ROZDZIAŁ 160
Ośmioletni Salvador Mendez szedł na boso po uliczkach Alicante, ze spuszczoną głową pociągając nosem. Raz po raz gniewnie ocierał pięścią łzy w swoich złotych oczach. W prawej ręce trzymał brutalnie oderwany rękaw swojej koszulki. Butów niestety nie był w stanie odzyskać. Nie płakał jednak z bólu... a w każdym razie nie z fizycznego. Bolała go tylko i wyłącznie duma... a po pewnym czasie dołączyło do niej również serce. Im bliżej swojego domu się znajdował, tym gorzej się z tym wszystkim czuł i tym bardziej chciał ukryć przed spojrzeniami przechodniów swoją obitą buzię. Mylił się, sądząc że przypadkowo spotkani ludzie choć trochę interesowali się losem małego dziecka, ale czerwonowłosy na wiele spraw patrzył całkiem inaczej, niż realista.
-Cassie będzie smutno, gdy jej powiem... Ciężko pracowała, żebym mógł kupić nowe buty - pomyślał z wyrzutami sumienia, spoglądając na swoje brudne stópki. -Diego... - przypomniał sobie odbytą jeszcze tego samego dnia rozmowę z mężczyzną, co sprawiło, że ze łzami w oczach uderzył o ścianę mieszkania, obok którego przechodził. -"Ten najsilniejszy" to miałem być ja! - w jednej chwili zrozumiał, że nie miał zamiaru pokazywać się w domu po tym wszystkim. -Jak mam jej to powiedzieć? Przecież zmartwi się jeszcze bardziej, kiedy się dowie, że się biję - nie tego tak naprawdę się obawiał. Chłopiec nie miałby nic przeciwko uświadomienia starszej siostry, gdyby zawsze wygrywał... ale po upokorzeniu, jakiego doznał, nie chciał już wyjawiać swojej tajemnicy.
W pewnym momencie obrócił się na pięcie, puszczając się pędem w całkiem innym kierunku, niż początkowo zamierzał. Nie mógł tak tego wszystkiego zostawić.
-Cassie będzie smutno, gdy jej powiem... Ciężko pracowała, żebym mógł kupić nowe buty - pomyślał z wyrzutami sumienia, spoglądając na swoje brudne stópki. -Diego... - przypomniał sobie odbytą jeszcze tego samego dnia rozmowę z mężczyzną, co sprawiło, że ze łzami w oczach uderzył o ścianę mieszkania, obok którego przechodził. -"Ten najsilniejszy" to miałem być ja! - w jednej chwili zrozumiał, że nie miał zamiaru pokazywać się w domu po tym wszystkim. -Jak mam jej to powiedzieć? Przecież zmartwi się jeszcze bardziej, kiedy się dowie, że się biję - nie tego tak naprawdę się obawiał. Chłopiec nie miałby nic przeciwko uświadomienia starszej siostry, gdyby zawsze wygrywał... ale po upokorzeniu, jakiego doznał, nie chciał już wyjawiać swojej tajemnicy.
W pewnym momencie obrócił się na pięcie, puszczając się pędem w całkiem innym kierunku, niż początkowo zamierzał. Nie mógł tak tego wszystkiego zostawić.
***
-Rzadko kiedy tak się wyłączam przed samą walką. Czy to wskutek presji? - zastanawiał się El Tanque, stojąc już naprzeciwko swojego oponenta. Nie pamiętał nawet swojej drogi do niego. Po prostu nagle już tam był i mógł go wreszcie zobaczyć. Mierzenie się wzrokiem nie wchodziło niestety w grę, bo czarna grzywka Hachimaru skrzętnie ukrywała jego włosy. Mimo to jednak flegmatyk nie mógł nie zauważyć tego, co mówiła twarz gigantycznego boksera.
-Taka determinacja... niesamowite. Jego oczy wydają się przeszywać człowieka na wylot... podczas gdy cała reszta wygląda na zrobioną z kamienia. Tak wyglądają zawodowcy przed walką? - zastanawiał się czarnowłosy. W dalszym ciągu był w stanie teoretycznie wykluczającym możliwość stoczenia poważnego pojedynku... ale wiedział, że nie stanowić to będzie żadnego problemu. -Z drugiej strony jest zbyt uczciwy, by spróbować wykorzystać "okazje". Z tego też powodu nie wpadnie w pułapkę, co? Chyba muszę go na dobry początek przetestować... - postanowił Hachimaru, konstruując sprawnie swoje myśli pomimo panującego wokół gwaru. Tego nauczył się w prawdziwym życiu. Musiał się tego nauczyć, by nie zginąć na polu bitwy.
-"Najsilniejszy"... - umysł Hiszpana powtórzył tymczasem frazę, która tak często towarzyszyła mu za życia. -Kto w tym turnieju jest najsilniejszy? Z kim nie miałbym żadnych szans? On? Ten w masce? Ten blondyn? Tymi pięściami rozbijałem skały... ale czy ich też rozbiję? Test. To będzie... dobry test! - mało brakowało, a jego kąciki ust mogłyby przypadkiem minimalnie unieść się w górę w leciutkim uśmiechu. Salvador powstrzymał jednak napływ emocji. Do tej pory opuszczone ku ziemi, długie i umięśnione ramiona uniosły się monumentalnie w górę. Zaciśnięte w pięści, owinięte bandażami dłonie postawiły pół-gardę, podczas gdy lewa stopa wysunęła się nieco naprzód z poderwaną nad ziemią piętą. Cień boksera już o tej porze był ogromny i budzący respekt... Tak samo, jak lata wcześniej cień innego sportowca.
-Taka determinacja... niesamowite. Jego oczy wydają się przeszywać człowieka na wylot... podczas gdy cała reszta wygląda na zrobioną z kamienia. Tak wyglądają zawodowcy przed walką? - zastanawiał się czarnowłosy. W dalszym ciągu był w stanie teoretycznie wykluczającym możliwość stoczenia poważnego pojedynku... ale wiedział, że nie stanowić to będzie żadnego problemu. -Z drugiej strony jest zbyt uczciwy, by spróbować wykorzystać "okazje". Z tego też powodu nie wpadnie w pułapkę, co? Chyba muszę go na dobry początek przetestować... - postanowił Hachimaru, konstruując sprawnie swoje myśli pomimo panującego wokół gwaru. Tego nauczył się w prawdziwym życiu. Musiał się tego nauczyć, by nie zginąć na polu bitwy.
-"Najsilniejszy"... - umysł Hiszpana powtórzył tymczasem frazę, która tak często towarzyszyła mu za życia. -Kto w tym turnieju jest najsilniejszy? Z kim nie miałbym żadnych szans? On? Ten w masce? Ten blondyn? Tymi pięściami rozbijałem skały... ale czy ich też rozbiję? Test. To będzie... dobry test! - mało brakowało, a jego kąciki ust mogłyby przypadkiem minimalnie unieść się w górę w leciutkim uśmiechu. Salvador powstrzymał jednak napływ emocji. Do tej pory opuszczone ku ziemi, długie i umięśnione ramiona uniosły się monumentalnie w górę. Zaciśnięte w pięści, owinięte bandażami dłonie postawiły pół-gardę, podczas gdy lewa stopa wysunęła się nieco naprzód z poderwaną nad ziemią piętą. Cień boksera już o tej porze był ogromny i budzący respekt... Tak samo, jak lata wcześniej cień innego sportowca.
***
Zalany potem, brodaty Diego ział głośno, wyprowadzając kolejne ciosy w prowizoryczny worek bokserski, zawieszony pod sufitem na kawałku liny okrętowej. Wypełniony piaskiem cel uginał się i podskakiwał pod wpływem uderzeń, latając w powietrzu na wszystkie strony, jak porwany przez wiatr liść. Nie znaczyło to wcale, że worek był lekki. To atakujące pięści portowego tragarza miały taką moc. Tak silne były pięści tego, kto miał kiedyś szansę zostać zawodowcem. I choć ta szansa umarła wraz z kontuzją prawej nogi i złym zrośnięciem się kości, Gomez nigdy nie był w stanie porzucić wspomnień ani swojej pasji do boksu. Szczególnie napędzały go spotkania i rozmowy z małym Salem, którego młodzieńczy wigor, siła i entuzjazm przypominały mu o jego młodości. Teraz jednak prawie 40-letni brodacz nie mógł już nawet marzyć o zmianie swojego losu.
Zasyczał głośno, zaciśniętymi zębami radząc sobie z bólem. Wciąż go to dopadało, gdy lekkomyślnie źle stanął na kalekiej nodze. Poddawanie jej dużym przeciążeniom, zeskakiwanie z wysokości na twarde podłoże, a nawet szerokie wymachy prawą kończyną kończyły się tym paskudnym impulsem, przechodzącym przez calutki układ nerwowy mężczyzny. W takich momentach często nie był w stanie ustać nawet na zdrowej nodze. I taki moment nastąpił również wtedy, choć tym razem mógł spoconymi ramionami objąć worek, unikając padnięcia na twarz.
-Wiedziałem - usłyszał za plecami chłopięcy głos, przez co wzdrygnął się, przyspieszając bieg słonej rzeki wzdłuż swojego kręgosłupa. W otwartych drzwiach stał niemniej zmęczony od niego dzieciak z zaciśniętymi zębami i łzami płynącymi po policzkach. -Wiedziałem, że to prawda! Wszyscy tak mówili, ale nikt nie wierzył. Ale ja wierzyłem. Boksowałeś, Diego! To naprawdę byłeś ty! - cała ta sytuacja nie miała dla brodacza żadnego sensu. Zapłakane dziecko wbiegło nieproszone do jego domu i ni stąd, ni zowąd zaczęło się entuzjazmować jego dawną pracą. Każdy byłby w tej sytuacji skonfundowany.
-Sal, co się stało? Czemu beczysz? - puścił worek dopiero wtedy, gdy czuł już, że będzie w stanie osadzić prawą nogę na ziemi. Wtedy dopiero całkiem odwrócił się w stronę nieproszonego gościa. Rzadko miał okazję widzieć tego chłopaka zalanego łzami. Młody Mendez zawsze był wielki, silny, średnio inteligentny... i niewzruszony. Choć niesamowicie naiwnie patrzył na świat, prawie nigdy się nie rozklejał, cokolwiek by się nie działo.
-Naucz mnie też, Diego! - zakwilił czerwonowłosy, w przypływie emocji nie mogąc już utrzymać kontroli nad swoimi oczyma. -Naucz mnie boksu! Chcę być najsilniejszy, pomóż mi! Pomóż, proszę! - zbliżając się do mężczyzny, w pewnym momencie potknął się o własną stopę i padł na kolana. Dorosły Hiszpan stał nad nim z mieszanką powagi i zmieszania na twarzy, na zahartowanych pracą dłoniach mając stare, podniszczone rękawice.
-Masz! - coś uderzyło w głowę przybitego dzieciaka, upadając mu przed twarzą. -Owijaj łapska, zaczynamy! - białe, materiałowe zawiniątko okazało się być bandażem. Diego nie zapytał o nic. Wystarczyło mu to, że ten przerośnięty, pełen pasji gnojek, którego nazywał swoim małym przyjacielem przyszedł i poprosił go o pomoc. Tak jak aż do tej pory to młody wypełniał duchem walki emerytowanego boksera, tak tym razem to Gomez miał okazję go wspomóc. I zrobił to...
***
-START! - słynny El Tanque zszedł na ziemię dopiero wtedy, gdy usłyszał ten sygnał. Z postawioną gardą i lekko pochylonym karkiem skoczył naprzód, w dwóch susach docierając do o wiele od niego niższego oponenta. Początkowo nie miał jeszcze zamiaru używać energii duchowej, lecz mimo wszystko zaatakował na poważnie. Szybki lewy prosty przeorał się przez powietrze tak mocno, że świst dało się usłyszeć pięć metrów dalej. Wielka pięść boksera przeszyła jednak tylko rozwiane włosy przechylającego się na bok Hachimaru... lecz tego właśnie spodziewał się Hiszpan. Złote oczy nie spuszczały wzroku z domniemanego dżudoki... a mocarne ciało podążyło za nim momentalnie. Wysunąwszy w bok prawą nogę, Salvador szybko obniżył swój "wzrost", co pozwoliło mu wyprowadzić nieprawdopodobnie potężny prawy hak. Pięść boksera powędrowała prosto w bok robiącego unik przeciwnika. Oblegający trybuny fani wstrzymali w tym momencie oddech...
Atak nie powiódł się. Czarnowłosy w ostatniej chwili ruszył się w najmniej logicznym, zdawałoby się, kierunku - do przodu. Postawiwszy jeden krok w stronę giganta, przepuścił jego hak za swoimi plecami, co było tylko częścią jego planu. Hachimaru natychmiastowo owinął ramię wokół przedramienia boksera, jednocześnie z gwałtownością uderzając całą powierzchnią stopy w wyprostowaną lewą nogę swojego wroga. Tym samym zaburzył jego poczucie równowagi, co pozwoliło mu na... rzut. Z pochwyconą ręką Mendeza okręcił się wokół własnej osi z siłą, o jaką nigdy by go nie podejrzewano. W mgnieniu oka stopy kolosa oderwały się od ziemi, by w ciągu półtorej sekundy ogromny wojownik został ciśnięty o ziemię. Huk ciężkiego Hiszpana upadającego pod wpływem rzutu na podłoże rozszedł się po całej powierzchni areny. Zaskoczony bokser wylądował na swoim boku z twarzą zwróconą ku niepozornemu flegmatykowi. Złote oczy wielkoluda spotkały się z ukrytymi pomiędzy czarnymi kosmykami oczyma Hachimaru o takiej samej barwie. Na chwilę, przypadkowo...
-Tak silne spojrzenie... Nie wiem, czy u kogokolwiek widziałem aż takie zdecydowanie, jak u niego. Muszę się bardziej postarać. Te oczy każą mi myśleć, że nawet sto tak słabych rzutów na niego nie wystarczy. Nic dziwnego, że nazwali go "El Tanque"... - zauważył w duchu czarnowłosy, odczuwając powoli coś w rodzaju presji. Nie był zestresowany. Wiedział po prostu, że z tym człowiekiem nie było żartów i że jego ataki niosły za sobą widmo śmierci - każdy z osobna.
Salvador nie musiał nawet używać rąk, by się podnieść. Najpierw przewrócił się na kolana, a później powstał z taką łatwością, jakby nigdy go nie powalono. Ponad dwumetrowe ciało młodego mężczyzny znów zalśniło w słońcu, część areny pokrywając długim cieniem. Przed sobą widział tylko i wyłącznie wroga, któremu miał zamiar udowodnić swą wyższość... a jednocześnie takie samo wrażenie wywrzeć również na sobie. Rozluźnił nogi, jedną z nich wystawiając do przodu. Jego masywne ciało zaczęło się bujać na boki, unosić i opadać w szybkim, agresywnym rytmie. Wyglądał, jak wielki, drapieżny kot, obchodzący swą ofiarę dookoła, szykując się powoli do ataku. Pomimo swoich niebagatelnych rozmiarów, w bokserskim chodzie zdawał się być lekki i zwinny.
Umiał odnaleźć słaby punkt u przeciwnika i w odpowiednim momencie uderzyć właśnie tam - z tego słynął w świecie boksu. To nazywali Pin-point Shot'em. Gdy oponent ruszał się podczas walki, zamachiwał się, robił uniki, podskakiwał, przechylał, wraz z nim zawsze poruszały się wszystkie kondygnacje ciała. Mięśnie, ścięgna, kości, chrząstki, więzadła, organy wewnętrzne - punkty najsilniejszego napięcia i największego rozluźnienia były dla Mendeza, jak tarcze strzeleckie. Nie znał się zbytnio na anatomii ludzkiego ciała. Polegał tylko na swoim własnym instynkcie oraz doświadczeniu. Z pewnością było w tym również sporo czystego szczęścia. Zawsze jednak jego złote oczy znajdywały lukę w "pancerzu" - maleńką wyrwę, którą pięści boksera zamieniały w ogromną dziurę.
Teraz było inaczej. Hachimaru praktycznie się nie ruszał, póki nie musiał wykonać uniku lub rzutu. Na dodatek nosił zbyt duże, luźne ubrania. Nie było widać ruchów jego napinających się i rozluźniających mięśni. Choć ubiór mężczyzny teoretycznie działał na jego niekorzyść, on wykorzystywał każdy mankament stroju jako pułapkę. A teraz, w walce z człowiekiem bliskim zostania mistrzem świata... unieszkodliwił jego najsłynniejszą broń, obniżając jej skuteczność o prawie 80%. Na dodatek flegmatyk nawet nie był tego faktu świadomy... choć El Tanque nie miał zamiaru w żaden sposób mu tego okazać, gdy w giętkiej pozie bujał się na wszystkie strony.
-Teraz! - pogonił sam siebie czerwonowłosy. Zanurkował w dół, obniżając postawę swojego ciała, tym razem rozsuwając i uginając w kolanach obie nogi. Z zasłoniętą aż po same oczy twarzą natarł na swojego oponenta w zmyślny sposób. Kawalkada prostych poszybowała w stronę Hachimaru, uwolniona obydwiema pięściami. To jednak rytm boksera robił największe wrażenie. Każdą ręką zadawał na zmianę dwa ciosy. Pierwszy od początku do końca, po którym cofał pięść do połowy oraz drugi od tego właśnie punktu. W ten właśnie sposób nadawał swoim uderzeniom dużą prędkość i "siłę przebicia", powstrzymując oponenta przed próbą wykonania rzutu.
-Są coraz silniejsze? - zdziwił się w duchu czarnowłosy, balansując górnymi partiami ciała między jednym unikiem, a drugim. Powolne cofanie się było jedynym, co mógł zrobić mężczyzna, chcąc uniknąć blokowania ciosów. -On się dopiero rozgrzewa... Slow-starter? Do tej pory ciągle atakował z taką werwą, że brałem go za quick-startera, ale... on jest potężny nawet przy słabej formie. Intrygujące - powtarzająca się nawałnica ciosów postępowała do przodu razem z odpychanym "dżudoką". Bokser delikatnymi ruchami stóp "wślizgiwał" się długowłosemu pod nos, ilekroć ten oddalał się zbyt mocno. Choć przebyli w ten sposób raptem dziesięć metrów, obserwator mógłby przysiąc... że gigant próbuje zepchnąć wroga aż pod samą ścianę. -Że niby da radę utrzymać tę częstotliwość i tempo uderzeń na takim dystansie? Interesujące. Chętnie to sprawdzę... - Hachimaru mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, przyjmując wyzwanie.
Atak nie powiódł się. Czarnowłosy w ostatniej chwili ruszył się w najmniej logicznym, zdawałoby się, kierunku - do przodu. Postawiwszy jeden krok w stronę giganta, przepuścił jego hak za swoimi plecami, co było tylko częścią jego planu. Hachimaru natychmiastowo owinął ramię wokół przedramienia boksera, jednocześnie z gwałtownością uderzając całą powierzchnią stopy w wyprostowaną lewą nogę swojego wroga. Tym samym zaburzył jego poczucie równowagi, co pozwoliło mu na... rzut. Z pochwyconą ręką Mendeza okręcił się wokół własnej osi z siłą, o jaką nigdy by go nie podejrzewano. W mgnieniu oka stopy kolosa oderwały się od ziemi, by w ciągu półtorej sekundy ogromny wojownik został ciśnięty o ziemię. Huk ciężkiego Hiszpana upadającego pod wpływem rzutu na podłoże rozszedł się po całej powierzchni areny. Zaskoczony bokser wylądował na swoim boku z twarzą zwróconą ku niepozornemu flegmatykowi. Złote oczy wielkoluda spotkały się z ukrytymi pomiędzy czarnymi kosmykami oczyma Hachimaru o takiej samej barwie. Na chwilę, przypadkowo...
-Tak silne spojrzenie... Nie wiem, czy u kogokolwiek widziałem aż takie zdecydowanie, jak u niego. Muszę się bardziej postarać. Te oczy każą mi myśleć, że nawet sto tak słabych rzutów na niego nie wystarczy. Nic dziwnego, że nazwali go "El Tanque"... - zauważył w duchu czarnowłosy, odczuwając powoli coś w rodzaju presji. Nie był zestresowany. Wiedział po prostu, że z tym człowiekiem nie było żartów i że jego ataki niosły za sobą widmo śmierci - każdy z osobna.
Salvador nie musiał nawet używać rąk, by się podnieść. Najpierw przewrócił się na kolana, a później powstał z taką łatwością, jakby nigdy go nie powalono. Ponad dwumetrowe ciało młodego mężczyzny znów zalśniło w słońcu, część areny pokrywając długim cieniem. Przed sobą widział tylko i wyłącznie wroga, któremu miał zamiar udowodnić swą wyższość... a jednocześnie takie samo wrażenie wywrzeć również na sobie. Rozluźnił nogi, jedną z nich wystawiając do przodu. Jego masywne ciało zaczęło się bujać na boki, unosić i opadać w szybkim, agresywnym rytmie. Wyglądał, jak wielki, drapieżny kot, obchodzący swą ofiarę dookoła, szykując się powoli do ataku. Pomimo swoich niebagatelnych rozmiarów, w bokserskim chodzie zdawał się być lekki i zwinny.
Umiał odnaleźć słaby punkt u przeciwnika i w odpowiednim momencie uderzyć właśnie tam - z tego słynął w świecie boksu. To nazywali Pin-point Shot'em. Gdy oponent ruszał się podczas walki, zamachiwał się, robił uniki, podskakiwał, przechylał, wraz z nim zawsze poruszały się wszystkie kondygnacje ciała. Mięśnie, ścięgna, kości, chrząstki, więzadła, organy wewnętrzne - punkty najsilniejszego napięcia i największego rozluźnienia były dla Mendeza, jak tarcze strzeleckie. Nie znał się zbytnio na anatomii ludzkiego ciała. Polegał tylko na swoim własnym instynkcie oraz doświadczeniu. Z pewnością było w tym również sporo czystego szczęścia. Zawsze jednak jego złote oczy znajdywały lukę w "pancerzu" - maleńką wyrwę, którą pięści boksera zamieniały w ogromną dziurę.
Teraz było inaczej. Hachimaru praktycznie się nie ruszał, póki nie musiał wykonać uniku lub rzutu. Na dodatek nosił zbyt duże, luźne ubrania. Nie było widać ruchów jego napinających się i rozluźniających mięśni. Choć ubiór mężczyzny teoretycznie działał na jego niekorzyść, on wykorzystywał każdy mankament stroju jako pułapkę. A teraz, w walce z człowiekiem bliskim zostania mistrzem świata... unieszkodliwił jego najsłynniejszą broń, obniżając jej skuteczność o prawie 80%. Na dodatek flegmatyk nawet nie był tego faktu świadomy... choć El Tanque nie miał zamiaru w żaden sposób mu tego okazać, gdy w giętkiej pozie bujał się na wszystkie strony.
-Teraz! - pogonił sam siebie czerwonowłosy. Zanurkował w dół, obniżając postawę swojego ciała, tym razem rozsuwając i uginając w kolanach obie nogi. Z zasłoniętą aż po same oczy twarzą natarł na swojego oponenta w zmyślny sposób. Kawalkada prostych poszybowała w stronę Hachimaru, uwolniona obydwiema pięściami. To jednak rytm boksera robił największe wrażenie. Każdą ręką zadawał na zmianę dwa ciosy. Pierwszy od początku do końca, po którym cofał pięść do połowy oraz drugi od tego właśnie punktu. W ten właśnie sposób nadawał swoim uderzeniom dużą prędkość i "siłę przebicia", powstrzymując oponenta przed próbą wykonania rzutu.
-Są coraz silniejsze? - zdziwił się w duchu czarnowłosy, balansując górnymi partiami ciała między jednym unikiem, a drugim. Powolne cofanie się było jedynym, co mógł zrobić mężczyzna, chcąc uniknąć blokowania ciosów. -On się dopiero rozgrzewa... Slow-starter? Do tej pory ciągle atakował z taką werwą, że brałem go za quick-startera, ale... on jest potężny nawet przy słabej formie. Intrygujące - powtarzająca się nawałnica ciosów postępowała do przodu razem z odpychanym "dżudoką". Bokser delikatnymi ruchami stóp "wślizgiwał" się długowłosemu pod nos, ilekroć ten oddalał się zbyt mocno. Choć przebyli w ten sposób raptem dziesięć metrów, obserwator mógłby przysiąc... że gigant próbuje zepchnąć wroga aż pod samą ścianę. -Że niby da radę utrzymać tę częstotliwość i tempo uderzeń na takim dystansie? Interesujące. Chętnie to sprawdzę... - Hachimaru mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, przyjmując wyzwanie.
***
-Czekaj, czekaj! - zawołał za chłopakiem dziewczęcy głos. 14-letni Salvador Mendez obrócił się na pięcie, spoglądając na starszą o trzy lata siostrę. Choć ona sama nie należała do najwyższych, to mimo wszystko czerwonowłosy wyglądał, jak chodząca góra. W tym młodym wieku przewyższał ją o głowę i "przeszerzał" prawie dwukrotnie. Cassandra - bo tak miała na imię - była szczupła, zgrabna i drobna. Jej aparycję cechowała ta delikatność, której brakowało młodszemu bratu i która w jego przypadku skupiła się tylko na samej twarzy. Dziewczyna, której kobiecym walorom niczego nie brakowało, miała odcień skóry podobny do swojego brata, kruczoczarne, pięknie się z tą skórą komponujące włosy, opadające kaskadą na jej łopatki oraz ciemne, niczym dwa węgielki oczy. Sam Sal niejednokrotnie szczycił się z posiadania pięknej siostry. A że posiadał tylko ją, to nie miał też dużego wyboru w kwestii chwalenia się czymkolwiek lub kimkolwiek.
-Pewnie znowu wrócisz późno, a oczywiście zapomniałeś drugiego śniadania... - westchnęła z wyrzutem Cassandra, jedną dłoń opierając na szczupłej talii, a drugą zaciskając na brzegu papierowej torby śniadaniowej. Wcisnęła ją bratu w rękę, nim ten jeszcze cokolwiek powiedział.
-Dz... dzięki - wydukał młodszy reprezentant rodzeństwa. Przez lata treningu pod okiem Diego wyrobił sobie naprawdę imponującą tkankę mięśniową, przez co wydawał się starszy i dojrzalszy, niż był w rzeczywistości. -Idziesz dzisiaj do tej nowej pracy, prawda? Nie przemęczaj się za mocno, dobrze? Zawsze strasznie na siebie naciskasz... - polecił z troską siostrze. Mimo swojego onieśmielającego wyglądu, w stosunku do jedynej kobiety w swoim życiu zawsze był łagodny i potulny, jak baranek... a przy tym niesamowicie naiwny. Jako że od najmłodszych lat właśnie Cassandra spełniała rolę jego matki, nie wyobrażał sobie nawet sytuacji, w której ta mogłaby go okłamać lub powiedzieć mu o czymś i nie mieć przy tym racji. Gdyby nie to, że byli rodzeństwem, można byłoby określić Salvadora jako "beznadziejnie zakochanego głupca".
-Nie przejmuj się braciszku, poradzę sobie - uśmiechnęła się ciepło dziewczyna, po czym stanąwszy na palcach, ucałowała go w policzek. Ledwo jej się to zresztą udało z powodu wzrostu brata. -Poza tym skądś musimy mieć pieniądze na sprzęt dla ciebie, nie? A przecież za parę lat na pewno przyjmą cię do prawdziwej hali bokserskiej. Staniesz przed taką samą szansą, jak Diego, no nie? - uśpiła jego obawy tak szybko, jak tylko umiała... ale on nie wyczuł tego pośpiechu.
-Oczywiście! Kiedy już będę zawodowcem, nie będziesz musiała pracować. Obiecuję ci! Kupię nam duży dom, najlepiej z widokiem na morze. W ogóle możemy się stąd wyprowadzić. I Diego też mógłby pojechać z nami. Nie chcę widzieć, jak się męczy, a przecież zasłużył na jakieś podziękowanie - Sal zawsze był prostoduszny i prostolinijny, a przy tym pomocny oraz bezinteresowny. Myślał niezbyt skomplikowanymi schematami, nie grzeszył intelektem geniusza, lecz mimo wszystko potrafił sprawić, że od razu czuło się do niego sympatię.
-Dobrze już, dobrze! Jeszcze przed chwilą wyszedłbyś bez jedzenia, a teraz się rozgadujesz, jak na mównicy. Lećże! - zaśmiała się Cassandra, obracając go plecami do siebie i wypychając przez drzwi ze sportową torbą przewieszoną przez ramię chłopaka.
-Gdybyś tylko wiedział... - westchnęła ciężko, gdy tylko brat zniknął jej z oczu.
***
-Cass... - gdy wspominał to imię, czuł jednocześnie nostalgię, ból i gniew. Przypominała mu się ostatnia walka w jego karierze, lecz jednocześnie widział przed oczyma obraz siostry. TEJ siostry. Taka jej wersja, którą zapamiętał z dzieciństwa i którą najmocniej kochał. -Gdybyś jeszcze tu była... - pomyślał z żalem, nie przerywając szaleńczego natarcia. Trzy minuty zajęło mu przepchnięcie swojego przeciwnika przez calutką arenę aż pod mur. Trzy minuty nieustannego ponawiania podwójnych ciosów oraz wślizgów raz z lewej, raz z prawej nogi. Jego pięści przeszywały powietrze z nadludzką siłą i prędkością, ukazując piękno bokserskiego kunsztu. "Czołg" nacierał całym swoim duchem, a nie tylko ciałem. Rozbijany knykciami eter zdawał się z lękiem uciekać - usuwać się z drogi gigantowi, jakby ten mógł uderzać nawet pojedyncze atomy. Tak samo czynił Hachimaru.
-Jesteśmy już prawie na końcu. Co teraz planujesz, olbrzymie? - uniki robił prawie automatycznie, nauczony doświadczeniem i odruchami tak czystymi, że nie mógłby ich wykształcić zwykły człowiek. On jednak nigdy nie był zwykłym człowiekiem. Nawet bez wodzenia wzrokiem za wrażymi pięściami potrafił w porę odciągnąć od nich twarz, chcąc za wszelką cenę przekonać się, do czego był zdolny bokser wagi superciężkiej. Fascynował go legendarny El Tanque.
W pewnym momencie plecy szatyna dotknęły powierzchni ściany, co na ułamek sekundy powstrzymało całą tę jednostajną akcję, której niewiarygodność pojmowali tylko nieliczni widzowie. Wtedy to właśnie przez rozwianą grzywkę szatyn zauważył, jak krwistoczerwona poświata mocy duchowej otacza obydwie pięści jego ogromnego przeciwnika. Spocony Hiszpan nabrał jeszcze tylko powietrza w płuca... nim wreszcie wytoczył ciężką armatę. Kręcąc górnymi partiami ciała po torze w kształcie ósemki, z porażającą siłą zaczął wymierzać ciosy. Raz z lewej, raz z prawej, ani odrobinę nie zaburzając rytmu, jaki do tej pory udało mu się zbudować. Nawałnica uderzeń zasypała z dwóch stron niepozornego "dżudokę", podczas gdy inne drogi ucieczki zagradzały ściana oraz sam Mendez.
Ruch ten nazywano Dempsey Roll...
Koniec Rozdziału 160
Następnym razem: Niezniszczalny
No cóż... chyba 8-maru nie ma tutaj szans :P widać, że Tanque ma wiele lat pracy za sobą i w pełni zasługuje na finał turnieju ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Zawsze lubiłem wspierać w The Madness różnorakie motywy przewodnie ze znanych mi serii - tu chociażby motyw ciężkiej pracy i efektów tejże. Osobiście też uznałem, że Mendez na finał ZASŁUŻYŁ.
UsuńRównież pozdrawiam ;)