niedziela, 29 marca 2015

Rozdział 161: Niezniszczalny

ROZDZIAŁ 161

     -Już to gdzieś widziałem... Czy to przypadkiem nie Dempsey Roll? - przeszło przez głowę Hachimaru, gdy przekręciwszy bark, uniknął nadlatującej z boku pięści. -Żeby użyć tego z takim impetem... Normalny człowiek nie byłby w stanie tego zrobić. Oryginalny Dempsey Roll nie miał tej chorej efektowności i mocy, jaką emanowała wersja pokazana przez Ippo. To jednak jest Morriden, a my jesteśmy Madnessami. Ten ruch w naszych realiach... jest absolutnie poza zasięgiem jakichś zmyślonych robaczków z telewizji - myśli "dżudoki" przerwane zostały w chwili, gdy otoczona czerwoną energią duchową pięść boksera po raz pierwszy zaryła w ścianę koloseum. Huk, jak po wystrzale z armaty towarzyszył utworzeniu się chmury pyłu i eksplozji odłamków. Wydawało się, że nadlatujące z dwóch stron rysowanej w powietrzu "ósemki" ciosy wręcz kroją całą stojącą im na drodze materię. Praktycznie w bezczasie nieprzenikalna przez wzrok chmura ukryła walczących przed spojrzeniami widzów. Tymczasem jednak przepotężny Dempsey Roll trwał i trwał. Nadchodzące z dwóch kierunków ciosy przebijały się przez kolejne warstwy muru areny, jak przez watę. Wytrenowane oczy Mendeza nie zamykały się pod wpływem pyłu ani też pod wpływem drobinek rozbitej materii. Cienka warstwa mocy duchowej chroniła je przed uszkodzeniami mechanicznymi. Nie oddychający już nawet Hiszpan wcale nie widział swojego oponenta, którego mimochodem samodzielnie ukrył swoim atakiem. Mimo to jednak jego wrodzony instynkt - ten sam, od którego wziął się legendarny Pin-Point Shot - nakierowywał uderzenia dokładnie tam, gdzie stał Hachimaru. Przez taką barykadę ciosów nikt nie mógł się przebić. A przynajmniej na to wyglądało. Przynajmniej tak sądził El Tanque.
     Większość widzów tego nie dostrzegła, jako że brudny obłok osłonił walczących. Gigant dojrzał jednak coś, co wywołało u niego szok. Praktycznie w bezczasie pod jego zamachującymi się ramionami prześliznął się czarnowłosy flegmatyk, niespodziewanie stając z twarzą zaledwie o kilka centymetrów oddaloną od klatki piersiowej Salvadora. Bokser zadziałał instynktownie, napotkawszy sytuację, o której nawet nie śnił. W jednej chwili zaparł się stopą z całej siły, zagłębiając piętę w podłoże i spróbował zatrzymać również ruch swojego rozpędzonego ciała. Skręcające się biodra i mknące w chmurę dymu ręce musiały zaprzestać poruszania się, jeśli pięściarz miał w ogóle zareagować na poczynania Hachimaru. Skóra na łydkach i udach wielkoluda wybrzuszyła się, nakreślając tym samym linie żył, wypychanych przez napięte mięśnie oraz ścięgna. Sytuacja ta paradoksalnie przypominała tę samą serię, z której bokser "ukradł" zastosowanego przed momentem Dempsey Rolla.
-Tak po prostu się przebił... Jak zwinny jest ten człowiek? Nie, tu nie chodzi tylko o zwinność. On rusza się tak, jakby potrafił zareagować na każdy mój ruch. Walczył już kiedyś z bokserem? - myślał gigant gorączkowo, natychmiast po zahamowaniu odwijając się lewym hakiem. Choć liczył się już z taką możliwością, był zawiedziony i zły na siebie, gdy zrozumiał, że nie zdąży.
     Dłonie Hachimaru wystrzeliły w powietrze, ustawiając się spodami do skroni wielkoluda. Zebrana w nich energia duchowa zajaśniała chwilę przed tym... jak "dżudoka" uderzył obydwiema kończynami w boki głowy swojego przeciwnika. W tym samym momencie wykorzystał emisję, by wzmocnić impet uderzenia... a potem całkowicie zniknął przeciwnikowi z oczu.
-Gdzie on jest? - Salvador zachwiał się nieznacznie, odczuwając potężne zawroty głowy i pulsowanie w tejże. Obraz przed jego złotymi oczyma rozmył się na chwilę, a gdy powrócił już do pierwotnego stanu, przeciwnika nigdzie nie było. -Tak nieostrożnie... Gdybym nie musiał ugiąć kolan do Dempsey Rolla, nie byłby w stanie mnie sięgnąć - pomyślał z goryczą czerwonowłosy. W tym czasie Hachimaru był już w połowie swojego skoku... ponad bokserem. Opadając za jego plecy, w locie sięgnął rękoma do tyłu, nagle oplatając ramionami kark przeciwnika. Zawisnąwszy w tej pozycji, rozhuśtał się do przodu, by zaraz z całej siły wbić pięty w nerki wroga... i pociągnąć do siebie jego głowę.
     Odgłosy zdziwienia przebiły się przez rumor tłumu, gdy chmura pyłu się rozrzedziła. Widzowie praktycznie oniemieli z dwóch powodów. Pierwszym była wybita w metrowej grubości murze dziura, prowadząca prosto na znajdujący się dalej korytarz i najprawdopodobniej wybita przez pięści El Tanque. Drugim powodem był jednak sam El Tanque... poderwany z ziemi przez gwałtowne szarpnięcie Hachimaru. Ponad dwumetrowy Hiszpan uniósł się w górę, swoimi stopami wskazując niebo, podczas gdy czarnowłosy Madness spokojnie wylądował... nadal go trzymając. Wtedy właśnie dał on trzeci powód do zamilknięcia wszystkim tym, którzy obstawiali jego natychmiastową przegraną. W środku rzutu... obrócił ogromnym ciężarem, jakim był bokser, by dzięki temu móc z ogromna siłą uderzyć w ziemię... jego plecami. Ciśnięty gigant po uderzeniu odbił się od podłoża na kilka centymetrów, wypluwając z szeroko otwartych ust fontannę krwi. Impet, z jakim został rzucony doprowadził najbliższe fragmenty gruntu do gwałtownego pęknięcia... a samego Hiszpana do ponownego pogrążenia się w mroku swych zamglonych wspomnień.

***

     -Niesamowite, co ten człowiek wyczynia... - stwierdziła z podziwem Lisa, nie spodziewając się wcześniej, że spotka na tym turnieju kogoś, kto walczyć będzie z taką gracją i delikatnością, jak Hachimaru. -Czy to w ogóle możliwe, by podnieść takiego potwora? - zapytała samą siebie i wszystkich przy niej obecnych. Bachir był bezstronny, zatem to on postanowił udzielić odpowiedzi.
-W krótkim czasie stworzył sobie jak najlepsze podstawy do wykonania ataku. Najpierw ogłuszył przeciwnika, potem wykonał chwyt, a na sam koniec utworzył dźwignię, jednocześnie zaburzając tym równowagę oponenta. Kiedy ktoś tak pieczołowicie zaplanuje jeden ruch, niewiele rzeczy faktycznie pozostaje niemożliwymi - on patrzył na te wydarzenia z większym dystansem. Niewielu innych Madnessów widziało tyle walk i tyle strategii, co on. Tylko nieliczne rzeczy potrafiły go jeszcze zaskoczyć... choć nawet te, których się spodziewał, potrafiły niekiedy zdobyć jego uznanie.
-Sranie w banię - burknął na to Naizo, oparty o barierki celem rozprostowania ścierpniętych nóg. -Gdyby ten cały "Czołg" nie bawił się w stuprocentowego boksera, mógłby rozpieprzyć calutką arenę już dawno. Zamiast tego dostaje wpierdol... - akurat jemu bardzo nie podobał się przebieg walki, bo skrycie liczył na to, że Salvador pokaże coś lepszego, a przynajmniej że zachowa się adekwatnie do sytuacji, w jakiej się go postawi.

***

     -Chłopak? - zdziwił się nie na żarty Sal. Wielki już na prawie dwa metry siedemnastolatek patrzył na swoją drobną siostrę, wybałuszając ze zdziwieniem swoje złote oczy. Barczysty i umięśniony Hiszpan doprowadzał kolejną koszulkę do granic wytrzymałości. -Ale że jak to? - Cassandra zastrzeliła go tak strasznie, że nie umiał nawet dobrze wyartykułować wypowiedzi. -Niby kto? - zdziwił się raz jeszcze, nie spodziewając się takiej informacji przy śniadaniu.
-Och... właściwie to też jest bokserem, jak ty - odpowiedziała z uśmiechem czarnowłosa piękność o ciemnych, jak węgielki oczach. -Zawodowcem - dodała, niezauważenie oddalając się od konkretnej odpowiedzi na zadane pytanie.
-Naprawdę? W takim razie chciałbym go poznać! - na ustach chłopaka pojawił się wymuszony uśmiech. Wcale nie radował go żaden obcy mężczyzna, zbliżający się do jego ukochanej siostry, co nie zmieniało faktu, że ona sama była od niego niezależna. W przeszłości młodszy Mendez starał się dziecinnie ingerować w dobierane przez Cassandrę towarzystwo, lecz z czasem zrozumiał, jak głupie i samolubne było to z jego strony. Tym razem nie chciał zachować się, jak buc.
-Na pewno kiedyś go przyprowadzę, braciszku - zapewniła dziewczyna, dokładając do papierowej torby brata plastikowe pudełko śniadaniowe. -Sęk w tym, że ma bardzo mało czasu. Przygotowuje się do kolejnej walki i ledwo udaje mu się czasem ze mną spotkać, ale obiecuję ci, że w końcu was ze sobą zapoznam! - z tym oświadczeniem podała bratu drugie śniadanie.
-Tak? No to... mam nadzieję, że nie będę z nim przypadkiem walczył. Byłoby kiepsko, gdybym przypadkiem obił ci faceta... - podrapał się z zakłopotaniem po głowie Sal, po czym oboje się zaśmiali. Ufał siostrze bezgranicznie. Dlatego niczego nie rozumiał...

***

     Nie ruszał się w ogóle przez pierwsze pięć sekund. Choć wielu zdążyło już pomyśleć, że dla El Tanque był to koniec walki, on po prostu uskuteczniał zagranie z ringu. Wykorzystał te kilka chwil na to, by jak najmocniej wziąć się w garść, a potem gwałtownie przystąpić do działania. Okrzyki zdziwienia zadudniły gdzieś w górze, gdy gigant niespodziewanie przeturlał się na brzuch, po czym ustawił na klęczkach. Jego cień zaczął się podnosić, kiedy stopniowo osadzał na ziemi najpierw jedną nogę, a potem drugą. Krew, która wcześniej wystrzeliła bokserowi z ust ciekła teraz po jego podbródku, wpływając na kawalkadę mięśni tworzących mocarny tors. Lekko przydymione, złote oczy w dalszym ciągu emanowały niepojętą siłą i determinacją. Wystarczyło jedno spojrzenie na sylwetkę wojownika.
-Jak ściana. Jego trzeba kompletnie rozbić, a nie przewrócić. W przeciwnym wypadku nigdy go nie pokonam. Ciekawi mnie tylko, czego teraz spróbuje... - zastanawiał się Hachimaru, obserwując poczynania przeciwnika. Ostatni ruch był pierwszym od początku turnieju, który faktycznie dało się uznać za atak. Mimo to jednak preferował rzuty i chwyty, wykorzystywane jako obrona i kontra przed natarciem przeciwnika. Jak dotąd wychodziły mu one wyśmienicie...
     Wypuściwszy powietrze z płuc, czerwonowłosy małymi kroczkami podbiegł do oponenta. Momentalnie ustawił przed twarzą bardzo ciasną gardę, stając przed nim wyprostowany, choć giętki i gotowy do uników. Całkowicie zmienił strategię, a jedynym elementem wspólnym z poprzednim planem była przelana do pięści energia duchowa o barwie krwi. Przerzucając ciężar ciała z nogi na nogę, w pewnym momencie Hiszpan wystrzelił. Prawy prosty oderwał się od jego osłony, zmierzając z góry na sporo niższego rywala. Ten zaś uniknął ciosu z łatwością... po czym musiał natychmiast uchylić się przed następnym, kolejnym i jeszcze jednym. Prawdziwa barykada powtarzających się prostych powstrzymywała Hachimaru przed jakimkolwiek działaniem. Wyskakująca naprzód i cofająca się, niczym sprężyna ręka boksera przypominała nieco karabin automatyczny, a jej prędkość również robiła wrażenie.
-Myśli... Przy takich atakach, gdy następują jeden za drugim i mają mały rozrzut, nie jestem w stanie tak łatwo wykonać na nim rzutu. Poza tym cofa pięść w chwili, w której normalnie dopiero dotknęłaby mojego ciała. To tak, jakby chciał mnie "zmiękczyć" ciosami o średniej mocy. Wydaje mu się, że jestem zdolny tylko do rzutów, co? - rozmyślał nieustannie uchylający lub odchylający się Hachimaru, nawet nie trudząc się podczas unikania obrażeń. Przy tym przerażającym dźwięku prasowanego pięściami powietrza, jego spokój i opanowanie czyniły go kimś niezwykłym. Ciosy Hiszpana przypominały przecież salwę ze strzelby półautomatycznej.
-Nie odzywa się. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, tylko zwyczajnie gapi się na mnie, jakby miał nadzieję zabić mnie wzrokiem. Przyznaję - faktycznie jest trochę przerażający... - była jedna podstawowa różnica pomiędzy walczącymi. Czarnowłosy - w przeciwieństwie do Salvadora - ani trochę nie obawiał się śmierci w walce, czy odniesienia poważniejszych obrażeń. On całkowicie zaakceptował fakt, że "Bóg" przywróci go do życia, cokolwiek by się nie stało. Mendez natomiast stoczył dziesiątki walk na zawodowym ringu, gdy jeszcze był wśród żywych. On nawet jako Madness w dalszym ciągu szanował wartość swojego, czy jakiegokolwiek innego życia. Jednocześnie jednak ta różnica pozwalała Hachimaru zdobyć zauważalną przewagę.
-Samymi unikami nigdzie nie zajdę. Cholernie mocno uderza. Jedną taką piąchą położyłby trupem dorosłego faceta. Cztery... może pięć ciosów? Więcej nie dałbym rady przyjąć. Nie! Myślę o głupotach. Nawet nie spróbuję brać na siebie tych prostych... - nieustające natarcie wąsko rozstawionego boksera zatrzymało się na moment, gdy jego przeciwnik delikatnie odskoczył w tył o pół długości ręki. Jednocześnie zdążył on zebrać w stopach nieco energii duchowej, więc gdy tylko dotknął podłoża po swym skoku...
     ...odbił się w bok. To potężne wybicie zostawiło wgłębienie w miejscu, w którym wcześniej stał. Szybki manewr miał pomóc "dżudoce" w ominięciu wroga i oflankowaniu go... lecz złote oczy dostrzegły spomiędzy kruczych kosmyków coś niespodziewanego. W mgnieniu oka przed lecącym szatynem pojawiła się przezroczysta, czerwona... ściana z energii duchowej.
-Nie mów, że tylko robiłeś sobie jaja z tym "czystym boksem"? - przeszło mu przez myśl. Napięcie wzrosło w momencie, gdy zobaczył, jak zalewa go ogromny cień przeciwnika - był już za nim. Pięść El Tanque podążyła w stronę Hachimaru po parabolicznej linii, zmierzając na niego od góry, niczym spadający z nieba meteoryt. Nie był to wcale przypadkowy cios. Ten akurat atak był jedną z licznych "wizytówek" mężczyzny, gdy jeszcze walczył na prawdziwym ringu. Choć sam nie przykładał wagi do nazewnictwa, środowisko ochrzciło to jako "Meteor Punch".
-Nie rób sobie jaj, koleś... - zdenerwował się flegmatyk, ponownie kumulując moc duchową w podeszwach stóp. Zamiast rozbić się o stworzoną przez oponenta zaporę, odbił się od niej, rykoszetując w stronę boksera z prędkością wystrzelonej z pistoletu kuli. Spadająca na niego pięść tylko minimalnie otarła się o lewy bark "dżudoki", lecz mimo wszystko poczuł on, jak ten sam bark zostaje wybity siłą ciosu. Nie powstrzymało to jednak kontry szatyna. W locie pochwycił on bowiem swoimi kolanami... głowę Salvadora. W połączeniu z nabranym przez siebie pędem chwyt ten stanowił klucz do zwycięstwa.
-Mam cię! Żegnaj się z potylicą - pomyślał triumfalnie Hachimaru, czując jak jego ofiara traci równowagę, chyląc się ku upadkowi.

***

     -Jeszcze jedna seria! Dawaj! - krzyknął Diego z nałożonymi na ręce starymi tarczami treningowymi. Choć miał już prawie 50 lat, a kontuzja jego prawej nogi stawała się coraz bardziej uciążliwa, wciąż pozostawał bardzo wymagającym i zawziętym trenerem. Zawsze dotrzymywał kroku swojemu podopiecznemu, któremu nigdy nie pozwalał na choćby małą chwilę dekoncentracji. 
-Mówisz, masz! - mruknął pod nosem spocony 18-latek. Masa mięśniowa Salvadora robiła już kolosalne wrażenie, a jeszcze większe - fakt, że nie zaczął przez to wyglądać, jakby chował zimową kurtkę pod skórą. Było tak dlatego, że wspólnym wysiłkiem jego i Gomeza wytrenowali dokładnie te mięśnie, których młodzieniec najbardziej potrzebował, wszelkie zbędne pozostawiając w tyle. 
-Dobra już, zaczynasz słabnąć! Koniec - stwierdził brodacz, gdy tylko przyjął ostatni prosty na swoje tarcze. Walczyli w prowizorycznym ringu, na piasku. Miało to pomóc młodego boksera w utrzymywaniu równowagi oraz zwiększyć jego mobilność na prawdziwej "scenie".
     Sal skinął głową. Podszedłszy do drewnianej ławeczki ustawionej pod koroną drzewa pomarańczowego pobliskiego hodowcy, wyciągnął z torby bidon z wodą. Pociągnął kilka sporych łyków, po czym rzucił butelkę równie spoconemu, choć nadal twardo się temu opierającemu mężczyźnie. On również nawodnił organizm, po czym dosiadł się do ucznia. Zatrząsł się wyraźnie, czym zwrócił na siebie uwagę Mendeza. Ostatnimi czasy często miewał tego typu dreszcze, choć tłumaczył to "wiecznym niewyspaniem". Czerwonowłosy widział inne znaki, które powinny były go zaniepokoić, jednak brakowało mu wiedzy, by uznać je za coś złego.
-Przepraszam, że nie mogę iść. Naprawdę mam dzisiaj dużo pracy. Przypływają dzisiaj towarowce z Portugalii i... sam rozumiesz. Pieniądze na drzewach nie rosną, nie? - odezwał się jako pierwszy Diego, patrząc na swoje stopy. Powtarzalnie zaciskał i otwierał pięści, walcząc z męczącym go bólem głowy. O nim też nic nie mówił. Zawsze zgrywał najtwardszego człowieka w Alicante.
-Nie przejmuj się, dam sobie radę! To w końcu MOJA walka. Tamte też były moje, ale ta jest... mojsza? - odpowiedział chłopak, na co mężczyzna zaśmiał się pod nosem. Nie próbował go poprawiać. To nie lotny umysł był mocną stroną Salvadora.
-Jeśli wygrasz z tym gościem, sala przyjmie cię pod swoje skrzydła. Wiesz, co to znaczy? Dadzą ci licencję. Będziesz zawodowcem. Zaczniesz zarabiać legalnie, a nie na podwórkowych walkach bokserów bez imienia. To twoja życiowa szansa - przypomniał osiemnastolatkowi Gomez. Zawsze życzył mu jak najlepiej. Zawsze traktował go, jak członka swojej własnej rodziny, której tak naprawdę wcale nie miał. W pewnym sensie nawet zastępował mu ojca.
-Nie. To nasza szansa! Gdyby nie ty, nie miałbym teraz nic. Pewnie dalej biłbym się z dzieciakami na podwórkach. Tylko dzięki tobie jestem tym, kim jestem. Dziękuję, Diego. Nie zapomnę o tobie jako profesjonalista! A tego dzisiejszego gościa położę jednym ciosem. To obietnica! - uśmiechnął się młody gigant. Jego prostoduszność i czyste serce były diamentami ukrytymi w brudzie hiszpańskich portów i slumsów. Niestety wiązały się z tym również naiwność i łatwowierność...
-Nie rzuca się takimi oświadczeniami na prawo i lewo, głupku! - walnął go tarczą treningową w głowę. Niezbyt mocno, wręcz serdecznie. -Posłuchaj, Sal... Chcę, żebyś wiedział, że jestem z ciebie dumny. Niezależnie od tego, co się ze mną stanie i czy zobaczę twój sukces, jestem z ciebie dumny. Wiele osiągniesz, chłopaku. Jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Wyciągnij stąd siebie i swoją siostrę, dobrze? Zasługujecie na lepsze życie... - powiedział nagle ze śmiertelną powagą, jakby zaraz miano go rozstrzelać. Czerwonowłosy nie zrozumiał intencji trenera. Ten jednak wcale nie chciał mu tego ułatwiać. -Sal... gdybym miał kiedykolwiek syna... to chciałbym, żeby był taki, jak ty i... Nie, już nic więcej - powstrzymał się. Chciał mu powiedzieć jeszcze o jednej rzeczy. O rzeczy, którą chłopak przeoczał od lat, zachłyśnięty treningami i walkami. Nie był w stanie. Nie potrafił tak mocno zranić kogoś, kogo chwilę wcześniej praktycznie uznał za syna.
     Salvador Mendez pokonał Manuela Arevalo na zawodowym ringu w 21-wszej sekundzie pierwszej rundy. Otrzymawszy cztery ciosy, zadał jeden podbródkowy. Tego samego dnia odnalazł Diego Gomeza martwego w jego mieszkaniu. Pośmiertnie stwierdzono u niego żółtą febrę. Miał 48 lat.

***

     -Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, ty stary debilu?! Myślałeś, że bym nie zrozumiał? Że bez ciebie nie mógłbym trenować? Jak mógłbym nazwać się "tym najsilniejszym", skoro nie mogę już nawet pokonać ciebie? - napływ wspomnień przerwało tych kilka prostych, gorzkich myśli. Po policzkach chwyconego za głowę boksera płynęły łzy, lecz w jego złotych oczach płonął ogień. Ciało giganta odchylało się wtedy coraz mocniej, mając w ciągu kilku dziesiętnych sekundy uderzyć o podłoże. Niespodziewanie jednak prawa noga wielkoluda odsunęła się do tyłu, gwałtownie powstrzymując upadek. Nawet przez zasłonę długich, czarnych włosów dało się dostrzec zaskoczenie na twarzy Hachimaru. Został zaskoczony drugi raz w tej walce.
-Wytrzymał? Jakim cudem zdążył zareagować, będąc w środku własnego ataku? Cholera! Teraz jestem... - nim szatyn dokończył myśl, prawa pięść, otoczona krwistoczerwoną mocą duchową gwałtownie grzmotnęła w jego lewe ramię, z którego wcześniej wybito bark. -...odkryty! - przez ułamek sekundy widział tylko, jak nienaturalnie wygina się jego ręka. Trzask łamanych kości zmieszał się w jego uszach z pędem powietrza... bo atak dosłownie zmiótł go z ciała giganta, jak piłkę golfową.

Koniec Rozdziału 161
Następnym razem: Deadman Punch

niedziela, 22 marca 2015

Rozdział 160: Gigant o złotym sercu

ROZDZIAŁ 160

     Ośmioletni Salvador Mendez szedł na boso po uliczkach Alicante, ze spuszczoną głową pociągając nosem. Raz po raz gniewnie ocierał pięścią łzy w swoich złotych oczach. W prawej ręce trzymał brutalnie oderwany rękaw swojej koszulki. Butów niestety nie był w stanie odzyskać. Nie płakał jednak z bólu... a w każdym razie nie z fizycznego. Bolała go tylko i wyłącznie duma... a po pewnym czasie dołączyło do niej również serce. Im bliżej swojego domu się znajdował, tym gorzej się z tym wszystkim czuł i tym bardziej chciał ukryć przed spojrzeniami przechodniów swoją obitą buzię. Mylił się, sądząc że przypadkowo spotkani ludzie choć trochę interesowali się losem małego dziecka, ale czerwonowłosy na wiele spraw patrzył całkiem inaczej, niż realista.
-Cassie będzie smutno, gdy jej powiem... Ciężko pracowała, żebym mógł kupić nowe buty - pomyślał z wyrzutami sumienia, spoglądając na swoje brudne stópki. -Diego... - przypomniał sobie odbytą jeszcze tego samego dnia rozmowę z mężczyzną, co sprawiło, że ze łzami w oczach uderzył o ścianę mieszkania, obok którego przechodził. -"Ten najsilniejszy" to miałem być ja! - w jednej chwili zrozumiał, że nie miał zamiaru pokazywać się w domu po tym wszystkim. -Jak mam jej to powiedzieć? Przecież zmartwi się jeszcze bardziej, kiedy się dowie, że się biję - nie tego tak naprawdę się obawiał. Chłopiec nie miałby nic przeciwko uświadomienia starszej siostry, gdyby zawsze wygrywał... ale po upokorzeniu, jakiego doznał, nie chciał już wyjawiać swojej tajemnicy.
     W pewnym momencie obrócił się na pięcie, puszczając się pędem w całkiem innym kierunku, niż początkowo zamierzał. Nie mógł tak tego wszystkiego zostawić.

***

     -Rzadko kiedy tak się wyłączam przed samą walką. Czy to wskutek presji? - zastanawiał się El Tanque, stojąc już naprzeciwko swojego oponenta. Nie pamiętał nawet swojej drogi do niego. Po prostu nagle już tam był i mógł go wreszcie zobaczyć. Mierzenie się wzrokiem nie wchodziło niestety w grę, bo czarna grzywka Hachimaru skrzętnie ukrywała jego włosy. Mimo to jednak flegmatyk nie mógł nie zauważyć tego, co mówiła twarz gigantycznego boksera.
-Taka determinacja... niesamowite. Jego oczy wydają się przeszywać człowieka na wylot... podczas gdy cała reszta wygląda na zrobioną z kamienia. Tak wyglądają zawodowcy przed walką? - zastanawiał się czarnowłosy. W dalszym ciągu był w stanie teoretycznie wykluczającym możliwość stoczenia poważnego pojedynku... ale wiedział, że nie stanowić to będzie żadnego problemu. -Z drugiej strony jest zbyt uczciwy, by spróbować wykorzystać "okazje". Z tego też powodu nie wpadnie w pułapkę, co? Chyba muszę go na dobry początek przetestować... - postanowił Hachimaru, konstruując sprawnie swoje myśli pomimo panującego wokół gwaru. Tego nauczył się w prawdziwym życiu. Musiał się tego nauczyć, by nie zginąć na polu bitwy.
-"Najsilniejszy"... - umysł Hiszpana powtórzył tymczasem frazę, która tak często towarzyszyła mu za życia. -Kto w tym turnieju jest najsilniejszy? Z kim nie miałbym żadnych szans? On? Ten w masce? Ten blondyn? Tymi pięściami rozbijałem skały... ale czy ich też rozbiję? Test. To będzie... dobry test! - mało brakowało, a jego kąciki ust mogłyby przypadkiem minimalnie unieść się w górę w leciutkim uśmiechu. Salvador powstrzymał jednak napływ emocji. Do tej pory opuszczone ku ziemi, długie i umięśnione ramiona uniosły się monumentalnie w górę. Zaciśnięte w pięści, owinięte bandażami dłonie postawiły pół-gardę, podczas gdy lewa stopa wysunęła się nieco naprzód z poderwaną nad ziemią piętą. Cień boksera już o tej porze był ogromny i budzący respekt... Tak samo, jak lata wcześniej cień innego sportowca.

***

     Zalany potem, brodaty Diego ział głośno, wyprowadzając kolejne ciosy w prowizoryczny worek bokserski, zawieszony pod sufitem na kawałku liny okrętowej. Wypełniony piaskiem cel uginał się i podskakiwał pod wpływem uderzeń, latając w powietrzu na wszystkie strony, jak porwany przez wiatr liść. Nie znaczyło to wcale, że worek był lekki. To atakujące pięści portowego tragarza miały taką moc. Tak silne były pięści tego, kto miał kiedyś szansę zostać zawodowcem. I choć ta szansa umarła wraz z kontuzją prawej nogi i złym zrośnięciem się kości, Gomez nigdy nie był w stanie porzucić wspomnień ani swojej pasji do boksu. Szczególnie napędzały go spotkania i rozmowy z małym Salem, którego młodzieńczy wigor, siła i entuzjazm przypominały mu o jego młodości. Teraz jednak prawie 40-letni brodacz nie mógł już nawet marzyć o zmianie swojego losu.
     Zasyczał głośno, zaciśniętymi zębami radząc sobie z bólem. Wciąż go to dopadało, gdy lekkomyślnie źle stanął na kalekiej nodze. Poddawanie jej dużym przeciążeniom, zeskakiwanie z wysokości na twarde podłoże, a nawet szerokie wymachy prawą kończyną kończyły się tym paskudnym impulsem, przechodzącym przez calutki układ nerwowy mężczyzny. W takich momentach często nie był w stanie ustać nawet na zdrowej nodze. I taki moment nastąpił również wtedy, choć tym razem mógł spoconymi ramionami objąć worek, unikając padnięcia na twarz.
-Wiedziałem - usłyszał za plecami chłopięcy głos, przez co wzdrygnął się, przyspieszając bieg słonej rzeki wzdłuż swojego kręgosłupa. W otwartych drzwiach stał niemniej zmęczony od niego dzieciak z zaciśniętymi zębami i łzami płynącymi po policzkach. -Wiedziałem, że to prawda! Wszyscy tak mówili, ale nikt nie wierzył. Ale ja wierzyłem. Boksowałeś, Diego! To naprawdę byłeś ty! - cała ta sytuacja nie miała dla brodacza żadnego sensu. Zapłakane dziecko wbiegło nieproszone do jego domu i ni stąd, ni zowąd zaczęło się entuzjazmować jego dawną pracą. Każdy byłby w tej sytuacji skonfundowany.
-Sal, co się stało? Czemu beczysz? - puścił worek dopiero wtedy, gdy czuł już, że będzie w stanie osadzić prawą nogę na ziemi. Wtedy dopiero całkiem odwrócił się w stronę nieproszonego gościa. Rzadko miał okazję widzieć tego chłopaka zalanego łzami. Młody Mendez zawsze był wielki, silny, średnio inteligentny... i niewzruszony. Choć niesamowicie naiwnie patrzył na świat, prawie nigdy się nie rozklejał, cokolwiek by się nie działo.
-Naucz mnie też, Diego! - zakwilił czerwonowłosy, w przypływie emocji nie mogąc już utrzymać kontroli nad swoimi oczyma. -Naucz mnie boksu! Chcę być najsilniejszy, pomóż mi! Pomóż, proszę! - zbliżając się do mężczyzny, w pewnym momencie potknął się o własną stopę i padł na kolana. Dorosły Hiszpan stał nad nim z mieszanką powagi i zmieszania na twarzy, na zahartowanych pracą dłoniach mając stare, podniszczone rękawice.
-Masz! - coś uderzyło w głowę przybitego dzieciaka, upadając mu przed twarzą. -Owijaj łapska, zaczynamy! - białe, materiałowe zawiniątko okazało się być bandażem. Diego nie zapytał o nic. Wystarczyło mu to, że ten przerośnięty, pełen pasji gnojek, którego nazywał swoim małym przyjacielem przyszedł i poprosił go o pomoc. Tak jak aż do tej pory to młody wypełniał duchem walki emerytowanego boksera, tak tym razem to Gomez miał okazję go wspomóc. I zrobił to...

***

     -START! - słynny El Tanque zszedł na ziemię dopiero wtedy, gdy usłyszał ten sygnał. Z postawioną gardą i lekko pochylonym karkiem skoczył naprzód, w dwóch susach docierając do o wiele od niego niższego oponenta. Początkowo nie miał jeszcze zamiaru używać energii duchowej, lecz mimo wszystko zaatakował na poważnie. Szybki lewy prosty przeorał się przez powietrze tak mocno, że świst dało się usłyszeć pięć metrów dalej. Wielka pięść boksera przeszyła jednak tylko rozwiane włosy przechylającego się na bok Hachimaru... lecz tego właśnie spodziewał się Hiszpan. Złote oczy nie spuszczały wzroku z domniemanego dżudoki... a mocarne ciało podążyło za nim momentalnie. Wysunąwszy w bok prawą nogę, Salvador szybko obniżył swój "wzrost", co pozwoliło mu wyprowadzić nieprawdopodobnie potężny prawy hak. Pięść boksera powędrowała prosto w bok robiącego unik przeciwnika. Oblegający trybuny fani wstrzymali w tym momencie oddech...
     Atak nie powiódł się. Czarnowłosy w ostatniej chwili ruszył się w najmniej logicznym, zdawałoby się, kierunku - do przodu. Postawiwszy jeden krok w stronę giganta, przepuścił jego hak za swoimi plecami, co było tylko częścią jego planu. Hachimaru natychmiastowo owinął ramię wokół przedramienia boksera, jednocześnie z gwałtownością uderzając całą powierzchnią stopy w wyprostowaną lewą nogę swojego wroga. Tym samym zaburzył jego poczucie równowagi, co pozwoliło mu na... rzut. Z pochwyconą ręką Mendeza okręcił się wokół własnej osi z siłą, o jaką nigdy by go nie podejrzewano. W mgnieniu oka stopy kolosa oderwały się od ziemi, by w ciągu półtorej sekundy ogromny wojownik został ciśnięty o ziemię. Huk ciężkiego Hiszpana upadającego pod wpływem rzutu na podłoże rozszedł się po całej powierzchni areny. Zaskoczony bokser wylądował na swoim boku z twarzą zwróconą ku niepozornemu flegmatykowi. Złote oczy wielkoluda spotkały się z ukrytymi pomiędzy czarnymi kosmykami oczyma Hachimaru o takiej samej barwie. Na chwilę, przypadkowo...
-Tak silne spojrzenie... Nie wiem, czy u kogokolwiek widziałem aż takie zdecydowanie, jak u niego. Muszę się bardziej postarać. Te oczy każą mi myśleć, że nawet sto tak słabych rzutów na niego nie wystarczy. Nic dziwnego, że nazwali go "El Tanque"... - zauważył w duchu czarnowłosy, odczuwając powoli coś w rodzaju presji. Nie był zestresowany. Wiedział po prostu, że z tym człowiekiem nie było żartów i że jego ataki niosły za sobą widmo śmierci - każdy z osobna.
     Salvador nie musiał nawet używać rąk, by się podnieść. Najpierw przewrócił się na kolana, a później powstał z taką łatwością, jakby nigdy go nie powalono. Ponad dwumetrowe ciało młodego mężczyzny znów zalśniło w słońcu, część areny pokrywając długim cieniem. Przed sobą widział tylko i wyłącznie wroga, któremu miał zamiar udowodnić swą wyższość... a jednocześnie takie samo wrażenie wywrzeć również na sobie. Rozluźnił nogi, jedną z nich wystawiając do przodu. Jego masywne ciało zaczęło się bujać na boki, unosić i opadać w szybkim, agresywnym rytmie. Wyglądał, jak wielki, drapieżny kot, obchodzący swą ofiarę dookoła, szykując się powoli do ataku. Pomimo swoich niebagatelnych rozmiarów, w bokserskim chodzie zdawał się być lekki i zwinny.
     Umiał odnaleźć słaby punkt u przeciwnika i w odpowiednim momencie uderzyć właśnie tam - z tego słynął w świecie boksu. To nazywali Pin-point Shot'em. Gdy oponent ruszał się podczas walki, zamachiwał się, robił uniki, podskakiwał, przechylał, wraz z nim zawsze poruszały się wszystkie kondygnacje ciała. Mięśnie, ścięgna, kości, chrząstki, więzadła, organy wewnętrzne - punkty najsilniejszego napięcia i największego rozluźnienia były dla Mendeza, jak tarcze strzeleckie. Nie znał się zbytnio na anatomii ludzkiego ciała. Polegał tylko na swoim własnym instynkcie oraz doświadczeniu. Z pewnością było w tym również sporo czystego szczęścia. Zawsze jednak jego złote oczy znajdywały lukę w "pancerzu" - maleńką wyrwę, którą pięści boksera zamieniały w ogromną dziurę.
     Teraz było inaczej. Hachimaru praktycznie się nie ruszał, póki nie musiał wykonać uniku lub rzutu. Na dodatek nosił zbyt duże, luźne ubrania. Nie było widać ruchów jego napinających się i rozluźniających mięśni. Choć ubiór mężczyzny teoretycznie działał na jego niekorzyść, on wykorzystywał każdy mankament stroju jako pułapkę. A teraz, w walce z człowiekiem bliskim zostania mistrzem świata... unieszkodliwił jego najsłynniejszą broń, obniżając jej skuteczność o prawie 80%. Na dodatek flegmatyk nawet nie był tego faktu świadomy... choć El Tanque nie miał zamiaru w żaden sposób mu tego okazać, gdy w giętkiej pozie bujał się na wszystkie strony.
-Teraz! - pogonił sam siebie czerwonowłosy. Zanurkował w dół, obniżając postawę swojego ciała, tym razem rozsuwając i uginając w kolanach obie nogi. Z zasłoniętą aż po same oczy twarzą natarł na swojego oponenta w zmyślny sposób. Kawalkada prostych poszybowała w stronę Hachimaru, uwolniona obydwiema pięściami. To jednak rytm boksera robił największe wrażenie. Każdą ręką zadawał na zmianę dwa ciosy. Pierwszy od początku do końca, po którym cofał pięść do połowy oraz drugi od tego właśnie punktu. W ten właśnie sposób nadawał swoim uderzeniom dużą prędkość i "siłę przebicia", powstrzymując oponenta przed próbą wykonania rzutu.
-Są coraz silniejsze? - zdziwił się w duchu czarnowłosy, balansując górnymi partiami ciała między jednym unikiem, a drugim. Powolne cofanie się było jedynym, co mógł zrobić mężczyzna, chcąc uniknąć blokowania ciosów. -On się dopiero rozgrzewa... Slow-starter? Do tej pory ciągle atakował z taką werwą, że brałem go za quick-startera, ale... on jest potężny nawet przy słabej formie. Intrygujące - powtarzająca się nawałnica ciosów postępowała do przodu razem z odpychanym "dżudoką". Bokser delikatnymi ruchami stóp "wślizgiwał" się długowłosemu pod nos, ilekroć ten oddalał się zbyt mocno. Choć przebyli w ten sposób raptem dziesięć metrów, obserwator mógłby przysiąc... że gigant próbuje zepchnąć wroga aż pod samą ścianę. -Że niby da radę utrzymać tę częstotliwość i tempo uderzeń na takim dystansie? Interesujące. Chętnie to sprawdzę... - Hachimaru mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, przyjmując wyzwanie.

***

     -Czekaj, czekaj! - zawołał za chłopakiem dziewczęcy głos. 14-letni Salvador Mendez obrócił się na pięcie, spoglądając na starszą o trzy lata siostrę. Choć ona sama nie należała do najwyższych, to mimo wszystko czerwonowłosy wyglądał, jak chodząca góra. W tym młodym wieku przewyższał ją o głowę i "przeszerzał" prawie dwukrotnie. Cassandra - bo tak miała na imię - była szczupła, zgrabna i drobna. Jej aparycję cechowała ta delikatność, której brakowało młodszemu bratu i która w jego przypadku skupiła się tylko na samej twarzy. Dziewczyna, której kobiecym walorom niczego nie brakowało, miała odcień skóry podobny do swojego brata, kruczoczarne, pięknie się z tą skórą komponujące włosy, opadające kaskadą na jej łopatki oraz ciemne, niczym dwa węgielki oczy. Sam Sal niejednokrotnie szczycił się z posiadania pięknej siostry. A że posiadał tylko ją, to nie miał też dużego wyboru w kwestii chwalenia się czymkolwiek lub kimkolwiek.
-Pewnie znowu wrócisz późno, a oczywiście zapomniałeś drugiego śniadania... - westchnęła z wyrzutem Cassandra, jedną dłoń opierając na szczupłej talii, a drugą zaciskając na brzegu papierowej torby śniadaniowej. Wcisnęła ją bratu w rękę, nim ten jeszcze cokolwiek powiedział.
-Dz... dzięki - wydukał młodszy reprezentant rodzeństwa. Przez lata treningu pod okiem Diego wyrobił sobie naprawdę imponującą tkankę mięśniową, przez co wydawał się starszy i dojrzalszy, niż był w rzeczywistości. -Idziesz dzisiaj do tej nowej pracy, prawda? Nie przemęczaj się za mocno, dobrze? Zawsze strasznie na siebie naciskasz... - polecił z troską siostrze. Mimo swojego onieśmielającego wyglądu, w stosunku do jedynej kobiety w swoim życiu zawsze był łagodny i potulny, jak baranek... a przy tym niesamowicie naiwny. Jako że od najmłodszych lat właśnie Cassandra spełniała rolę jego matki, nie wyobrażał sobie nawet sytuacji, w której ta mogłaby go okłamać lub powiedzieć mu o czymś i nie mieć przy tym racji. Gdyby nie to, że byli rodzeństwem, można byłoby określić Salvadora jako "beznadziejnie zakochanego głupca".
-Nie przejmuj się braciszku, poradzę sobie - uśmiechnęła się ciepło dziewczyna, po czym stanąwszy na palcach, ucałowała go w policzek. Ledwo jej się to zresztą udało z powodu wzrostu brata. -Poza tym skądś musimy mieć pieniądze na sprzęt dla ciebie, nie? A przecież za parę lat na pewno przyjmą cię do prawdziwej hali bokserskiej. Staniesz przed taką samą szansą, jak Diego, no nie? - uśpiła jego obawy tak szybko, jak tylko umiała... ale on nie wyczuł tego pośpiechu.
-Oczywiście! Kiedy już będę zawodowcem, nie będziesz musiała pracować. Obiecuję ci! Kupię nam duży dom, najlepiej z widokiem na morze. W ogóle możemy się stąd wyprowadzić. I Diego też mógłby pojechać z nami. Nie chcę widzieć, jak się męczy, a przecież zasłużył na jakieś podziękowanie - Sal zawsze był prostoduszny i prostolinijny, a przy tym pomocny oraz bezinteresowny. Myślał niezbyt skomplikowanymi schematami, nie grzeszył intelektem geniusza, lecz mimo wszystko potrafił sprawić, że od razu czuło się do niego sympatię.
-Dobrze już, dobrze! Jeszcze przed chwilą wyszedłbyś bez jedzenia, a teraz się rozgadujesz, jak na mównicy. Lećże! - zaśmiała się Cassandra, obracając go plecami do siebie i wypychając przez drzwi ze sportową torbą przewieszoną przez ramię chłopaka.
-Gdybyś tylko wiedział... - westchnęła ciężko, gdy tylko brat zniknął jej z oczu.

***

     -Cass... - gdy wspominał to imię, czuł jednocześnie nostalgię, ból i gniew. Przypominała mu się ostatnia walka w jego karierze, lecz jednocześnie widział przed oczyma obraz siostry. TEJ siostry. Taka jej wersja, którą zapamiętał z dzieciństwa i którą najmocniej kochał. -Gdybyś jeszcze tu była... - pomyślał z żalem, nie przerywając szaleńczego natarcia. Trzy minuty zajęło mu przepchnięcie swojego przeciwnika przez calutką arenę aż pod mur. Trzy minuty nieustannego ponawiania podwójnych ciosów oraz wślizgów raz z lewej, raz z prawej nogi. Jego pięści przeszywały powietrze z nadludzką siłą i prędkością, ukazując piękno bokserskiego kunsztu. "Czołg" nacierał całym swoim duchem, a nie tylko ciałem. Rozbijany knykciami eter zdawał się z lękiem uciekać - usuwać się z drogi gigantowi, jakby ten mógł uderzać nawet pojedyncze atomy. Tak samo czynił Hachimaru.
-Jesteśmy już prawie na końcu. Co teraz planujesz, olbrzymie? - uniki robił prawie automatycznie, nauczony doświadczeniem i odruchami tak czystymi, że nie mógłby ich wykształcić zwykły człowiek. On jednak nigdy nie był zwykłym człowiekiem. Nawet bez wodzenia wzrokiem za wrażymi pięściami potrafił w porę odciągnąć od nich twarz, chcąc za wszelką cenę przekonać się, do czego był zdolny bokser wagi superciężkiej. Fascynował go legendarny El Tanque.
     W pewnym momencie plecy szatyna dotknęły powierzchni ściany, co na ułamek sekundy powstrzymało całą tę jednostajną akcję, której niewiarygodność pojmowali tylko nieliczni widzowie. Wtedy to właśnie przez rozwianą grzywkę szatyn zauważył, jak krwistoczerwona poświata mocy duchowej otacza obydwie pięści jego ogromnego przeciwnika. Spocony Hiszpan nabrał jeszcze tylko powietrza w płuca... nim wreszcie wytoczył ciężką armatę. Kręcąc górnymi partiami ciała po torze w kształcie ósemki, z porażającą siłą zaczął wymierzać ciosy. Raz z lewej, raz z prawej, ani odrobinę nie zaburzając rytmu, jaki do tej pory udało mu się zbudować. Nawałnica uderzeń zasypała z dwóch stron niepozornego "dżudokę", podczas gdy inne drogi ucieczki zagradzały ściana oraz sam Mendez.
     Ruch ten nazywano Dempsey Roll...

Koniec Rozdziału 160
Następnym razem: Niezniszczalny

poniedziałek, 16 marca 2015

Rozdział 159: Ten najsilniejszy

ROZDZIAŁ 159

     Przyspieszone tętno Chinki świadczyło o ogromnym przypływie adrenaliny. Dziewczyna płonęła, zachwycona umiejętnościami swojego przeciwnika, co popchnęło ją do skorzystania ze wszystkiego, co tylko potrafiła. Dodatkowo do działania zachęcił ją fakt, że Hachimaru ani myślał ruszyć się z miejsca, ewidentnie opierając swój styl walki na samych tylko rzutach. Czyniło to z niego łatwy do trafienia cel... lecz tylko pozornie. Dlatego właśnie Fan nie była pewna sukcesu nawet wtedy, gdy wykorzystała energię duchową do wzmocnienia swoich wszystkich kończyn przed zaatakowaniem. Niepewność nie przeszkodziła jej w rozpoczęciu ofensywy. Wystrzeliła przed siebie, jak torpeda, odbiwszy się od miejsca, w którym stała po uderzeniu plecami o ścianę.
-Nie przepadam za takimi rozwiązaniami... ale chyba będę musiała przestać grać fair, jeśli chcę choć trochę wyrównać szanse - pomyślała w szaleńczym pędzie. Sam jej ruch był już wyjątkowy, choć wielu laików nie potrafiło go docenić. Bądź co bądź, Ling jednym susem przebyła około 30-tu metrów, celem przedostania się do oponenta. Na miejscu zaś... po prostu wymierzyła w twarz przeciwnika zwykły, prawy prosty, nierozważnie - a przynajmniej tak to wyglądało - i słabo. Odsunięcie głowy przed nadchodzącym uderzeniem nie było dla Hachimaru niczym trudnym. Pozwolił on, by Chinka "przepłynęła" obok niego, niesiona swoim pędem i nie odwrócił się, gdy tym sposobem pojawiła się za nim. Ona natychmiast ruszyła w jego kierunku, by uderzyć prosto w dolny odcinek kręgosłupa, ale on jak zwykle sprawiał wrażenie całkowicie świadomego swego otoczenia.
     Minimalnie ruszył się w bok tuż przed nadejściem ciosu... puszczając pięść Fan przy swoim lewym boku, gdzie zakleszczył ją swoim ramieniem. Bez chwili zwłoki pochwycił nadgarstek czarnowłosej prawą dłonią, po czym w jednym, szybkim półobrocie... oderwał ją od ziemi. W powietrzu nie miał już żadnego problemu z wykonaniem nią zamachu, przez który unosiła się już ona przed nim, a nie za nim. Gdy zaś flegmatyk miał już cisnąć Chinką o ziemię z zamiarem połamania jej, twarz Ling wywołała u niego zwątpienie. Twarz przesiąknięta satysfakcją i podkreślona podstępnym uśmieszkiem. Dziewczyna powinna była grzmotnąć o grunt w chwili, gdy mężczyzna wypuścił ją z zamachu. Tak się jednak nie stało. Rękę szatynki z ręką szatyna splatała linka z energii duchowej, nieco krótsza od drugiej, łączącej prawą stopę niewiasty... z lewą skronią jej przeciwnika.
     Siła jego własnego rzutu zachwiała nim, gdy przyczepiona do niego Chinka użyła jej przeciwko niemu. Utrzymał się w pozycji wyprostowanej, jednak by to osiągnąć musiał dać oponentce ten jeden moment, którego tak potrzebowała. Energia duchowa emanowała już wokół jej prawej nogi, gdy on przygotował się do działania. Nadal wisząca w powietrzu dziewczyna w mgnieniu oka wykonała niełatwą akrobację. Przyciągnęła swoją związaną dłoń do dłoni wroga, ściskając jego nadgarstek, po czym użyła go jako podłoża... unosząc się w górę na tej jednej ręce i tym samym rozciągając drugą linkę - tę połączoną z własną nogą. Wtedy właśnie Fan wykonała kolejny nieprawdopodobny ruch. Zamiast kopiąc bezpośrednio w powietrzu, z siłą mniejszą, niż na ziemi... zdecydowała się na wykorzystanie swojej energii duchowej. Nić łącząca jej stopę ze skronią skurczyła się z nieprawdopodobną prędkością, jak wciągana miara taśmowa, pozwalając "kopniakowi" nabrać naprawdę potężnej mocy.
     Głośne plaśnięcie rozeszło się po powierzchni areny w chwili, gdy nastąpiło zderzenie. Z irytacją, lecz bez zdziwienia uniesiona w powietrze Chinka spostrzegła zaciśniętą na swojej kostce dłoń przeciwnika, który chwilę wcześniej przeciął linkę i zablokował cios. Utwardził przy tym tylko spodnią część kończyny, podkreślając swoje opanowanie i kontrolę nad sytuacją.
-Ma mnie... - pomyślała sfrustrowana Fan. W mgnieniu oka nadgarstek, za który trzymała Hachimaru przekręcił się kilkukrotnie raz na lewo, raz na prawo, zmyślnie uwalniając się z uścisku. Kontrchwyt wyszedł od niego w ułamku sekundy i teraz to on trzymał dziewczynę za rękę i nogę. Nim Ling w ogóle znalazła sposób na zareagowanie, została z całej siły ciśnięta o ziemię. Pękający grunt wyzwolił burzę odłamków, gdy dziewczyna zagłębiła się w niego plecami z nieprzyjemnym trzaskiem. Wytrzeszczywszy oczy, wypluła z ust krew, którą zalała sobie swój pomarańczowy strój.
-To nic ciekawego, kiedy myślisz tylko o tym,  by zaatakować i nawet nie próbujesz się bronić. Szanse na zwycięstwo znikają dopiero wtedy, kiedy sama przestajesz je widzieć - odezwał się po raz pierwszy czarnowłosy, lecz gdy spostrzegł zamknięte oczy Chinki, westchnął tylko i odwrócił się na pięcie, chcąc czym prędzej opuścić pole bitwy.
-Jeszcze... żyję - usłyszał za plecami, gdy nagle wzmocniona energią duchową dłoń chwyciła go za prawą kostkę. Ciężko dysząca i ledwie przytomna Ling udawała martwą tylko po to, by móc zaatakować przeciwnika z zaskoczenia... lecz nie była w stanie żadnego ataku wyprowadzić. Sytuacja ta bardzo przypominała inną, która wiele miesięcy temu odebrała władzę w nogach pewnemu mieszkańcowi małej mieściny zwanej Akashimą.
-To ty tak sądzisz... - odparł ze spokojem flegmatyk, choć chwilę wcześniej jego twarz wyrażała zaskoczenie. Niespodziewanie z monstrualną siłą zamachnął się nogą, jakby próbował wykonać wysokie kopnięcie. Półświadoma Chinka została momentalnie przeciągnięta po ziemi... po czym ciśnięta w powietrze na kilka metrów. Wymach Hachimaru sprawił, że puściła ona jego kończynę, wyprostowaną, jak słup i uniesioną ku niebu. Czekającą na ofiarę.
     Dziewczyna zaczęła bezwładnie opadać, pozbawiona nawet zdolności konstruowania myśli. Obróciła się kilka razy, pikując ku ziemi, lecz mimo to zmierzała dokładnie tam, gdzie stał jej oponent. Wyprostowana noga mężczyzny otoczona została szalejącą, jak płomienie poświatą energii duchowej, by runąć w dół w chwili, kiedy Chinka była już poniżej stopy. Kończyna opadła ze świstem, niczym młot kowalski uderzając prosto w czaszkę szatynki i wgniatając ją w pękającą ziemię. I tym razem dało się słyszeć trzask, lecz teraz już widoczna była rozłupana czaszka położonej trupem dziewczyny. Barwione czerwienią włosy rozleciały się po gruncie, jak płachty narzucane na ciała zamordowanych na miejscu zbrodni.
-Ciekawe, co myślałaś, kiedy zrozumiałaś, że nic poza chwyceniem mnie nie dasz rady zrobić... - pomyślał z narastającą w sercu nostalgią mężczyzna, oglądając się przez ramię. Choć arenę wypełniał gwar radujących się widzów, on miał wrażenie, jakby otaczała go pusta, lodowata cisza. -Bezcelowa śmierć powinna być czymś, czego każda istota wystrzega się od początku swego istnienia. Jak można robić z czegoś takiego zawody i utrzymywać przy tym, że nadal posiada się sumienie? - spojrzał z wyrzutem w stronę balkonu, na którym stał mistrz ceremonii. Innych "winowajców" nie był w stanie dosięgnąć wzrokiem, zatem bez słowa opuścił pole bitwy.

***

     Nad hiszpańskim Alicante już kilka godzin temu zdążyło wzejść słońce, oświetlające mroki biednych, popadających w ruinę domostw, czy krętych uliczek wypełnionych żebrakami, prostytutkami oraz narkomanami. Nie takimi dzielnicami chwaliło się portowe miasto. Do nich nikt się nie przyznawał, jakby postawieni wyżej żywili nadzieję, że biernością wymażą istnienie rażących ich "odpadów". Odpady niestety gromadziły się, gniły wspólnie i zasmradzały całe slumsy, czyniąc je śmiertelnie niebezpiecznymi dla praworządnych, nieprzyzwyczajonych do walki o kawałek chleba obywateli. W takim właśnie otoczeniu urodziła się i żyła przyszła legenda świata boksu.
     Biegnąc przed siebie po nabrzeżu, chłonął małymi nozdrzami znajome zapachy. Nadmorski wiatr nawiewał ze sobą woń ryb, rdzy, słonej bryzy i brudu. Pozornie mieszanka ta nie wydawała się być czymś przyjemnym ani chociażby nostalgicznym, jednak czerwonowłosy chłopiec nie wyobrażał sobie przeżycia dnia bez tych właśnie zapachów. Trzymając się z daleka od nieznajomych i przebiegając między nogami barczystym, szorstkim robotnikom, mały Salvador zmierzał w znany sobie rejon portu, by z przyzwyczajenia spotkać się z pewną osobą.
-Diego! - krzyknął z daleka, ze zwiniętych dłoni czyniąc prowizoryczny megafon. Zawołany przez niego mężczyzna trzymał na rękach wielkie, drewniane pudło, szczelnie zabite dechami i najprawdopodobniej pełne towarów nie do końca legalnych. Przemytnicy z Alicante zwykli bowiem wykorzystywać "metodę Prometeusza". Ładunek "niepożądany" pokrywali warstwą standardowego, najczęściej wątpliwej jakości, by podczas ewentualnej kontroli uniknąć wykrycia. Choć zajmowały się tym odpowiednie służby, rzadko kiedy zdarzało się, by oficjele sprawdzali towar od deski do deski. Gdy już znajdywał się ktoś wystarczająco spostrzegawczy, przemytnik musiał z ciężkim sercem odchudzić swój portfel, co z reguły drastycznie zmniejszało zysk ze sprzedaży.
     Ludzie mieli różne zdania na temat tego, dlaczego Diego zachowywał się tak, jak się zachowywał. Jedni twierdzili, że zwyczajnie się popisuje, inni - że po prostu próbuje udowodnić coś samemu sobie. Nikt jednak nie zaprzeczał, że przeskoczenie z samego brzegu na pokład statku, nie korzystając z pomostu i trzymając na rękach kilkadziesiąt kilogramów drogocennych "skarbów"... było czymś imponującym. Tak właśnie robił Diego - silny, zwinny i rozciągliwy, a przy tym uczciwy i pomocny. Taką opinię wyrobił sobie w porcie, choć nie oddawała ona sedna sprawy. Krążyły bowiem plotki, że ten właśnie prosty chłop swego czasu miał okazję zostać światowej klasy bokserem. Że z powodu odniesionej kontuzji musiał zrezygnować z kariery. Sam mężczyzna nigdy się do tego nie przyznał, chociaż pytano go o to setki razy... lecz ci bardziej spostrzegawczy dostrzegali, że podczas swoich "podróży" z brzegu na statki i odwrotnie ZAWSZE wybijał się z lewej nogi.
-Hej, Sal - krzyknął za siebie robotnik, powolutku opuszczając drogocenną skrzynię na pokład. Warto było dodać, że nawet przy precyzyjnych ruchach takimi ciężarami jego, ramiona wcale nie drżały, co mogło w pewien sposób dowodzić teorii tych, którzy chcieli wierzyć.
     Diego Gomez, bo tak dokładnie nazywał się mężczyzna, miał prawie 40 lat - dokładniej 38, jak sam utrzymywał. Mężczyzna mierzył całe 185 centymetrów, a jego barczyste, umięśnione ciało sprawiało, że niewielu miało odwagę wejść mu w drogę. Nosił się dość niedbale... jeśli oczywiście takie słowo funkcjonowało w życiu pracownika portowego. Brudny, rozciągnięty mocarnym torsem biały podkoszulek zawsze cuchnął potem, lecz rzadko kiedy alkoholem. Czarne szorty również nie sprawiały wrażenia, jakby zdejmowano je chociaż raz rok. Włochate kostki prowadziły do porozrywanych i zszywanych wielokrotnie sandałów, których podeszwy ledwo trzymały się kupy. Zgrubiałe, nierówne paznokcie u nóg zdradzały ślady wielokrotnego ich zrywania i narastania, co absolutnie nie wyglądało zbyt pięknie, a szorstka i twarda skóra stóp podkreślała na każdym kroku rolę Diego w społeczeństwie. Był w końcu na pozór zwykłym pracownikiem fizycznym - z mocną szczęką, wielokrotnie łamanym i przez to krzywym nosem, sokolimi oczyma o zielonej barwie oraz czarnymi, opadającymi na kark włosami. Gomez miał też w zwyczaju golić się tylko raz w miesiącu... a niedbała, skołtuniona broda przypominała o rychłym "strzyżeniu".
-Oooo, chyba tym razem dzieciak dostał w trąbę... - zaśmiał się Pedro, gruby mężczyzna w średnim wieku, kopcący fajkę na samym brzegu portu. Ta uwaga natychmiast skłoniła Diego do obrócenia się w miejscu i spojrzenia na wspomnianego "dzieciaka".
-Nieprawda! Wygrałem. Zawsze wygrywam! - zaprotestował ośmiolatek, wyjątkowo wysoki, jak na swój wiek. Wokół jego lewego, błyszczącego roztopionym złotem oka widniał fioletowy woal - ewidentna pamiątka po kolejnej bójce. Domniemany bokser przeskoczył zwinnie z pokładu na brzeg, by zaraz ukucnąć przed czerwonowłosym i spojrzeć mu prosto w twarz. Chłopiec nie spuścił wzroku. Zawsze był odważny, choć nigdy głupi. Być może zawdzięczał to wychowaniu, być może genom, ale faktem pozostawał fakt, że wychodziło mu to na dobre.
-Prawda. Wygrał - potwierdził brodaty mężczyzna. Jego instynkt zawsze robił na wszystkich niemałe wrażenie. -Między "wrócić z tarczą", a "wrócić na tarczy" jest spora różnica. Trudno się pomylić - powtórzył to już któryś raz. Bardzo lubił to zdanie, a z jego ust brzmiało ono szczególnie wzniośle. Tymczasem mały Mendez wyszczerzył radośnie ząbki, posyłając zwycięski uśmiech najpierw Pedrowi, a dopiero później Diego.
-O co tym razem poszło, Sal? - zapytał czarnowłosy, przyzwyczajony już do tego, że dzieciak opowiadał mu o wszystkim, co tylko dotyczyło jego codziennych przygód. W pewnym stopniu traktował go nawet, jak swojego małego przyjaciela i często nawet spełniał rolę jego opiekuna, gdy siostra chłopca nie mogła się nim zająć z niezależnych od niej powodów.
-No właśnie o nic! Chcieli się tylko zemścić za ostatni raz. Dwóch - słuchając go, Diego machnął ręką na któregoś ze swoich kolegów, by ten zastąpił go na chwilę, a sam udał się z dala od reszty pracowników razem ze swoim rozmówcą.
-To i tak dobry wynik, skoro dałeś radę dwóm na raz. Obaj są przecież starsi od ciebie - pochwalił malca mężczyzna, choć rozsądek podpowiadał mu, że nie powinien aprobować podobnych zajść i zachowań. Wciąż jednak pozostawał entuzjastą wszelkich walk, w związku z czym nie umiał udawać, że je choć trochę potępia.
-Nie, nie! - pokręcił głową Salvador. Zawsze w zabawny sposób marszczył czoło, gdy wyrażał sprzeciw lub zaprzeczał czyimś słowom. -Na początku było ich dwóch. Tak, jak ostatnio. Ale teraz wzięli jeszcze jednego i on mnie zaszedł od tyłu i przytrzymał. Wtedy oberwałem właśnie - młody Mendez był stosunkowo spokojnym dzieckiem i nigdy sam nie wszczynał bójek, jednak jego wzrost i budowa ciała czyniły z niego doskonały materiał na podwórkowego rycerza. Gomez nie mówił tego na głos ani jemu, ani jego siostrze, ale widział w nim tak samo płomienną pasję do pięści, jaka pochłaniała jego samego w wieku chłopca. Mimo innego koloru oczu i włosów, robotnik portowy dostrzegał w swym małym przyjacielu wspomnienie własnego dzieciństwa. Często czerwonowłosy samym swoim nastawieniem przypominał mężczyźnie, co to znaczy cieszyć się życiem.
-Ale udało ci się uwolnić, co? - zaśmiał się zielonooki. -To nie byle co, tak po prostu pokonać trzech przeciwników na raz, wiesz? - uśmiechnął się, tarmosząc dziecku jego czerwoną czuprynę.
-Wiem. Jestem w końcu najsilniejszy! - mówiąc to, przepełniony dumą sal wypiął pierś, niczym stroszący pióra kogut. Oświadczenie to zmusiło już Gomeza do nagłego spoważnienia.
-A co to twoim zdaniem znaczy? - zapytał może nawet trochę za szorstko, lecz Mendez ewidentnie tego nie wyczuł ani tym bardziej się tym nie przejął.
-Że nikt nie może cię pokonać. Bo jesteś lepszy od wszystkich. Ja właśnie taki jestem. Najlepszy! - Diego na te słowa pokręcił głową z głośnym westchnięciem. Znów kucnął przed chłopcem, by kolejny raz zrównać swoją twarz z jego twarzą.
-Czyli jesteś najsilniejszy, bo nie dajesz się nikomu pokonać? I nie dajesz się pokonać, żeby być najsilniejszym? - miał nadzieję, że pytając w ten sposób, wskaże absurdalność wyjaśnienia chłopaka, ale dziecko było tak samo proste, jak on sam... a na dodatek o trzy dekady młodsze. -To do niczego nie prowadzi. Tylko głupi bije się dla samego bicia. Nie polujemy już na mamuty, wiesz? - postanowił spróbować podejść Salvadora w nieco inny sposób. -Jaki człowiek jest najsilniejszy? Co mu to daje? I co to w ogóle znaczy "ten najsilniejszy"? - nie oczekiwał wcale odpowiedzi. Zamilkł tylko dlatego, że chciał wyczytać w młodej, okrągłej twarzy, czy jej właściciel słuchał go z wystarczającym skupieniem. -Najsilniejszy człowiek, to taki człowiek, któremu nic nie można odebrać. Jest dość silny, żeby obronić wszystko to, co dla niego ważne, a jednocześnie dość mądry, by samemu niczego nikomu nie zabierać. "Najsilniejszy" to po prostu "wolny". Najsilniejszego nikt do niczego nie zmusi. Najsilniejszy sam wybiera, jak chce żyć. Swoje życie i życia swoich bliskich trzyma w swoich rękach. Rozumiesz? - ośmiolatek pokiwał głową - początkowo dość niemrawo, a potem już ze zdecydowaniem i przejęciem.
-W takim razie okej. Nie jestem... ale będę! Będę "tym najsilniejszym"! - nastawienie zmienił wyjątkowo szybko, co znów rozbawiło Diego, który z zadowoleniem poklepał go po głowie. -Będę mógł bronić Cassie przed złymi ludźmi. I nie będzie musiała pracować. I będziemy mieszkać w takim duuużym domu, jak tam, daleko. Będziesz mógł nas odwiedzać, Diego. Odwiedzisz nas? - młodzieńcze iskry w złotych oczach odbiły się w zieleni tęczówek Gomeza, który przez jeden moment pożałował na raz bardzo wielu rzeczy.
-Jasne, że tak - odparł dopiero po paru chwilach, gdy ponownie zszedł na ziemię. -Ale wiesz, że żeby być najsilniejszym, musiałbyś być też silniejszym ode mnie, co? - zaśmiał się po przyjacielsku, wstając na równe nogi i patrząc na malca z góry.
-Już jestem! - burknął naburmuszony Sal, nie spodziewając się wcale tego, że ktoś tak zareaguje na jego "wspaniałomyślność". -Patrz! - krzyknął na mężczyznę, po czym przystąpił do natarcia, okładając z całych sił jego lewą nogę, jakby była ona workiem treningowym. Potężny chłop czuł jednak ledwie rozchodzące się po ciele wibracje.
-No fajnie, fajnie... To teraz ty patrz! - rzucił, po czym nagle pochylił się, złapał chłopca za koszulkę i jedną ręką najpierw porwał go w powietrze, a potem dodatkowo podrzucił w górę. Mendez nie wiedział nawet, co się stało, a już zaczął z powrotem spadać w stronę ziemi. Wtedy jednak brodaty w locie zgarnął go ramieniem, wciskając go sobie pod pachę. -Trochę ci jeszcze brakuje, co? - uśmiechnął się, a gdy zdenerwowany chłopak dziecinnie odwrócił głowę i zamknął oczy, po raz kolejny wybuchnął śmiechem.

***

     Uśmiechnął się pod nosem, sam do siebie, wspominając tamte chwile. Siedział mokry od potu na ławeczce przed wejściem na arenę. Pochylał głowę, na którą zarzucony miał biały ręcznik, wymoczony wcześniej w lodowatej wodzie. Patrzył na rozstawione przed twarzą pięści, tak niewiarygodnie większe od tych, które widywał za młodu.
-Tego samego dnia strasznie mnie zlali. Jeden wziął ze sobą starszego brata. To od niego tak dostałem. I pomyśleć, że wtedy uważałem się za najsilniejszego... - zaśmiał się sam z siebie, gdy tylko taka myśl pojawiła się w jego głowie. -Wtedy nie mogłem nawet marzyć o byciu tak silnym, jak dzisiaj... a dzisiaj czuję, że dalej mi wiele brakuje. Różnica polega na tym, że dzisiaj faktycznie mogę coś z tym zrobić... i zrobię. Stanę się najsilniejszy. Najsilniejszy na świecie. We wszechświecie. Najsilniejszy, Cass! - z tym dziecinnym, lecz rozweselającym jego twarz pragnieniem podniósł się gwałtownie z miejsca. Ręcznik odrzucił na ławkę, na której siedział. Strzelił karkiem, a później palcami w obu dłoniach. Kilkakrotnie podskoczył w miejscu. Kilkakrotnie powtórzył swoje oszałamiające proste w niewidoczny, rozmyty przez czas cel. Salvador Mendez zmierzał na arenę.

Koniec Rozdziału 159
Następnym razem: Gigant o złotym sercu

poniedziałek, 9 marca 2015

Rozdział 158: Człowiek-pułapka

ROZDZIAŁ 158

     -Co masz na myśli? - zapytał jakby nigdy nic Naito, również nie spoglądając na swojego rozmówcę. Nie było w tym żadnego sensu, a jego wysiłki i tak miały spełznąć na niczym, jednak mimo wszystko Kurokawa próbował zyskać choć trochę czasu, by wymyślić jakiś plan działania. Nie wiedział, czego się spodziewać po zamaskowanym Madnessie.
-To, o co spytałem - odparł swobodnie, choć wciąż mrocznie King. -Co wy wszyscy planujecie? Albo może co planuje Elijah? To on za tym stoi, czy wy? Kupił was, czy robicie to z poczucia obowiązku? A może jeszcze jakiś inny powód, co? - wtedy okazało się, że ubrany w czerń ekscentryk był nie tylko silny i pewny siebie, lecz również domyślny... i zbyt spostrzegawczy, by dało się go łatwo zwieść. -Dlaczego tak pomagacie Elijahowi w dotarciu do finału? Jakieś tajemne układy? Przyrzeczenia, przyjaźń, zgodność interesów... Coś z tych rzeczy? - anonim przestał mówić, kończąc jednocześnie czas, jaki szatyn zyskał chwilę wcześniej. Najgorsze jednak było to, że dziedzic Pierwszego Króla nadal nie wiedział, jak wybrnąć z tej trudnej sytuacji.
-Może po prostu baliśmy się z nim walczyć? Albo zmęczyły nas poprzednie pojedynki? Może Elijah jest znacznie silniejszy, niż ci się wydaje? - Kurokawa starał się sprawiać wrażenie pewnego siebie i tego, co mówił, ale nie było to dla niego łatwe przez wszystkie zaistniałe okoliczności. Coś kazało mu sądzić, że Kinga nie da się w taki sposób przekonać... ale musiał próbować.
-Jest dokładnie tak silny, jak ja to widzę... i silniejszy, niż TOBIE się wydaje - uciął stanowczo zamaskowany, dając rozmówcy do zrozumienia, że wiedział o wiele więcej, niż on. -Nie musisz mówić. Szanuję twoją prywatność. Nie mam też zamiaru nigdzie was zgłaszać, bo nie zrobiliście niczego zabronionego przez prawo mojego kraju. Weźcie tylko pod uwagę, że być może porywacie się z motyką na słońce... - zakończywszy tajemniczą puentą, były partner Naito ruszył w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, pozostawiwszy czarnowłosego zdezorientowanym.

***

     Michael Pearson zwany powszechnie Elijahem siedział ze zwieszonymi nogami na metalowej barierce po całkiem innej stronie koloseum. Bystrym wzrokiem obserwował i analizował ruchy oraz taktyki widzianych przez niego na arenie zawodników. W końcu każdy z nich mógł nadchodzącej nocy stać się jego przeciwnikiem, a blondyn wolał być przygotowanym na wszystko. Nauczony latami treningu pod okiem jednych z najpotężniejszych Madnessów znanych światu, wojownik instynktownie stawiał samego siebie na miejscu jednego z walczących. Wręcz widział przed sobą nadlatujące ciosy, w jakby zwolnionym tempie starając się znaleźć na nie odpowiednią "odpowiedź".
-Za wolno. Nie musiałbym nawet tego unikać. A teraz zbyt szeroko. Gdyby nie trafił, straciłby równowagę, a ja dobiłbym go jednym ciosem. Jego ataki mają sporo siły, ale zaniedbuje jednocześnie obronę. Właściwie mógłbym nawet po prostu je przyjmować, bo prędzej uszkodziłby swoje pięści, niż by mnie nimi pokonał - różnego rodzaju myśli pojawiały się w jego głowie podczas każdego pojedynku, ale młodzieniec ani razu nie uznał jakiegokolwiek Madnessa za godnego uwagi. Ani razu... od momentu, w którym obejrzał walkę El Tanque.
-On jest o wiele szybszy, niż wskazywałby na to jego wygląd. A przynajmniej jego ciosy są tak szybkie. Wątpię, by tak samo było z prędkością poruszania się. Jego ciało jest niesamowicie potężne, ale mimo wszystko dałbym radę go pokonać, gdybym od samego początku dał z siebie wszystko. Nie będzie to łatwe zadanie... ale potrafię to zrobić - nic nie mogło zachwiać jego pewnością siebie, lecz wciąż istniały rzeczy, przez które czuł się nieswojo. Blondyn nienawidził, gdy wokół niego działo się coś, czego nie rozumiał - tym bardziej, gdy to coś bezpośrednio go dotyczyło. Dlatego właśnie wciąż i wciąż wracał myślami do grupy rówieśników, która nie tak dawno odwiedziła Dom Mędrców i która teraz szykowała coś niespodziewanego.
-Z jakiegoś powodu próbowali zrobić wszystko, by pomóc mi w dostaniu się do finału. Dlaczego? Ktoś ich o to poprosił? Nawet ich nie znam... - piąty już raz wracał do punktu wyjścia ze swoimi pobieżnymi rozważaniami. -Czyżby wiedzieli, co mam zamiar zrobić? Skąd? - to ostatnie pytanie szybko uznał za bardzo głupie i naiwne, bo doskonale znał odpowiedź. -Moi mistrzowie... Obiecali mi, że pozwolą mi wziąć sprawy w swoje ręce! Mój cel w ogóle nie powinien był się wydać. To zbyt ryzykowne. Niebezpieczne. Każdy z nich może doprowadzić do wycieku informacji. Może nawet już to zrobił... - rozejrzał się ostrożnie i niepozornie dookoła, lecz nawet swym bystrym wzrokiem nie zauważył niczego szczególnego... jeśli oczywiście brało się poprawkę na morrideńskie standardy. -Jak ci goście śmią tak bez pytania pchać się w moje prywatne sprawy? Ile w ogóle wiedzą? Niedobrze... To może prowadzić do komplikacji - nienawidził bycia zdanym na kogokolwiek. Przywykł do bycia samotnym wilkiem i nawet podczas pobytu w Domu wszelkie prace starał się wykonywać samodzielnie, choć inni mieszkańcy kompleks byli jego przyjaciółmi oraz rodziną. To przyzwyczajenie sprawiało, że blondyn z sekundy na sekundę denerwował się coraz bardziej. Świadom swojego celu, miał wrażenie, że wszyscy dookoła patrzyli na niego, wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Że każdy już o nim wie i że w każdej chwili ktoś może spróbować go pojmać ze względów bezpieczeństwa.
-Jeśli spróbują mnie sprzedać... być może ich też będę musiał zabić - uświadomił sobie w pewnym momencie Elijah. Nie chciał wcale krzywdzić ludzi, którzy nigdy mu niczego nie zrobili. Nie tak nauczyli go Takamura i Hideyasu... ale sprawiedliwość liczyła się dla niego bardziej, niż przyjęte zasady postępowania. Jego zemsta musiała się wypełnić... by on sam przestał być pustym.

***

     Długie, czarne włosy rozlazłego flegmatyka łopotały za nim, gdy ich właściciel powoli kroczył w stronę centrum areny. Grzywka, która zasłaniała jego złote, widoczne raz na jakiś czas spomiędzy kosmyków oczy sprawiała, że na niepozornego wojownika patrzyło się z politowaniem. Buty w zbyt dużym rozmiarze, których rozwiązane sznurówki ciągnęły się po ziemi, luźne, workowate spodnie, które powiewały na wietrze, poluzowany i odstający od ciała na kilka centymetrów pasek od spodni, bluza z powyciąganymi rękawami, która skrywała dłonie, rozlazły, ślimaczy wręcz kaptur z długimi do samego mostka sznurkami - szykujący się do walki zawodnik był do niej przygotowany tak źle, jak tylko było to możliwe. Nawet poruszanie się powinno być trudne w takiej "aranżacji", nie wspominając już o jakiejkolwiek walce. Wystarczyło jedno spojrzenie na tego osobnika, by stwierdzić z prawie stuprocentową pewnością, że nie miał on najmniejszych szans absolutnie z nikim. Wystarczył jeden jego ruch, by opinię tą zmienić.
-A oto najbardziej jednostajny i najmniej ruchliwy zawodnik tej edycji Turnieju Niebiańskich Rycerzy! - takimi słowami zapowiedział go Joseph Fletcher. -Przed wami... HACHIMARU! - nawet tak niepozorne chuchro, z powodu workowatych, zbyt dużych ubrań wydające się chuderlawym słabeuszem otrzymało owacje na stojąco. Taką moc posiadał kierownik domu aukcyjnego i najpotężniejszy podziemny biznesmen w Morriden.
-Dzięki komuś takiemu nawet moje "imię" dotrze w najdalsze zakątki kraju. Jeśli "on" nie zainteresował się turniejem, to może chociaż o mnie usłyszy. Kto, jak kto, ale on na pewno zrozumie - pomyślał czarnowłosy, gdy czekał na osobę, z którą miał się zmierzyć. Smucił go fakt, że poszukiwany przez niego człowiek zdawał się nie interesować zawodami, lecz mimo to nie stracił nadziei. -Cóż... w każdym razie muszę stoczyć jeszcze kilka walk i trochę się rozsławić. Kto by przypuszczał, że w tak zaawansowanym technologicznie i organizacyjnie społeczeństwie znalezienie jednej, konkretnej osoby może być aż tak trudne - to spostrzeżenie nie nastrajało pozytywnie, lecz przecież zwykle to "on" był pełen energii i siły życiowej. Złotooki był "tym praktycznym".
-Z Hachimaru zmierzy się teraz nasza zadziorna diablica, która potrafi przyłożyć, jak niewiele znanych mi kobiet! Powitajcie gorąco... Fan Ling! - podobny entuzjazm ze strony widzów sprawił, że wkraczająca na arenę Chinka wyszczerzyła w uśmiechu białe ząbki. Już na pierwszy rzut oka wydawała się być ona rezolutna i energiczna, co stanowiło dokładne przeciwieństwo Hachimaru. Jej czarne, jak noc, gładkie włosy zaczesane były na lewą stronę i dochodziły prawie do ramion dziewczyny. Miała ona na sobie jednoczęściowy kostium, łączący w sobie pomarańczową koszulkę na ramiączkach i workowate spodnie o tym samym kolorze. Niebieski pas materiału dociskał ubiór do talii, tylko potęgując wrażenie, jakie robiła Azjatka. Przypominała ona bowiem pewnego fikcyjnego wojownika, stanowiącego ważny element dzieciństwa dla milionów ludzi na całym świecie. W niebieskim kolorze były też płaskie shaolinki dziewczyny oraz mocne rękawice bez palców. Pod pomarańczem "bluzki" lekko odznaczały się piersi Chinki o czarnych oczach. Gładka, łagodna twarz ciekawie współgrała z zadziornym spojrzeniem, jakie przedstawicielka płci pięknej posłała przeciwnikowi.
-Co on, głupi? Wydaje mu się, że nawet w takim stanie mnie pokona? Typowy kozaczek... Jestem ciekawa, jaką zrobi minę, kiedy się okaże, że sam sobie wykopał grób! - zaśmiała się pod nosem, przekonana o majestacie wypowiadanych w duchu słów.
-Hm... wygląda na to, że walczy wręcz. Jest gibka, lekka, mobilna... Szkoda tylko, że trafiła z tym wszystkim na najgorszego możliwego przeciwnika - ocenił pobieżnie długowłosy, obserwując wojowniczkę przez przerwy między kosmykami czarnych włosów.
     -Przygotujcie się! - zabrzmiał znów Fletcher, jak wcześniej dziesiątki razy w ciągu ostatnich dni. -3... 2... 1... START! - w momencie, w którym na wszystkich ekranach rozbłysło to ostatnie słowo, migając z częstotliwością prowadzącą do ataku epilepsji, do akcji przystąpiła zaraz Fan. Hachimaru zerknął na nią z zaintrygowaniem, gdy w tej samej chwili zebrała energię w obu stopach i obu pięściach. Chinka odbiła się w jego kierunku w ułamku sekundy z niemałą prędkością. Połowa kamer skupiła się na jej plecach, bowiem na tyle pomarańczowego kostiumu widniało białe koło z czarnym obramowaniem, wewnątrz którego umieszczony został chiński znak oznaczający smoka. Również i to budziło natychmiastowe skojarzenia ze strojem najsłynniejszego fikcyjnego wojownika.
-Nauczę cię, że mnie trzeba traktować na poważnie! - z tą myślą szatynka... wylądowała lewą stopą na rozwiązanych sznurówkach przeciwnika. Na niej też oparła ciężar swojego ciała, by wzmocnić nacisk i ułatwić sobie zadanie. -Nieważne, czy zrobisz unik, czy przyjmiesz uderzenie, po prostu poślę cię na glebę! - prawy prosty z zacięciem poszybował w stronę twarzy długowłosego flegmatyka, mając za zadanie ruszenie go z miejsca i tym samym sprowadzenie do parteru. Cios jednak nie dotarł do celu... Hachimaru zareagował gwałtownie i z pełną siłą. Choć miał być rzekomo uziemiony, wykorzystał zabieg przeciwniczki na swoją korzyść.
     Niespodziewanie cofnął swoją stopę z takim impetem... że pociągnął tym samym również "trzymającą" go Chinkę. Rozkraczona w samym środku zamachu dziewczyna doznała szoku, gdy straciła równowagę i jeszcze większego szoku... gdy zobaczyła przed twarzą prawą dłoń mężczyzny. Jej spód delikatnie i miękko dotknął lica Fan, by natychmiastowo z gracją i kunsztem nacisnąć na nią pełną parą. Wysunięta do przodu noga i odpychana do tyłu głowa sprawiły, że wojowniczka nagle straciła grunt pod stopami, wywrócona w powietrzu przez zaskakująco zaradnego oponenta. Uderzyła plecami o ziemię z takim hukiem, jakby ważyła co najmniej kilka razy więcej. To właśnie uderzenie w jednej chwili "wybiło" jej powietrze z płuc... lecz nie powstrzymało przed natychmiastową reakcją.
-A to gnój... - przeszło jej przez myśl, gdy w jednej chwili oparła ciężar ciała na łokciach, a w następnej wyrzuciła swoje nogi w powietrze. Pomarańczowe, workowate nogawki owinęły się wokół jeszcze wyciągniętej prawej ręki przeciwnika, niczym dwa węże boa, by już za chwilę dołączyły do nich niebieskie rękawice. Wygimnastykowana Chinka niemalże w bezczasie utworzyła potężną dźwignię, by od razu... przerzucić sobie rozwlekłego oponenta nad głową. Plan i wykonanie - oba czynniki były doskonałe. Mimo to jednak nie dało się wyobrazić sobie zdziwienia Azjatki... gdy w pewnym momencie poczuła całkowity opór ze strony przerzucanego. Kątem ciemnego, jak węgielek oka dostrzegła, że lekki i szczupły Hachimaru wykręcił się w powietrzu na tyle... by to jego stopy dotknęły podłoża jako pierwsze. Kątem oka dostrzegła przepływającą przez te stopy energię duchową, "sklejającą" podeszwy z ziemią. Obydwojgiem oczu dostrzegła, jak otaczający ją świat "przesuwa się".
-Skontruje rzut własnym rzutem? Co to za gość?! - gdy jej przeciwnik niespodziewanie okazał się o wiele silniejszy, niż przypuszczała, przez moment poczuła niepokój, lecz szybko musiała to uczucie opanować. W przeciwnym wypadku czekałaby ją śmierć... bowiem oplatana przez nią ręka przecięła powietrze, jak bicz, kierując się w stronę podłoża.
     Ling zachowała się bardziej zapobiegawczo, niż wymagała tego od niej sytuacja. Swoją energię duchową rozesłała najpierw wzdłuż całego kręgosłupa, a dopiero później wzmocniła nią czaszkę i skórę głowy. Wciąż nie trwało to nawet mgnienia oka, lecz mimo to dziewczyna ledwo zdążyła się przygotować... przed wbiciem się ciemieniem w podłoże. Zadzwoniło jej w uszach, gdy pękający grunt rozstąpił się, wpuszczając ją na kilka centymetrów do swojego wnętrza. Uderzenie sprawiło, że Chinka rozluźniła uścisk... ale prawie natychmiast oparła dłonie o ziemię i odbiła się na nich, wykorzystując zebraną na początku moc duchową. Zwiększyła dystans pomiędzy sobą, a przeciwnikiem do ponad pięciu metrów, w powietrzu wykonawszy potrójne salto w tył. Wylądowała z gracją, otrzepując swoje czarne włosy z pyłu i brudu. Zaczynała już dyszeć, a na jej czoło zdążył wstąpić pot... choć walka trwała zaledwie dziesięć sekund.

***

     -Jak naiwnie... - westchnęła tym razem Lisa. Z dnia na dzień interesowała się turniejem coraz mocniej, ale był to pierwszy raz, gdy sama rozpoczęła dyskusję na jakikolwiek związany z nim temat. -Uznała z góry, że przeciwnik ją zlekceważył tylko dlatego, że wygląda, jak wygląda - skrytykowała z miejsca zachowanie Chinki. Po jednej z nielicznych przedstawicielek płci pięknej, biorących udział w turnieju spodziewała się czegoś więcej. Wiedziała w końcu, że na jej miejscu starałaby się zrobić wszystko, by godnie zaprezentować się w oczach widzów. Fan Ling niestety nie spełniła jej oczekiwań.
-To nie tylko to... chociaż również masz rację - przyznał Bachir. -Stwierdziła z góry, że ubiór i stopień przygotowania Hachimaru do walki stawia go na przegranej pozycji. Nie wzięła jednak pod uwagę jednej możliwości... - kątem złotego oka raz na jakiś czas spoglądał na oglądającego "podporę" Naizo syna, jak i również na samego Senshoku, który po ostatnim zakrapianym wieczorze rzadko kiedy się odzywał. Za nic w świecie by się do tego nie przyznał, ale miał on wyjątkowo słabą głowę, co nieco szczerbiło jego zadziorny wizerunek. -Ten człowiek to żywa pułapka - stwierdził były przywódca Połykaczy Grzechów. -Stwarza u siebie tak wiele luk, że nawet najbardziej honorowy przeciwnik połyka haczyk i próbuje z nich skorzystać. Rozwiązane sznurówki, poluzowane rękawy, długie włosy i wszystko, za co można chwycić, za co można pociągnąć i czym można w jakimś stopniu obezwładnić... On wykorzystuje te elementy jako swój oręż, co w połączeniu ze stylem walki opartym na rzutach czyni z niego jednego z najpotężniejszych Madnessów uczestniczących w turnieju - wnikliwa analiza i bystry umysł białowłosego nie pozwalały umknąć nawet najdrobniejszemu szczegółowi, co tylko potwierdzało geniusz bitewny oraz zmysł taktyczny Rzecznika Praw Mniejszości. 
-Rozumiem... - kobieta złapała się dwoma palcami za podbródek, jak to miała w zwyczaju, gdy rozmyślała nad kwestiami wymagającymi wykorzystania siły intelektu. -Przy takiej taktyce nie tylko unika jakichkolwiek obrażeń, lecz również nie marnuje energii ani sił. Mógłby walczyć przez wiele godzin i w ogóle się nie męczyć - niedawny mężczyzna jej życia skinął głową, co skłoniło ją do dalszego snucia rozważań. -Nawet nie musi korzystać z energii duchowej, skoro wykorzystuje siłę i pęd swoich oponentów przeciwko nim. Tak naprawdę wygląda to na walkę dwóch na jednego. Zupełnie jakby jego przeciwnik atakował sam siebie. A i skutki są zadowalające... - przerwał jej dźwięk wydany przez Naizo, który to wypuścił powietrze tak głośno, że zagłuszył prawie cały sektor. Chciał w ten sposób pośrednio zasugerować uciszenie się bez zdradzania się z męczącymi go bólami głowy. Gdyby nie one, na pewno nie pozwoliłby Legato choćby dotknąć opartych o barierkę kul.

***

     -Nie zaatakuje, co? Szlag by go... - Hachimaru w ogóle nie ruszał się z miejsca, czym skutecznie wyprowadzał Fan z równowagi. -Dałam się zrobić, ale tanio skóry nie sprzedam. Mogę być jeszcze szybsza... i nie tylko - z takimi myślami czarnowłosa przesłała energię duchową do swoich nóg, by zwiększyć swoją prędkość, lecz również siłę kopnięć, które jeszcze nie nadeszły. Chinka wykorzystała też czas, który "wspaniałomyślnie" dał jej przeciwnik. Gdy ruszyła z miejsca, jej oddech już dawno się uspokoił, a umysł ochłonął po niedawnym uderzeniu o ziemię.
-Drugi raz nie pozwolę ci na coś takiego... Teraz to ty robisz za worek treningowy! - dystans dzielący ją od flegmatycznego mruka pokonała w mgnieniu oka, natychmiast przechodząc do ofensywy. Oparłszy ciężar ciała na lewej stopie, prawą nogą zamachnęła się na twarz wroga we wzmocnionym kopniaku. Wysoki kop z 90-stopniowym obrotem z całą pewnością ruszyłby z miejsca nawet najtwardszego... lecz niemal oślepiany przez własne włosy mężczyzna ani myślał go na siebie przyjąć. Jakby nigdy nic odsunął głowę, lewą dłoń opierając na lecącej kostce dziewczyny.
     Jedynym, co zrobił było "popchnięcie" kończyny jeszcze dalej... po wybranym przez niego torze. Pozbawiona celu i oderwana od ziemi Chinka wbrew swojej woli musiała poddać się technice swojego przeciwnika... i prawie od razu została skierowana z powrotem na ziemię. Tym razem jednak była na to przygotowana. Wyhamowała ze ślizgiem, przechodząc do pozycji kucającej... po czym z tą niską postawą wykonała wślizg w kierunku wroga. Tuż przed zderzeniem zaparła się o podłoże lewą dłonią, prawą nogą podejmując próbę podcięcia Hachimaru. Widziała doskonale, jak jej stopa zahacza o kostkę złotookiego i spodziewała się co najmniej zachwiania nim. Nie doczekała się.
     Z zaskoczeniem malującym się na jej śniadej twarzy, Chinka zauważyła całkowity brak efektu swojej kontry. Zamiast tego poczuła nagle, że popełniła poważny błąd... i w istocie tak było. Cichy stoik ani drgnął pod wpływem jej ruchu... lecz natychmiast ją wykorzystał, okręcając się przez lewe ramię. Jego stopa uniosła się minimalnie, by niespodziewanie poszybować skośnie w powietrze, jakby Hachimaru próbował wykonać przewrotkę piłką. Z siłą, o którą nikt go nie podejrzewał porwał z ziemi Fan, ciągnąc ją w powietrzu za swoją nogą, o którą - jak na ironię - sama się zaczepiła. Świst powietrza w jej uszach pozbawił ją słuchu na te kilka sekund, gdy po wykonaniu pełnego obrotu mężczyzna... cisnął nią w dal. Poddana "turbulencjom" ciemnooka nie wiedziała już, gdzie góra, a gdzie dół. Wiedziała tylko, że "nożny rzut" wykonany został z niesamowitą mocą... i że koniecznym okaże się wzmocnienie całego tyłu ciała energią duchową. To właśnie zrobiła... zanim z hukiem wbiła się w ścianę, przeleciawszy w bezczasie ponad trzydzieści metrów.
-Jak on to robi? Co to w ogóle za rzuty? Porwał mnie, jakbym nic nie ważyła. Ja nie wiedziałabym nawet, w jaki sposób coś takiego wykonać... - pomyślała zawiedziona sobą Chinka, osuwając się po murze. Sypiące jej się na głowę odłamki zdawały się być popiołem, którym pokrywała pokornie głowę z powodu swojej arogancji. -On nawet nie sprawia wrażenia, jakby walczył. W ogóle nie czuć u niego napięcia ani starania. I nie chodzi tylko o to, że nie zaczął jeszcze walczyć na poważnie. To jego ruchy. Są takie płynne i delikatne... - jakaś część Ling pełna była podziwu dla Hachimaru i kunsztu, który prezentował. Dusza czarnowłosej była wszakże duszą wojowniczki, a jej serce zwykło płonąć w reakcji na podobne sytuacje. -Niesamowity... Warto było przyjść na ten turniej. Nawet jeśli miałabym walczyć tylko z nim - podniosła się powoli, potrząsając głową i pozbywając się tym samym "popiołu". -No dobrze... Będę pierwszą, która pójdzie na całość! - postanowiła, zaciskając przed sobą pięści.

Koniec Rozdziału 158
Następnym razem: Ten najsilniejszy