czwartek, 15 sierpnia 2013

Rozdział 18: Ściąć ich wszystkich - kosiarz Rinji

ROZDZIAŁ 18

     Zaopatrzona w dziesięć ostrych szponów łapa Spaczonego ugodziła w plecy Kurokawy. Zdawałoby się, że powinna wbić się w nie, jak w masło, jednak najzwyczajniej w świecie... odbiła się od nich, jak od metalowej blachy. Potwór cofnął się trochę, przyćmiony siłą własnego ciosu i najwyraźniej zaskoczony porażką. Tymczasem szatyn wyciągnął delikatnie nogę chłopca spod korzenia drzewa, stawiając go na równe nogi. Uśmiechnął się doń delikatnie, patrząc na ocierane przez malca łzy, które przypominały mu jego samego. Nie był pewny, dlaczego rzucił się mu na ratunek. Może przez to, że zaczął wołać ojca, którego zielonooki nie widział od wielu lat?
-Uciekaj stąd, mały. Biegnij jak najdalej, a ja go zatrzymam - były to ostatnie słowa, które gimnazjalista wypowiedział z tą nieuzasadnioną pewnością siebie. A przecież ona tak szybko znikała... Chłopczyk kiwnął głową ze zrozumieniem i dziwnie spojrzał na swojego wybawce, jakby próbował powiedzieć: "Dziękuję", jednak nie umiał wydobyć z siebie głosu. Szatyn popchnął go jeszcze lekko, by popędzić uratowanego. Wkrótce dziecko rzuciło się do ucieczki, a nastolatek powstał na równe nogi, obracając się wolno w stronę potwora.
-Wystarczy, że umarłeś raz... - rzucił jeszcze w eter, czując jak ostatnie skrawki jego odwagi, przelatują mu między palcami. Zacisnął zęby, przyglądając się swojemu przeciwnikowi. Nie tylko nie widział szansy, by uciec mu w obecnej sytuacji, ale również nie potrafił. Jego nogi nagle stały się niesamowicie ciężkie i otępiałe, jakby próbował przepchnąć nimi samochód.
-To przez to? - chłopak przypomniał sobie swój niedawny sus pomiędzy walczących. Zaklął w duchu, podsumowując stan swojego ciała. Nie mogło być gorzej. Cały poobijany, z zakwasami w rękach i zdrętwiałymi nogami, nie potrafiąc nawet odpowiednio kontrolować swojej mocy duchowej.
     Tymczasem białowłosy nastolatek przyglądał się całemu zdarzeniu, analizując wszystko, co tylko rzucało mu się w oczy.
-Hm... Sam z siebie zdjął osłonę, nieźle. W dodatku wykorzystał moc duchową, by odbić się od ziemi. Do tego już sekundę później przeniósł ją wyżej, żeby osłonić swoje plecy. Wygląda na to, że coś jednak potrafi, ale... czemu nie atakuje? Przecież to idealny moment, by powalić wroga, zanim ten zacznie pojmować sytuację. Nie mówcie mi, że... ten gość zrobił to wszystko przypadkowo? - albinos wydawał się być zaskoczony swoimi własnymi wnioskami. Jedno trzeba mu było oddać - umiał całkiem dobrze analizować sytuację. Błękitne oczy skupiły się na walce, która miała się za chwilę rozpocząć. Latarnia zaczynała się powoli rozgrzewać, by niedługo zabłysnąć jaskrawym światłem.
     Pozbawione powiek oczy lustrowały stojącego nieruchomo chłopaka, a dwie pary czułków strugały jedna o drugą, wydając przy tym nieprzyjemny dźwięk. Ktoś patrzący na to z boku mógłby powiedzieć, że Spaczony szuka słabych punktów u swojej domniemanej ofiary. A w tym przypadku była ich cała masa, więc zabierało mu to dużo czasu. Szatyn wciąż stał, jak wryty, z trudem podnosząc pięści do swego rodzaju niepełnej gardy. Bał się, bardzo się bał, jednak nie dawał ujścia swojemu strachowi. Aż do tego momentu.
     Maszkara ruszyła naprzód zaskakująco szybko, biorąc pod uwagę fakt, iż praktycznie nie posiadała stóp, a jedynie kikuty. Potwór wystrzelił łapę przed siebie, chcąc przebić się przez brzuch  gimnazjalisty. Dopiero teraz ujawniła się wiążąca Kurokawę fala strachu. Z największym trudem przerzucił on ciężar ciała na bok, rzucając się w bok, jak wyrzucona na brzeg ryba. Upadł mozolnie, bez gracji, turlając się po ziemi. Tymczasem pająkowate monstrum postępowało za nim, wbijając odnóża między źdźbła trawy ułamki sekundy po tym, jak chłopak posuwał się dalej. Śmiercionośne ostrza goniły go nieustannie, aż w końcu plecy turlającego się uderzyły o pień drzewa. Noga Spaczonego pewnie ruszyła, by zagłębić się w klatkę piersiową nastolatka.
-Nie! Za nic w świecie nie mogę tak po prostu dać się zabić! - napędzony rozpaczliwą wolą życia Kurokawa zamachnął się ociężałą nogą, uderzając w cieniutkie, jak patyki nogi potwora. Głównie ze względu na budowę bestii, udało mu się zachwiać jej równowagę i o dziwo... przewrócić ją, zanim ta zdołała zadać cios kończący walkę. Spaczony z piskiem opadł na ziemię, a naładowany adrenaliną nastolatek podniósł się bezwiednie, kuśtykając jak najdalej od niego.
-Niech to szlag! Jego nogi są strasznie twarde. Zupełnie, jakbym kopał metalową rurę... - Naito skrzywił się paskudnie, czując przeszywający ból w kostce. Nie wyglądało jednak na to, że w jakiś sposób naruszył jej strukturę i był to jedyny plus zaistniałej sytuacji... poza przedłużeniem żywota o jakieś dziesięć sekund. Zielone oczy zostały skierowane ku podnoszącemu się powoli potworowi.
-Teraz już z całą pewnością nie dam rady mu uciec... No dobra, muszę spróbować to zrobić - ciało chłopaka rozluźniło się. Garda opadła, plecy zostały wyprostowane, jednak nie na siłę. Szatyn zaczął powoli uspakajać swój oddech. Czuł, jak jego tętno zwalnia delikatnie. Wciągnął powietrze przez nos, tępym wzrokiem wpatrując się w pustkę. Odrzucił od siebie całkowicie strach przed porażką, strach przed ranami, czy niepewność tego, co właśnie robił. Pozostało tylko to zimne, ciche skupienie. Biała, jaskrawa otoczka otoczyła gimnazjalistę w jednej chwili z dość dużą intensywnością. Obie dłonie zaciśnięte zostały w pięści.
-Teraz tylko zmienić położenie mocy... Oddycham całym ciałem. Mieszam powietrze i naciskam na siebie. Przepycham powietrze w stronę rąk i wydycham je... - wewnętrznym głosem próbował wizualizować czynność, której to właśnie chciał dokonać. Jednocześnie Spaczony stanął już na równych nogach i z furią w ślepiach spojrzał na młodego Madnessa. Nie minął moment, a znów ruszył na niego swoim pokracznym chodem, jednak wyciągając wnioski z błędów, nie miał zamiaru korzystać z nóg do ataku.
     Poświata wokół szatyna obracała się, niczym obłoki dymu, faliście kierując się w dwa wybrane wcześniej miejsca. Aura otoczyła zaciśnięte ze wszystkich sił pięści, zyskując na wyrazie. Stężenie mocy duchowej w dłoniach nastolatka sprawiło, że zaczęła złowróżbnie pulsować, gotowa do uderzenia.
-Tak! Tak jest! Teraz... mogę wygrać - iskierka nadziei zalśniła w sercu chłopaka, do którego pędziła żądna krwi bestia, gotowa by podwójnymi szponami dorwać mu się do gardła. Niestety nie dostała takiej szansy. Gdy tylko znalazła się odpowiednio blisko, czarnowłosy doskoczył do niej na zdrowej nodze, chwytając prawą łapę potwora, co ewidentnie go zaskoczyło. W następnej chwili nabuzowana od mocy duchowej pięść uderzyła w staw łokciowy Spaczonego - naginając go w stronę przeciwną do tej, w którą powinna się zginać. Efekt mógł być tylko jeden. Głośne chrupnięcie rozniosło się po parku, gdy łapa potwora została wyłamana ze sporym impetem. Pająkowata szkarada wydawała z siebie wysoki pisk, odchylając głowę do tyłu.
-Została mi jeszcze jedna ręka... Gdzie powinienem uderzyć? Podobno człowieka można pozbawić przytomności, uderzając w bok czaszki... ale gdzie konkretnie? I czy to podziała na tego robala? Cholera, muszę spróbować! - postanowił zielonooki. W mgnieniu oka puścił złamaną kończynę, wymierzając z całej siły cios lewą ręką w ustalonym przed chwilą kierunku. Pięść stworzyła kilka małych pęknięć w pancerzu owada, z impetem przerzucając jego głowę na bok. Źrenice w trójce oczu zaczęły przeskakiwać na wszystkie strony, podczas gdy nogi zachybotały się jeden jedyny raz. Całe pokryte chityną cielsko padło na trawę, jak rażone gromem.
-Na szczęście... - chłopak odetchnął z ulgą, padając zziajany na kolana. Piekący ból w prawej ręce ostrzegał o paskudnie rozciętych knykciach, spomiędzy których spływała krew nastolatka. Krawędzie kończyn maszkary były na tyle ostre, że ludzka skóra nie potrafiła się im oprzeć. Naito syknął tylko, chuchając na ranę. Lewa ręka prezentowała się niewiele lepiej. Zaczerwieniona i opuchnięta zdawała się być na szczęście tylko lekko obita. Zapewne kolejny siniak miał dołączyć do kolekcji Kurokawy.
     Jego radość okazała się przedwczesna. Niespokojne skrobanie o jakąś nierówną powierzchnię zjeżyło mu włosy na na głowie. Serce zadudniło, jak jeszcze nigdy wcześniej, gdy tylko ujrzał kolejnego pajęczaka, opuszczającego się na sieci z gałęzi drzewa. Zaraz potem jeszcze jednego i następnego. Każdy przybywał z innej strony, wcześniej tylko obserwując zmagania swojego towarzysza z ofiarą, a teraz pojawiając się "na gotowe". Dłonie nastolatka opadły z sił, spoczywając na trawie. Młody Madness został otoczony przez osiem kolejnych potworów, nie ustępujących w niczym temu, którego właśnie pokonał. Jak ironicznie.
-Nie... Wszystko, tylko nie to! Nie mam już siły. Nie ruszę nawet ręką. Sensei... pomóż mi, sensei! - szatyn najzwyczajniej w świecie rozpłakał się ponownie, a potwory zbliżały się do niego nieuchronnie. Wydawało się, że to już koniec. Było to prawie pewne. A mimo wszystko Bóg po raz kolejny pokazał, że ma poczucie humoru...
     To wydarzyło się tak nagle, że Kurokawa nie był pewien, co właśnie zaszło. Nagle niemalże z nieba spadł jakiś człowiek, zgrabnie lądując tuż przed klęczącym chłopakiem, nie wyjmując nawet rąk z kieszeni ciut za szerokich na niego spodni. Co dziwniejsze, był to ten sam człowiek, którego tego samego dnia rano spotkał zielonooki. Białe włosy wystawały spod czarnej, skaterskiej czapki.
-Chyba pojawiłem się w idealnym momencie, co? Widzę, że... impreza się rozkręca! - krzyknął z nutką pewności siebie w głosie (nie)znajomy albinos, w ogóle nie przejmując się falą Spaczonych.
    W jednej chwili wyciągnął rękę z kieszeni, a na jej końcu jawiło się białe światło, przepełnione mocą duchową. Już w następnym momencie z tego właśnie światła wynurzył się długi, czarny kij, z którego końca wysunęło się zakrzywione ostrze kosy. Gasnące promienie niemal niewidzialnego już słońca odbijały się od krawędzi brzeszczota. Ręka białowłosego z lekkością złapała imponującą kosę, nie posiadającą dodatkowej rączki, które to zwykle ułatwiały trzymanie tychże narzędzi.
-Zetnijmy ich wszystkich, Makbet... - albinos uśmiechnął się tajemniczo, mówiąc do własnej broni, jak do osoby. -Ej, ty! - zwrócił się nagle do Kurokawy. -Radzę ci natychmiast pochylić głowę. W przeciwnym wypadku... możesz ją stracić - ostatnie kilka słów sprawiło, że powietrze dokoła niemal zadrżało. Zielonooki przełknął ślinę, wykonując posłusznie polecenie, gdyż nic więcej nie mógł już zrobić. Poza tym jego wybawca zdawał się być już teraz na wygranej pozycji.
     Albinos ujął "Makbeta" obiema dłoniami, unosząc go nad głowę, po czym zaczął go coraz szybciej obracać. Z każdym kolejnym obrotem obniżał wysokość rąk, by ostatecznie sprawić, że rączka kosy spoczęła na jego barkach. Naprawdę wyglądał, jak prawdziwy profesjonalista. Poczekał jeszcze kilka chwil, aż zgraja potworów zbliży się jeszcze bardziej, po czym z całych sił zamachnął się swą bronią, trzymając ją za sam koniec drzewca. Błyszczące ostrze przebijało się przez kolejne karki, jak nóż tnący masło, a działo się to tak szybko, że żadna maszkara nie zdążyła nawet się schylić. Już wkrótce cała ósemka głów wystrzeliła w powietrze, a ciała poupadały na ziemię, by w kilka sekund rozpaść się, nie zostawiając ani ziarenka pyłu.
-N... niesamowite... Dzięku... - Kurokawa nie dokończył zdania.
-Czekaj! - przerwał mu stanowczo kosiarz, podchodząc do pierwszego potwora. Tego, którego powalił zielonooki. Przez kilka chwil patrzył jeszcze na niego, by zaraz wbić ostrze kosy prosto w jego głowę. Ciało pajęczaka rozprysło się, jak zwłoki jego towarzyszy.
-Nie można zostawiać ani jednego. Dobrze, to już chyba wszyscy! Wstawaj - albinos całkowicie zmienił podejście. Roześmiana i uśmiechnięta twarz oraz dłoń wyciągnięta z zamiarem podniesienia z klęczek gimnazjalisty. Jeszcze przed chwilą oparta o bark kosa rozpłynęła się w powietrzu, zapewne z braku dopływu mocy duchowej.
-B... bardzo dziękuję za pomoc... - rzucił grzecznie Kurokawa, chwytając rękę wybawiciela i z trudem podnosząc się na równe nogi. Błękitne oczy albinosa przyglądały się badawczo początkującemu.
-Nie ma sprawy. Nawiasem mówiąc, całkiem niezła robota, jak na laika. Bo jesteś laikiem, mylę się? - pochwała zmieszana z przytykiem utrudniała osąd sytuacji, jednak zielonooki zwykł ignorować te drugie.
-Tak... chyba tak. Jestem Kurokawa Naito.
-Okuda Rinji. Rozumiem, że jesteś jeszcze w trakcie szkolenia, co? - białowłosy był całkiem bystry.
-Tak, zgadza się. A ty... To znaczy... Zakończyłeś już swój trening, Rinji-san? - zapytał nieśmiało zielonooki, nie wiedząc, jaki podjąć temat, by nie brzmiało to zbyt sztucznie.
-Jasne! Jestem profesjonalnym Madnessem! I nie używał "-san", dobrze? Po co tak oficjalnie? Przecież jesteśmy prawie braćmi! Podobny wiek, ta sama narodowość, ta sama branża i nawet ten sam rewir - logika chłopaka była... całkiem porażająca.
-Taak... Myślę, że... masz rację, Rinji. Em... Nie widziałem cię tu wcześniej.
-Dopiero dzisiaj przybyłem tu z Morriden. Słyszałem plotki, że Matsu-sama znalazł sobie ucznia, więc chciałem zobaczyć, ile jest wart - Rinji sprawiał wrażenie bardzo przejętego. 
-Matsu-san? Czy jest coś niezwykłego w moim senseiu? - zielonooki nie podzielał entuzjazmu Okudy, bądź też po prostu go nie rozumiał.
-To ty?! - krzyknął z zaskoczeniem kosiarz. -Spodziewałem się, że uczeń Matsu-samy będzie bardziej... całkowicie inny. Jakiś geniusz, albo prawdziwy mistrz, albo... po prostu inny. Nie obrażaj się, całkiem nieźle sobie radziłeś, ale żeby ktoś taki, jak Matsu-sama...
-Powiesz mi w końcu, o co chodzi?! - tym razem to szatyn krzyknął. Irytował go sposób, w jaki Rinji zapętlał się we własne monologi. -Dlaczego Matsu-san jest taki ważny? - albinos wydawał się całkowicie zbity z tropu. Zupełnie, jakby ktoś wymierzył mu siarczysty policzek.
-Nie wiesz, kim jest twój własny Mentor?! Matsu-sama to prawa ręka jednego z Trzech Generałów! Można powiedzieć, że jest na trzecim z kolei szczeblu hierarchii w społeczności Madnessów! Naprawdę nic o tym nie wiedziałeś? - gimnazjalista pokiwał przecząco głową, a Okuda mógł już tylko westchnąć z politowaniem. -Ale to wszystko wyjaśnia... W całym tym stadzie słabeuszy nie zauważyłem żadnego przywódcy. Słabi zawsze kłębią się wokół najsilniejszego z nich, ale skoro Matsu-sama jest w pobliżu... "boss" nie miał żadnych szans! - nowa fala entuzjazmu została wymierzona w stronę szatyna, jednak i ta niewiele zdziałała.
***
     Na dachu pięciopiętrowego bloku siedział spokojnie zielonowłosy mężczyzna, pozwalając by nogi zwisały mu w kierunku ziemi. Tuż za nim leżało wielkie cielsko ponad pięciometrowego potwora, przypominającego większą wersję Spaczonych z parku. Co ważniejsze, głowa monstrum spoczywała kilka metrów dalej, niż reszta ciała, przyszpilona naginatą do cementu.
-Moc duchowa klanu Okuda... W takim razie Naito na pewno nic się nie stało. Na szczęście... Byłbym naprawdę kiepskim nauczycielem, gdybym dał się zatrzymać takiemu ścierwu i pozwolił zginąć własnemu uczniowi. Właściwie to podjąłem spore ryzyko, zgadzając się, by już teraz stoczył pierwszą walkę. No cóż... na pewno mu nie zaszkodziłem. Mam nadzieję, że chłopcy przypadną sobie do gustu - Arab uśmiechnął się sam do siebie, wyciągając broń z litego betonu. Ciało Spaczonego zdążyło się już rozlecieć, więc mężczyzna nie miał już nic do roboty. Jednym ruchem sprawił, że naginata zniknęła, a drugim odepchnął się od krawędzi budynku, zeskakując z kilkudziesięciu metrów.

Koniec rozdziału 18
Następnym razem: Mój przyjaciel - nowy w szkole

5 komentarzy:

  1. Bardzo spodobało mi się jak tworzysz postacie. Wszystkie bardzo przykłuwają uwagę i nie nudzą. Dobra robota!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że tak uważasz, ale z niektórych postaci jestem szczególnie dumny i chyba jeszcze nie znasz żadnej z nich ^^

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Powiedziałbym, że wręcz odwrotnie ^^ Skoro już teraz ci się podobają, to inne powinny zrobić jeszcze lepsze wrażenie ;)

      Usuń