ROZDZIAŁ 133
-Myśl... Myśl! - przykazał sobie w duchu Kurokawa, ze zdenerwowaniem obserwując zbliżającego się blondyna. Jego przypominające kształtem płomienie włosy zdawały się faktycznie płonąć, gdy omiatał intruza przenikliwym, surowym spojrzeniem czerwonych oczu. Stuk, stuk, stuk! Umieszczone na kilkunastocentymetrowych drewienkach sandały, ewidentnie zaprojektowane po to, by brutalnie kaleczyć i nadwerężać stopy ich właściciela roznosiły złowrogi dźwięk po wypełnionym kluczami pomieszczeniu.
-Nawet, gdybym mógł spróbować, nie dałbym rady go ominąć. Ten pokój jest na to za wąski. Poza tym, nie mogę tak po prostu zostawić tu Tatsuyi. Nawet jeśli to jego wina... Zastanów się... Ten gość z pewnością nie zna moich umiejętności. Jeśli dałbym radę go zaskoczyć, być może zyskałbym wystarczająco dużo czasu, by przedostać się na zewnątrz... O czym ja myślę, do diabła? Jakim cudem pokojowa wizyta zamieniła się w mordobicie? - zastanawiał się, lecz nie znał odpowiedzi. Ktoś mógłby to nazwać "fatum", ktoś inny "przeznaczeniem", jeszcze inny oświadczyłby "Diabeł ma czarny humor". Cała trójka miałaby rację, choć ich osądy nie zmieniłyby w żaden sposób toku wydarzeń.
-Jeden cios. Wywrę na nim presję, a kiedy zaatakuje, powalę go jednym uderzeniem, jak tamtego - przemknęło przez głowę "płomiennowłosego", chociaż jego twarz nie odbijała myśli właściciela. Nieznajomy blondyn zatrzymał się w połowie kroku, niecałe półtora metra przed szatynem. Prowokacyjnie i celowo, próbując ugodzić w dumę oraz ewentualną pewność siebie przeciwnika.
-Jedno uderzenie. Jeśli wykonam jeden celny atak, usunę go z drogi, zanim zdąży zareagować - jak na ironię "krzyżooki" pomyślał o tym samym, co jego przypadkowy przeciwnik. Bez dalszych ustaleń prawa ręka czarnowłosego zgięła się w łokciu, oblekana w wirującą poświatę energii duchowej. Kolejny raz kości Naito otoczyła powłoka ochronna, mająca je chronić przed siłą jego popisowej techniki. Obywatel Akashimy znienacka wyskoczył przed siebie, niemalże zerując dystans, dzielący jego i blondyna. Skupiony na swojej ofensywie, nie miał nawet czasu zauważyć, że czerwonooki w ogóle nie wydawał się zaskoczony potęgą nadchodzącego ciosu.
-Rengoku Tai... - Kurokawa przerwał okrzyk w połowie, gdy niespodziewanie poczuł gwałtowny ucisk na czubku swojej głowy. Nie rozważał nawet możliwości otrzymania obrażeń. Doskonale wiedział, że "płomiennowłosy" go nie uderzył. Wiedział... ponieważ już wcześniej doświadczył czegoś takiego. W grobowcu Pierwszego, gdy mierzył się z Tatsuyą. Wtedy tajemnicze napięcie ostrzegało go przed atakami rywala. Teraz... Teraz musiało być tak samo. Nastolatek uświadomił to sobie w ułamku sekundy.
-Uderzy mnie? Jakim cudem? W jaki sposób? Przecież nie poruszył nawet rękami. Nie zdąży wymierzyć mi ciosu. To musi być jakiś błąd. Nie umiem kontrolować tych oczu, więc to może być fałszywy alarm. Musi. Musi być... - świat zdawał się zwalniać, kiedy dziedzic Pierwszego tłumaczył samemu sobie, że jego lęk był nieuzasadniony.
Obciążona ponadprzeciętną mocą pięść miała właśnie uderzyć blondyna prosto w twarz, gdy nagle ta "odpłynęła" na bok. Zamiast niej pojawiła się lewa, otwarta dłoń czerwonookiego chłopaka. Przeklęte Oczy Naito rozszerzyły się ze zdziwieniem, kiedy ta właśnie goła dłoń przyjęła na siebie Rengoku Taihou. Kurokawa spodziewał się poczuć, jak łamie kości swemu oponentowi, jak siłą odrzuca jego rękę do tyłu, jak impet ataku cofa nawet jego... ale nie poczuł żadnej z tych rzeczy. Zupełnie, jakby tylko lekko szturchnął nieznajomego wojownika. Im bardziej prawa ręka szatyna się prostowała, tym bardziej "płomiennowłosy" odsuwał swoją dłoń, nie tracąc przy tym kontaktu fizycznego z wrogiem. Robił to tak delikatnie, tak subtelnie że potęga czarnowłosego w ogóle nie wyrządziła mu krzywdy.
-Sam cofa rękę? Myślałem, że będzie blokował. Miał blokować. Dlaczego tego nie robi? Oddala dłoń z taką samą szybkością, z jaką ja przybliżam swoją pięść. Kim on jest, do diabła? Mój atak... moja siła... została po prostu pokierowana gdzie indziej - zrozumiał z goryczą posiadacz Przeklętych Oczu, gdy nie dosięgnąwszy celu, stracił równowagę i zatoczył się naprzód. Skupiony na swoim ataku, nie zauważył nawet, że równolegle z "paradą", blondyn wykonywał również własny atak. Kant prawej dłoni czerwonookiego, silnie emanujący jego mocą duchową opadał właśnie na głowę pochylonego w natarciu Naito, niczym katowski topór. Nieznany wróg nie tylko nie musiał ruszać się z miejsca, lecz również bez żadnych obrażeń zwyciężył w pojedynku z umiarkowanie doświadczonym przeciwnikiem.
-Muszę wzmocnić głowę! Nie... Nie zdążę! - zauważył z zaciśniętymi zębami trzecioklasista, z frustracją przygotowując się na przyjęcie obrażeń.
Nie przyjął ich. Chociaż chyląc się ku upadkowi, czekał na "nieunikniony" cios, nie otrzymał go. Zamiast tego z zaskoczoną miną uderzył twarzą o podłogę, w uszach słysząc coś, co przypominało nieco stukot. Przez kilka chwil nie był w stanie zauważyć niskiego, starego człowieczka, mającego niecałe półtora metra wzrostu i dwoma palcami trzymającego dłoń blondyna w przegubie. Starzec ten nosił się w podobnych sandałach, co przytemperowany przez niego chłopak. Różnica okazała się być jednak kolosalna. "Szczudła" umieszczone pod drewnianymi podeszwami w przypadku mężczyzny wieńczyły cieniutkie, ostre szpikulce. Zdecydowana większość ludzi nie potrafiłaby sobie nawet wyobrazić utrzymania się na tego rodzaju platformach, tym bardziej wysokich na kilkanaście centymetrów. Również wierzchnia część obuwia różniła się w porównaniu do "płomiennowłosego". Zamiast ćwieków pokrywały ją bowiem... kolce. Zwykłe metalowe kolce, które z pewnością powinny wbijać się w podeszwy stóp na znaczną głębokość... a jednak tego nie robiły. Staruszek odziany w siwo-liliową, starą hakamę bez jakichkolwiek zdobień spoglądał z dezaprobatą na swego niesfornego podopiecznego, wyrażając swą frustrację niebieskimi, małymi oczyma. W licznych zmarszczkach, pokrywających twarz mężczyzny zdawał się wręcz zalegać cień, podkreślając powagę sytuacji. Nieco spłaszczony nos górował nad początkiem zadbanej, białej brody. Brody tak długiej, że jej właściciel mógłby z powodzeniem wykorzystywać ją jako pasek. Z nieznanych powodów owijał nią sobie jednak szyję - dwukrotnie, niczym miękki, puchaty szalik. "Wydłużone" przez starość czoło odgradzało od siebie zaczesane do tyłu, rzednące włosy, przylegające do karku, jakby całkowicie wyprano je z życia. Rzeczywiście mogło tak być.
-Michael! Cóż to ma znaczyć? - warknął z irytacją facecik, ani na moment nie puszczając dłoni podopiecznego, która jeszcze przed chwilą w pełnym zamachu miała osiąść na głowie Kurokawy. -Gdybym nie zdążył wrócić, zabiłbyś naszego gościa tym uderzeniem! Wszyscy blondyni są tak naiwnie dziecinni? - zrugał czerwonookiego chłopaka, ani na moment nie tracąc równowagi, choć przemawiały za tym prawa fizyki, wiek mężczyzny oraz jego pozycja.
-Wytoczył ciężką armatę. To normalne, że walczyłem, by zabić, skoro sam też mogłem zginąć... - odezwał się cicho, ale bez szczególnej pokory nastolatek z nagim torsem. -A poza tym, jacy goście bezwstydnie buszują po cudzym domu? Miałem obowiązek się tym zająć - usprawiedliwił się w najlogiczniejszy sposób, jaki przyszedł mu do głowy. Wkrótce potem poczuł, jak palce starca zwalniają uścisk, uwalniając chwycony nadgarstek.
-A gdzie "mistrzu", co? - zbulwersował się staruszek, uderzając kantem dłoni w bark podopiecznego. Niespodziewanie... powalił go na kolana w ułamku sekundy, jakby na plecach "płomiennowłosego" złożono co najmniej półtonowy ciężar. Siła "wychowawczego ciosu" niepozornego karzełka była wystarczająco duża, by całkowicie zmoczyć i tak już spocone ciało atlety. -Później o tym porozmawiamy. Teraz trzeba wynieść poległych... - oświadczył po chwili niebieskooki mężczyzna, natychmiast zwracając się do leżącego na twarzy Naito. -A ty nie symuluj! Dobrze wiem, że słuchasz, więc podnieś się na nogi i pomóż mi zabrać stąd twojego kolegę! - zaskoczony "krzyżooki" wzdrygnął się, powoli przewracając na plecy i spoglądając na pomarszczoną twarz brodacza.
-Dz... dziękuję za pomoc, panie... - zaczął chłopak, nie mogąc wymyślić nic lepszego do przerwania nerwowej ciszy. Z nerwowym uśmieszkiem podrapał się głupkowato z tyłu głowy, czując, jak serce łomocze mu o żebra.
-...Takamura Kisuke - dopowiedział starzec, uśmiechając się półgębkiem i jakby łagodniejąc.
-Rengoku Tai... - Kurokawa przerwał okrzyk w połowie, gdy niespodziewanie poczuł gwałtowny ucisk na czubku swojej głowy. Nie rozważał nawet możliwości otrzymania obrażeń. Doskonale wiedział, że "płomiennowłosy" go nie uderzył. Wiedział... ponieważ już wcześniej doświadczył czegoś takiego. W grobowcu Pierwszego, gdy mierzył się z Tatsuyą. Wtedy tajemnicze napięcie ostrzegało go przed atakami rywala. Teraz... Teraz musiało być tak samo. Nastolatek uświadomił to sobie w ułamku sekundy.
-Uderzy mnie? Jakim cudem? W jaki sposób? Przecież nie poruszył nawet rękami. Nie zdąży wymierzyć mi ciosu. To musi być jakiś błąd. Nie umiem kontrolować tych oczu, więc to może być fałszywy alarm. Musi. Musi być... - świat zdawał się zwalniać, kiedy dziedzic Pierwszego tłumaczył samemu sobie, że jego lęk był nieuzasadniony.
Obciążona ponadprzeciętną mocą pięść miała właśnie uderzyć blondyna prosto w twarz, gdy nagle ta "odpłynęła" na bok. Zamiast niej pojawiła się lewa, otwarta dłoń czerwonookiego chłopaka. Przeklęte Oczy Naito rozszerzyły się ze zdziwieniem, kiedy ta właśnie goła dłoń przyjęła na siebie Rengoku Taihou. Kurokawa spodziewał się poczuć, jak łamie kości swemu oponentowi, jak siłą odrzuca jego rękę do tyłu, jak impet ataku cofa nawet jego... ale nie poczuł żadnej z tych rzeczy. Zupełnie, jakby tylko lekko szturchnął nieznajomego wojownika. Im bardziej prawa ręka szatyna się prostowała, tym bardziej "płomiennowłosy" odsuwał swoją dłoń, nie tracąc przy tym kontaktu fizycznego z wrogiem. Robił to tak delikatnie, tak subtelnie że potęga czarnowłosego w ogóle nie wyrządziła mu krzywdy.
-Sam cofa rękę? Myślałem, że będzie blokował. Miał blokować. Dlaczego tego nie robi? Oddala dłoń z taką samą szybkością, z jaką ja przybliżam swoją pięść. Kim on jest, do diabła? Mój atak... moja siła... została po prostu pokierowana gdzie indziej - zrozumiał z goryczą posiadacz Przeklętych Oczu, gdy nie dosięgnąwszy celu, stracił równowagę i zatoczył się naprzód. Skupiony na swoim ataku, nie zauważył nawet, że równolegle z "paradą", blondyn wykonywał również własny atak. Kant prawej dłoni czerwonookiego, silnie emanujący jego mocą duchową opadał właśnie na głowę pochylonego w natarciu Naito, niczym katowski topór. Nieznany wróg nie tylko nie musiał ruszać się z miejsca, lecz również bez żadnych obrażeń zwyciężył w pojedynku z umiarkowanie doświadczonym przeciwnikiem.
-Muszę wzmocnić głowę! Nie... Nie zdążę! - zauważył z zaciśniętymi zębami trzecioklasista, z frustracją przygotowując się na przyjęcie obrażeń.
Nie przyjął ich. Chociaż chyląc się ku upadkowi, czekał na "nieunikniony" cios, nie otrzymał go. Zamiast tego z zaskoczoną miną uderzył twarzą o podłogę, w uszach słysząc coś, co przypominało nieco stukot. Przez kilka chwil nie był w stanie zauważyć niskiego, starego człowieczka, mającego niecałe półtora metra wzrostu i dwoma palcami trzymającego dłoń blondyna w przegubie. Starzec ten nosił się w podobnych sandałach, co przytemperowany przez niego chłopak. Różnica okazała się być jednak kolosalna. "Szczudła" umieszczone pod drewnianymi podeszwami w przypadku mężczyzny wieńczyły cieniutkie, ostre szpikulce. Zdecydowana większość ludzi nie potrafiłaby sobie nawet wyobrazić utrzymania się na tego rodzaju platformach, tym bardziej wysokich na kilkanaście centymetrów. Również wierzchnia część obuwia różniła się w porównaniu do "płomiennowłosego". Zamiast ćwieków pokrywały ją bowiem... kolce. Zwykłe metalowe kolce, które z pewnością powinny wbijać się w podeszwy stóp na znaczną głębokość... a jednak tego nie robiły. Staruszek odziany w siwo-liliową, starą hakamę bez jakichkolwiek zdobień spoglądał z dezaprobatą na swego niesfornego podopiecznego, wyrażając swą frustrację niebieskimi, małymi oczyma. W licznych zmarszczkach, pokrywających twarz mężczyzny zdawał się wręcz zalegać cień, podkreślając powagę sytuacji. Nieco spłaszczony nos górował nad początkiem zadbanej, białej brody. Brody tak długiej, że jej właściciel mógłby z powodzeniem wykorzystywać ją jako pasek. Z nieznanych powodów owijał nią sobie jednak szyję - dwukrotnie, niczym miękki, puchaty szalik. "Wydłużone" przez starość czoło odgradzało od siebie zaczesane do tyłu, rzednące włosy, przylegające do karku, jakby całkowicie wyprano je z życia. Rzeczywiście mogło tak być.
-Michael! Cóż to ma znaczyć? - warknął z irytacją facecik, ani na moment nie puszczając dłoni podopiecznego, która jeszcze przed chwilą w pełnym zamachu miała osiąść na głowie Kurokawy. -Gdybym nie zdążył wrócić, zabiłbyś naszego gościa tym uderzeniem! Wszyscy blondyni są tak naiwnie dziecinni? - zrugał czerwonookiego chłopaka, ani na moment nie tracąc równowagi, choć przemawiały za tym prawa fizyki, wiek mężczyzny oraz jego pozycja.
-Wytoczył ciężką armatę. To normalne, że walczyłem, by zabić, skoro sam też mogłem zginąć... - odezwał się cicho, ale bez szczególnej pokory nastolatek z nagim torsem. -A poza tym, jacy goście bezwstydnie buszują po cudzym domu? Miałem obowiązek się tym zająć - usprawiedliwił się w najlogiczniejszy sposób, jaki przyszedł mu do głowy. Wkrótce potem poczuł, jak palce starca zwalniają uścisk, uwalniając chwycony nadgarstek.
-A gdzie "mistrzu", co? - zbulwersował się staruszek, uderzając kantem dłoni w bark podopiecznego. Niespodziewanie... powalił go na kolana w ułamku sekundy, jakby na plecach "płomiennowłosego" złożono co najmniej półtonowy ciężar. Siła "wychowawczego ciosu" niepozornego karzełka była wystarczająco duża, by całkowicie zmoczyć i tak już spocone ciało atlety. -Później o tym porozmawiamy. Teraz trzeba wynieść poległych... - oświadczył po chwili niebieskooki mężczyzna, natychmiast zwracając się do leżącego na twarzy Naito. -A ty nie symuluj! Dobrze wiem, że słuchasz, więc podnieś się na nogi i pomóż mi zabrać stąd twojego kolegę! - zaskoczony "krzyżooki" wzdrygnął się, powoli przewracając na plecy i spoglądając na pomarszczoną twarz brodacza.
-Dz... dziękuję za pomoc, panie... - zaczął chłopak, nie mogąc wymyślić nic lepszego do przerwania nerwowej ciszy. Z nerwowym uśmieszkiem podrapał się głupkowato z tyłu głowy, czując, jak serce łomocze mu o żebra.
-...Takamura Kisuke - dopowiedział starzec, uśmiechając się półgębkiem i jakby łagodniejąc.
***
Brukowana ścieżka, po której stąpał chudy, wąsaty staruszek i jego dwóch nastoletnich towarzyszy wiła się pośród bujnych ogrodów Domu Mędrców. Zewsząd rzucały się w oczy różnorodne, a także różnokolorowe żywopłoty, wycięte z różnych gatunków krzaków - zarówno tych, które powszechnie występowały w ludzkim świecie, jak i tych, których nie dało się tam napotkać. Praktycznie każda kolejna "oaza" oddzielona została innym rodzajem "żywego ogrodzenia", zamykając w sobie różne rodzaje "organizmów zielonych". W jedynej naprawdę neutralnej ostoi Morriden kryło się 60% wszystkich drzew i krzewów charakterystycznych dla ósmego kontynentu. Bez względu na ekosystemy, do jakich przywykły rośliny, z łatwością rozwijały się w klimacie równie neutralnym, co obszar, na jakim występował. Krążyły różne pogłoski, różne legendy, starające się wyjaśnić "cudowne ogrodnictwo" Domu. Nikt jednak nie miał pewności, a historii było tak dużo, że ostatecznie każda z nich została wyśmiana przez zwolenników innych. Wszyscy zgadzali się jednak, co do tego, że kilkunastometrowe kaktusy nie powinny mieć szansy na przetrwanie, gdy znajdowały się kilka metrów od rozłożystych paproci śnieżnych, występujących naturalnie na północno-zachodnim półwyspie Morriden.
-Spójrzcie tylko na nich wszystkich - odezwał się nagle Hideyasu, wskazując głową na wypoczywających w ogrodach pielgrzymów. Nagły ruch szczęki poruszył również długimi, biczowatymi wąsiskami, które pewnie owinęłyby się wokół łysej głowy mężczyzny, gdyby podmuchy wiatru były trochę silniejsze. -Sieroty, wdowy, inwalidzi, upośledzeni umysłowo, nieuleczalnie chorzy, ofiary gwałtów i molestowań, poddawani resocjalizacji mordercy, złodzieje... Oni wszyscy przychodzą do nas po pomoc. Przychodzą do Domu i chcą poczuć się, jak w domu. To próbujemy im zapewnić. Poczucie stabilizacji, bezpieczeństwa... równości. Podczas gdy pod dostatkiem jest ludzi, którzy leczą ciało i niewiele mniej takich, co leczą umysł, tylko nieliczni leczą duszę. My do nich należymy. Ja, Kisuke i wszyscy ci, którzy zdecydowali się poświęcić swoje życie niesieniu pomocy... - gdy chudzielec mówił, przestawał wyglądać, jak emeryt. Przestawał też brzmieć, jak przedstawiciel "grupy trzeciego wieku". Pasja, która pobrzmiewała w jego słowach odmładzała go o dziesiątki lat i nawet Rinji i Rikimaru, młodsi od Otori'ego co najmniej sześciokrotnie, byli w stanie to dostrzec.
-Brzmi to co najmniej tak, jakbyś próbował się tym pochwalić, Hideyasu-sama - stwierdził bez owijania w bawełnę Rikimaru, nie tracąc przy tym swej kamiennej twarzy. Okuda zareagował na to natychmiastowo. Dłoń białowłosego bez ostrzeżenia chwyciła szermierza za kark, opuszczając jego głowę w dół. Rinji zrobił zresztą to samo, korząc się przed "urażonym" idolem.
-Przepraszam za niego! Zawsze miał niewyparzony język. Wcale nie chciał tego powiedzieć... - wytłumaczył szybko niebieskooki, lecz zanim jeszcze skończył mówić, użytkownik katany gwałtownie strącił jego rękę, nie sięgając po oręż tylko ze względu na miejsce, w którym się znajdowali.
-Nie ma potrzeby za nic przepraszać. Niewykluczone, że twój przyjaciel miał rację - wąsaty staruszek uśmiechnął się tajemniczo, powoli prowadząc swych gości dalej. -Trudno jest zachować spokój i nie czuć satysfakcji, mogąc naprowadzać stojących w miejscu na właściwe ścieżki. Starzy ludzie lubią sobie pogadać. Szczególnie wtedy, gdy mają ku temu jakiś ważny powód - dodał zaraz. Ewidentnie miał już zamiar kontynuować swoje opowieści i tyrady, ale przynajmniej jeden z jego towarzyszy okazał się zbyt podejrzliwy, by milczeć.
-A więc z jakiego powodu powstrzymujesz nas przed pójściem do naszych towarzyszy? - tym razem szermierz nie zabrzmiał już z pełną szacunku grzecznością, zaniepokojony laniem wody przez Mędrca. -Coś im się stało, czy może masz jakiś ukryty motyw? Kiedy tylko któryś z nas próbuje o nich zapytać, zaczynasz nas zagadywać. W dodatku prowadzisz nas wszędzie, tylko nie tam, gdzie dotarli oni. To chyba nie jest normalne, prawda? - prawe, złote oko badawczo wpatrywało się w zielone oczy łysego mężczyzny, lecz ten nawet na moment nie stracił panowania nad sobą.
-Co ty insynuujesz, Riki?! Jak możesz oskarżać Hideyasu-samę o coś takiego?! - obruszył się kosiarz, kolejny raz pogrążony przez zachowanie kompana. Nie próbował już nawet przepraszać Mędrca, świadomy tego, że nie było to ostatnie zajście.
-Nie, Rikimaru-kun, to nie jest normalne... - staruszek dobrodusznie zwrócił się do czerwonowłosego, uśmiechając się ciepło. -Bystry z ciebie chłopiec, ale zapewniam cię, że nie miałem złych intencji. Nadal ich nie mam. Przyprowadziliście dziś do nas człowieka, którego duch potrzebuje pomocy. Otrzyma ją... ale nie ode mnie ani od któregoś z was. Dlatego też tym bardziej nie powinniśmy teraz ingerować w "kurację", nie uważacie? - wyjaśnienia Otori'ego tak naprawdę nie były wyjaśnieniami. Brzmiał on tak samo pokrętnie i tajemniczo, jak na początku - z tą tylko różnicą, że teraz niczego nie zatajał.
-Pomocy? - powtórzył niebieskooki kosiarz, po czym wytrzeszczył oczy, pojmując istotę rzeczy. -Naito-kun? To o niego chodzi? - zapytał, chociaż znał już odpowiedź. Bosy staruszek skręcił w lewą stronę, prowadząc gości okrężną drogą, pomiędzy kępami bladoniebieskiego mchu.
-O niego... i o każdego, kto poprosi o pomoc - rzucił Hideyasu, wprawiając nastolatków w zakłopotanie. Mieli wrażenie, że mężczyzna czytał z nich, jak z otwartej księgi. Że wiedział o problemach rodu Okuda, a także o znienawidzonym lewym oku Rikimaru. Mieli takie wrażenie... ale nie chcieli sprawdzać, czy było ono słuszne. Już więcej nie napomknęli o Kurokawie.
-Przepraszam za niego! Zawsze miał niewyparzony język. Wcale nie chciał tego powiedzieć... - wytłumaczył szybko niebieskooki, lecz zanim jeszcze skończył mówić, użytkownik katany gwałtownie strącił jego rękę, nie sięgając po oręż tylko ze względu na miejsce, w którym się znajdowali.
-Nie ma potrzeby za nic przepraszać. Niewykluczone, że twój przyjaciel miał rację - wąsaty staruszek uśmiechnął się tajemniczo, powoli prowadząc swych gości dalej. -Trudno jest zachować spokój i nie czuć satysfakcji, mogąc naprowadzać stojących w miejscu na właściwe ścieżki. Starzy ludzie lubią sobie pogadać. Szczególnie wtedy, gdy mają ku temu jakiś ważny powód - dodał zaraz. Ewidentnie miał już zamiar kontynuować swoje opowieści i tyrady, ale przynajmniej jeden z jego towarzyszy okazał się zbyt podejrzliwy, by milczeć.
-A więc z jakiego powodu powstrzymujesz nas przed pójściem do naszych towarzyszy? - tym razem szermierz nie zabrzmiał już z pełną szacunku grzecznością, zaniepokojony laniem wody przez Mędrca. -Coś im się stało, czy może masz jakiś ukryty motyw? Kiedy tylko któryś z nas próbuje o nich zapytać, zaczynasz nas zagadywać. W dodatku prowadzisz nas wszędzie, tylko nie tam, gdzie dotarli oni. To chyba nie jest normalne, prawda? - prawe, złote oko badawczo wpatrywało się w zielone oczy łysego mężczyzny, lecz ten nawet na moment nie stracił panowania nad sobą.
-Co ty insynuujesz, Riki?! Jak możesz oskarżać Hideyasu-samę o coś takiego?! - obruszył się kosiarz, kolejny raz pogrążony przez zachowanie kompana. Nie próbował już nawet przepraszać Mędrca, świadomy tego, że nie było to ostatnie zajście.
-Nie, Rikimaru-kun, to nie jest normalne... - staruszek dobrodusznie zwrócił się do czerwonowłosego, uśmiechając się ciepło. -Bystry z ciebie chłopiec, ale zapewniam cię, że nie miałem złych intencji. Nadal ich nie mam. Przyprowadziliście dziś do nas człowieka, którego duch potrzebuje pomocy. Otrzyma ją... ale nie ode mnie ani od któregoś z was. Dlatego też tym bardziej nie powinniśmy teraz ingerować w "kurację", nie uważacie? - wyjaśnienia Otori'ego tak naprawdę nie były wyjaśnieniami. Brzmiał on tak samo pokrętnie i tajemniczo, jak na początku - z tą tylko różnicą, że teraz niczego nie zatajał.
-Pomocy? - powtórzył niebieskooki kosiarz, po czym wytrzeszczył oczy, pojmując istotę rzeczy. -Naito-kun? To o niego chodzi? - zapytał, chociaż znał już odpowiedź. Bosy staruszek skręcił w lewą stronę, prowadząc gości okrężną drogą, pomiędzy kępami bladoniebieskiego mchu.
-O niego... i o każdego, kto poprosi o pomoc - rzucił Hideyasu, wprawiając nastolatków w zakłopotanie. Mieli wrażenie, że mężczyzna czytał z nich, jak z otwartej księgi. Że wiedział o problemach rodu Okuda, a także o znienawidzonym lewym oku Rikimaru. Mieli takie wrażenie... ale nie chcieli sprawdzać, czy było ono słuszne. Już więcej nie napomknęli o Kurokawie.
***
-Gwarantuję, że nic mu nie będzie. Przeżył niewielki wstrząs mózgu, ale w tym kraju nie jest to coś szczególnie poważnego. Powinien oprzytomnieć za parę godzin - niziutki Takamura, którego długa broda oplatała szyję, niczym szal, stąpał obok Kurokawy po brukowanej, krętej ścieżce. Jego absurdalnie niepraktyczne i niewygodne sandały stukały ostrymi "obcasami" o podłoże, ani na moment nie powodując zachwiania równowagi ich właściciela. Mędrzec i czarnowłosy młodzieniec kroczyli z powrotem na kwadratowy dziedziniec, mijając rozchodzące się na boki ścieżki, prowadzące do innych części kompleksu świątynnego. Bo przecież Dom Mędrców bardzo świątynię przypominał, chociaż oficjalnie nią nie był.
-Całe szczęście... - odetchnął z ulgą "krzyżooki". -Kiedy tak padł po jednym ataku, obawiałem się wszystkiego, co najgorsze. Gdyby coś mu się stało, nie wybaczyłbym sobie tego, że go nie zatrzymałem - ozwał się szczerze i bez zawstydzenia. Naito zawsze potrafił mówić o wszystkim, nie czując przy tym skrępowania. Swobodnego wyrażania emocji nauczyli go ci wszyscy pisarze, artyści i mangacy, których tak podziwiał i kochał.
-Właśnie dlatego chciałbym cię przeprosić za Michaela. Zwykle zachowuje większą rozwagę, ale nie wiń go, proszę. To ja powinienem był wyjść wam na spotkanie. Było to moim obowiązkiem. Obowiązkiem, którego nie wypełniłem. Nie mam nic na swoją obronę... - mikry starzec pochylił zmarszczoną twarz przed dziedzicem Pierwszego Króla, jakby co najmniej oddawał mu cześć. Tak wielką pokorę i szacunek do ludzi posiadał Kisuke.
-Nie, nie, to wcale nie tak! Tatsuya-kun sprowokował walkę. Wina leży po naszej stronie. A poza tym, to ty mnie uratowałeś, Kisuke-san. W najgorszym wypadku już teraz jesteśmy kwita - początkowa nerwowa gestykulacja w miarę wypowiadania kolejnych słów zamieniła się w przyjazny uśmiech. Minęło już trochę czasu, odkąd obywatel Akashimy miał okazję przebywać w tak przyjaznej atmosferze. Rozładowało to nieco napięcie, towarzyszące mu od opuszczenia "wioski Gehenny".
-Cieszy mnie to - oświadczył niebieskooki starzec. -Skoro nie żywisz do mnie urazy, to będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Tutaj... - zatrzymał się wraz z gimnazjalistą przy wysokich, grubych drzwiach, wykonanych z popularnego w Morriden, czarnego minerału i wzbogaconych złotymi zdobieniami, ułożonymi na kształt kwiatów lotosu. Te właśnie ciężkie wrota... podniosły się, gdy tylko mężczyzna klasnął w pomarszczone ręce. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, droga do wnętrza sanktuarium stanęła otworem przed rozmawiającymi.
-Niesamowite - przyznał szczerze trzecioklasista, zapuszczając się w głąb krótkiego przedsionka. Idąc za przykładem Mędrca, tuż przed jego końcem zdjął buty, odkładając je na mały, drewniany podest. Kątem oka spojrzał na stopy Takamury, spodziewając się ujrzeć głębokie nacięcia od linkowych mocowań obuwia i szereg otwartych ran na spodach. Nie dostrzegł żadnej z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie - zdawało mu się, że pomarszczona skóra starca była nietknięta... i wyjątkowo twarda. Choć nie miał okazji jej dotknąć, przypominała mu ona "żywy kamień".
-Powstrzymaj się z tym jeszcze przez chwilę... - mruknął tajemniczo niziutki Kisuke. Dopiero teraz, pozbawiony butów i tym samym skrócony o kilkanaście centymetrów, naprawdę widać było różnicę wzrostu między nim, a Kurokawą.
Wraz z końcem przedsionka, Przeklętym Oczom ukazał się... nowy świat. Wnętrze sanktuarium w ułamku sekundy opuściło w zdziwieniu szczękę chłopaka, powalając go nie tylko swoją monumentalnością, lecz przede wszystkim wyglądem. Ten jeden, ostatni krok zdawał się prowadzić trzecioklasistę w całkowicie obcy ekosystem. Zmieniła się gęstość i natlenienie powietrza, czyniąc każdy oddech bardziej swobodnym i relaksującym. W powietrzu unosiła się kojąca nuta lekkiego, słodkiego zapachu, jakiego szatyn jeszcze nigdy wcześniej nie czuł. Zaokrąglony, wklęsły sufit pomieszczenia przepuszczał promienie słońca przez różnokolorowe witraże. Światło roznoszące się po wnętrzu zdawało się tworzyć małe, przezroczyste płytki, figlarnie migające w eterze. Cała monstrualna komnata wypełniona była krystalicznie czystą, sięgającą na wysokość metra... wodą. Jej dno zdobiły maleńkie kamyki, poniżej tafli pływały niewielkie, egzotyczne ryby, jakich nigdy nie zauważono w ludzkim świecie, a na powierzchni obracały się kwiaty lotosu. Kwiaty te w niczym nie przypominały jednak "zwykłych" przedstawicieli swojego gatunku. Te były bowiem wielkie. Kremowe kielichy o rozłożystych płatkach przypominały bardziej eleganckie, wyszukane siedziska, aniżeli prawdziwe rośliny. Co najmniej trzydzieści takich "foteli" poruszało się po krystalicznej toni, jakimś cudem nie wychodząc poza obręb pomieszczenia i nie zapuszczając się w głąb bocznych korytarzy. Ułożone z wyraźnie zarysowanych cegiełek ściany okrywał swoisty płaszcz dzikich kwiatów, pnączy, łodyg i liści. Niepowtarzalna plejada barw zapierała dech w piersiach, koiła nerwy i wyciszała umysł. Pozwalała całkiem odciąć się od zewnętrznego świata, od jego zmartwień, od wszystkiego, co złe na ziemi. Być może była to tylko wyobraźnia Naito, lecz dałby on sobie głowę uciąć, że jakiekolwiek hałasy codzienności nie miały najmniejszych szans, by przebić się przez ściany nieskazitelnego sanktuarium. Zdawało mu się, że coś... że ktoś chroni to miejsce przed ingerencją, przed złą wolą i niesnaskami. I oddałby również obie ręce, upierając się, że tym kimś był mężczyzna uwieczniony w posągu. Posąg ten umieszczony został na wysokim na dwa metry cokole, przywodzącym na myśl przerobioną dorycką kolumną, chronioną przez przylegające do niej, kamienne ptaki. Rzeźba usytuowana na tymże podeście przedstawiała siedzącego ze skrzyżowanymi nogami, bosego mężczyznę. Mężczyznę tak pospolitego, jak to tylko było możliwe. Mającego zwykły, prosty nos, sztampowy wręcz kształt głowy, nie posiadającego włosów, ni zarostu. Mężczyzna ten miał jednak setkę rąk rozłożonych, niby gałęzie najstarszych drzew. Każda ze stu dłoni składała inny gest. Sto gestów z różnych kultur, różnych stref, różnych grup społecznych, wykorzystywanych w różnych sytuacjach przez różne osoby. Z pozoru tylko to odróżniało kamiennego człowieka od miliardów innych, zamieszkujących Ziemię, ale było w nim coś... przejmującego. Coś, co sprawiło, że dziedzic Pierwszego Króla z niemym, a raczej niewysłowionym podziwem przyglądał się oczom posągu.
-Kto to? Co to za... istota? - zapytał bezwiednie urzeczony chłopak. Nie mógł inaczej. Nie potrafił nazwać człowiekiem tego kogoś. Serce, rozum i dusza zabraniały mu to zrobić. Wewnątrz obywatela Akashimy panowało przekonanie, że ten ktoś był kimś więcej, niż człowiekiem. Że wzniósł się ponad ludzkie ograniczenia, że posiadał całą ludzką wiedzę, wszystko stworzenie od początku czasu. Że w swojej znamienitej pospolitości odbijał obraz boga... lub człowieka, który sięgnął po niebiański tron. Młody Madness nie umiał wytłumaczyć ani pojąć tego uczucia, lecz mimo to z uwielbieniem upadł na kolana, nieświadomy tego, że po jego policzkach płynęły łzy wzruszenia.
-On? To tylko... najwspanialsza osoba, jaką znam. Ryuuhei-san... a raczej - jak wy na niego mówicie - Mędrzec Znikąd - odparł z dumą Takamura Kisuke, w nostalgicznej radości składając razem dłonie i kłaniając się posągowi.
-Całe szczęście... - odetchnął z ulgą "krzyżooki". -Kiedy tak padł po jednym ataku, obawiałem się wszystkiego, co najgorsze. Gdyby coś mu się stało, nie wybaczyłbym sobie tego, że go nie zatrzymałem - ozwał się szczerze i bez zawstydzenia. Naito zawsze potrafił mówić o wszystkim, nie czując przy tym skrępowania. Swobodnego wyrażania emocji nauczyli go ci wszyscy pisarze, artyści i mangacy, których tak podziwiał i kochał.
-Właśnie dlatego chciałbym cię przeprosić za Michaela. Zwykle zachowuje większą rozwagę, ale nie wiń go, proszę. To ja powinienem był wyjść wam na spotkanie. Było to moim obowiązkiem. Obowiązkiem, którego nie wypełniłem. Nie mam nic na swoją obronę... - mikry starzec pochylił zmarszczoną twarz przed dziedzicem Pierwszego Króla, jakby co najmniej oddawał mu cześć. Tak wielką pokorę i szacunek do ludzi posiadał Kisuke.
-Nie, nie, to wcale nie tak! Tatsuya-kun sprowokował walkę. Wina leży po naszej stronie. A poza tym, to ty mnie uratowałeś, Kisuke-san. W najgorszym wypadku już teraz jesteśmy kwita - początkowa nerwowa gestykulacja w miarę wypowiadania kolejnych słów zamieniła się w przyjazny uśmiech. Minęło już trochę czasu, odkąd obywatel Akashimy miał okazję przebywać w tak przyjaznej atmosferze. Rozładowało to nieco napięcie, towarzyszące mu od opuszczenia "wioski Gehenny".
-Cieszy mnie to - oświadczył niebieskooki starzec. -Skoro nie żywisz do mnie urazy, to będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Tutaj... - zatrzymał się wraz z gimnazjalistą przy wysokich, grubych drzwiach, wykonanych z popularnego w Morriden, czarnego minerału i wzbogaconych złotymi zdobieniami, ułożonymi na kształt kwiatów lotosu. Te właśnie ciężkie wrota... podniosły się, gdy tylko mężczyzna klasnął w pomarszczone ręce. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, droga do wnętrza sanktuarium stanęła otworem przed rozmawiającymi.
-Niesamowite - przyznał szczerze trzecioklasista, zapuszczając się w głąb krótkiego przedsionka. Idąc za przykładem Mędrca, tuż przed jego końcem zdjął buty, odkładając je na mały, drewniany podest. Kątem oka spojrzał na stopy Takamury, spodziewając się ujrzeć głębokie nacięcia od linkowych mocowań obuwia i szereg otwartych ran na spodach. Nie dostrzegł żadnej z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie - zdawało mu się, że pomarszczona skóra starca była nietknięta... i wyjątkowo twarda. Choć nie miał okazji jej dotknąć, przypominała mu ona "żywy kamień".
-Powstrzymaj się z tym jeszcze przez chwilę... - mruknął tajemniczo niziutki Kisuke. Dopiero teraz, pozbawiony butów i tym samym skrócony o kilkanaście centymetrów, naprawdę widać było różnicę wzrostu między nim, a Kurokawą.
Wraz z końcem przedsionka, Przeklętym Oczom ukazał się... nowy świat. Wnętrze sanktuarium w ułamku sekundy opuściło w zdziwieniu szczękę chłopaka, powalając go nie tylko swoją monumentalnością, lecz przede wszystkim wyglądem. Ten jeden, ostatni krok zdawał się prowadzić trzecioklasistę w całkowicie obcy ekosystem. Zmieniła się gęstość i natlenienie powietrza, czyniąc każdy oddech bardziej swobodnym i relaksującym. W powietrzu unosiła się kojąca nuta lekkiego, słodkiego zapachu, jakiego szatyn jeszcze nigdy wcześniej nie czuł. Zaokrąglony, wklęsły sufit pomieszczenia przepuszczał promienie słońca przez różnokolorowe witraże. Światło roznoszące się po wnętrzu zdawało się tworzyć małe, przezroczyste płytki, figlarnie migające w eterze. Cała monstrualna komnata wypełniona była krystalicznie czystą, sięgającą na wysokość metra... wodą. Jej dno zdobiły maleńkie kamyki, poniżej tafli pływały niewielkie, egzotyczne ryby, jakich nigdy nie zauważono w ludzkim świecie, a na powierzchni obracały się kwiaty lotosu. Kwiaty te w niczym nie przypominały jednak "zwykłych" przedstawicieli swojego gatunku. Te były bowiem wielkie. Kremowe kielichy o rozłożystych płatkach przypominały bardziej eleganckie, wyszukane siedziska, aniżeli prawdziwe rośliny. Co najmniej trzydzieści takich "foteli" poruszało się po krystalicznej toni, jakimś cudem nie wychodząc poza obręb pomieszczenia i nie zapuszczając się w głąb bocznych korytarzy. Ułożone z wyraźnie zarysowanych cegiełek ściany okrywał swoisty płaszcz dzikich kwiatów, pnączy, łodyg i liści. Niepowtarzalna plejada barw zapierała dech w piersiach, koiła nerwy i wyciszała umysł. Pozwalała całkiem odciąć się od zewnętrznego świata, od jego zmartwień, od wszystkiego, co złe na ziemi. Być może była to tylko wyobraźnia Naito, lecz dałby on sobie głowę uciąć, że jakiekolwiek hałasy codzienności nie miały najmniejszych szans, by przebić się przez ściany nieskazitelnego sanktuarium. Zdawało mu się, że coś... że ktoś chroni to miejsce przed ingerencją, przed złą wolą i niesnaskami. I oddałby również obie ręce, upierając się, że tym kimś był mężczyzna uwieczniony w posągu. Posąg ten umieszczony został na wysokim na dwa metry cokole, przywodzącym na myśl przerobioną dorycką kolumną, chronioną przez przylegające do niej, kamienne ptaki. Rzeźba usytuowana na tymże podeście przedstawiała siedzącego ze skrzyżowanymi nogami, bosego mężczyznę. Mężczyznę tak pospolitego, jak to tylko było możliwe. Mającego zwykły, prosty nos, sztampowy wręcz kształt głowy, nie posiadającego włosów, ni zarostu. Mężczyzna ten miał jednak setkę rąk rozłożonych, niby gałęzie najstarszych drzew. Każda ze stu dłoni składała inny gest. Sto gestów z różnych kultur, różnych stref, różnych grup społecznych, wykorzystywanych w różnych sytuacjach przez różne osoby. Z pozoru tylko to odróżniało kamiennego człowieka od miliardów innych, zamieszkujących Ziemię, ale było w nim coś... przejmującego. Coś, co sprawiło, że dziedzic Pierwszego Króla z niemym, a raczej niewysłowionym podziwem przyglądał się oczom posągu.
-Kto to? Co to za... istota? - zapytał bezwiednie urzeczony chłopak. Nie mógł inaczej. Nie potrafił nazwać człowiekiem tego kogoś. Serce, rozum i dusza zabraniały mu to zrobić. Wewnątrz obywatela Akashimy panowało przekonanie, że ten ktoś był kimś więcej, niż człowiekiem. Że wzniósł się ponad ludzkie ograniczenia, że posiadał całą ludzką wiedzę, wszystko stworzenie od początku czasu. Że w swojej znamienitej pospolitości odbijał obraz boga... lub człowieka, który sięgnął po niebiański tron. Młody Madness nie umiał wytłumaczyć ani pojąć tego uczucia, lecz mimo to z uwielbieniem upadł na kolana, nieświadomy tego, że po jego policzkach płynęły łzy wzruszenia.
-On? To tylko... najwspanialsza osoba, jaką znam. Ryuuhei-san... a raczej - jak wy na niego mówicie - Mędrzec Znikąd - odparł z dumą Takamura Kisuke, w nostalgicznej radości składając razem dłonie i kłaniając się posągowi.
Koniec Rozdziału 133
Następnym razem: Rycerskie grzechy
Bardzo klimatyczne są te ostatnie rozdziały. Mimo, że ich nie widzę to bardzo ładny jest ten Dom Mędrców :D
OdpowiedzUsuńNie do końca rozumiem, póki co, moc Michała, ale dowiem się w swoim czasie (przynajmniej na to liczę)
Obaj starcy są bardzo zagadkowi i ciekawi. Mam nadzieję, że rozwiniesz ich trochę, bo widzę, że warto.
Coś czuję, że w następnym rozdziale będzie dużo gadania o przeszłości. Tak coś czuję... xD
Pozdrawiam!
Nie ma to nic wspólnego z "umiejętnością" ;) Przynajmniej nie stricte. Cieszę się jednak, że podoba ci się ten arc ^^ Wyciągasz też bardzo dobre wnioski, jak na razie ;)
UsuńRównież pozdrawiam ^^