w końcu zrobić wiele więcej poza podarciem jego ubrań.
     — Nie! Mieliście nie wychodzić! Schowajcie się, tu jest niebezpiecznie... — zaprotestował energicznie Chinedu, ale parę osób już pozdzierało z siebie koszule, by zrobić z nich prowizoryczne nosze. Odciągali go na nich jak najdalej od jego kata, niegodziwego najeźdźcy ze stolicy, chcącego zniszczyć ich wymarzoną Utopię.
     — Przewaga liczebna i element zaskoczenia to w waszym przypadku o wiele za mało. Wiecie o tym, prawda? — powiedział Noailles do obłażących go mieszkańców wioski. Zastanawiała, a nawet nieco rozczulała go ich postawa, ale nikt nie był w stanie zatrzymać go przed wyżyciem się na Chinedu. W jednej chwili cała zmagazynowana w stopie energia została rozprowadzona po całym ciele Generała, tuż pod skórą. W następnej z kolei wyemitował zebraną moc we wszystkich kierunkach. Rozszerzająca się fala uderzeniowa wymiotła atakujących wystarczająco daleko, by choć na chwilę przestali się mieszać do jego walki, a przy tym wystarczająco delikatnie, by nikogo z nich nie pozbawić życia.
     Pozbywszy się zdesperowanych przeciwników, Jean obrócił się w stronę asekurowanego Chinedu, lecz zobaczył go tylko na ułamek sekundy, tuż przed swoimi oczyma. Odciągający go chwilę wcześniej wieśniacy zdawali się nie mieć pojęcia, co się właśnie stało. Patrzyli ogłupiali na spreparowane z podartych koszul nosze, z których nagle zniknął poszkodowany mężczyzna.
     Twarda i gładka, lekka dłoń zacisnęła się na twarzy Francuza, wilczym pędem zrywając go z nóg tak gwałtownie, jak kartkę papieru. Chinedu w mig przeciągnął przeciwnika w powietrzu na dystansie kilku metrów, by zaraz wystrzelić potężną falę uderzeniową prosto w ściśnięte lico. Ręka murzyna zadziałała, jak wyrzutnia, wystrzeliwując Jeana w dal. W ułamku sekundy Generał wpadł prosto w jeden z domów mieszkalnych, wzbijając tumany kurzu. Wszystkie ściany i dach runęły na niego, jak pozbawiony podpory domek z kart.
     Wystarczyła jedna chwila, jeden moment, w którym zszokowanego Generała oblegała grupa wieśniaków, by Chinedu sięgnął do jednej ze swoich licznych kieszonek i zacisnął dłoń na najpotężniejszym minerale, jaki znał. Diament bez ostrzeżenia zamienił się w nieprzeniknioną, jednolitą czerń heracleum, waga mężczyzny drastycznie zmalała, a twardość wzrosła do astronomicznych wartości. Tylko dzięki temu Chinedu mógł kontynuować przegraną walkę. Tylko dzięki pomocy ludzi, których cała Wyższa Izba próbowała ochronić. Kameleon nie mógł nie zauważyć wszechobecnej ironii.
     — Zaskoczyliście mnie. To wy daliście mi szansę, by go pokonać i dziękuję wam za to. Zrobiliście znacznie więcej, niż od was wymagano. Chciałbym... móc powiedzieć to samo o sobie — pomyślał Chinedu... z goryczą padając na kolano i spuszczając głowę. Kawałki czarnego materiału posypały się w trawę prosto z rozłupanego czoła mężczyzny. Ktoś zaczął krzyczeć. Jakaś kobieta. Ktoś wskazał na niego palcem, nie kryjąc przerażenia. Chinedu mógł niestety tylko uśmiechnąć się do nich, tak szczerze i tak smutno, jak tylko umiał.
     — Próbowałem... — pomyślał murzyn. Nikt poza nim nie widział momentu, w którym pochwycony przez niego Generał oderwał się od ziemi. Nikt poza nim nie spostrzegł i nie poczuł trzech błyskawicznych, szybszych od dźwięku kopnięć, które otrzymał od Noaillesa przed ciśnięciem go w dal.
     Widziane w oddali gruzy domu rozprysły się na wszystkie strony, kiedy z kupy cegieł wystrzelił ponownie Jean. W podartej koszuli, bez muchy, z czterema dziurami u dołu pleców, pogruchotaną dłonią, ranionym nożem bokiem i sześcioma złamanymi żebrami wylądował na powrót przed klęczącym Chinedu. Uderzył w ziemię tak mocno, że ta zatrzęsła się, powalając kilka osób. Kameleon o pękniętej czaszce uniósł głowę, by spojrzeć w twarz swojemu oprawcy. I zauważył srebrną manierkę w jego zdrowej dłoni.
     Ociekała energią duchową i syntezowanym z niej alkoholem - stuprocentowym, oczywiście. Noailles bez słowa wychłeptał całą zawartość naczynia, nawet się przy tym nie wzdrygając. Gdy pił, ani na moment nie spuszczał oczu z nieba.
     — Kiedy ostatni raz sięgnąłem po wódkę, zrobiłem to po to, by cię pokonać. Dzisiaj robię to po to, żeby cię pomścić. Mam nadzieję, że ten jeden raz mi wybaczysz, Thomas... — powiedział w myślach Jean, po czym jednym ruchem zmiażdżył manierkę i cisnął ją między ludzi. Nabrawszy w płuca dostatecznie dużo powietrza, niespodziewanie... beknął. Beknął tak głośno i przeciągle, jak tylko mógł beknąć ktoś obwołany alkoholikiem. Gdy jednak tylko otworzył usta, wraz z obrzydliwym dźwiękiem na zewnątrz zaczęły wydobywać się również... bańki. Wielkie, sięgające dorosłemu mężczyźnie do pasa bańki z czystego alkoholu, przeczące znanym w realnym świecie prawom natury. Całe dziesiątki takich właśnie baniek rozproszyły się po całym terenie na różnych wysokościach, otaczając najciaśniej samego Generała i jego przeciwnika.
     Pierwszym, co przyszło do głowy odgrodzonemu od mieszkańców wioski Chinedu było przetestowanie wytrzymałości więżących go baniek. Gdy jednak tylko spróbował przebić jedną z nich ręką, przekonał się o irracjonalności swojego pomysłu. Zamiast bowiem przebić powłoki sfery, jego palce zagłębiły się w niej, wyginając ją, niczym gumę. Bańka rozprężyła się chwilę później - tak mocno, że odepchnięta ręka murzyna wyskoczyła z barku.
     — Co to jest? Nigdy w życiu nie widziałem nic równie sprężystego. Nie mam pomysłu, jak mógłbym to prze...
     — Nie przebijesz ich — usłyszał nagle od stojącego na jednej z baniek Generała. — Oni też nie dadzą rady tego zrobić — dodał, wskazując głową na otaczających pole walki wieśniaków. — Dzięki temu mogę z tobą skończyć, nie musząc ranić cywili. Już i tak zostaną osądzeni za współpracę z terrorystami. Chyba żaden z nas nie chce, by odpowiadali za zdradę stanu, prawda?
     — Jesteś... zaskakująco dobrym człowiekiem, Generale. Spodziewałem się... czegoś innego po zabójcy Sebastiana — odpowiedział mu na to Chinedu.
     — Nie każdy jest gotów zamordować tysiące niewinnych ludzi, by osiągnąć cel — uciął warknięciem Jean i nie powiedział już nic więcej. Po prostu podskoczył na bańce, w powietrzu chowając dłonie do kieszeni, by oddać hołd swojej własnej legendzie. Gdy zaś jego stopy ponownie dotknęły powierzchni bańki, zagłębiając się w niej, Chinedu zobaczył Generała po raz ostatni. Potem bowiem Noailles zniknął.
     Coś z ogromną prędkością śmignęło obok kameleona, dosłownie unicestwiając zawieszone na dredach po lewej stronie kulki. Ten sam kształt od razu, w bezczasie uderzył go w plecy, wybijając mu kilka kręgów i błyskawicznie posyłając go ku górze. Kolejne bańki uginały się i odginały, gdy raz po raz odbijał się od nich Francuz, pod różnymi kątami przecinając powietrze i w każdym przelocie miażdżąc kopniakami swojego przeciwnika. Chinedu nie wiedział już nawet, gdzie znajdowała się góra, a gdzie dół. Miał wrażenie, że Generał był wszędzie, ale nie widział go nigdzie. Nie rozróżniał już dźwięków rozprężających się baniek, bo wszystkie zdawały się rozbrzmiewać jednocześnie, bez przerwy. Dziesiątki, a później setki razy, kolejne kopnięcia gruchotały jego kości. Czuł, jak jego przeciwnik świadomie i celowo miażdży zawartość każdej z jego kieszonek, jedną po drugiej, skrupulatnie i celnie. Czuł, jak sieć pęknięć rozchodzi się po stworzonym z heracleum ciele. Jego kończyny pękały jedna po drugiej w druzgocącej symfonii, palce odłupywały się od reszty ciała i spadały na ziemię. Po kilkunastu sekundach to już nawet nie bolało. Miał dostatecznie dużo czasu, żeby jeszcze trochę pomyśleć, pożegnać się.
     — Długo już nie wytrzymam. Za chwilę stracę kontrolę nad przemianą i umrę. Zakładając oczywiście, że on nie zabije mnie wcześniej. Porwałem się z motyką na słońce. Miałem nadzieję, że jakoś wam pomogę, Tora, ale na nic się nie przydałem. Jestem lepszym szpiegiem, lepszym skrytobójcą, niż wojownikiem. Nie wiem już nawet, czy przypominam jeszcze człowieka. Nie mogę oddychać, ale nie boli. Przynajmniej nie boli. Przepraszam, Tora. Byłem za słaby, żeby doprowadzić to do końca... 
     W ostatniej chwili świadomości Chinedu otworzył usta, by móc po raz ostatni zawołać swojego lidera. W tej samej jednak chwili brutalne kopnięcie bezlitośnie rozgniotło mu krtań, a wraz z nią całe gardło. Twarda czerń heracleum zeszła z ciała mężczyzny, ustępując miejsca miękkiej, ubitej masie. Tam, gdzie wcześniej były pęknięcia, teraz widniały otwarte rany, z których pociekła krew. Zalane czerwienią truchło zaczęło zmierzać ku upadkowi, pozbawione życia. Rozerwany bok wypuścił na zewnątrz sporą część trzewi mężczyzny.
     — Saint Effroi! — zakończył swój przerażający atak Francuz, znad głowy kopiąc piętą w brzuch Chinedu. Wyzwolona przy tym energia duchowa dosłownie rozerwała jego ciało na pół. Szkarłatny płyn osiadł na dziesiątkach baniek. Zmasakrowane zwłoki czarnoskórego padły w trawę, chlustając krwią w stronę przerażonych wieśniaków. Jeszcze zanim Noailles zdążył wylądować, na dole wybuchła panika.
     — Oko za oko, skurwysynu... — pomyślał w gasnącym gniewie, gdy dotykał stopami podłoża. Wszystkie bańki pękły w tym samym momencie. Niektórzy, ci bardziej zdesperowani i wstrząśnięci mieszkańcy okolicznych domostw zbiegli się wokół ciała Chinedu. Niektórzy, ci przerażeni i zalani łzami zaczęli się cofać w stronę lasu. Do jednych i do drugich Generał Noailles skierował taki sam komunikat:
     — Jesteście wszyscy aresztowani. Gdy zakończy się pacyfikacja Dworzyszcza, pójdziecie z nami do Miracle City. Jeśli ktokolwiek spróbuje stąd teraz uciec, zabiję go. Jeśli ktoś zechce mnie zaatakować, zabiję go. Jeśli ktoś pójdzie powiadomić resztę o tym, co się tu stało, zabiję go. Uwierzcie mi, nie warto mnie teraz prowokować...
     Kłamał. Mimo wszystko jednak, po pokazie, jaki zaserwował członkom Loży, Jean był pewien, że wszyscy wezmą go na poważnie. I że będą go nienawidzić w ciszy...

Koniec Rozdziału 231
Następnym razem: Thor Drive