poniedziałek, 27 lipca 2015

Rozdział 199: Postęp i rozwój

ROZDZIAŁ 199

     — Co się... stało? — pomyślał Rikimaru, otwierając jedno oko, bo tylko to jedno mógł otworzyć. Czuł przenikający wszystkie partie jego ciała chłód piwnicy z medykamentami, a całą powierzchnią twarzy dotykał podłogi. — Umarłem... — zrozumiał po chwili, tym razem już bez najmniejszego zaskoczenia. Zdążył się już przyzwyczaić do cyklicznych "śmierci". — Jakiś postęp? Jakikolwiek? Chwilę... Tak! Zabił mnie dopiero drugim cięciem... i wydaje mi się, że na koniec udało mi się go dotknąć. A może to tylko sen? Chociaż... czy będąc martwym można mieć sny? Raczej nie... — Przypomniał sobie zaraz wszystko, co wydarzyło się kilka sekund wcześniej. Z uwagi na to, że nie zabito go za zbytnie ociąganie się, ze spokojem flegmatyka podparł się rękoma o podłoże i odepchnął, by móc szybko ukucnąć. Wcześniej zdarzało mu się kilka razy samymi dłoniami odbijać od powierzchni i w powietrzu obracać do pozycji wyprostowanej - wszystko po to, by móc zaoszczędzić chociaż ułamki sekund. Oszczędności jak dotąd szermierzowi nie pomagały, ale przynajmniej opanował tę sztuczkę prawie do perfekcji.
I tak do niczego mi się nie przyda, skoro w normalnej walce w jednej dłoni trzymam katanę... — uświadomił sobie zniechęcony za którymś razem. Bywało też zresztą tak, że zanim w ogóle chłopak lądował na podłodze, jego ciało rozdzielało się na dwoje. — On może ze mną robić, co mu się żywnie podoba, a ja jego nawet dotknąć nie potrafię bez elementu zaskoczenia. Albo coś wykombinuję, albo za parę godzin wyczerpie limit... — Tyle zdążyło przepłynąć mu przez głowę, nim osadził wzrok na chirurgu, który właśnie... spożywał obiad. Siedział na stołku uformowanym z energii duchowej przy stole z energii duchowej, z pomocą dwóch skalpeli pałaszując średnio wysmażony stek z talerza wytworzonego z energii duchowej. Jakkolwiek dziwny nie byłby to widok i jakkolwiek oburzające nie byłoby zachowanie mężczyzny, jego kontrola nad mocą zrobiła na Rikimaru wrażenie. Z drugiej jednak strony...
Czy jest cokolwiek... chociaż jedna rzecz, na której nie oszczędza? — zastanawiał się chłopak. W milczeniu obserwował swojego nowego mistrza, który zdawał się zupełnie nim nie przejmować. Rikimaru uważał się za człowieka raczej dobrze wychowanego, toteż nie miał w zwyczaju przerywać wyżej od niego postawionym osobom w codziennych czynnościach. Czekał zatem na moment, kiedy znów ktoś się nim zainteresuje, od czasu do czasu lustrując wzrokiem pozbawioną głowicy rękojeść tajemniczego Kokoro.
— Widzę, że w końcu udało ci się go użyć. To dobry znak, skoro robisz postępy... — odezwał się wreszcie Tenjiro, nie przerywając jedzenia i nie patrząc na szermierza.
— Nazywasz to postępami, co? — mruknął pod nosem Rikimaru. Zupełnie się z tym nie zgadzał, ale nie o tym chciał rozmawiać. — Skoro zdecydowałeś się mnie na razie nie zabijać, to może mógłbyś mi powiedzieć, co właściwie trzymam w dłoni? — zasugerował bezpośrednio, co Tenjiro skwitował niejednoznacznym śmiechem.
— To cacko znaleźliśmy w grobowcu, w którym zapieczętowano duszę Czwartego Króla, Gilgamesha. Lata temu powierzył mi go obecny Generał Kawasaki. Tamtego dnia przyniósł mi to nasz dobry znajomy, Kurokawa. On jednak najprawdopodobniej do tej pory nie wie, jakiż to przedmiot kazał mu wręczyć mi jego Mentor... — wyjaśnił Miyamoto, przypominając sobie swoje pierwsze spotkanie z dziedzicem Pierwszego... kiedy jeszcze nie był on żadnym dziedzicem. Uśmiechnął się półgębkiem, gdy tylko uświadomił sobie, jak wiele zmieniło się od tamtego czasu. — Najbezpieczniej byłoby stwierdzić, że jest to skarb któregoś z Królów, ale nie mamy pojęcia, którego konkretnie. Zresztą teraz należy do ciebie... — mówiąc to, chirurg wzruszył ramionami, jakby odciął się całkowicie od niewykończonej rękojeści, której bronił.
— Jak to... do mnie? — zdziwił się szermierz. — Myślałem, że to ważne! Ale tak naprawdę ważne. Przecież to kawał historii, prawda? Zabytek, artefakt, spadek po Królach. Dlaczego dajesz go akurat mnie? — Szok i podejrzliwość mieszały się w słowach chłopaka.
— Oczywiście po to, żeby po mojej śmierci przejąć twoje ciało i posiąść w ten sposób wieczną młodość, wręczając Kokoro kolejnym naiwniakom, pragnącym mojego przewodnictwa! — wykrzyknął z pompą okularnik, dumnie wznosząc na ostrzu skalpela ociekający poróżowiałym olejem kawał steku. — Żebyś się pytał, kretynie! — spoważniał nagle, zrywając zębami mięso. — Wcześniej pytałeś, czemu cię trenuję i również nie odpowiedziałem. Czy to jakaś nowa forma logiki, czy po prostu niska temperatura morduje twoje szare komórki? — W swojej słownej szermierce lekarz był bezlitosny.
— Mogłem się tego spodziewać... — mruknął zniechęcony Rikimaru. — To w takim razie może powiesz mi chociaż, jak go używać? Nie jesteś typem człowieka, który trzymałby coś takiego i nigdy nie sprawdził jego sposobu działania... — spróbował podejść swego nowego mistrza. Dopiero się rozkręcał i miał jeszcze parę asów w rękawie, lecz mimo wszystko czekał na jego reakcję. Tego przynajmniej zdążył się nauczyć podczas swoich kilkunastu zgonów.
— A kiedy pójdziesz walczyć ze swoim kolegą z Kręgu, to też go zapytasz, jakich używa technik? Albo może liczysz na to, że sam ci powie, gdzie ma ślepe punkty i jak najlepiej mu przeciwdziałać? — odpowiedział mu pytaniem na pytanie Tenjiro, jak zwykle robiąc wszystko, co tylko mógł, by tylko upokorzyć biednego młodzieńca. — Zresztą zdarzyło już ci się użyć Kokoro, nie? Sam sobie odpowiedz na swoje pytania, głupcze! — prychnął i wrócił do krojenia stygnącego w chłodnej piwnicy steku.
— Ale ja nie zrobiłem tego specjalnie! Próbuję ci to powiedzieć od pięciu minut, tylko że cały czas mnie obrażasz i nie mam kiedy! — krzyknął na niego "jednooki". — Ja w ogóle nic nie zrobiłem. Rękojeść sama... — zamilkł nagle, a serce zaczęło bić mu szybciej, gdy tylko to do niego dotarło.
Sama pobrała energię, którą przygotowałem — dokończył w myślach. — Chwileczkę... Może nie tak do końca "sama"? Chwilę przed klęską wycelowałem nią w Miyamoto. Czy było coś jeszcze? Byłem w sytuacji zagrożenia życia, to prawda, ale nie sądzę, żeby broń na to zareagowała. To na pewno nie to... ale wtedy moim jedynym celem było zranienie przeciwnika. Jedynym, czego chciałem była możliwość dosięgnięcia go. Może o to chodzi? Kokoro... "serce". Jeśli rękojeść reaguje na uczucia właściciela, to... — Obserwował fragment oręża w poszukiwaniu rozwiązania, będąc coraz bliżej i bliżej, podczas gdy Tenjiro powoli kończył obiad, od czasu do czasu spoglądając na pierwszego protegowanego w swoim życiu.
— Tak w ogóle, to... — zaczął chirurg. Przerwał tylko na moment, by zamknąć w ustach ostatni kawałek steku. — ...nie sądzisz, że jest to trochę nierozważne, gdy tracisz czujność tylko dlatego, że wróg akurat nie poświęca ci uwagi? — Wyrwany z rozmyślań Rikimaru poderwał głowę tak gwałtownie, że aż rozbolał go od tego kark. Wszystkie mięśnie napięły się ze stresu, a dłoń odruchowo powędrowała do pasa, by wydobyć katanę... której chłopak nie posiadał. Tyle tylko zdążył zrobić. Tym razem rozproszony nastolatek nie wyłapał nawet prawym okiem odbijającego się w skalpelu światła.
     Głowa szermierza rozdzieliła się na dwoje. Cięcie przepołowiło wspomniane oko, odłupując wraz z nim trzecią część czaszki. Chirurg zrobił to tak lekko i od niechcenia, jakby właśnie pacnął bzyczącą mu przy uchu muchę. Młodzieniec runął na podłogę z niesłabnącym wyrazem zaskoczenia na praktycznie nietkniętych ustach, a krew zalała podłogę. W tym czasie Tenjiro mógł swobodnie pozbyć się całej zastawy stołowej, samego stolika oraz stołka, na którym siedział podczas obiadu.

***

     — Zdążyłeś już zginąć 18 razy. Całkiem sprawnie ci idzie, biorąc pod uwagę zachód potrzebny z mojej strony do zabicia cię. Zaczynam nawet myśleć, że robisz to specjalnie, żebym nie musiał się męczyć. Wstajesz, giniesz, a ja mam czas na ciekawsze rzeczy... — usłyszał nad głową chłopak, gdy otworzył oko. Minimalnie zacisnął palce prawej dłoni, by sprawdzić, czy dalej je miał. Kokoro stacjonowało tam, gdzie stacjonować powinno.
Jest blisko. Wystarczająco blisko, żeby go łatwo dosięgnąć. Może nie będzie się spodziewać ataku z tej pozycji? Muszę zaryzykować. Szybko zbiorę energię w dłoni i uderzę. Trzeba to tylko dobrze zaplanować... — Rikimaru miał ochotę przełknąć ślinę, ale bał się, że zostanie to zauważone. Przymknął nawet na powrót swoje oko, w głowie ponownie zbierając swoją ostatnią próbę ataku. — O czym powinienem pomyśleć, żeby Kokoro zareagował? Zareagowało... chyba. Mam kazać mu się wydłużyć? Na tyle, żeby sięgnąć do gardła? A może po prostu skupię się na tym, jaki kształt powinien przybrać? Ostatnio stał się tak długi, jak chciałem, ale wtedy dokładnie wiedziałem, w jakiej odległości ode mnie stał Miyamoto. Teraz nie wiem. Teraz wolałbym wiedzieć, jaką broń będę trzymać w ręce — planował nastolatek, nie słysząc już zupełnie nic poza swoimi myślami. — Tanto? Powinno wys... nie! Zbyt dokładnie się przygotowuję. Muszę być bardziej elastyczny, jeśli chcę mieć z nim jakieś szanse. Wakizashi będzie lepsze. Lepiej więcej, niż mniej... — postanowił. Oddychał tak rzadko i tak oszczędnie, jak umiał, by zachować odpowiednie pozory. Z ułożonym planem działania zostało mu już bowiem tylko zebranie energii duchowej w ręce... a to z kolei oznaczać miało jednocześnie sygnał do ataku.
Dużo jej nie potrzebuję. Nie muszę jej aż tak mocno koncentrować, by przeciąć skórę. Tylko troszkę — pouczył sam siebie Rikimaru. Pod palcami lewej dłoni czuł dotyk podłogi. Był gotów na tyle, na ile tylko mógł się przygotować. Stworzył w głowie dokładną wizję ataku na Miyamoto i powtórzył ją sobie kilka razy... zanim uderzył.
Wakizashi. Wakizashi, wakizashi, wakizashi, wakizashi, wakizashi... — Tylko na tym się skupiał. Poderwał się najgwałtowniej, jak potrafił, odpychając się od podłogi lewą ręką, a rękojeścią Kokoro wykonując gwałtowny wymach w powietrzu. Stopy chłopaka całkiem oderwały się od podłoża, w związku z czym cały ciężar ciała oparł on na lewej dłoni. 
— Wakizashi! — wyrwało mu się niechcący z ust. Wpatrzony w grdykę okularnika w ogóle nie widział swej broni, dopóki nie dotarła ona do celu. Pobrana z ręki energia duchowa uformowała zarówno płaską, kwadratową głowicę... jak i 40 centymetrów ostrza. To ostatnie miało właśnie przerąbać się przez szyję przeciwnika... ale nawet Rikimaru zauważył, że coś było nie w porządku.
To mi się nie podoba. Nie widać u niego ani śladu zdziwienia, a mimo to w ogóle nie próbuje zrobić uniku. Myśli, że tak łatwo uda mu się przyjąć cięcie? — zastanawiał się i zastanawiałby się nadal... gdyby nagle sylwetka chirurga nie rozmyła się.
     Choć ułamek sekundy temu stał w miejscu, czekając na "atak z zaskoczenia", teraz kucał bezpośrednio przed chłopakiem, którego wakizashi przeciął jedynie eter. Zszokowany Rikimaru poczuł czubek skalpela przyciskany do swojej własnej krtani. Wtedy też zauważył, że Tenjiro nie był już w piżamie. Przebrany w swój lekarski fartuch zaczął nagle wyglądać o wiele poważniej, niż wcześniej i ta właśnie powaga przeraziła szermierza.
— Dzisiejsi Madnessi W OGÓLE nie myślą — oświadczył z wyrzutem okularnik, wolną rękę "podcinając" stojącego na dłoni nastolatka i powalając go na podłogę... ale nie mordując. — Pewnie myślałeś, że skoro ty nie dałbyś rady uniknąć takiego ataku, to ja również, co? Tak samo, jak wcześniej sądziłeś, że zaatakowałem cię, PONIEWAŻ zbliżyłeś rączkę do oczka? Musisz się pozbyć tej ignorancji, beznadziejna miernoto... — podsumował i westchnął ciężko, materializując kilka centymetrów nad podłogą miękką, szeroką podstawkę. Na niej właśnie usadowił swe szacowne cztery litery, lewitując teraz przed upadłym chłopakiem.
Nie wyszło. Zupełnie nie wyszło... Jest jeszcze lepszy i jeszcze szybszy, niż mi się wydawało. Jak niby mam mu dorównać? Nie dam rady tak po prostu polepszać się bez prawdziwego treningu, a na taki nie mam czasu... — myślał z goryczą Rikimaru, zaciskając przy tym zęby. Ostrze i głowica od wakizashi rozmyły się, a Kokoro ponownie zostało zredukowane do niepełnej rękojeści.
— Aż mi się nie chce wierzyć, że uczył cię Zhang. Po mojemu wszystko wskazuje, że zmarnowałeś bardzo wiele lat swojego życia. Obecny poziom powinieneś był osiągnąć... w połowie swojego wieku. Nie jest ci wstyd, że dopiero teraz zrobiłeś coś z tym okiem? — zaczął się rozgadywać Miyamoto, ewidentnie pijąc do nawiązania dialogi.
— Nie jest ci wstyd, że to ty się nim zająłeś, a nie pozwalasz mi nawet spojrzeć na efekt? Obudziłem się już kilka godzin temu, a do tej pory nie wiem, czy ja w ogóle będę nim coś widział! To idiotyczne! — zbulwersował się szermierz, podpierając się ręką o podłogę i siadając po turecku przed mężczyzną.
— Głupi jesteś. Większość z was jest głupia. Was z tej Gwardii. O Noaillesie już nie wspomnę, bo to beznadziejny przypadek. Ostatnio podobno udało mu się nabyć mózg, ale przeszłości nie wymaże. Naprawdę nie potrafisz się domyślić, co ci odpowiem na twoje dąsy? — zwrócił się do podopiecznego chirurg.
— Zgaduję, że coś w stylu... "W prawdziwej walce zawsze możesz stracić oko, więc dobrze jest umieć walczyć z jednym". Tym niemniej jednak, TO nie jest prawdziwa walka — upomniał go młodzieniec, ale lekarz tylko prychnął ze zniewagą. 
— Bo jesteś beznadziejny. W przeciwnym wypadku to MOGŁABY być prawdziwa walka. Chcesz zobaczyć, jak wyglądasz pod bandażem? Zdejmij go podczas treningu. Ja jestem twoim przeciwnikiem i w moim interesie jest pozbawić cię możliwości patrzenia na świat z pełnej perspektywy. To też logiczne, debilu. I nie szykuj tej ręki, bo doskonale wiesz, że i tak mogę ci ją z miejsca odrąbać! — "Jednooki" posłusznie zaprzestał planowania oswobodzenia lewego oka. Pod jego powieką "coś" było i to osładzało mu trochę niewiedzę, choć i tak trudno mu było się z tym pogodzić.
— Ale jak mogę się czegoś nauczyć, jeśli mi w tym nie pomożesz? Myślałem, że na tym właśnie polega idea TRENOWANIA kogoś. Tylko mnie to spowalnia, kiedy nie chcesz współpracować — próbował się bronić Rikimaru. Coś jednak mówiło mu, że Miyamoto i tak nie był w stanie przegadać. 
— Ty chyba chory jesteś, chłopaku! Obiecałem, że w 100 dni będziesz mógł walczyć z tamtym facetem, prawda? Masz pojęcie, jaki to będzie ogromny progres? I jeszcze mówisz o spowalnianiu? To MÓJ plan, matole! Trening trwający 100 dni będzie trwał 100 dni, więc nawet nie próbuj mi niczego zarzucać! Narzekać możesz dopiero po tym wszystkim. Albo nawet nie, bo jeśli będziesz mieć powody do narzekania, to najprawdopodobniej nigdy o nich nikomu nie powiesz, bo umrzesz... — To coś ewidentnie miało rację.
— Z tego, co wiem, nie miałeś okazji widzieć mojego przeciwnika. Skąd w takim razie wiesz, że za 100 dni będę mógł się z nim mierzyć? — spytał podejrzliwie Rikimaru, jako że wcześniej nie miał okazji się nad tym zastanowić.
— Wyliczenia. Ciebie zdjęto, jak śmiecia, podczas gdy Lilith została przyparta do muru, nie korzystając z pełni swoich możliwości. To proste, gdy ma się doświadczenie... — wybronił się natychmiast Tenjiro... jakby miał już przygotowaną odpowiedź i dosłownie czytał ją z kartki.
— A ty? Ile potrzebowałbym czasu, żeby cię dogonić? — zapytał ponownie szermierz. Nad tym też się zastanawiał. Za każdym razem, gdy chirurg prezentował mu swą miażdżącą wyższość, młodzieniec zastanawiał się, ile wysiłku kosztowało go dojście do takiego poziomu. Prędkość lekarza przerażała go, chociaż nie irytowała tak mocno, jak potęga ślepca.
— To zależy... — odparł mężczyzna, łapiąc się za brodę, której nie posiadał.
— Od?
— Od różnych czynników — rzekł operator bliźniaczych skalpeli. — Warto chyba byłoby ci to naświetlić, żebyś zdał sobie z tego sprawę. "Postęp i rozwój w świecie Madnessów". Napisałem kiedyś pracę na ten temat, kiedy jeszcze latałem na zjazdy podrzędnych lekarzyn i doktorków. Otóż podstawowym czynnikiem, który decyduje o potencjale Madnessa... jest czas.
— Czas? To znaczy czas, który poświęci na rozwój osobisty? — wtrącił Rikimaru, próbując złapać wątek. Nie złapał, o czym poświadczył wyraz twarzy Tenjiro.
— Chodzi o czas, w którym się urodził... lub w którym umarł. W zależności od tego, jak na to spojrzeć. Widzisz, mój głupi, głupi podopieczny... w swojej pracy przedstawiłem między innymi wyniki prywatnych i cudzych badań. Z tychże badań wynika, że jest pewna tendencja, dotycząca siły Madnessów na przestrzeni mileniów. Siła ta bowiem... rośnie. Niezależnie do tego, ilu beznadziejnych słabeuszy znajdziesz w zaułkach i rynsztokach, średni poziom mocy Madnessów nieprzerwanie wzrasta od czasów Ośmiu Królów. Wszystko wskazuje też na to, że tendencja ta wcale się nie zmieni, co postaram się wyjaśnić takiemu idiocie, jak ty we w miarę zrozumiały sposób. Weźmy tu na pierwszy plan dzisiejszy stan rzeczy. Ginie jakiś bezimienny człowieczek w Australii, w związku z czym po wizycie w Czyśćcu pojawia się w Morriden. Tenże człowieczek posiada trzy ogniwa. Większość pospólstwa patrzy na niego z rozdziawionymi gębami i spuszcza się nad nim, bo dzisiaj trzy ogniwa na starcie to prawdziwa rzadkość. — Za tokiem rozumowania Miyamoto trzeba było najpierw nadążyć... i przyzwyczaić się do jego stosunku do tematu, ale Rikimaru szybko zaczął dotrzymywać mu kroku. Rzeczywiście sprawiał on wrażenie, jakby doskonale znał się na rzeczy i tym razem szermierz naprawdę wierzył, że nie został przez niego okłamany, a wspomniana praca rzeczywiście została napisana.
— Tak jak u Naito... — wtrącił ponownie chłopak. Przypomniał sobie, jak duże było zainteresowanie Połykaczy Grzechów względem Kurokawy. 
— Zgadza się. Dzisiaj Kurokawa jest fajny, bo ma trzy ogniwa i może je sobie dowolnie zapełniać. Skoczmy jednak w przyszłość o półtora wieku... i nagle prawie każdy Madness ma po trzy ogniwa. Wtedy ewenementy ekwiwalentne Naito będą mieć już po pięć ogniw i to nad nimi będzie się spuszczać tłum. Dodaj kolejne kilkaset lat, a każdy będzie miał siłę naszego byłego Naczelnika. Tak to właśnie działa. Madnessi będą się stawać coraz silniejsi, bo nie ma dla nich żadnych limitów. Są długowieczni, mają pojemne mózgi i mnogość środków. To właśnie daje "czas", choć może na początku nie wyraziłem się zbyt jasno — podsumował chirurg. 
— A te inne czynniki?
— Cóż... nie będę tu zbyt oryginalny... ale talent. Zawsze istniały jednostki wybitne, czy tak zwani "geniusze", którzy wznosili się ponad szary tłum. Dawno temu byli to chociażby Królowie, a teraz niedawno Mędrzec Znikąd. Dzisiaj... pewnie pozostali Mędrcy i może ten facet, który pilnuje Muru. Jeśli masz naturalny talent, masz ogromną przewagę nad innymi. To, co inni osiągają ciężką pracą, ty osiągasz od niechcenia. Gdy jednak osoba utalentowana zacznie ciężko pracować, skutki będą piorunujące. Oczywiście czasami... talent budzi się wraz z odpowiednimi genami — mówiąc to, okularnik spojrzał bardzo wymownie na szermierza, który w pierwszej chwili lekko się speszył.
— Chcesz powiedzieć, że... — zaczął onieśmielony chłopak, ale widocznie jego wypowiedź nie była wcale nikomu potrzebna.
— Mimo wszystko jesteś jego synem, prawda? Mayers był, jaki był i on sam nic mnie nie obchodzi, ale to właśnie po swoim ojcu masz swój dar. Niewyobrażalny talent do miecza, który on próbował zabić, kombinując z energią wydzielaną przez twój Madman Stream... — wyjaśnił Tenjiro z pełną powagą i wyjątkowym brakiem prześmiewczości w głosie.
— "Talent", co? — powtórzył Rikimaru, patrząc na swoje dłonie, które przez tak długi czas przyzwyczajały się do ciężaru i dotyku rękojeści miecza. — Wiele osób mi o tym mówiło... ale osobiście nic takiego nie zauważyłem — wyznał z goryczą.
— Przez to oko. Tylko przez nie. Nie miałeś jeszcze okazji poczuć różnicy... ale poczujesz. I jestem tu właśnie dlatego. Żebyś nadrobił wszystko z nawiązką. Tu właśnie wchodzi następny czynnik... a są nim twoi nauczyciele. — Szermierz spojrzał na okularnika ze zdziwieniem, na co tamten właśnie liczył. — To jest właśnie najważniejszy powód, przez który ktoś taki, jak ja nigdy nie stanie się silniejszy, niż ty MOŻESZ się w przyszłości stać. Nasze pokolenie nie może się równać waszemu. My zawsze jesteśmy pierwsi. Przecieramy szlaki, po których wy później chodzicie. Sami się wszystkiego uczymy, sami odkrywamy nowe rzeczy, a to wszystko metodą prób i błędów. Tych ostatnich jest najwięcej. Mylimy się, wybieramy niewłaściwe drogi, marnując w ten sposób czas i wysiłki. Potem jednak przekazujemy swoją wiedzę wam - młodym, nowym, niedoświadczonym. Robimy, co możemy, żebyście uczyli się na naszych błędach i nie marnowali ani czasu, ani wysiłków. Każde kolejne pokolenie staje się silniejsze od poprzedniego. Każdy kolejny uczeń zyskuje coraz większy potencjał. Dlatego właśnie nowicjusz z trzema ogniwami, który pojawi się tu chociażby dzisiaj może w kilka lat stać się najsilniejszym Madnessem w Morriden, jeśli doświadczeniem podzieli się z nim... chociażby taki Bachir, nie wspominając o Mędrcach. Strach pomyśleć, jak niewyobrażalnie potężny byłby Mędrzec Znikąd, gdyby zjawił się dopiero dzisiaj i zaczął trenować jako dziecko... — zakończył swój wywód w zamyśleniu. Starał się przywołać jakikolwiek obraz oddający wspomnianego przez niego Madnessa, ale niestety nigdy nie miał okazji go zobaczyć. Teraz z kolei nie mógł tego zmienić.
— Czyli w takim razie... — zaczął wymownie Rikimaru. Chirurg pojął w lot - jak się po nim zresztą spodziewano.
— ...po tobie przyjdą silniejsi, a po nich jeszcze silniejsi. Oczywiście możesz zawsze opóźnić proces, dzieląc się przeżyciami z kompletnym beztalenciem. Ewentualnie możesz nigdy nie wziąć nikogo na ucznia, jak Mędrzec Znikąd — dokończył za chłopaka i od razu rozwinął.
— Dwie opcje, tak? — mruknął szermierz, obracając w ręce Kokoro. — Chyba... mam inny plan. Skorzystam z mojej młodości, nadrobię braki, a potem stanę się największym mistrzem miecza w historii. Umrę jako najpotężniejszy... więc na zawsze nim pozostanę. Logiczne, prawda? — zapytał, uśmiechając się szeroko, już na wyprostowanych nogach i z dłonią opartą o bok. Miyamoto nie mógł uczynić nic innego, niż... parsknąć śmiechem.
— Logiczne — przyznał, kiedy już zdążył się popłakać. — Sęk w tym, że... — Metal zajaśniał odbitym od lampy światłem. — ...wciąż cholernie dużo ci brakuje. — Przecięty na wysokości pasa młodzieniec zalał krwią podłogę, lądując w dwóch miejscach jednocześnie.

Koniec Rozdziału 199
Następnym razem: Pół twarzy Stana

poniedziałek, 20 lipca 2015

Rozdział 198: Dworzyszcze

ROZDZIAŁ 198

     Z dzikim spojrzeniem odepchnął się łokciami od ściany, powstrzymując się przed ponownym upadnięciem na podłogę. Nie było mu już zimno. Teraz czuł, jak pot zalewa go falami, serce wali, niczym kowalski młot o rozgrzane żelazo, a oddech urywa się szybciej, niż kiedykolwiek. Umysł Rikimaru odruchowo skupił się na kilku ostatnich sekundach, całkowicie odrzucając to, co wydarzyło się w ciągu parunastu minut chorego treningu. Wszystko po to, by chociaż jeden raz pozwolić mu w porę zareagować na to, co się działo.
Kolejny raz mnie złożył. Wychodzi na to, że będę się odradzał, dopóki jesteśmy wewnątrz obszaru, który otacza powłoka. Zabija mnie za każdym razem, a ja nie widzę nawet, kiedy ładuje "lecące cięcie". Nie widzę nawet samego cięcia — myślał tak szybko, jak tylko potrafił, rozbudzając swój mózg i naciskając na niego do granic możliwości. — Nie nadążam za nim wzrokiem, a mój kąt widzenia jest zmniejszony. Powinienem ściągnąć bandaż. Praktycznie nic nie czuję w moim lewym oku i nie mogę go bez tego otworzyć, ale kiedy tylko sięgam w jego stronę, on mnie zabija. Nie pozwala mi wyrównać szans. Jak w prawdziwej walce... — Rozsunął nogi i ugiął kolana, niepewnie spoglądając na swojego "nauczyciela", który w ogóle nie zaczął się męczyć. Wyglądał raczej na zaspanego i znudzonego, aniżeli na kogoś, kto kogokolwiek trenował. Trzymając po jednym skalpelu w każdej dłoni... nie ruszał się nawet o milimetr. Nie poruszała się jego klatka piersiowa, nie poruszały się źrenice, nie ruszał się nawet pojedynczy fragment ciała chirurga.
Jak człowiek może trwać w aż takim bezruchu? Kiedy na niego patrzę, mam wrażenie, jakby czas stanął. Nie drgnie nawet mięśniem! Nie mogę przewidzieć tego, co zrobi. Sama jego prędkość mnie deklasuje, a on dodatkowo nie pozwala mi przygotować się na atak. Rzucił mi to coś... — Młodzieniec spojrzał na czarną, obłą rękojeść, którą trzymał w ręce. W oczy cały czas rzucał mu się napis "Kokoro", bezsprzecznie będący "imieniem" oręża, niczym legendarny Kusanagi, czy chociażby Excalibur. — Nigdy nie używałem broni duchowej. To właśnie dlatego dostałem tę rękojeść? Może chodzi mu o to, żebym umiał sobie poradzić w sytuacji, w której ktoś zniszczy mi broń? Ale w takim razie po co mi jeden fragment? Większość Madnessów tworzy swój oręż w całości. O co tu chodzi? Zadał sobie tyle trudu, by odstawić całą tę farsę z treningiem, zgrywa takiego poważnego i gotowego na wszystko... więc na pewno ta rękojeść jest czymś więcej, niżby się wydawało... — doszedł ostatecznie do wniosku... który wcale nie zaprowadził go dalej, niż na samym początku. Tymczasem Miyamoto zwyczajnie stał w oczekiwaniu, jak słup soli, z cokolwiek mrocznym wyrazem twarzy dzierżąc dwa skalpele.
Zabił mnie już 16 razy, a nie minęło nawet 10 minut... MUSZĘ coś osiągnąć. Cokolwiek. Nawet najmniejszy krok naprzód wystarczy. Może... gdybym umiał przewidzieć chociaż część jego ataków, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, dałbym też radę uniknąć jednego na trzy albo pięć. Chwila... Atakował mnie za każdym razem, gdy sięgałem do bandaża na oku. To może się udać! — Poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny, ale miał nadzieję, że nie było tego po nim widać. W końcu kontrolę nad emocjami opanował naprawdę po mistrzowsku i była to chyba jedyna rzecz, w której był on aż tak dobry. — Jeśli w miarę niezauważenie skupię energię w chociaż jednej stopie, mogę spróbować zrobić unik. Skoro i tak wiem, że zaatakuje... — Dłużej nie musiał się zastanawiać. Jego wzrok spoczął tylko na dłoniach chirurga, wypatrując nawet najmniejszego ich ruchu. Tak minimalnie przygotowany nastolatek powoli i ostrożnie przelał swoją energię duchową do lewej stopy, by wzmocnić swoje późniejsze wybicie. Na wszelki wypadek podobną jej ilość skupił wewnątrz prawej dłoni, biorąc pod uwagę najmniej prawdopodobną ewentualność...
Jeśli nie zabije mnie podczas mojej próby uniku... może będę w stanie spróbować go zranić. Nigdy tego nie robiłem, ale... myślę, że dałbym radę dobudować ostrze do tej rękojeści. Wystarczy tylko, że będzie dostatecznie długie, a może nawet uda mi się go skaleczyć! — Przełknął ślinę, gdy tylko o tym pomyślał. Poczuł też lekkie zażenowanie, uświadomiwszy sobie, jak bardzo musi się natrudzić, by chociażby dotknąć przeciwnika.
     Nie szukał odpowiedniego momentu - takowy nigdy by nie nastąpił. Nie bawił się też w odliczanie - obawiał się, że na koniec nie starczyłoby mu odwagi. Po prostu nagle, zupełnie bez ostrzeżenia wyciągnął dłoń w stronę swojego bandaża, już wtedy przechylając się trochę na prawą stronę. Już wtedy ugiął też w kolanie swą lewą nogę. Już wtedy ręka Miyamoto całkowicie zniknęła. Tylko oślepiający go błysk odbitego w skalpelu światła poinformował szermierza, że Tenjiro już zareagował na jego działania.
Umrę? — pomyślał Rikimaru. Czuł się, jakby miał umrzeć. Dostrzegł bowiem, jak wszystko wokół staje się powolne i ociężałe, a każdy najmniejszy dźwięk rozmywa się w upiornym echu. Tak właśnie wyobrażał sobie preludium swojej śmierci. Miał wrażenie, jakby jego umysł i jego ciało oddzieliły się od siebie. Wszystko wskazywało bowiem na to, że udało mu się wybić w prawą stronę. Że faktycznie się przemieszczał. Chłopak jednak w ogóle tego nie czuł. Nic nie czuł. Żadnego nacisku w lewej stopie ani też powierzchni bandaża, którego powinien był właśnie musnąć koniuszkami palców.
Nic nie rozumiem. Co się dzieje? Udało mi się... czy nie? — spytał w myślach samego siebie. Jego wzrok powędrował w stronę Tenjiro, jakby w próbie udzielenia młodzieńcowi odpowiedzi. Prawa dłoń mężczyzny widniała na wysokości jego twarzy. Spomiędzy zaciśniętych palców wystawał skalpel, trzymany z lekką, płynną gracją właściwą chirurgowi.
Adrenalina? To dlatego... czas zwolnił. Miyamoto się ruszył... a ja żyję. Udało mi się... czy nie? — Sam sobie wydał się śmieszny i głupi. Zastanawiał się, czemu po prostu nie spojrzał na swoje ciało w poszukiwaniu odpowiedzi. Zachodził w głowę, dlaczego w ogóle zaczął snuć tak idiotyczne rozważania, zamiast po prostu zaatakować. Czas płynął wolniej, niż kiedykolwiek, a szermierz miał idealną okazję, by działać... a mimo to leciał i rozmyślał o tym, jak głupi był jego lot. Rikimaru zaśmiałby się sam z siebie... ale na to brakło mu czasu.
     Adrenalina skończyła się, a wraz z nią anemia i letarg nastolatka, który niezauważenie uderzył prosto w ścianę i osunął się po niej na kolana. Jednym okiem zobaczył malującą się pod nim czerwień. Jednym... czyli nie ściągnął bandaża. Czerwień... czyli nie zrobił uniku. Zajęło mu to jeszcze kilka sekund, zanim w szoku zorientował się, że brakuje mu połowy przedramienia i łydki, które leżały po drugiej stronie piwniczki, wspólnie malując jej podłogę. I wtedy właśnie wszelkie plany, rozważania, strategie, żale i wyrazy zażenowania zniknęły, ustępując miejsca bólowi. Rikimaru zaryczał głośniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Jego ciało wreszcie połączyło się z umysłem, choć nastolatek oczekiwał czegoś zgoła innego. Zamiast tego bezsilnie zdzierał gardło, otwierając usta tak szeroko, że obawiał się o zawiasy swych szczęk.
Nie krzycz! Nie krzycz! Żyjesz, więc atakuj! Niech to nie będzie siedemnasta śmierć. Drugi raz go na to nie nabierzesz. Atakuj, póki się nie wykrwawiłeś. Atakuj! Ostrze... Rób ostrze! Wysuń rękę i dźgnij! — Zalane łzami prawe oko nie zaobserwowało ze strony Miyamoto nawet najmniejszej reakcji. Nijak nie zaskoczyła go ani nieudolna próba zrobienia uniku, ani pełen cierpienia ryk jego tymczasowego ucznia. "Kardiolog nie ma serca, a neurolog nie czuje". Chłopak przypomniał sobie właśnie to jedno, głupie zdanie i nie pamiętał nawet, od kogo je usłyszał.
Nie patrzy! Nie patrzy! Teraz! Teraz, teraz, teraz! — ponaglił samego siebie Rikimaru. Jego stan nie pozwalał mu złożyć nawet pojedynczej, prostej myśli, ale mimo to skierował on czarną, pozbawioną głowicy rękojeść w stronę lekarza. Nawet wtedy nie przestawał krzyczeć. Wszystko, co robił, robił całkiem bezwiednie.
Dosięgnąć go. Muszę go tylko... dosięgnąć — pomyślał chłopak... i nagle osłupiał z wrażenia. Podobnie zaskoczoną minę zrobił również Tenjiro, gdy niespodziewanie przez jego lewe ramię przebiło się... ostrze. Klinga - kształtem przywodząca na myśl katanę - "wydobywała" się z czarnej rękojeści szermierza, ciągnąc się przez kilka metrów.
Co? Jak ja to... — Rikimaru nie mógł tego pojąć, ale jakimś cudem zdołał nie tylko uformować oręż z energii duchowej, lecz również zranić nim lekarza. Z dołu jego rękawa spłynęła bowiem strużka krwi. Nic jednak ponad to...
— Lepiej — przyznał Miyamoto... w mgnieniu oka pozbawiając młodzieńca głowy. W tej samej chwili miecz chłopaka ponownie zredukował się do niewykończonej rękojeści. Martwe ciało siedemnasty raz uderzyło o podłogę. Chociaż z jego perspektywy od momentu sięgnięcia do bandaża do chwili ugodzenia w chirurga minęły dziesiątki sekund, jeśli nie minuty, w rzeczywistości całe ich "starcie" trwało tyle, co pstryknięcie palcami.
Czyli działa trochę inaczej, niż sądziłem, hm? Dzieciak mógłby faktycznie mi coś zrobić, gdyby lepiej reagował na ból. Nie mogę przecież przywrócić do życia samego siebie... — przeszło przez myśl okularnikowi, gdy bez wysiłku zasklepiał swoją ranę mocą duchową.

***

     — Może... rzeczywiście nie jest taki zły, jak sądziłam? — zastanawiała się, wciąż przywołując w myślach swoją rozmowę z Torą i "koncert", który w jej obecności zagrał. Czuła się rozbita. Chociaż jeszcze do niedawna robiła wszystko, by utrzymać swą niechęć względem Loży Kłamców oraz jej przywódcy, teraz nie była już tego tak pewna.
O większości rzeczy nie mam pojęcia. Naito mówił, że nie powinno się oceniać czegoś, czego się najpierw dobrze nie zrozumiało. Łatwo powiedzieć... — Za rzędem wysokich, wąskich okien widziała mrok nocy. Na niebie nie dostrzegała żadnych chmur - było spokojne i rozgwieżdżone. Takie samo niebo lubiła oglądać w Miracle City i dałaby sobie głowę uciąć, że robiła to samo dziesiątki, a może nawet setki lat temu.
Chciałabym mieć z kim porozmawiać... Z kimkolwiek, kto nie jest ani Torą, ani Cass. Ani górą... — pomyślała. Ilekroć przypominała sobie o swoich próbach "zaprzyjaźnienia się" z trzema górskimi szczytami, miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. — Z nudów przychodzą do głowy najdurniejsze pomysły, co? — zauważyła. Nie miała ochoty na powrót do pokoju. Nie tym razem. Skoro już go opuściła i wytarła podeszwy o swoją dumę, chciała przynajmniej choć trochę poznać miejsce, w którym przyszło jej spędzać czas.
     Niebo najbardziej chciała teraz ujrzeć. Uwielbiała jego widok i dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo go jej brakowało. Postanowiła zatem po ciemku włóczyć się plątaniną korytarzy, aż znajdzie w końcu jakiekolwiek przejście na dach... lub chociaż balkon. W stolicy Morriden właśnie na dachu generalskiego domu wpatrywała się w gwiazdy.
Tam był ze mną chociaż Naito... — przypomniała sobie, smutniejąc. — Chciałabym wiedzieć, co on teraz robi. Dlaczego nie mogę się z nim skontaktować we śnie. Co nam przerywa i co nas rozdziela. Tęsknię za nim... — uświadomiła sobie. Brak czarnowłosego paradoksalnie doskwierał jej szczególnie wtedy... gdy z kimkolwiek rozmawiała. Kiedy odwiedzała ją Cass, przynosząc jej obiad lub po prostu chcąc się z nią podroczyć, Alice jeszcze mocniej żałowała, że to nie z Kurokawą spędza czas.
     Przez górne piętro przedarła się cicho, jak myszka, już wtedy obawiając się, że sama nie trafi potem do swojego pokoju. Brakowało jej orientacji w terenie, a przez półmrok nie próbowała nawet częściowo zapamiętać pokonanej przez siebie drogi. Zależało jej jednak na tym, by przedostać się na dach Dworzyszcza i ten plan udało jej się zrealizować. Na szerokim, marmurowym balkonie znajdowała się bowiem niewysoka, metalowa drabinka, po której to różowowłosa wspięła się bez zastanowienia, uprzednio nawet nie spojrzawszy w dół. Kilka kursów pomiędzy ulicami Miracle City i lewitującym domem Kawasakiego nauczyło ją, że jedno takie spojrzenie wywołałoby u niej całkowity paraliż.
Tutaj nikt mnie nie wniesie na górę... ani nie złapie, jeśli zacznę spadać — uświadomiła sobie, przełykając ślinę. Była już wtedy w połowie drogi na dach, więc nawet nie rozważała powrotu na balkon. Opłaciło się.
     Dach Dworzyszcza był tak rozległy, że dziewczyna nie widziała nawet przeciwległego krańca, ale jednocześnie wystarczająco płaski, by nie musiała się obawiać o ześlizgnięcie się z niego. Nie miała pewności, ale dachówki zdawały jej się być czerwone.
Jeszcze tylko kawałeczek... — pocieszyła się w myślach. Nie posądzałaby siebie o taką odwagę i zapewne miałaby nawet słuszność, gdyby nuda, bezczynność i samotność nie wpływały na wszystko, co robiła oraz mówiła. Różowowłosa złapała się więc najwyżej usytuowanej dachówki, jaką mogła sięgnąć, postawiła stopę na którejś z niższych... i zaraz znalazła się na samej górze, gdzie miała już wystarczająco dużo miejsca, by móc wygodnie usiąść. Po prawdzie mogłaby tam wygodnie usiąść co najmniej setka osób. Siedziała jednak jedna...
     Mężczyzna siedział na samej krawędzi "płaszczyzny", a jego nogi zwisały swobodnie nad dachowym spadem. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby się po nim przez przypadek zsunął, zleciałby na sam dół, nie napotykając po drodze żadnego "przyjaznego" balkonu. Alice wzdrygnęła się na widok tajemniczego osobnika, ale nie odezwała się nawet słowem. Przycupnęła tylko w miejscu, niczym przestraszony dachowiec o najeżonej sierści. Patrzyła przez kilka chwil na plecy mężczyzny, mrużąc oczy w próbie wyostrzenia sobie jego sylwetki. Z jakiegoś powodu osobnik ten wydawał jej się znajomy, ale z odległości nie potrafiła go rozpoznać.
— Też nie możesz spać? — zapytał nagle mężczyzna. Zaskoczona różowowłosa zachwiała się, nieomal lądując plecami na spadzie, ale ostatecznie udało jej się utrzymać równowagę. — Chodź tu, usiądź. Nie ugryzę... chyba. — Z jednej strony brzmiał nieco szorstko, ale z drugiej sprawiał wrażenie wypranego z energii... i może nawet trochę smutnego.
     Cały czas nieufnie spoglądając na plecy rozmówcy, dziewczyna powoli zbliżyła się do niego, przechodząc paręnaście metrów aż do krawędzi, którą zajmował. Dopiero wtedy tak naprawdę rozejrzała się dokoła... i natychmiastowo zakręciło jej się w głowie. Momentalnie uderzył w nią bowiem lęk wysokości. Okazało się, że Dworzyszcze - które samo w sobie było największą budowlą, jaką Alice kiedykolwiek widziała - usytuowano na ogromnym, stromym i wcale wysokim wzgórzu. Dziewczyna zareagowała zatem instynktownie... podobnie jak jej nogi, które praktycznie zarwały się pod nią. Zanim siedzący obok mężczyzna zdążył się do niej odwrócić, różowowłosa z piskiem ześliznęła się z krawędzi, momentalnie tracąc jakikolwiek grunt pod stopami. Byłaby zleciała z dachu i rozbiła się o kamieniste zbocze... gdyby w ostatniej chwili nie poczuła, jak silna, szorstka dłoń zaciska się na jej nadgarstku. Dziewczyna zawisła w powietrzu, opierając się pośladkami o dachówki i wstrzymując urwany oddech. Po jej twarzy spłynął pot, gdy mimowolnie spojrzała na to, co czekało na nią w dole.
— Poważnie, dziewucho? — westchnął przytrzymujący ją facet. — Zawsze sądziłem, że strach to taki mechanizm obronny, a ty ze strachu prawie rozwaliłaś sobie łeb... — stwierdził z zażenowaniem, patrząc na nią spode łba. Nie wydawał się ani przejęty, ani zaskoczony, jakby spadające niewiasty ratował w wolnych chwilach pomiędzy żonglowaniem górami, a zamiataniem pustyń.
— Wciągnij mnie! Wciągnij! Pośmiać się możesz później! — skrzyczała go piskliwym głosem Alice. Fakt dotykania podeszwami stóp tylko i wyłącznie powietrza przeraził ją jeszcze bardziej, niż sam moment zsunięcia się z krawędzi.
— Dobra już, dobra! — uspokoił ją mężczyzna, zasłaniając jedno ucho wolną dłonią. W jednej chwili podciągnął dziewczynę w górę, a w następnej posadził tuż obok siebie, nie pozwalając jej na kolejną próbę zajęcia pozycji siedzącej. Przepocona różowowłosa odruchowo chwyciła się kurczowo ramienia niezidentyfikowanego osobnika, łapiąc kolejne hausty powietrza, jakby właśnie właśnie uratowała się przed próbą zabójstwa przez uduszenie. Potrzebowała dłuższej chwili, by się pozbierać i uspokoić, a mężczyzna uszanował to, nie odzywając się ani słowem.
— Ty... — odezwała się później, próbując zebrać myśli. — ...jesteś tym gościem z jadalni. Nazywasz się... Stan, prawda? — przypomniała sobie. Miała bardzo dobrą pamięć, chociaż tłumaczyła to sobie wyjątkowo biedną zawartością głowy. Jako że wszystko było dla niej nowe, wszystko łatwiej było jej też zapamiętać.
— Prawda. A ty jesteś tą dziwaczką, którą porwał Tora i która od kilku dni nie rusza się z pokoju, żyje jak królewna i każe sobie przynosić żarcie, prawda? — odpowiedział Stan, ujmując to tak dosadnie, że w reakcji na to policzki Alice zaczerwieniły się ze wstydu.
Czyli oni widzą to w taki sposób... — pomyślała. Nie zależało jej na opinii członków Loży, ale i tak trochę ją to zabolało.
— Sam przyznałeś, że mnie porwał. Jak niby mam się zachowywać? — odparła z irytacją. Niezależnie od nastawienia Stana, to co mówił z miejsca uznała za niesprawiedliwe.
— Normalnie? Jak wszyscy? Czy trafiłaś tu w taki, czy inny sposób, nikt cię w kajdany nie zakuł, nie? Jesteś wśród nas, więc powinnaś żyć, jak my. Takie to dziwne? — W ogóle jej nie rozumiał... albo to ona nie rozumiała jego. Fakt faktem, różowowłosa prychnęła tylko na jego słowa, traktując je, jak największe głupstwo, jakie w życiu słyszała.
— A jak w takim razie żyjecie, co? Bo jakoś nie rozumiem, czemu w skład czegoś, co nazywa się "Lożą" wchodzi kilkaset osób... — Ta kwestia nurtowała Alice już od chwili, gdy mimowolnie trafiła na ucztę członków tajemniczej organizacji.
— A co tu jest do rozumienia? Wystarczy się rozejrzeć — stwierdził Stan, wskazując ręką na tereny okalające ogromne Dworzyszcze. — Loża tylko na samym początku była małą grupką sierot i niedołęg z marzeniami. Już od dawna nią nie jest. Teraz to coś więcej. Cała społeczność. IDEA. Wiesz, co to idea? Jak nie... to trudno. — Dziewczyna podążała wzrokiem za jego ręką, kiedy mówił. Rzeczywiście widziała w dole dziesiątki sporych, migających świateł, rzucających nieco blasku na zabudowania. Zdawało jej się, że dostrzegała tam różnego rodzaju domy mieszkalne, ale kojarzyła też kontury mniej regularnych budowli. Nie miała pojęcia, czym były, ale nie musiała tego wiedzieć, by wywnioskować, że prawie cały teren wokół Dworzyszcza zagospodarowano na obszarze setek metrów.
— Ech... — westchnęła dziewczyna. — Wszyscy jesteście tacy sami. Ciągle gadacie zagadkami. Niby chcecie mi coś powiedzieć, ale na końcu wychodzi na to, że praktycznie nic mi powiedzieć nie możecie. — Cass i Torze również miała to za złe... chociaż Torze mniej - wciąż przypominała sobie widok skapujących na klawisze łez... i ten uśmiech.
— Pewnie dlatego, że jesteś jak jakieś hikikomori... — burknął Stan. — Ci wszyscy ludzie są tu dlatego, że coś ich ze sobą łączy. Każdy przez coś przeszedł, każdy to wizjoner, każdy ma takie jedno durne, dziecięce marzenie. "Jakie marzenie, wujku Stanie?" zapytasz. Marzenie zmiany świata... — Przy tych ostatnich słowach niespodziewanie spojrzał jej prosto w oczy, twarzą w twarz, pojawiając się niebezpiecznie blisko. Alice jednak nie miała okazji zastanowić się, czy jest to dla niej niezręczne, czy nie... bo na widok lica mężczyzny o mało co nie zaczęła krzyczeć. Lewa połowa twarzy Stana była bowiem... spalona. Paskudna, czerwona blizna po poparzeniach wyglądała trochę, jak różowa, niekształtna plama... która pochłonęła lewe oko mężczyzny. Zapewne kiedyś białko opuściło oczodół, bo teraz pozbawiona rzęs powieka zaszyta była cienką, prawie niezauważalną nitką. Dolny kącik ust Stana podrygiwał nieustannie, co czyniło jego wygląd jeszcze bardziej upiornym. Wszystko wskazywało też na to, że po lewej stronie jego twarzy nie wyrastał już nawet żaden zarost. Alice nie mogła rozpoznać, jaki kolor miało ocalałe oko mężczyzny, ale i tak najbardziej kojarzył mu się w nim czerwony irokez, przypominający trochę grzebień o powyginanych zębach.
— Co... — zamilkła, zanim dokończyła pytanie i szybko postanowiła go zaniechać. Miała ochotę zwymiotować na widok poparzonego Stana, ale trzymała się dzielnie. — O czym ty mówisz? Co wy chcecie zmienić? — Uznała, że takie pytania były o wiele bardziej na miejscu. Tym pierwszym mogłaby go urazić lub po prostu poruszyć bolesny dla niego temat, więc wolała je przemilczeć.
— Wszystko! — wykrzyknął mężczyzna i uśmiechnął się. Nawet wtedy lewy kącik ust drgał, jakby rozpaczliwie próbował odseparować się od reszty facjaty. — Każdy z nas ma jakiś pomysł i jakąś wizję. Jeśli masz zamiar częściej wychodzić z pokoju, to niektóre rzeczy zauważysz już teraz. Tora zebrał tutaj ludzi identycznych pod tym jednym względem. Każdy ma to samo durne marzenie, jak już mówiłem... ale każdy chce je zrealizować inaczej. Mamy tutaj prawie półtora tysiąca ludzi. Półtora tysiąca cegiełek! — Z dumą popatrzył w dal, choć nic konkretnego z pewnością nie był w stanie dojrzeć.
— I co chcecie z tych... "cegiełek" zbudować? — pociągnęła Alice, onieśmielona nieco niespodziewanym "zapłonem" Stana.
— Nowy kraj... — odpowiedział cicho i ze spokojem Stan, tym razem wpatrując się w niebo. Różowowłosa poszła za jego przykładem. Brak chmur doskonale współgrał z mnogością gwiazd na ciemnym sklepieniu. — Naszą Utopię. Utopię z Torą na czele... — dodał jeszcze poparzony mężczyzna. Alice nie umiała się z niego zaśmiać, choć niezaprzeczalnie mówił o rzeczach tak absurdalnych, że aż śmiesznych. Na śmiech nie pozwalał jej jednak jego ton głosu. Stan mówił z całkowitą powagą.
— No właśnie. Czemu Tora wami przewodzi? Jest najsilniejszy, czy coś w tym guście? — spytała różowowłosa. Nie czuła się na siłach, by wypytywać mężczyznę o szczegóły niemożliwego przedsięwzięcia.
— Głupie, głupie dziewuszysko... — mruknął pod nosem Stan, nadal nic sobie nie robiąc z tego, że przez cały ten czas ręce dziewczyny tamowały mu dopływ krwi do ramienia. Ręce miał twarde i silnie umięśnione, jak bezgłośnie zauważyła Alice. — Wstyd pytać tutaj o takie rzeczy. Sama sobie odpowiedz na to pytanie. Proponuję szukać odpowiedzi poza czterema ścianami twojego pokoiku. Najlepiej w ogóle nie szukaj. Po prostu zacznij żyć, jak wszyscy, zamiast być darmozjadem. Nie trzeba należeć do Wyższej Izby, żeby się przydawać. Jesteś dziewczyną... to może nadałabyś się do pomocy w kuchni. Cass zawsze się wkurwia, gdy łączę "dziewczynę" i "kuchnię". Nie mam pojęcia, o co jej chodzi... — mówił do niej bez przerwy, nie dając jej szansy na odpowiedź. Różowowłosa odniosła nawet wrażenie, że mężczyzna potrzebował rozmowy o wiele bardziej, niż wcześniej ona sama. Nie wiedziała jednak, czemu tak było i wolała nie pytać. W końcu obiecała sobie podchodzić do członków Loży z nieufnością...
     Rozmawiali do późnej nocy, choć głównie odzywał się Stan. Alice zwyczajnie siedziała przy nim, asekurowała się jego ręką i słuchała. Lubiła słuchać i umiała słuchać. Nie miała pojęcia, jak bardzo ucieszy się z możliwości posłuchania drugiej osoby. To jednak właśnie uświadomiło jej, że powodem, dla którego w Dworzyszczu czuła się tak samotną... była ona sama.

Koniec Rozdziału 198
Następnym razem: Postęp i rozwój

wtorek, 14 lipca 2015

Rozdział 197: Kokoro

ROZDZIAŁ 197

     — Boli mnie głowa... — przeszło mu przez myśl, gdy powoli zwlekał się z łóżka, zsuwając z niego najpierw lewą, potem prawą nogę. Nie był nawet w stanie zrobić tego bez trzymania się rozedrganymi rękoma poręczy. Pod jego czaszką, po lewej stronie pulsowało - rytmicznie i nieprzyjemnie. — Żyję — uświadomił sobie w następnym momencie, czując suchość w ustach i lekkie, chociaż nieustające mdłości. Skośnie zabandażowane oko opatulono materiałem tak ciasno, że Rikimaru nie potrafił nawet otworzyć powieki. Ona zresztą też była obolała - trochę tak, jakby nastolatek dostał w niej zakwasów, choć to było przecież niemożliwe. Ledwo cokolwiek widział dzięki cieniutkim snopom światła, które przebijały się przez roletę, więc nawet nie próbował odkryć całości swojej twarzy.
Miecz... — Machnął nieporadnie dłonią w stronę swojego boku, rozganiając tylko powietrze. — No tak... już go nie mam. Straciłem go — przypomniał sobie, z goryczą ściskając ze sobą wargi. Dostał go bardzo dawno temu, kiedy to będący jeszcze Generałem Zhang został jego Mentorem, ratując go przed zasłużoną egzekucją na miejscu. Tamta katana była dla młodzieńca symbolem. Czymś, co pieczętowało jego więź z mistrzem i nieustannie przypominało mu o tym, jak wiele zaryzykował, by ocalić mu życie. A teraz już tego czegoś nie miał...
Tyle lat... — Westchnął ciężko, aż skręciło go w żołądku. O bosych stopach podreptał w stronę zamkniętych drzwi gabinetu, wpierw trzymając się łóżek, a później przytulając ścianę. Była zimna, kojąca - młody szermierz obudził się z gorączką.
     W holu było już o wiele widniej, choć nawet tutaj okna w większej części przesłaniały rolety, jakby chciały obwieścić, że tego dnia do "Eskulapa" nikt nie wejdzie. W oko młodzieńca najbardziej rzuciła się jednak fosforyzująca w lekkim półmroku strzałka, przyklejona bezpośrednio do podłogi i wskazująca na kontuar, za którym dawniej przesiadywała pielęgniarka. Szermierz przez chwilę patrzył na strzałkę z mieszanką niedowierzania i zażenowania, lecz ostatecznie postanowił skorzystać z "subtelnej" sugestii.
To z całą pewnością Miyamoto. Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co on kombinuje. Nie wiem też, czy mam siłę się tego dowiedzieć... — pomyślał Rikimaru, ale i tak wkroczył za półokrągłe stanowisko recepcji, gdzie zastał otwarte drzwi, odkrywające prowadzące na dół schody. Westchnął jeszcze raz, jako że nie uśmiechało mu się wcale korzystanie ze stopni w jego obecnym stanie. Ostatecznie jednak zaczął powoli i ostrożnie kroczyć ku dołowi, próbując się przy okazji nie zabić. Już po kilku krokach zauważył, że zaczęło się robić coraz zimniej, a pod koniec wędrówki uświadomił sobie, że musiał schodzić do czegoś w rodzaju chłodni lub piwnicy medycznej. Gdy zaś tylko jego stopy dotknęły podłogi, w całkiem sporym pomieszczeniu pojawiło się światło z wiszących pod sufitem lamp w kształcie spodków.
     Wszystkie skrzynie i skrzynki, paczki i pakunki, butle i butelki odsunięte zostały w rogi piwnicy i poukładane jedno na drugim, by pozostawić w centrum jak najwięcej miejsca. Wszystko wskazywało na to, że w ogromie wszystkiego dominującą rolę grały medykamenty, szczepionki, czy też składniki do lekarstw. Te ostatnie pozwalały chłopakowi myśleć, że ekscentryczny chirurg zajmował się również wyrobem własnych środków. Mężczyznę zresztą również zastał we wszechobecnym chłodzie... siedzącego na zrobionym z energii duchowej stołku w kraciastej piżamie, zmierzwionych włosach, dwudniowym zaroście i puchowych bamboszach. Chirurg z nogą założoną na nogę chłeptał z filiżanki gorącą kawę. Warto było nadmienić, że filiżankę również wytworzył sobie ze swojej mocy duchowej. Właśnie w taki sposób oszczędzał Miyamoto Tenjiro.
— O patrz, byłeś wystarczająco bystry, żeby tu trafić! — zdziwił się sarkastycznie facet na widok swojego niedawnego pacjenta. Na chłopaku nie zrobiło to wrażenia.
— Chyba miałem po prostu szczęście... — stwierdził Rikimaru bez cienia emocji. — Możesz mi wyjaśnić, czemu ja tu w ogóle jestem? — spytał bez zbędnego cackania się z lekarzyną.
— Racja, dobry pomysł! — pstryknął palcami mężczyzna, zeskakując ze swojego siedzenia. — Otóż w swojej wspaniałomyślności postanowiłem cię wytrenować! — wykrzyknął entuzjastycznie, przywołując zdziwienie na twarz pacjenta. Entuzjazm doktora nijak jednak nie odbił się na samym czerwonowłosym, który spojrzał na niego, jak na głupca.
— To miało być śmieszne? Przepraszam, ale moje poczucie humoru nie jest chyba dość dobre, bym załapał... — oświadczył nastolatek, masując się po lewej skroni, która ani myślała przestać zadawać mu pulsujący ból.
— A twój takt i twoje wyczucie bawią mnie wręcz do łez... — westchnął Miyamoto, opuszczając ręce. — Wyciągam do ciebie pomocną dłoń, chłopcze! Zobacz! Rozejrzyj się! — Mężczyzna obrócił się wokół własnej osi, kierując wzrok rozmówcy na przygotowane pomieszczenie. — Wszystko jest gotowe, by zaczynać. Zapomniałeś już, że nie macie zbyt wiele czasu? Im szybciej zaczniesz róść w siłę, tym lepiej. Przeżyłeś mój zabieg, prawda? Teraz potrzebujesz tylko warunków do zrobienia tego, czego nie byłeś w stanie zrobić od bardzo dawna. Postaw wreszcie krok na drodze do zostania liczącym się Madnessem! — rozgadał się Tenjiro. Tak usilnie starał się przekonać do siebie szermierza, że paradoksalnie tylko zwiększył jego nieufność i pomnożył podejrzenia.
— Stop — rzucił nagle Rikimaru, unosząc przed sobą dłoń. — Nic a nic nie rozumiem, ale to nie znaczy, że przestałem myśleć. — Spojrzał na chirurga ostrym wzrokiem, kolejny raz zabijając w nim beztroski entuzjazm, którym tamten chciał go zarazić. — Nic o niczym nie wiem, niczego nie ustalaliśmy, zachowujesz się dziwniej, niż kiedykolwiek, a na dodatek O NIC cię nie prosiłem. Nie mam siedmiu lat, żeby nabrać się na coś takiego. Co ty knujesz? — ukłuł okularnika jeszcze kilka razy w krótkich odstępach czasu. Dogłębnego analizowania sytuacji nauczył się od swojego Mentora i teraz ta umiejętność okazała się nad wyraz przydatna.
— Naprawdę cierpisz na brak zdolności interpersonalnych... — westchnął ciężko Miyamoto, rozpraszając zarówno siedzenie, jak i filiżankę - kawę zaparzył rozpuszczalną. — Gdybym był na twoim miejscu, zesrałbym się ze szczęścia. Proponuje ci się ratunek przed największą bolączką życia, przeprowadza ci się zabieg za darmo, a potem bezinteresownie oferuje ci się trening pod czujnym okiem kogoś, kto potrafiłby cię zabić w pół sekundy. Co tu jest nie tak?! — zaryczał z beznadzieją w głosie Tenjiro, wznosząc dłonie ku niebu... a raczej ku sklepieniu.
— Wszystko — odparł bez namysłu chłopak. — Jesteś chirurgiem, pomoc ludziom to twoja praca. Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteś wyczulony na ludzką krzywdę, choć i tak oferta pomocy była dość dziwna. Zgodziłem się, zaryzykowałem, nie wiem jeszcze, czy coś na tym zyskałem... ale teraz proponujesz mi coś jeszcze bardziej podejrzanego. Dlaczego niby miałbyś mnie trenować? Dlaczego MNIE? Czemu ci na tym zależy i czemu TY? Czemu miałbym nie poprosić o pomoc choćby Lilith, której mam prawo zaufać, bo uratowała mnie przed śmiercią? I najważniejsze.... Czemu cały czas sprawiasz wrażenie, jakbyś o wszystkim dookoła wiedział, ale robisz wszystko, by nikt tego nie zauważył? — Gdy to wszystko powiedział, chirurg zamrugał niepewnie, jakby ktoś w jednej chwili skradł mu grunt spod nóg lub dosłownie wyrwał wypełnione asami rękawy.
— Od razu czuć, że Tao jest twoim Mentorem... — mruknął po paru sekundach milczenia Tenjiro, uśmiechając się pod nosem. Jego sposób mówienia zmienił się diametralnie, niwelując głupkowatą gwałtowność i zastępując ją chłodną logiką. — Wygląda na to, że dzisiejsze dzieciaki nie są tak głupie, jak mi się wydawało... albo że to ja cierpię na zanik szarych komórek. No dobra. Chcesz wiedzieć, dlaczego mam zamiar ci pomóc? Bo mam taki kaprys. Bądź sobie podejrzliwy, mądry, chytry, czy jaki tam chcesz, ale weź pod uwagę jedną, TYLKO JEDNĄ rzecz. Właśnie zaproponowałem, że pomogę ci przygotować się do walki z człowiekiem, który parę dni temu przebił ci nerkę, uciął łapska i połamał miecz. Miej sobie te swoje wątpliwości, ale niech ci się nie wydaje, że masz jakikolwiek autorytet, który pozwalałby ci traktować mnie z wyższością... — Sprowadził Rikimaru do parteru bez chwili wahania. Miał już dosyć "zabawy w dom".
— W takim razie może po prostu poproszę o pomoc mojego mistrza? Albo kogokolwiek, względem kogo nie mam wątpliwości? — odparł szermierz. Zaskoczyła go zmiana w zachowaniu mężczyzny, ale nie chciał okazać mu swojej słabości.
— Śmiało, droga wolna. — Miyamoto wskazał na schody. — Jeśli myślisz, że Zhang pomoże swojemu uczniowi w wyruszeniu na pojedynek na śmierć i życie, zapytaj go o pomoc. Przecież oczywiście nie może ci powiedzieć, że "jesteś za słaby i nie możesz iść", prawda? Ależ skąd, na pewno się zgodzi i poklepie po pleckach. Możesz też pogadać sobie z Lilith. W końcu bez trudu poradziłaby sobie z twoim oponentem. Od razu widać, bo przecież nawet jej nie drasnął. Momentalnie zrobi z ciebie nowego Generała, skoro sama jest na poziomie Mędrców. Och, a może poradzisz się Carvera? Wilkołak urodził się z mieczem w ręku! To spec od szermierki! Z jego pomocą będziesz wywijał ostrzem, jak mistrz świata! — Tym razem udało mu się na dłuższą chwilę zawrzeć chłopakowi usta. Kolosalna dawka oczywistego sarkazmu podziałała na Rikimaru, niczym wylany na głowę kubeł lodowatej wody.
Ma rację... Nie znam nikogo, kto może mi pomóc, a sam nie mam zbyt wielu pomysłów. Jak mam doścignąć tego człowieka w tak krótkim czasie? Nie wiem nawet, jaki to czas... — pomyślał szermierz i zaklął w duchu, uznając się za pokonanego.
— A w czym ty niby jesteś od nich lepszy? — zapytał w ostatnim przypływie brawury.
— Ja? Może w tym, że mnie nie musisz już o nic prosić? Albo w tym, że przetnę cię na pół, zanim popuścisz w gacie ze strachu? Albo w tym, że ułożyłem już nawet plan, jak zrobić z ciebie prawdziwego szermierza w ciągu stu dni? Mało przekonująca rekomendacja? — Od czasu do czasu zdarzały się takie momenty, gdy Miyamoto naprawdę wydawał się być profesjonalistą i znać na tym, co robił, a jego doświadczenie słychać było w każdym słowie i geście. Rikimaru właśnie doświadczał takiego momentu.
— Sto dni... — powtórzył chłopak. — Skąd wiesz, że mamy tyle czasu? Kiedy tylko Gwardia zlokalizuje Lożę Kłamców, momentalnie ruszą do akcji. Sto dni to trzy miesiące z hakiem. I dalej nie rozumiem, czemu chcesz mi pomóc... — Nadal przemawiały przez niego wątpliwości, choć o wiele mniejsze, niż wcześniej.
— Nie odpowiem na żadne z tych pytań. Mam swoje prywatne powody, mam powiązania ze sprawami, o których ci się nawet nie śniło. Wiem więcej, niż umiesz sobie wyobrazić i potrafię więcej, niżbyś się spodziewał. Nie zdradzę ci nic z tych rzeczy, jeśli nie zechcę. Jesteś idiotą? Nigdy się nie domyślisz. Jesteś bystry? Może sam coś wywnioskujesz. Fakt pozostaje jednak ten sam, a mianowicie... nikt w tym mieście nie złoży ci lepszej oferty, niż ja. Jeśli chcesz osiągnąć swój cel, przyjmij moją pomoc i szczere chęci. Jeśli nie, wypierdalaj... Czekam na odpowiedź — zakończył mężczyzna, wpatrując się w pacjenta i jego reakcje.
Coś jest nie tak. To wszystko jest grubymi nićmi szyte. Miyamoto na pewno coś kombinuje... ale co? I do czego niby mu się przydam? Przecież z całą pewnością nie robi tego z czystej dobroci serca. Być może powinienem powiedzieć o tym mistrzowi, ale... on może mieć rację. Przeprowadził na mnie zabieg i przeżyłem. To jest już pewien powód, by mu zaufać. Jeśli pomoże mi zdobyć siłę, osiągnę to, co chciałem osiągnąć. Zmażę moją hańbę. Jeśli zginę podczas jego treningu, niczego to nie zmieni, bo bez niczyjej pomocy tamten ślepiec i tak mnie zabije. Mam się zgodzić, czy nie? Zaufać jemu, czy sobie? Ukrywa przede mną tak wiele... ale nie ukrywa, że ukrywa. Cholera... — Rikimaru wpatrywał się w swoje stopy przed dłuższą chwilę ciszy, analizując wszelkie "za" i "przeciw". Gdy się tak zastanawiał, przypominał sobie, z jaką łatwością ślepy szermierz blokował jego ataki jednym palcem. Widział, jak bezsilnie nurkował w mokrą od deszczu trawę i z jeszcze większą bezsilnością zrywał z oka opaskę... by później paść bez cienia szans na wygraną.
Zaryzykowałem już tak wiele... więc czy będzie jakaś różnica, jeśli postawię absolutnie wszystko? — doszedł w końcu do wniosku.
— Zaczynajmy. W tej chwili! — postanowił.

***

     Z braku innych miejsc siedzących, Generał Noailles musiał usiąść na małym, drewnianym stołku, splatając ze sobą oparte na kolanach dłonie. Znajdowali się we trójkę w maleńkim saloniku. Mężczyzna i kobieta w średnim wieku spoczywali naprzeciw niego na starej, podartej kanapie. Dzielił ich niewielki, drewniany stolik, którego jedną nogę zastępował pusty, szary karton. W środku panował półmrok, częściowo "zapewniany" przez brudną szybę w oknie. Kwatera, w której ulokowano starsze małżeństwo z pewnością nie należała do przestronnych. Byli bowiem jedną z rodzin, których domy mieszkalne zostały całkowicie zniszczone w wyniku ataku bombowego. Jedną z setek, jeśli nie tysięcy rodzin. Rada Generalna musiała rozlokować wszystkich w opuszczonych budynkach lub dawnych, podniszczonych kwaterach Gwardzistów. Niektórzy musieli wprowadzić się nawet do bunkrów - przynajmniej na czas stabilizowania sytuacji. Rodziny poległych musiały otrzymać odszkodowania, ewentualne sieroty musiały trafić do domów dziecka lub do osób dalece spokrewnionych. Niezbędna była również pomoc medyczna, a na tą wielu nie mogło sobie pozwolić. Nieobecność Josepha Fletchera i odległa już w czasie śmierć Giovanniego Boccii uderzały teraz w Miracle City i całe Morriden tak mocno, że kraj drżał w posadach.
     — Abigail była taką dobrą dziewczyną... — odezwała się ponownie kobieta. Poszarzałe włosy związane miała w kok, a pod przekrwionymi oczyma widniały straszne wory. Jeana kłuło w piersi, ilekroć tylko patrzył w twarz któremukolwiek z jego gospodarzy. — Kiedyś faktycznie robiła same problemy, ale się zmieniła. Pamiętam, że jeszcze niedawno znikała na całe noce i szwendała się po barach i klubach. Piła, pewnie czasami brała... sam pan rozumie, Generale — opowiadała niewiasta, która z powodu nieustannego stresu musiała w krótkim czasie schudnąć kilka kilogramów. Nie wyglądała już, jak matka... a bardziej, jak babcia.
Rozumiem. Rozumiem o wiele lepiej, niż myślisz... — przeszło Francuzowi przez myśl, ale nie miał odwagi powiedzieć tego na głos. Wolał po prostu słuchać w milczeniu, pozwalając na to, by rodzice dziewczyny wzięli to za wyraz szacunku.
— Żałuję tylko, że nie dostałem w swoje ręce tego skurwysyna, który ją zbałamucił! — wycedził przez zęby mąż kobiety - wyłysiały, blady, z żylastymi dłoniami i złowrogim spojrzeniem pod rzadkimi brwiami. 
— Henry, spokojnie. Wiesz, że masz problemy z ciśnieniem... — żona złapała zrozpaczonego ojca za ramię, choć jej samej daleko było do spokoju. — Widzi pan... nasza mała Abi znalazła sobie kiedyś faceta. Mało nam o nim mówiła, ale była w nim strasznie zauroczona. Chodzili ze sobą i imprezowali przez jakiś czas, ale potem... zostawił ją. Abi zaszła z nim w ciążę. Nie chciała usunąć dziecka i nie chciała prosić gówniarza o pomoc w jego wychowaniu. Nie chciała nawet pieniędzy. Nie powiedziała nam nawet, jak miał na imię... — Generałowi zaczęło się robić gorąco, ale nie dawał po sobie poznać zdenerwowania. Jego tętno powoli przyspieszało. Koniecznie chciał udać się do tych ludzi, ale nie wiedział, że tak trudno będzie mu znieść tę wizytę.
A ja wiem. Jean... Miał na imię Jean — pomyślał Jean, lecz milczał.
— Wie pan, jaki to był uroczy chłopiec? Nazwała go Joshua. Nie wiem, skąd jej się to wzięło, ale jakoś tak... pasowało. A jak się ślicznie zaśmiał, kiedy Abi nazwała go tak pierwszy raz... Mały, słodki blondynek. Miał nawet pana oczy. Miłe ma pan oczy. Od razu łatwiej panu zaufać... — Z tym się nie zgadzał. Nie zgadzał się do tego stopnia, że wybuchnąłby gorzkim śmiechem, gdyby nie bał się odezwać. W pierwszej chwili w ogóle nie wiedział, jak zareagować, rażony niespodziewaną informacją znienacka.
— A co... stało się z dzieckiem? — zapytał. Musiał zapytać. Serce wyrwałoby mu dziurę w piersi, gdyby tego nie zrobił. Odpowiedzi bał się, jak ognia, ale musiał wiedzieć.
— Josh też... zginął. Ja i Henry żyjemy tylko dlatego, że nie byliśmy tego dnia w domu, ale nasza Abi i... nasz wnuk... oni oboje... — Kolejny raz zaczęła płakać, a starszy od niej mąż objął ją ramieniem, starając się ją uspokoić. Pięści Francuza zacisnęły się tak gwałtownie, jak jego zęby.
— Zakwateruję was w jakimś lepszym miejscu. Dostaniecie tyle pieniędzy, ile tylko będziecie chcieli. Dopilnuję też, by wydano wam ciało Abigail i by ufundowano godny pochówek. Dla Josha również. Jego... truchła nie posiadamy, ale nadal możemy uczcić jego pamięć — zadecydował Noailles, momentalnie podnosząc się ze stołka. Sprawiał wrażenie silnego i mającego nad wszystkim kontrolę, ale w rzeczywistości chciał tylko jak najszybciej opuścić ten budynek. Tę rodzinę. Swoich "teściów" i swoje błędy. To było znacznie więcej, niż się spodziewał. Wszystko to, czego się dowiedział nie zdążyło jeszcze w pełni do niego dotrzeć, a on wolał nie ryzykować. Gdyby bowiem stało się to na miejscu, pewnie by się popłakał. Chyba. Jean nie pamiętał, kiedy ostatnio przyszło mu płakać z jakiegokolwiek powodu.
— Dziękujemy. My... jesteśmy wdzięczni. Tyle zachodu dla naszej dwójki... Dobry z ciebie chłopak — oświadczył nagle Henry, gdy Generał chciał już skierować się ku wyjściu. — Gdybyś... gdybyś jakimś cudem dowiedział się, kto... zaciągnął moją córeczkę do łóżka, powiedz mi. Proszę. Zajebię skurwysyna... — powiedział mężczyzna przez łzy, gdy Francuz zdążył już odwrócić się do niego plecami.
— Niech się pan nie martwi. Ja też go nienawidzę... — odpowiedział.
Miałem syna. Przez cały ten czas miałem syna... — przeszło mu przez myśl. Czuł, że za chwilę zwinięty w kłębek żołądek wywoła u niego wymioty. Praktycznie wybiegł z koszmarnego mieszkania rodziców Abigail.

***

     — Zobaczysz teraz coś, co niewielu miało okazję zobaczyć. Liczę, że utrzymasz to w sekrecie... — powiedział do młodego szermierza Tenjiro, który nawet nie myślał się przebierać. Chłopak skinął natychmiast głową, stojąc twarzą do niego. Z zimna miał już gęsią skórkę, ale liczył na to, że za chwilę będzie miał okazję się rozgrzać.
— Pozwól więc, że zaproszę cię na moją... "salę operacyjną" — rzekł z cieniem uśmiechu Miyamoto, po czym pstryknął palcami. Cienka warstwa energii duchowej, która początkowo pokrywała jego ciało zaczęła się rozszerzać, zajmując coraz większy i większy obszar, aż w końcu dotarła w każdy kąt zimnej piwnicy. — A teraz skup się, bo nie będę powtarzał. Nie mam zamiaru się z tobą cackać, toteż najprawdopodobniej nie obejdzie się bez śmiertelnych ran. Od dzisiejszego dnia przez kolejne sto będziemy walczyć ze sobą na śmierć i życie. Bez chwili przerwy. Z każdym kolejnym dniem będziesz miał prawo do coraz mniejszej liczby "zgonów" z mojej ręki. Tak więc dzisiaj wolno ci jest umrzeć 100 razy, jutro 99, pojutrze 98 i tak dalej przez sto dni. Tylko poprzez balansowanie na granicy między życiem i śmiercią będziesz w stanie dostatecznie szybko się wzmocnić, więc nawet nie próbuj ze mną dyskutować. Rozumiesz wszystko? — Wyraz twarzy Rikimaru zdawał się zaprzeczać, emanując pełnym niepokoju skonfundowaniem. 
— Jakie znowu "zgony"? Chcesz powiedzieć, że mogę tutaj um... — zanim nastolatek skończył pytanie, ręka mężczyzny zniknęła, z piorunującą szybkością zanurzając się w kieszeni i wyjmując z niej połyskujący w świetle lamp przedmiot. Skalpel poziomo przeciął powietrze przed chirurgiem, przerywając chłopakowi w połowie słowa.
     Oddzielona od karku głowa wystrzeliła w powietrze na gejzerze krwi, rozwierając usta i wytrzeszczając prawe oko. Czerwień siknęła po ścianach i podłodze, gdy poddany egzekucji szermierz padł na glebę w dwóch różnych miejscach. Czerep podtoczył się pod same bambosze uśmiechniętego od ucha do ucha chirurga. Tenjiro cofnął się dopiero, gdy zbliżyła się do niego krew - nie chciał pobrudzić sobie swoich butów. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że zapewne sam Rikimaru nie zdążył się nawet zorientować, że umiera.
— Zero czujności... — mruknął pod nosem lekarz. Wtem wypełniająca pomieszczenie powłoka zapulsowała pojedynczym ruchem, minimalnie się kurcząc. Być może nawet mniej, niż o milimetr. Temu jednemu ruchowi towarzyszyło jednak... zmartwychwstanie. Nagle bowiem głowa ewidentnie martwego chłopaka dosłownie przyfrunęła do reszty ciała, wciągając po drodze pozostawione przez siebie litry krwi i osadzając się zaraz na swoim pierwotnym miejscu. Nawet rana zniknęła, w ułamku sekundy całkowicie się zasklepiając. Upadły nastolatek potrzebował jeszcze kilku chwil, by poderwać się w górę, głośno łykając powietrze, jak wynurzający się płetwonurek. Spocony i przerażony spojrzał na swojego "nauczyciela", nie podnosząc się z kolan.
— Dzisiaj możesz jeszcze umrzeć 99 razy. Nie spierdol tego, bo tylko tyle razy cię dzisiaj poskładam. Jeśli zapytasz mnie, co się stało i jak to wszystko działa, nie odpowiem. Chcesz się czegoś dowiedzieć? Dowiedz się sam — zaczął natychmiast tłumaczyć Miyamoto. — W dzisiejszym świecie nikt nikomu NICZEGO nie daje za darmo. Musisz też być gotowy na walkę w KAŻDEJ chwili. Jesteś Madnessem, a nie przedszkolakiem! Podnoś się i o nic nie pytaj! — rzucił ostro, poganiając szermierza klaśnięciami w dłonie.
— Zaraz, czekaj! — krzyknął do niego młodzieniec. — Nie mam broni! Jak mam z tobą walczyć, skoro nie mogę nic zro... — zaczął na jednym kolanie Rikimaru... ale przerwał, gdy niespodziewanie jego głowa podzieliła się na dwie części, a wraz z nią klatka piersiowa, brzuch i całe ciało, aż do podbrzusza. Szermierz nie zauważył nawet, kiedy Tenjiro wykonał cięcie z góry na dół. Nie zauważył, by do skalpela wlana została moc duchowa ani by dopadło go tak zwane "lecące cięcie". Po prostu padł praktycznie przepołowiony, wypuszczając ze swego wnętrza mózg i połowę wnętrzności. Miyamoto odskoczył od płynących ku niemu soków trawiennych, w międzyczasie sięgając do kieszeni koszuli od piżamy i wyjmując z niej jakiś przedmiot.
     Gdy tym razem "zewnętrze" chłopaka stało się ponownie jego "wnętrzem", ten raptownie odbił się od podłogi, przeskakując do tyłu z uniesionymi rękami i przerażeniem na twarzy. Nic nie rozumiał, a Tenjiro ewidentnie nie planował mu niczego wyjaśniać.
Całkowite przeciwieństwo mojego mistrza... Jeszcze 98 razy. Zabija mnie, jakbym był nikim i nawet nie próbuje mnie naprowadzić na żadną wskazówkę. Zupełnie, jak w prawdziwej walce... — pomyślał Rikimaru. Nim się zorientował, podświadomie zaakceptował narzucony mu przez chirurga plan i zaczął się do niego dostosowywać. 
— Łap. Masz tu broń — rzucił do niego okularnik, po czym rzucił również przedmiotem, którego dopiero co dobył. Zaskoczony szermierz chwycił "podarek" i pod opatulającym go płótnem wyczuł... rękojeść. W jednej chwili odwinął materiał, by zaraz przekonać się... że faktycznie dostał samą tylko rękojeść. Była leciutka, prawie jej nie czuł. Miała czarną barwę, a jej głowicy... po prostu nie było. Ani płaskiej i okrągłej, charakterystycznej dla większości katan, ani szerokiej i ciągnącej się w jednej linii, przypominającej miecze średniowieczne. To była tylko zwykła, niedokończona rękojeść... z wyrytym na boku napisem "Kokoro", będącym zapewne imieniem, jakim ochrzczono broń.
— Jak mam tym wal...? — Rozdzielono go na pół wzdłuż linii pasa, zanim w ogóle osadził wzrok na swoim przeciwniku. Górna połowa ciała uderzyła o ścianę, powiewając w powietrzu zwisającymi z niej jelitami. Dolna prawie od razu złożyła się na podłodze.
— 97... — stwierdził chłodno Tenjiro, poprawiając palcem wskazującym okulary... po czym z drugiej kieszeni wyciągnął powoli drugi skalpel.

Koniec Rozdziału 197
Następnym razem: Dworzyszcze

poniedziałek, 6 lipca 2015

Rozdział 196: Być liderem

ROZDZIAŁ 196

     Betty dostrzegła swojego pana jako pierwsza i z miejsca wystrzeliła w jego stronę z siedzącą na jej grzbiecie Lilith. Daleko lecieć nie musiała, więc momentalnie osadziła łeb tuż obok kroczącego w ich stronę mężczyzny. Całe jego ubranie było w strzępach, przyklejone zasychającą krwią do ciała. Choć rany Carvera goiły się w zastraszającym tempie, jego szyja nadal wyglądała paskudnie, pozbawiona skóry i części mięsa. Posępny wyraz twarzy Generała wcale nie sprawiał, że prezentował się on lepiej.
–— Wszystko w porządku? –— zapytała niepewnie okularnica, oceniając wzrokiem obrażenia, jakich musiał doznać jej przełożony. Bruce w pierwszej chwili nic nie powiedział. Wskoczył tylko na głowę wielkiego węża, po czym stuknął go pięścią w łuski, nakazując mu tym powrót do miasta. Gadzina raptownie poderwała się do góry, by zaraz ostro zakręcić w kierunku Miracle City.
–— Załatwione –— odrzekł wreszcie Wilkołak, kiedy zaczęli ze świstem przecinać powietrze.
–— To znaczy? Co się właściwie stało? –— drążyła temat kobieta, świadoma tego, że jeszcze niedawno Carver podjął się wytresowania istoty, której miał się pozbyć.
–— Nic. Po prostu coś zabiłem... –— odpowiedział zdawkowo Bruce, zaczynając już powoli działać swojej podwładnej na nerwy. Okularnica była jednak zbyt dumna, by okazać mu swą złość. Wiedziała też, że w jego przypadku do niczego to nie prowadziło.
–— A czym w takim razie było to coś? –— Generał niespodziewanie zaśmiał się pod nosem, jakby rozmawiał z małym dzieckiem.
–— Przeszłość. Zabiłem przeszłość...

***

     Bezczynność by ją zabiła. Była bezczynna przez niezmierzoną ilość czasu - bezczynna i nieświadoma. Teraz jednak nie potrafiła znieść nicnierobienia i z trudem znosiła miejsce, w którym przyszło jej mieszkać. W ogóle nie wychodziła z pokoju, jako że mogła dostawać się do łazienki bezpośrednio z niego. Nie wiedziała o tajemniczym "dworzyszczu" absolutnie nic - począwszy od jego rozmiaru, a na położeniu skończywszy. Znała tylko jeden widok, który majaczył jej za oknem. Był to widok pasma górskiego - daleko, na linii horyzontu. Był to zarazem najpiękniejszy widok, jaki podziwiała w życiu... lub po prostu najpiękniejszy, o jakim pamiętała. Nawet jednak to piękno w końcu jej zbrzydło, gdy pogrążona w samotności, a także - co gorsza - w bezczynności wtapiała w niego wzrok, jakby miała nadzieję odcisnąć w szczytach swoją osobę. Brak ludzkiego głosu źle na nią działał, toteż czasami szeptała sama do siebie, gdy miała pewność, że na korytarzu nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć. W końcu oczywiście uznała to za dziwne... więc wpadła na jeszcze durniejszy z perspektywy czasu pomysł. Nadała imiona trzem szczytom, odznaczającym się bezpośrednio naprzeciwko jej okna i tłumaczyła sobie, że rozmawia z nimi, a nie z samą sobą. Przy tym wytrzymała jeszcze krócej - niespełna pół dnia. Uznała to po prostu za coś wyjątkowo chorego i odmóżdżającego. Zaczęła się więc pilnować, by nie wprowadzać w życie podobnych pomysłów. Z nikim, kto ją odwiedzał nie chciała rozmawiać i nie rozmawiała - przynajmniej na początku swojego pobytu w Miejscu.
     Pierwszą noc przepłakała, wciąż będąc w szoku i nie potrafiąc odnaleźć się w sytuacji. Szloch i łzy sprawiły wtedy, że nad ranem zasnęła z wycieńczenia. Tam też ostatni raz widziała Kurokawę - w śnie, tak samo, jak wiele razy wcześniej, gdy była zamknięta w królewskim grobowcu. "Rozmowa" z chłopakiem wyglądała jednak inaczej, niż zawsze. Słowa Alice z nieznanego powodu nie docierały wtedy do Naito, choć ona słyszała go wyraźnie. Słyszała każde słowo obietnicy, którą złożył i natychmiast uznała ją za gwarant wydostania się z tajemniczego więzienia. Nikomu innemu nie ufała w końcu tak bezgranicznie, jak jemu, choć wielokrotnie pytała samą siebie, czemu właściwie tak było. Nigdy sobie nie odpowiedziała.
     Potem było już lepiej. "Muszę być silna" - powtarzała sobie. Była... na swój sposób. Wyrażała swą siłę poprzez bunt oraz izolację. Poprzez myślenie o wszystkim, tylko nie o sytuacji, w jakiej się znalazła. Okazało się to niemożliwe... i stąd właśnie wzięły się "żywe góry" oraz monologi. Różowowłosa uparcie tkwiła w swoim pokoju, od czasu do czasu chodząc po nim w kółko, gdy ścierpnięte nogi zaczynały wołać o pomoc. Z niemalże prywatnej łazienki również planowała zrezygnować, lecz pękła szybko. Tego bowiem zrobić nie potrafiła. Potrafiła jednak bez pokazywania się mieszkańcom "dworzyszcza" wyrobić sobie opinię dziwaczki. Tak jej powiedział ten człowiek. Ten o srebrnych włosach. I ona to potwierdziła. Ona.
     –— Och, naprawdę mnie posłuchałaś, młoda! Który dzisiaj mamy? Muszę to sobie zaznaczyć –— zapytała właśnie Ona, znów bez ostrzeżenia wtargnąwszy do jej pokoju. Nigdy nie pukała. Alice zdążyła się już do tego przyzwyczaić i tym razem nawet nie drgnęła. Różowowłosa siedziała z podkulonymi nogami na swoim łóżku, oparta plecami o stos poduszek i walczyła z kolejnymi stronicami jednej z książek, które zastała na biurku.
–— Co to jest? Nic z tego nie rozumiem –— pożaliła się z beznadziejnym tonem głosu młodsza z dziewczyn, podnosząc głowę znad książki. Głowa zresztą już zdążyła ją rozboleć. –— Czytam tę samą stronę piąty raz i to dalej brzmi głupio i bezsensownie... –— Zawiodła się. Zastanawiała się, czy przypadkiem celowo nie podrzucono jej tak "głupich" książek, by bezczynnością wywabić ją z pokoju, który zasiedlała.
–— To? Książka –— odparła bez namysłu starsza z dziewczyn, uśmiechając się pod nosem. Różowowłosej to nie rozbawiło. –— "Katarakta", prawda? Oho, miałam rację! –— Wołali na nią Cass, zaglądała do Alice codziennie i była naprawdę miła... lub taką udawała. Fakt faktem, to do niej jako pierwszej zaczęła się odzywać "uwięziona", co już było niemałym wyczynem. Początki oczywiście nie należały do łatwych, bo nieufna Alice milczała, jak grób i ignorowała ją, gdy ta siadała obok niej na jej łóżku i zaczynała gadać. Cass potrafiła mówić dużo o niczym, nie będąc przy tym tak irytującą, jak mogłoby się zdawać. Choć więc różowowłosa robiła wszystko, co potrafiła, by zachować swój negatywny stosunek do młodej kobiety, w którymś momencie nie wytrzymała i odpowiedziała. Potem odpowiedziała jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu bariera pękła, minimalnie otwierając Alice na tę jedną jedyną członkinię Loży. "Cass jest wyjątkowa" - tłumaczyła sobie, by usprawiedliwić się przed samą sobą.
–— No przecież wiem, co to jest! Pytałam... –— przerwała nagle Alice, po czym odwróciła wzrok, czerwieniąc się na twarzy. Znowu dała się złapać w pułapkę kobiety, choć za każdym razem starała się pilnować. Ostatnio dziewczyna złapała się nawet na tym, że zaczęła myśleć o niej, jak o starszej siostrze - czasem złośliwej, lecz ostatecznie miłej.
–— Tutaj po prostu nic się nie trzyma kupy. Nic nie wiadomo o bohaterach, nie ma w zasadzie żadnej fabuły, a każdy wypowiada się, jakby chciał, a nie mógł. Nawet o autorze nic nie wiadomo... –— kontynuowała krytykę różowowłosa.
–— Wiadomo. Podpisał się jako... "Homo (non)Ultimus". Brak danych osobowych to jeszcze nie anonimowość –— poprawiła ją Cass. –— Tora bardzo lubił tę książkę. Pewnie dlatego ci ją zostawił. Przyznam jednak, że to niełatwa lektura... –— Uniosła brwi, gdy Alice raptownie odrzuciła książkę na brzeg łóżka, jak zdenerwowane dziecko.
–— No i wszystko jasne. Przyznałabyś mi rację, gdyby to nie było od niego. Wszyscy mu nadskakujecie, jakby był nie wiadomo kim –— zdenerwowała się młodsza z dziewczyn. Spodziewała się, że może tym razem starszej puszczą nerwy... ale nic podobnego się nie stało. Nie mogła zbyt wiele powiedzieć o Cass, ale z pewnością mogła ją określić jako opanowaną.
–— Nie nadskakujemy mu, młoda. To on przyciąga do siebie ludzi, wiesz? –— powiedziała do Alice, siadając obok niej na łóżku. Nie otrzymała żadnej odpowiedzi, więc postanowiła zmienić temat. –— Tym razem obeszło się bez strajku głodowego? –— Wskazała ręką na pusty już talerz ze złożonymi na nim sztućcami. –— Ostatnio boczyłaś się kilka dni, zanim zjadłaś. Bałam się, że teraz będzie podobnie –— podjęła znowu, jako że różowowłosa milczała.
–— Wcale się nie bałaś. Nie udawaj, że cię obchodzę. Przecież jestem tu tylko dlatego, że ten twój Tora zabrał mnie z mojego domu! –— ofuknęła ją niespodziewanie Alice, zaciskając pięści. Jej zielone oczy promieniowały gniewem, ale nie lśniły w nich łzy. Przecież dziewczyna musiała być silna.
–— Obchodzisz, naprawdę! –— zareagowała od razu Cass. Chciała objąć "młodą" ramieniem, ale tamta odsunęła się tylko od niej, jakby miano ją poparzyć. –— Posłuchaj... źle oceniasz Torę. On naprawdę się stara, żebyś choć trochę mu zaufała. Żeby żyło ci się tutaj choć trochę lepiej. Przecież przychodzi do ciebie dzień w dzień. Tak samo, jak ja –— przypomniała jej.
–— PORWAŁ mnie! Tylko dlatego, że akurat JA nie potrafię użyć mocy duchowej, żeby się obronić. Jak mam mu niby ufać, skoro przetrzymujecie mnie tu wbrew mojej woli? I nawet nie wiem, o co chodzi! Nikt nic mi nie chce powiedzieć! Nawet ty! Myślałam... myślałam, że jesteś inna! Choć trochę inna! –— nakrzyczała na kobietę różowowłosa, z rozmachem rzucając poduszką w jej głowę. W reakcji na to Cass tylko podniosła ją z podłogi i położyła z powrotem na łóżku.
–— Nie mogę ci powiedzieć, młoda. Na pewno nie ja i na pewno jeszcze nie teraz. Nie znaczy to jednak, że jesteś mi obojętna. Mi albo Torze. Możesz tego nie wiedzieć, ale jest tu nas naprawdę wielu, a on spaja nas wszystkich ze sobą. Ufamy mu. Kilkaset osób ufa bezgranicznie jednej osobie. Czy to nie jest wystarczający powód, żeby dać mu szansę? –— Pierwszy raz tak otwarcie próbowała przekonać Alice do lidera Loży, ale "młodej" nie podobało się nastawienie kobiety. Uczucie zlekceważenia poznała po raz pierwszy właśnie w Miejscu, ale już zdążyła je znienawidzić. Dlatego właśnie niepokój i niepewność ustępowały coraz bardziej temperamentnemu charakterowi różowowłosej.
–— Czyli TY mu ufasz, tak? –— zapytała nagle Alice, na co zaskoczona Cass kiwnęła głową. –— W takim razie chyba za słabo się stara, skoro przekonał do siebie was wszystkich, a ze mną mu jakoś nie wychodzi... –— Podejrzliwości i nieufności również nauczyła się od tych ludzi, z których znała tak naprawdę tylko dwie osoby.
–— Posłuchaj, młoda... –— Cass przygryzła dolną wargę. Zawsze kiedy próbowała ubrać swoje myśli w słowa robiła coś takiego. Był to jej swoisty tik nerwowy. –— Tora ma ważny powód, by... starać się mniej, niż starałby się normalnie. To nie takie proste, jak myślisz. –— Ciemnymi oczami obserwowała zmiany w mimice różowowłosej, by zawczasu dowiedzieć się, czy jej słowa trafiły do dziewczyny.
–— W takim razie powiedz mi, jaki to powód! –— jeszcze raz zdenerwowała się Alice. Cass jednak tylko spuściła wzrok i było już jasne, co usłyszy młodsza z niewiast.
–— Nie mogę, młoda. Naprawdę nie mogę. Jeśli chcesz się dowiedzieć... musiałabyś się spytać Tory –— powiedziała niechętnie starsza. W tym momencie Alice zacisnęła pięści ze złości i bezsilności, które w równej mierze poczuła. Cass zrozumiała też, że tego dnia nie porozmawia już z dziewczyną, więc podniosła się i ruszyła w stronę drzwi.
–— Nie zabierzesz? –— zatrzymał ją głos Alice, wskazującą na brudne naczynia i sztućce po posiłku.
–— Sama odnieś. Kiedyś będziesz musiała stąd wyjść. Głodzenie się i izolowanie nie ma sensu, prawda? Mogłabyś poznać osobiście ludzi, o których ci opowiadałam... –— stwierdziła i wyszła, nie czekając nawet na jakąkolwiek odpowiedź. Różowowłosa na całe gardło wykrzyczała się w poduszkę, kiedy kroki Cass ucichły. W niektóre dni wyjątkowo źle znosiła to, co nazywała więzieniem, ale duma i postanowienie zabraniały jej wyciągać ręki do ludzi, którzy ją uwięzili.
–— Nie wytrzymam tu! Nie wytrzymam. Mam tylko jedne ubrania, tylko parę bezsensownych książek, tylko te durne góry za oknem, tylko Cass i Torę do rozmowy... –— Odkąd spotkała we śnie Kurokawę, nigdy już potem go nie widziała ani nie słyszała. Kiedyś, kiedy spoczywała w grobowcu, nawiązanie połączenia z nim nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Teraz jednak coś się zmieniło. Coś, czego dziewczyna nie rozumiała...

***

     Sala, która służyła Loży za jadalnię była monstrualna, by w razie czego móc pomieścić w sobie każdego jej członka. Liczono się oczywiście z tym, że w przyszłości mogła okazać się zbyt mała, ale mimo wszystko chciano wywołać w ten sposób wrażenie jedności pomiędzy członkami. Nikt nie zmuszał nikogo, by spożywał posiłki w towarzystwie innych, toteż niektórzy jedli w swoich kwaterach lub nawet na powietrzu. Od nieśmiałości, przez nieprzewidziane okoliczności aż po chorobę lub nieobecność w Dworzyszczu - powody były różne. Tego dnia jednak salę wypełniała olbrzymia wrzawa. Ośmioro dwuczęściowych drzwi prowadziło do pomieszczenia z różnych stron, ukazując nieprzebytą dal drewnianego parkietu i setki okrągłych stołów. Przy niektórych siedziało nawet po dziesięć osób, podczas gdy zdarzały się cztero- lub nawet dwuosobowe grupki. Każdego dnia funkcjonowała setka kucharzy, z których część zmieniała się co jakiś czas, przerzucając się na inne obowiązki. Ta setka właśnie rozkładała jedzenie na długich, podzielonych na kilka lewitujących półek blatach. Każdy mógł wziąć to, co chciał i ile chciał, choć oczywiście menu było zawsze w jakimś stopniu ograniczone. 
     W samym centrum sali stał najważniejszy ze stołów. Za nim bowiem siedzieli weterani Loży - najstarsi członkowie, którzy od samego początku pomagali liderowi tworzyć podwaliny ich niemałej społeczności. Oni właśnie wchodzili w skład nieoficjalnej Wyższej Izby, podczas gdy cała reszta jawiła się jako Niższa Izba. W rzeczywistości obie grupy jadały razem, funkcjonowały razem i żyły razem. Jedyna różnica leżała w doświadczeniu oraz sile. Choć bowiem każdy Madness był w stanie coś zdziałać, właśnie w Wyższej Izbie znajdowali się prawdziwi obrońcy Loży Kłamców. Przy centralnym stole zasiadał więc chociażby sam lider. Włosy w kolorze roztopionego złota opadały mu na kark i łopatki. Czarne, okrągłe kolczyki w różnych punktach uszu zdawały się połyskiwać w świetle, jakby wykonano je z heracleum. Tora miał na sobie szaro-niebieską, zapinaną na guziki koszulę z krótkimi rękawami, na której z kolei odznaczała się rozpięta, krótka kamizelka. Jasne, prawie białe spodnie sprawiały, że lider przyciągał wzrok. Wyglądał nowocześnie i promiennie... choć jego twarz zdawała się smutna. Robił dobrą minę do złej gdy, śmiejąc się razem z innymi i z grzecznością uśmiechając do zagadujących go ludzi, ale każdy widział, że nie był to ten sam Tora, którego widzieli dzień za dniem. Garstka członków Loży miała świadomość, dlaczego tak było i cóż takiego miało się wydarzyć.
     W pewnym momencie na salę weszli również wszyscy kucharze, co rzadko się działo z uwagi na zapotrzebowanie na jedzenie. Właśnie ich wejście sprawiło, że niektórzy zamilkli lub spoważnieli. Cisza nastała jednak dopiero wtedy, kiedy na równe nogi podniósł się lider. Nie musiał o nią prosić i nie dostał jej ze strachu przed nim. Wszyscy przestali rozmawiać z czystego szacunku do młodego mężczyzny, przewodzącego przeszło tysiącowi Madnessów. Mieszkańcy Dworzyszcza czekali w napięciu na to, co powie im lider.
–— Cieszę się, że tylu was tu dzisiaj widzę, chociaż nie powiedziałem wam, co dokładnie się dzisiaj wydarzy. Niektórzy z was pewnie wiedzą, ale przepraszam tych, których trzymałem w niepewności. O pewnych rzeczach po prostu nie chce się mówić, dopóki ma się inne wyjście. Pewne tematy bolą, ale należy je poruszyć. Ja mam dla was właśnie taki temat... –— rozpoczął przykre wydarzenie Tora. Kiedy mówił, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Josephem, siedzącym z nim przy jednym stole. Aukcjoner zdążył wtenczas zdjąć swój cylinder i położyć go na stole, a także sięgnąć po małe, sześcienne pudełeczko z zawiasem po jednej stronie.
–— Jestem pewien, że każdy z was już o tym wie, ale... Sebastian nie żyje. Zginął podczas próby przejęcia Puszki Pandory z rąk króla Raela. Czas żałoby po nim musi jednak dobiec końca... i dlatego właśnie zgodnie z naszą tradycją wybierzemy osobę, która uczyni jego duszę częścią swojej własnej –— rzekł z powagą srebrnowłosy, całkiem omijając rolę, czy nawet częściową winę Fletchera w śmierci towarzysza. Były aukcjoner na dźwięk słów przywódcy otworzył pudełeczko, które wyciągnął chwilę wcześniej. W jego wnętrzu pulsowała światłem niewielka, jasna kuleczka, przypominająca trochę mały wabik duchowy.
–— Nie zapomnimy o Sebastianie! Był naszym bratem i przyjacielem! Na zawsze pozostanie z nami, choćby tylko w sercach. Choćby tylko w głowach i wspomnieniach! Przekujemy tę stratę w siłę, jak zawsze robiliśmy, gdy odchodzili nasi bliscy! Dzisiaj ktoś dozna zaszczytu pochłonięcia duszy Sebastiana. Ten ktoś weźmie na swoje barki ciężar jego marzeń, celów i dążeń. Tego kogoś jak zwykle wybierzecie wy! –— mówił Tora, płomiennie i z pasją, która nie pozwalała nikomu odwrócić od niego wzroku. W międzyczasie wplótł w swą mowę również delikatny ukłon, jaki posłał w stronę stojącej za linią kucharzy dziewczyny o różowych włosach.
–— Pytam w tej chwili każdego z was! Kto powinien stać się jednością z Sebastianem?! Jak sądzicie? –— mówiąc to, chwycił pudełeczko trzymane przez Josepha, unosząc je wysoko do góry, by jego światło stało się widoczne na całej sali. Na pierwsze głosy nie musiał długo czekać.
–— Tora! Tora! Tora powinien ją wziąć! –— wypowiadali się po kolei członkowie i członkinie Loży. Nikogo to nie dziwiło. Nader często zdarzało się, że zebrani wybierali na powiernika właśnie swojego lidera... który jednak często oddawał swój przywilej komuś innemu.
–— A co ze Stanem? Jeśli komukolwiek należy się dusza Sebastiana, to właśnie Stanowi! –— podniósł się nagle czyjś głos, a siedzący naprzeciwko Tory mężczyzna ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami poruszył się niespokojnie. Alice ledwo widziała jego plecy. Po tym jednak, jak pierwsza osoba wytypowała Stana, głosy zaczęły się dzielić pomiędzy obydwu mężczyzn. Przeplatanka trwała dobre pięć minut, ale bez trudu dało się zauważyć, że Tora miał nad Stanem olbrzymią przewagę.
–— Wybraliście mnie! –— podjął lider natychmiast po zakończeniu głosowania. –— Dlaczego? Czemu myślicie, że Sebastian prędzej oddałby swą duszę mi, aniżeli Stanowi? –— Nie odpowiedziano mu. Tora nie przemawiał w złości. Widać było jednak, że nie zgadzał się ze stronniczym werdyktem. –— Stan, wstań –— poprosił mężczyznę, który natychmiast wykonał polecenie.
     Wtedy dopiero różowowłosa, która podskakiwała, by wznieść swój wzrok ponad głowy kucharzy, mogła się choć trochę lepiej przyjrzeć człowiekowi imieniem Stan. Członek Wyższej Izby miał na pewno ponad 180 centymetrów wzrostu, a jego szerokie barki wskazywały na silne umięśnienie. To jednak nieco zamaskowywała czarna, skórzana kurtka ze srebrnymi naramiennikami i nałokietnikami. Stan nosił obszarpane, powycierane jeansy i grube, stare buciory, których zapewne nie zamienił na inne od dobrych dziesięciu lat. Dłonie skrywał w czarnych rękawicach bez palców, a na czubku głowy widniał czerwony, krótki irokez, wystylizowany na kształt języków ognia. Włosy po obu stronach "muru" zostały wygolone praktycznie do nagiej skóry. Alice nie widziała twarzy mężczyzny, ale w jego ruchach dostrzegła zaskoczenie.
–— Oni przekazali tę duszę mi... dlatego ja przekazuję ją tobie. Byłeś najlepszym przyjacielem Sebastiana. Nikt nie znał go lepiej, niż ty, a on nikomu nie ufał bardziej, niż tobie. Dlatego właśnie chcę, żebyś stał się z nim jednym ciałem i jedną duszą –— oświadczył głośno Tora, wkładając pudełeczko w dłonie Stana, nim ten zdążył zaoponować. –— Zgadzacie się ze mną?! –— zapytał lider wszystkich zebranych, a wrzawa, jaką otrzymał w zamian była jednoznaczną odpowiedzią. Nikt w Dworzyszczu nie kwestionował decyzji Tory. Tego właśnie nie potrafiła pojąć Alice, która szybko wycofała się z sali, gdy zrozumiała, że zamieszanie zaczęło się kończyć. W końcu wyszła z pokoju tylko po to, odnieść zastawę do kuchni.
     –— Tora, ty... jesteś pewien? Wybrali cię. A poza tym przyda ci się więcej siły. Dla kogoś w twoim stanie taka dusza jest, jak odrodzenie się na nowo... –— powiedział do lidera mężczyzna z czerwonym irokezem, gdy nie słyszał ich nikt poza członkami Wyższej Izby.
–— Nie słyszysz? Zgadzają się –— odparł mu beztrosko srebrnowłosy, uśmiechając się ciepło, choć za tą kurtyną kryły się też ból i żałoba. –— Ja czuję się dobrze, a Sebastian może spoczywać w pokoju, zostając przyjęty przez przyjaciela. O nic się nie martw, Stan –— to rzekłszy, położył mężczyźnie rękę na ramieniu, poklepując go po srebrnej blasze naramiennika.
–— Ja... dziękuję. To dla mnie wiele znaczy, Tora. I jestem pewien, że dla niego znaczyłoby to równie wiele. –— Lider odpowiedział na te słowa jeszcze jednym, przelotnym uśmiechem, po którym bezzwłocznie zniknął wszystkim z oczu. Nieliczni tylko wiedzieli, o co mu chodziło i co planował zrobić. Ci zaś siedzieli cicho, czekając na "to".
     –— I co? Podoba ci się zewnętrzny świat? –— zapytała z rozbawieniem Cass, opierająca się o ścianę niedaleko wyjścia z sali. Alice wcale nie chciała na nią wpaść, toteż w zaskoczeniu zaczerwieniła się, obrazując w ten sposób swą urażoną dziewczęcą dumę.
–— Nie! Nie chciałam po prostu, by mój pokój zaśmierdł. I właśnie do niego wracam, więc daruj sobie sarkazm... –— poszła w zaparte różowowłosa, czym wywołała chichot starszej od niej kobiety. Nieudana próba odzyskania twarzy zakończyła się tylko jeszcze większym zawstydzeniem i jeszcze większą irytacją.
–— Jak sobie chcesz, młoda. Możesz wracać do pieczary... jeśli naprawdę nie chcesz mnie o nic zapytać –— stwierdziła tajemniczo i niejednoznacznie Cass. Tym razem jednak ciekawość Alice wzięła górę nad jej poczuciem godności i dumy. Musiała zadać to pytanie.
–— Dokąd poszedł? I czemu w ogóle tak nagle zniknął po całej tej pompatycznej przemowie? Nie mów, że poszedł napisać sobie kolejną... –— Próbowała nie dać po sobie poznać zaciekawienia, maskując je lekceważącą postawą, ale już po samym spojrzeniu w ciemne oczy Cass domyśliła się, że jej plan spalił na panewce.
–— Jeśli chcesz wiedzieć, możesz poczekać na korytarzu i nasłuchiwać –— odpowiedziała jej na to kobieta. –— Możesz też jednak wykorzystać szansę i osobiście pójść sprawdzić. Tora jest piętro wyżej. On sam i nikt więcej. Jeśli przekonałam cię do wyjścia z pokoju, to może spróbowałabyś też się z nim dogadać, co? W tej chwili naprawdę by mu to pomogło, młoda... –— Spojrzała na dziewczynę smutnym wzrokiem, w żaden sposób nie zdradzając powodu tegoż smutku.
–— Zastanowię się –— mruknęła pod nosem Alice, gdy ją mijała. Nie wzięła jednak pod uwagę, że korytarzem, którym poszła dało się dotrzeć do klatki schodowej... ale nie do jej pokoju. Nie widziała jednak cienia uśmiechu, z którym odprowadziła ją wzrokiem Cass.

***

     Różowowłosa dreptała po cichu po ostatnich stopniach prowadzących na wyższe piętro schodów, wciąż przekonana, że udało jej się swą obojętnością oszukać Cass. Że kobiecie wydaje się, iż poszła prosto do swojego pokoju. Ta myśl dała nawet Alice niemałą satysfakcję, która starczyła jej na całe kilkanaście sekund. Potem bowiem uświadomiła sobie, że nie miała bladego pojęcia, co znajdowało się na tym piętrze budynku. I że Tora znajdował się GDZIEŚ tam, lecz nie miała bladego pojęcia, gdzie konkretnie. I że zrobiła dokładnie to, czego obiecała sobie nie robić. Wszystko to skumulowała w jednym tylko ciężkim, bezsilnym westchnięciu.
–— Kogo ja chcę oszukać? To niemożliwe, by żyć tu przez tygodnie albo nawet miesiące i w ogóle nie zadawać się z członkami Loży. Nie umiem tak. Wystarczająco dużo czasu przeleżałam w samotności. Teraz już nie potrafię. Przecież... Cass wcale nie jest taka zła –— tłumaczyła sobie w duchu, krocząc na oślep korytarzem. –— Zresztą czy dogadanie się z nimi naprawdę byłoby tak głupie? Przecież i tak wkrótce tu po mnie przyjdą, prawda? Nie zaszkodzi mi żyć przez jakiś czas w zgodzie ze wszystkimi. Poza tym... atmosfera na sali była... całkiem przyjemna. Taka... ciepła. –— Z każdą chwilą coraz bardziej zastanawiała się nad swoją izolacją i swoim uporem, błądząc bez ładu i składu po korytarzach i pokojach.
     Dopiero po kilku minutach uratowano ją od całkowitego zagubienia się. Wtedy bowiem do jej uszu zaczęły dobiegać dźwięki... melodii. Dźwięki, które wydobywały się z jednego wspólnego punktu i spływały kaskadą na niższe piętra, odbijając się w całym budynku. Ktoś grał. Ktoś grał na pianinie.
–— "Możesz poczekać na korytarzu i nasłuchiwać" –— przypomniała sobie różowowłosa i natychmiast popędziła w kierunku, z którego dochodziła do niej muzyka. Pobiegła wzdłuż okien, skręciła w prawo, potem w lewo, aż w końcu dotarła do pokoju umiejscowionego na samym środku piętra. Ciężkie, dębowe drzwi przyciągnęła do siebie tak cicho i ostrożnie, jak tylko potrafiła... po czym weszła do środka.
     Siedział w centrum pokoju na ławeczce ustawionej przed samym czarnym, jak noc instrumentem, wykonanym zapewne z heracleum. Siedział i grał melodię pełną życia, choć smutną i zupełnie dziewczynie nieznaną... oraz niezaprzeczalnie piękną. Jego palce obijały się o klawisze ze stanowczą, czystą gracją, podczas gdy wzrok nawet nie śledził ich ruchów. Tora nie musiał patrzeć na pianino, by wiedzieć, jak zagrać. W chwili, gdy Alice weszła do pokoju, spojrzeli sobie prosto w oczy, czego różowowłosa wcale nie planowała. Mimo to jednak przez ten ułamek sekundy zobaczyła smutek i żal, którymi emanował młody mężczyzna, a które tak usilnie starał się zamaskować na uczcie. Natychmiast zrozumiała, dlaczego tak nagle zniknął, a jakaś jej cząstka pojęła nawet, czego dokładnie była świadkiem.
     Nie przerwał gry, gdy ją zobaczył. Zupełnie tak, jakby spodziewał się jej wizyty. Ona jednak wcale nie spodziewała się, że zupełnie znienacka do jej serca wkradnie się... żal. Kiedy bowiem zobaczyła to, co gnieździło się w głębokich, morskich oczach lidera, zaczęła mu współczuć bardziej, niż komukolwiek wcześniej - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie znała powodu jego smutku ani sposobów na uśmierzenie bólu. Mimowolnie poruszyła jednak ustami, ledwo słyszalnie pytając grającego, czy może z nim zostać. Tora bez słowa wskazał głową na ławeczkę, na której sam siedział, pozwalając Alice zająć miejsce obok niego.
     Wysłuchała całego koncertu. Od czasu do czasu przymykała oczy, wczuwając się w nieznaną jej melodię. Tora grał tak czysto i bezbłędnie, że złapała się nawet na myśli, że mogłaby słuchać jego gry już do końca świata. Zastanawiała się też, czy inni mieszkańcy Dworzyszcza zareagowali na muzykę tak samo, jak ona i czy również są świadkami tego teatru emocji. Tego pięknego i smutnego katharsis...
–— Pięknie grasz. Naprawdę cudo... –— odezwała się dziewczyna, gdy wybrzmiała ostatnia nuta, ale zamilkła w połowie słowa, zauważywszy opadającą na dłoń mężczyzny łzę. Kropla spłynęła po jego skórze, docierając na biało-czarne klawisze. Tora płakał. Tora naprawdę płakał. Lider Loży Kłamców, która porwała ją i ubezwłasnowolniła siedział obok niej i ronił łzy. Zamiast jednak się temu dziwić... Alice zaczęła mu współczuć jeszcze bardziej.
–— Nie. Ja nie gram pięknie. Żałuj, że nie słyszałaś Sebastiana. On był prawdziwym mistrzem. Arcymistrzem. On nauczył mnie grać... choć daleko mi do niego –— odpowiedział jej srebrnowłosy, wpatrując się w ścianę.
–— Ja... Przykro mi, że zginął. Musiał być wspaniałym człowiekiem, skoro po nim płaczesz –— starała się go pocieszyć. Wbrew swej woli i wszelkim swym planom.
–— Na to ci nie odpowiem. Tysiące ludzi nazwą go zbrodniarzem, czy po prostu złym człowiekiem. Dla nas jednak był bratem. Nikt nigdy nie znał go z tej strony, z jakiej my go znaliśmy. W Miracle City nazwą go terrorystą... ale oni go nie poznali. I teraz już nigdy go nie poznają. Nie musiał być wspaniałym człowiekiem. Był członkiem mojej rodziny. To normalne, jeśli płaczesz po śmierci członka rodziny. To ludzkie... –— Dziewczyna zadrżała. W Torze niezaprzeczalnie było coś niezwykłego - jakaś iskra, która przyciągała do niego ludzi. Coś takiego na pewno istniało... bo Alice właśnie to poczuła.
–— Jak... nazywała się ta melodia? –— zapytała, by nie zapanowała między nimi cisza.
–— Hyori Ittai. Moja ulubiona... ale pewnie dlatego, że nie znam zbyt wielu innych... a ta przynajmniej jest japońska –— odpowiedział jej mężczyzna... i uśmiechnął się do niej. Ciepło, choć przez łzy. Przez chwilę dziewczyna miała wrażenie, że dzięki niej właśnie poczuł ulgę, ale szybko pozbyła się tej myśli. Innej myśli nie umiała się pozbyć.
–— Pięknie się uśmiechasz. Jak człowiek... jak jakakolwiek istota może się tak pięknie uśmiechać? –— Nie wiedziała.

Koniec Rozdziału 196
Następnym razem: Kokoro