ROZDZIAŁ 196
Betty dostrzegła swojego pana jako pierwsza i z miejsca wystrzeliła w jego stronę z siedzącą na jej grzbiecie Lilith. Daleko lecieć nie musiała, więc momentalnie osadziła łeb tuż obok kroczącego w ich stronę mężczyzny. Całe jego ubranie było w strzępach, przyklejone zasychającą krwią do ciała. Choć rany Carvera goiły się w zastraszającym tempie, jego szyja nadal wyglądała paskudnie, pozbawiona skóry i części mięsa. Posępny wyraz twarzy Generała wcale nie sprawiał, że prezentował się on lepiej.
–— Wszystko w porządku? –— zapytała niepewnie okularnica, oceniając wzrokiem obrażenia, jakich musiał doznać jej przełożony. Bruce w pierwszej chwili nic nie powiedział. Wskoczył tylko na głowę wielkiego węża, po czym stuknął go pięścią w łuski, nakazując mu tym powrót do miasta. Gadzina raptownie poderwała się do góry, by zaraz ostro zakręcić w kierunku Miracle City.
–— Załatwione –— odrzekł wreszcie Wilkołak, kiedy zaczęli ze świstem przecinać powietrze.
–— To znaczy? Co się właściwie stało? –— drążyła temat kobieta, świadoma tego, że jeszcze niedawno Carver podjął się wytresowania istoty, której miał się pozbyć.
–— Nic. Po prostu coś zabiłem... –— odpowiedział zdawkowo Bruce, zaczynając już powoli działać swojej podwładnej na nerwy. Okularnica była jednak zbyt dumna, by okazać mu swą złość. Wiedziała też, że w jego przypadku do niczego to nie prowadziło.
–— A czym w takim razie było to coś? –— Generał niespodziewanie zaśmiał się pod nosem, jakby rozmawiał z małym dzieckiem.
–— Przeszłość. Zabiłem przeszłość...
***
Bezczynność by ją zabiła. Była bezczynna przez niezmierzoną ilość czasu - bezczynna i nieświadoma. Teraz jednak nie potrafiła znieść nicnierobienia i z trudem znosiła miejsce, w którym przyszło jej mieszkać. W ogóle nie wychodziła z pokoju, jako że mogła dostawać się do łazienki bezpośrednio z niego. Nie wiedziała o tajemniczym "dworzyszczu" absolutnie nic - począwszy od jego rozmiaru, a na położeniu skończywszy. Znała tylko jeden widok, który majaczył jej za oknem. Był to widok pasma górskiego - daleko, na linii horyzontu. Był to zarazem najpiękniejszy widok, jaki podziwiała w życiu... lub po prostu najpiękniejszy, o jakim pamiętała. Nawet jednak to piękno w końcu jej zbrzydło, gdy pogrążona w samotności, a także - co gorsza - w bezczynności wtapiała w niego wzrok, jakby miała nadzieję odcisnąć w szczytach swoją osobę. Brak ludzkiego głosu źle na nią działał, toteż czasami szeptała sama do siebie, gdy miała pewność, że na korytarzu nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć. W końcu oczywiście uznała to za dziwne... więc wpadła na jeszcze durniejszy z perspektywy czasu pomysł. Nadała imiona trzem szczytom, odznaczającym się bezpośrednio naprzeciwko jej okna i tłumaczyła sobie, że rozmawia z nimi, a nie z samą sobą. Przy tym wytrzymała jeszcze krócej - niespełna pół dnia. Uznała to po prostu za coś wyjątkowo chorego i odmóżdżającego. Zaczęła się więc pilnować, by nie wprowadzać w życie podobnych pomysłów. Z nikim, kto ją odwiedzał nie chciała rozmawiać i nie rozmawiała - przynajmniej na początku swojego pobytu w Miejscu.
Pierwszą noc przepłakała, wciąż będąc w szoku i nie potrafiąc odnaleźć się w sytuacji. Szloch i łzy sprawiły wtedy, że nad ranem zasnęła z wycieńczenia. Tam też ostatni raz widziała Kurokawę - w śnie, tak samo, jak wiele razy wcześniej, gdy była zamknięta w królewskim grobowcu. "Rozmowa" z chłopakiem wyglądała jednak inaczej, niż zawsze. Słowa Alice z nieznanego powodu nie docierały wtedy do Naito, choć ona słyszała go wyraźnie. Słyszała każde słowo obietnicy, którą złożył i natychmiast uznała ją za gwarant wydostania się z tajemniczego więzienia. Nikomu innemu nie ufała w końcu tak bezgranicznie, jak jemu, choć wielokrotnie pytała samą siebie, czemu właściwie tak było. Nigdy sobie nie odpowiedziała.
Potem było już lepiej. "Muszę być silna" - powtarzała sobie. Była... na swój sposób. Wyrażała swą siłę poprzez bunt oraz izolację. Poprzez myślenie o wszystkim, tylko nie o sytuacji, w jakiej się znalazła. Okazało się to niemożliwe... i stąd właśnie wzięły się "żywe góry" oraz monologi. Różowowłosa uparcie tkwiła w swoim pokoju, od czasu do czasu chodząc po nim w kółko, gdy ścierpnięte nogi zaczynały wołać o pomoc. Z niemalże prywatnej łazienki również planowała zrezygnować, lecz pękła szybko. Tego bowiem zrobić nie potrafiła. Potrafiła jednak bez pokazywania się mieszkańcom "dworzyszcza" wyrobić sobie opinię dziwaczki. Tak jej powiedział ten człowiek. Ten o srebrnych włosach. I ona to potwierdziła. Ona.
–— Och, naprawdę mnie posłuchałaś, młoda! Który dzisiaj mamy? Muszę to sobie zaznaczyć –— zapytała właśnie Ona, znów bez ostrzeżenia wtargnąwszy do jej pokoju. Nigdy nie pukała. Alice zdążyła się już do tego przyzwyczaić i tym razem nawet nie drgnęła. Różowowłosa siedziała z podkulonymi nogami na swoim łóżku, oparta plecami o stos poduszek i walczyła z kolejnymi stronicami jednej z książek, które zastała na biurku.
–— Co to jest? Nic z tego nie rozumiem –— pożaliła się z beznadziejnym tonem głosu młodsza z dziewczyn, podnosząc głowę znad książki. Głowa zresztą już zdążyła ją rozboleć. –— Czytam tę samą stronę piąty raz i to dalej brzmi głupio i bezsensownie... –— Zawiodła się. Zastanawiała się, czy przypadkiem celowo nie podrzucono jej tak "głupich" książek, by bezczynnością wywabić ją z pokoju, który zasiedlała.
–— To? Książka –— odparła bez namysłu starsza z dziewczyn, uśmiechając się pod nosem. Różowowłosej to nie rozbawiło. –— "Katarakta", prawda? Oho, miałam rację! –— Wołali na nią Cass, zaglądała do Alice codziennie i była naprawdę miła... lub taką udawała. Fakt faktem, to do niej jako pierwszej zaczęła się odzywać "uwięziona", co już było niemałym wyczynem. Początki oczywiście nie należały do łatwych, bo nieufna Alice milczała, jak grób i ignorowała ją, gdy ta siadała obok niej na jej łóżku i zaczynała gadać. Cass potrafiła mówić dużo o niczym, nie będąc przy tym tak irytującą, jak mogłoby się zdawać. Choć więc różowowłosa robiła wszystko, co potrafiła, by zachować swój negatywny stosunek do młodej kobiety, w którymś momencie nie wytrzymała i odpowiedziała. Potem odpowiedziała jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu bariera pękła, minimalnie otwierając Alice na tę jedną jedyną członkinię Loży. "Cass jest wyjątkowa" - tłumaczyła sobie, by usprawiedliwić się przed samą sobą.
–— No przecież wiem, co to jest! Pytałam... –— przerwała nagle Alice, po czym odwróciła wzrok, czerwieniąc się na twarzy. Znowu dała się złapać w pułapkę kobiety, choć za każdym razem starała się pilnować. Ostatnio dziewczyna złapała się nawet na tym, że zaczęła myśleć o niej, jak o starszej siostrze - czasem złośliwej, lecz ostatecznie miłej.
–— Tutaj po prostu nic się nie trzyma kupy. Nic nie wiadomo o bohaterach, nie ma w zasadzie żadnej fabuły, a każdy wypowiada się, jakby chciał, a nie mógł. Nawet o autorze nic nie wiadomo... –— kontynuowała krytykę różowowłosa.
–— Wiadomo. Podpisał się jako... "Homo (non)Ultimus". Brak danych osobowych to jeszcze nie anonimowość –— poprawiła ją Cass. –— Tora bardzo lubił tę książkę. Pewnie dlatego ci ją zostawił. Przyznam jednak, że to niełatwa lektura... –— Uniosła brwi, gdy Alice raptownie odrzuciła książkę na brzeg łóżka, jak zdenerwowane dziecko.
–— No i wszystko jasne. Przyznałabyś mi rację, gdyby to nie było od niego. Wszyscy mu nadskakujecie, jakby był nie wiadomo kim –— zdenerwowała się młodsza z dziewczyn. Spodziewała się, że może tym razem starszej puszczą nerwy... ale nic podobnego się nie stało. Nie mogła zbyt wiele powiedzieć o Cass, ale z pewnością mogła ją określić jako opanowaną.
–— Nie nadskakujemy mu, młoda. To on przyciąga do siebie ludzi, wiesz? –— powiedziała do Alice, siadając obok niej na łóżku. Nie otrzymała żadnej odpowiedzi, więc postanowiła zmienić temat. –— Tym razem obeszło się bez strajku głodowego? –— Wskazała ręką na pusty już talerz ze złożonymi na nim sztućcami. –— Ostatnio boczyłaś się kilka dni, zanim zjadłaś. Bałam się, że teraz będzie podobnie –— podjęła znowu, jako że różowowłosa milczała.
–— Wcale się nie bałaś. Nie udawaj, że cię obchodzę. Przecież jestem tu tylko dlatego, że ten twój Tora zabrał mnie z mojego domu! –— ofuknęła ją niespodziewanie Alice, zaciskając pięści. Jej zielone oczy promieniowały gniewem, ale nie lśniły w nich łzy. Przecież dziewczyna musiała być silna.
–— Obchodzisz, naprawdę! –— zareagowała od razu Cass. Chciała objąć "młodą" ramieniem, ale tamta odsunęła się tylko od niej, jakby miano ją poparzyć. –— Posłuchaj... źle oceniasz Torę. On naprawdę się stara, żebyś choć trochę mu zaufała. Żeby żyło ci się tutaj choć trochę lepiej. Przecież przychodzi do ciebie dzień w dzień. Tak samo, jak ja –— przypomniała jej.
–— PORWAŁ mnie! Tylko dlatego, że akurat JA nie potrafię użyć mocy duchowej, żeby się obronić. Jak mam mu niby ufać, skoro przetrzymujecie mnie tu wbrew mojej woli? I nawet nie wiem, o co chodzi! Nikt nic mi nie chce powiedzieć! Nawet ty! Myślałam... myślałam, że jesteś inna! Choć trochę inna! –— nakrzyczała na kobietę różowowłosa, z rozmachem rzucając poduszką w jej głowę. W reakcji na to Cass tylko podniosła ją z podłogi i położyła z powrotem na łóżku.
–— Nie mogę ci powiedzieć, młoda. Na pewno nie ja i na pewno jeszcze nie teraz. Nie znaczy to jednak, że jesteś mi obojętna. Mi albo Torze. Możesz tego nie wiedzieć, ale jest tu nas naprawdę wielu, a on spaja nas wszystkich ze sobą. Ufamy mu. Kilkaset osób ufa bezgranicznie jednej osobie. Czy to nie jest wystarczający powód, żeby dać mu szansę? –— Pierwszy raz tak otwarcie próbowała przekonać Alice do lidera Loży, ale "młodej" nie podobało się nastawienie kobiety. Uczucie zlekceważenia poznała po raz pierwszy właśnie w Miejscu, ale już zdążyła je znienawidzić. Dlatego właśnie niepokój i niepewność ustępowały coraz bardziej temperamentnemu charakterowi różowowłosej.
–— Czyli TY mu ufasz, tak? –— zapytała nagle Alice, na co zaskoczona Cass kiwnęła głową. –— W takim razie chyba za słabo się stara, skoro przekonał do siebie was wszystkich, a ze mną mu jakoś nie wychodzi... –— Podejrzliwości i nieufności również nauczyła się od tych ludzi, z których znała tak naprawdę tylko dwie osoby.
–— Posłuchaj, młoda... –— Cass przygryzła dolną wargę. Zawsze kiedy próbowała ubrać swoje myśli w słowa robiła coś takiego. Był to jej swoisty tik nerwowy. –— Tora ma ważny powód, by... starać się mniej, niż starałby się normalnie. To nie takie proste, jak myślisz. –— Ciemnymi oczami obserwowała zmiany w mimice różowowłosej, by zawczasu dowiedzieć się, czy jej słowa trafiły do dziewczyny.
–— W takim razie powiedz mi, jaki to powód! –— jeszcze raz zdenerwowała się Alice. Cass jednak tylko spuściła wzrok i było już jasne, co usłyszy młodsza z niewiast.
–— Nie mogę, młoda. Naprawdę nie mogę. Jeśli chcesz się dowiedzieć... musiałabyś się spytać Tory –— powiedziała niechętnie starsza. W tym momencie Alice zacisnęła pięści ze złości i bezsilności, które w równej mierze poczuła. Cass zrozumiała też, że tego dnia nie porozmawia już z dziewczyną, więc podniosła się i ruszyła w stronę drzwi.
–— Nie zabierzesz? –— zatrzymał ją głos Alice, wskazującą na brudne naczynia i sztućce po posiłku.
–— Sama odnieś. Kiedyś będziesz musiała stąd wyjść. Głodzenie się i izolowanie nie ma sensu, prawda? Mogłabyś poznać osobiście ludzi, o których ci opowiadałam... –— stwierdziła i wyszła, nie czekając nawet na jakąkolwiek odpowiedź. Różowowłosa na całe gardło wykrzyczała się w poduszkę, kiedy kroki Cass ucichły. W niektóre dni wyjątkowo źle znosiła to, co nazywała więzieniem, ale duma i postanowienie zabraniały jej wyciągać ręki do ludzi, którzy ją uwięzili.
–— Nie wytrzymam tu! Nie wytrzymam. Mam tylko jedne ubrania, tylko parę bezsensownych książek, tylko te durne góry za oknem, tylko Cass i Torę do rozmowy... –— Odkąd spotkała we śnie Kurokawę, nigdy już potem go nie widziała ani nie słyszała. Kiedyś, kiedy spoczywała w grobowcu, nawiązanie połączenia z nim nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Teraz jednak coś się zmieniło. Coś, czego dziewczyna nie rozumiała...
Pierwszą noc przepłakała, wciąż będąc w szoku i nie potrafiąc odnaleźć się w sytuacji. Szloch i łzy sprawiły wtedy, że nad ranem zasnęła z wycieńczenia. Tam też ostatni raz widziała Kurokawę - w śnie, tak samo, jak wiele razy wcześniej, gdy była zamknięta w królewskim grobowcu. "Rozmowa" z chłopakiem wyglądała jednak inaczej, niż zawsze. Słowa Alice z nieznanego powodu nie docierały wtedy do Naito, choć ona słyszała go wyraźnie. Słyszała każde słowo obietnicy, którą złożył i natychmiast uznała ją za gwarant wydostania się z tajemniczego więzienia. Nikomu innemu nie ufała w końcu tak bezgranicznie, jak jemu, choć wielokrotnie pytała samą siebie, czemu właściwie tak było. Nigdy sobie nie odpowiedziała.
Potem było już lepiej. "Muszę być silna" - powtarzała sobie. Była... na swój sposób. Wyrażała swą siłę poprzez bunt oraz izolację. Poprzez myślenie o wszystkim, tylko nie o sytuacji, w jakiej się znalazła. Okazało się to niemożliwe... i stąd właśnie wzięły się "żywe góry" oraz monologi. Różowowłosa uparcie tkwiła w swoim pokoju, od czasu do czasu chodząc po nim w kółko, gdy ścierpnięte nogi zaczynały wołać o pomoc. Z niemalże prywatnej łazienki również planowała zrezygnować, lecz pękła szybko. Tego bowiem zrobić nie potrafiła. Potrafiła jednak bez pokazywania się mieszkańcom "dworzyszcza" wyrobić sobie opinię dziwaczki. Tak jej powiedział ten człowiek. Ten o srebrnych włosach. I ona to potwierdziła. Ona.
–— Och, naprawdę mnie posłuchałaś, młoda! Który dzisiaj mamy? Muszę to sobie zaznaczyć –— zapytała właśnie Ona, znów bez ostrzeżenia wtargnąwszy do jej pokoju. Nigdy nie pukała. Alice zdążyła się już do tego przyzwyczaić i tym razem nawet nie drgnęła. Różowowłosa siedziała z podkulonymi nogami na swoim łóżku, oparta plecami o stos poduszek i walczyła z kolejnymi stronicami jednej z książek, które zastała na biurku.
–— Co to jest? Nic z tego nie rozumiem –— pożaliła się z beznadziejnym tonem głosu młodsza z dziewczyn, podnosząc głowę znad książki. Głowa zresztą już zdążyła ją rozboleć. –— Czytam tę samą stronę piąty raz i to dalej brzmi głupio i bezsensownie... –— Zawiodła się. Zastanawiała się, czy przypadkiem celowo nie podrzucono jej tak "głupich" książek, by bezczynnością wywabić ją z pokoju, który zasiedlała.
–— To? Książka –— odparła bez namysłu starsza z dziewczyn, uśmiechając się pod nosem. Różowowłosej to nie rozbawiło. –— "Katarakta", prawda? Oho, miałam rację! –— Wołali na nią Cass, zaglądała do Alice codziennie i była naprawdę miła... lub taką udawała. Fakt faktem, to do niej jako pierwszej zaczęła się odzywać "uwięziona", co już było niemałym wyczynem. Początki oczywiście nie należały do łatwych, bo nieufna Alice milczała, jak grób i ignorowała ją, gdy ta siadała obok niej na jej łóżku i zaczynała gadać. Cass potrafiła mówić dużo o niczym, nie będąc przy tym tak irytującą, jak mogłoby się zdawać. Choć więc różowowłosa robiła wszystko, co potrafiła, by zachować swój negatywny stosunek do młodej kobiety, w którymś momencie nie wytrzymała i odpowiedziała. Potem odpowiedziała jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu bariera pękła, minimalnie otwierając Alice na tę jedną jedyną członkinię Loży. "Cass jest wyjątkowa" - tłumaczyła sobie, by usprawiedliwić się przed samą sobą.
–— No przecież wiem, co to jest! Pytałam... –— przerwała nagle Alice, po czym odwróciła wzrok, czerwieniąc się na twarzy. Znowu dała się złapać w pułapkę kobiety, choć za każdym razem starała się pilnować. Ostatnio dziewczyna złapała się nawet na tym, że zaczęła myśleć o niej, jak o starszej siostrze - czasem złośliwej, lecz ostatecznie miłej.
–— Tutaj po prostu nic się nie trzyma kupy. Nic nie wiadomo o bohaterach, nie ma w zasadzie żadnej fabuły, a każdy wypowiada się, jakby chciał, a nie mógł. Nawet o autorze nic nie wiadomo... –— kontynuowała krytykę różowowłosa.
–— Wiadomo. Podpisał się jako... "Homo (non)Ultimus". Brak danych osobowych to jeszcze nie anonimowość –— poprawiła ją Cass. –— Tora bardzo lubił tę książkę. Pewnie dlatego ci ją zostawił. Przyznam jednak, że to niełatwa lektura... –— Uniosła brwi, gdy Alice raptownie odrzuciła książkę na brzeg łóżka, jak zdenerwowane dziecko.
–— No i wszystko jasne. Przyznałabyś mi rację, gdyby to nie było od niego. Wszyscy mu nadskakujecie, jakby był nie wiadomo kim –— zdenerwowała się młodsza z dziewczyn. Spodziewała się, że może tym razem starszej puszczą nerwy... ale nic podobnego się nie stało. Nie mogła zbyt wiele powiedzieć o Cass, ale z pewnością mogła ją określić jako opanowaną.
–— Nie nadskakujemy mu, młoda. To on przyciąga do siebie ludzi, wiesz? –— powiedziała do Alice, siadając obok niej na łóżku. Nie otrzymała żadnej odpowiedzi, więc postanowiła zmienić temat. –— Tym razem obeszło się bez strajku głodowego? –— Wskazała ręką na pusty już talerz ze złożonymi na nim sztućcami. –— Ostatnio boczyłaś się kilka dni, zanim zjadłaś. Bałam się, że teraz będzie podobnie –— podjęła znowu, jako że różowowłosa milczała.
–— Wcale się nie bałaś. Nie udawaj, że cię obchodzę. Przecież jestem tu tylko dlatego, że ten twój Tora zabrał mnie z mojego domu! –— ofuknęła ją niespodziewanie Alice, zaciskając pięści. Jej zielone oczy promieniowały gniewem, ale nie lśniły w nich łzy. Przecież dziewczyna musiała być silna.
–— Obchodzisz, naprawdę! –— zareagowała od razu Cass. Chciała objąć "młodą" ramieniem, ale tamta odsunęła się tylko od niej, jakby miano ją poparzyć. –— Posłuchaj... źle oceniasz Torę. On naprawdę się stara, żebyś choć trochę mu zaufała. Żeby żyło ci się tutaj choć trochę lepiej. Przecież przychodzi do ciebie dzień w dzień. Tak samo, jak ja –— przypomniała jej.
–— PORWAŁ mnie! Tylko dlatego, że akurat JA nie potrafię użyć mocy duchowej, żeby się obronić. Jak mam mu niby ufać, skoro przetrzymujecie mnie tu wbrew mojej woli? I nawet nie wiem, o co chodzi! Nikt nic mi nie chce powiedzieć! Nawet ty! Myślałam... myślałam, że jesteś inna! Choć trochę inna! –— nakrzyczała na kobietę różowowłosa, z rozmachem rzucając poduszką w jej głowę. W reakcji na to Cass tylko podniosła ją z podłogi i położyła z powrotem na łóżku.
–— Nie mogę ci powiedzieć, młoda. Na pewno nie ja i na pewno jeszcze nie teraz. Nie znaczy to jednak, że jesteś mi obojętna. Mi albo Torze. Możesz tego nie wiedzieć, ale jest tu nas naprawdę wielu, a on spaja nas wszystkich ze sobą. Ufamy mu. Kilkaset osób ufa bezgranicznie jednej osobie. Czy to nie jest wystarczający powód, żeby dać mu szansę? –— Pierwszy raz tak otwarcie próbowała przekonać Alice do lidera Loży, ale "młodej" nie podobało się nastawienie kobiety. Uczucie zlekceważenia poznała po raz pierwszy właśnie w Miejscu, ale już zdążyła je znienawidzić. Dlatego właśnie niepokój i niepewność ustępowały coraz bardziej temperamentnemu charakterowi różowowłosej.
–— Czyli TY mu ufasz, tak? –— zapytała nagle Alice, na co zaskoczona Cass kiwnęła głową. –— W takim razie chyba za słabo się stara, skoro przekonał do siebie was wszystkich, a ze mną mu jakoś nie wychodzi... –— Podejrzliwości i nieufności również nauczyła się od tych ludzi, z których znała tak naprawdę tylko dwie osoby.
–— Posłuchaj, młoda... –— Cass przygryzła dolną wargę. Zawsze kiedy próbowała ubrać swoje myśli w słowa robiła coś takiego. Był to jej swoisty tik nerwowy. –— Tora ma ważny powód, by... starać się mniej, niż starałby się normalnie. To nie takie proste, jak myślisz. –— Ciemnymi oczami obserwowała zmiany w mimice różowowłosej, by zawczasu dowiedzieć się, czy jej słowa trafiły do dziewczyny.
–— W takim razie powiedz mi, jaki to powód! –— jeszcze raz zdenerwowała się Alice. Cass jednak tylko spuściła wzrok i było już jasne, co usłyszy młodsza z niewiast.
–— Nie mogę, młoda. Naprawdę nie mogę. Jeśli chcesz się dowiedzieć... musiałabyś się spytać Tory –— powiedziała niechętnie starsza. W tym momencie Alice zacisnęła pięści ze złości i bezsilności, które w równej mierze poczuła. Cass zrozumiała też, że tego dnia nie porozmawia już z dziewczyną, więc podniosła się i ruszyła w stronę drzwi.
–— Nie zabierzesz? –— zatrzymał ją głos Alice, wskazującą na brudne naczynia i sztućce po posiłku.
–— Sama odnieś. Kiedyś będziesz musiała stąd wyjść. Głodzenie się i izolowanie nie ma sensu, prawda? Mogłabyś poznać osobiście ludzi, o których ci opowiadałam... –— stwierdziła i wyszła, nie czekając nawet na jakąkolwiek odpowiedź. Różowowłosa na całe gardło wykrzyczała się w poduszkę, kiedy kroki Cass ucichły. W niektóre dni wyjątkowo źle znosiła to, co nazywała więzieniem, ale duma i postanowienie zabraniały jej wyciągać ręki do ludzi, którzy ją uwięzili.
–— Nie wytrzymam tu! Nie wytrzymam. Mam tylko jedne ubrania, tylko parę bezsensownych książek, tylko te durne góry za oknem, tylko Cass i Torę do rozmowy... –— Odkąd spotkała we śnie Kurokawę, nigdy już potem go nie widziała ani nie słyszała. Kiedyś, kiedy spoczywała w grobowcu, nawiązanie połączenia z nim nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Teraz jednak coś się zmieniło. Coś, czego dziewczyna nie rozumiała...
***
Sala, która służyła Loży za jadalnię była monstrualna, by w razie czego móc pomieścić w sobie każdego jej członka. Liczono się oczywiście z tym, że w przyszłości mogła okazać się zbyt mała, ale mimo wszystko chciano wywołać w ten sposób wrażenie jedności pomiędzy członkami. Nikt nie zmuszał nikogo, by spożywał posiłki w towarzystwie innych, toteż niektórzy jedli w swoich kwaterach lub nawet na powietrzu. Od nieśmiałości, przez nieprzewidziane okoliczności aż po chorobę lub nieobecność w Dworzyszczu - powody były różne. Tego dnia jednak salę wypełniała olbrzymia wrzawa. Ośmioro dwuczęściowych drzwi prowadziło do pomieszczenia z różnych stron, ukazując nieprzebytą dal drewnianego parkietu i setki okrągłych stołów. Przy niektórych siedziało nawet po dziesięć osób, podczas gdy zdarzały się cztero- lub nawet dwuosobowe grupki. Każdego dnia funkcjonowała setka kucharzy, z których część zmieniała się co jakiś czas, przerzucając się na inne obowiązki. Ta setka właśnie rozkładała jedzenie na długich, podzielonych na kilka lewitujących półek blatach. Każdy mógł wziąć to, co chciał i ile chciał, choć oczywiście menu było zawsze w jakimś stopniu ograniczone.
W samym centrum sali stał najważniejszy ze stołów. Za nim bowiem siedzieli weterani Loży - najstarsi członkowie, którzy od samego początku pomagali liderowi tworzyć podwaliny ich niemałej społeczności. Oni właśnie wchodzili w skład nieoficjalnej Wyższej Izby, podczas gdy cała reszta jawiła się jako Niższa Izba. W rzeczywistości obie grupy jadały razem, funkcjonowały razem i żyły razem. Jedyna różnica leżała w doświadczeniu oraz sile. Choć bowiem każdy Madness był w stanie coś zdziałać, właśnie w Wyższej Izbie znajdowali się prawdziwi obrońcy Loży Kłamców. Przy centralnym stole zasiadał więc chociażby sam lider. Włosy w kolorze roztopionego złota opadały mu na kark i łopatki. Czarne, okrągłe kolczyki w różnych punktach uszu zdawały się połyskiwać w świetle, jakby wykonano je z heracleum. Tora miał na sobie szaro-niebieską, zapinaną na guziki koszulę z krótkimi rękawami, na której z kolei odznaczała się rozpięta, krótka kamizelka. Jasne, prawie białe spodnie sprawiały, że lider przyciągał wzrok. Wyglądał nowocześnie i promiennie... choć jego twarz zdawała się smutna. Robił dobrą minę do złej gdy, śmiejąc się razem z innymi i z grzecznością uśmiechając do zagadujących go ludzi, ale każdy widział, że nie był to ten sam Tora, którego widzieli dzień za dniem. Garstka członków Loży miała świadomość, dlaczego tak było i cóż takiego miało się wydarzyć.
W pewnym momencie na salę weszli również wszyscy kucharze, co rzadko się działo z uwagi na zapotrzebowanie na jedzenie. Właśnie ich wejście sprawiło, że niektórzy zamilkli lub spoważnieli. Cisza nastała jednak dopiero wtedy, kiedy na równe nogi podniósł się lider. Nie musiał o nią prosić i nie dostał jej ze strachu przed nim. Wszyscy przestali rozmawiać z czystego szacunku do młodego mężczyzny, przewodzącego przeszło tysiącowi Madnessów. Mieszkańcy Dworzyszcza czekali w napięciu na to, co powie im lider.
–— Cieszę się, że tylu was tu dzisiaj widzę, chociaż nie powiedziałem wam, co dokładnie się dzisiaj wydarzy. Niektórzy z was pewnie wiedzą, ale przepraszam tych, których trzymałem w niepewności. O pewnych rzeczach po prostu nie chce się mówić, dopóki ma się inne wyjście. Pewne tematy bolą, ale należy je poruszyć. Ja mam dla was właśnie taki temat... –— rozpoczął przykre wydarzenie Tora. Kiedy mówił, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Josephem, siedzącym z nim przy jednym stole. Aukcjoner zdążył wtenczas zdjąć swój cylinder i położyć go na stole, a także sięgnąć po małe, sześcienne pudełeczko z zawiasem po jednej stronie.
–— Jestem pewien, że każdy z was już o tym wie, ale... Sebastian nie żyje. Zginął podczas próby przejęcia Puszki Pandory z rąk króla Raela. Czas żałoby po nim musi jednak dobiec końca... i dlatego właśnie zgodnie z naszą tradycją wybierzemy osobę, która uczyni jego duszę częścią swojej własnej –— rzekł z powagą srebrnowłosy, całkiem omijając rolę, czy nawet częściową winę Fletchera w śmierci towarzysza. Były aukcjoner na dźwięk słów przywódcy otworzył pudełeczko, które wyciągnął chwilę wcześniej. W jego wnętrzu pulsowała światłem niewielka, jasna kuleczka, przypominająca trochę mały wabik duchowy.
–— Nie zapomnimy o Sebastianie! Był naszym bratem i przyjacielem! Na zawsze pozostanie z nami, choćby tylko w sercach. Choćby tylko w głowach i wspomnieniach! Przekujemy tę stratę w siłę, jak zawsze robiliśmy, gdy odchodzili nasi bliscy! Dzisiaj ktoś dozna zaszczytu pochłonięcia duszy Sebastiana. Ten ktoś weźmie na swoje barki ciężar jego marzeń, celów i dążeń. Tego kogoś jak zwykle wybierzecie wy! –— mówił Tora, płomiennie i z pasją, która nie pozwalała nikomu odwrócić od niego wzroku. W międzyczasie wplótł w swą mowę również delikatny ukłon, jaki posłał w stronę stojącej za linią kucharzy dziewczyny o różowych włosach.
–— Pytam w tej chwili każdego z was! Kto powinien stać się jednością z Sebastianem?! Jak sądzicie? –— mówiąc to, chwycił pudełeczko trzymane przez Josepha, unosząc je wysoko do góry, by jego światło stało się widoczne na całej sali. Na pierwsze głosy nie musiał długo czekać.
–— Tora! Tora! Tora powinien ją wziąć! –— wypowiadali się po kolei członkowie i członkinie Loży. Nikogo to nie dziwiło. Nader często zdarzało się, że zebrani wybierali na powiernika właśnie swojego lidera... który jednak często oddawał swój przywilej komuś innemu.
–— A co ze Stanem? Jeśli komukolwiek należy się dusza Sebastiana, to właśnie Stanowi! –— podniósł się nagle czyjś głos, a siedzący naprzeciwko Tory mężczyzna ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami poruszył się niespokojnie. Alice ledwo widziała jego plecy. Po tym jednak, jak pierwsza osoba wytypowała Stana, głosy zaczęły się dzielić pomiędzy obydwu mężczyzn. Przeplatanka trwała dobre pięć minut, ale bez trudu dało się zauważyć, że Tora miał nad Stanem olbrzymią przewagę.
–— Wybraliście mnie! –— podjął lider natychmiast po zakończeniu głosowania. –— Dlaczego? Czemu myślicie, że Sebastian prędzej oddałby swą duszę mi, aniżeli Stanowi? –— Nie odpowiedziano mu. Tora nie przemawiał w złości. Widać było jednak, że nie zgadzał się ze stronniczym werdyktem. –— Stan, wstań –— poprosił mężczyznę, który natychmiast wykonał polecenie.
Wtedy dopiero różowowłosa, która podskakiwała, by wznieść swój wzrok ponad głowy kucharzy, mogła się choć trochę lepiej przyjrzeć człowiekowi imieniem Stan. Członek Wyższej Izby miał na pewno ponad 180 centymetrów wzrostu, a jego szerokie barki wskazywały na silne umięśnienie. To jednak nieco zamaskowywała czarna, skórzana kurtka ze srebrnymi naramiennikami i nałokietnikami. Stan nosił obszarpane, powycierane jeansy i grube, stare buciory, których zapewne nie zamienił na inne od dobrych dziesięciu lat. Dłonie skrywał w czarnych rękawicach bez palców, a na czubku głowy widniał czerwony, krótki irokez, wystylizowany na kształt języków ognia. Włosy po obu stronach "muru" zostały wygolone praktycznie do nagiej skóry. Alice nie widziała twarzy mężczyzny, ale w jego ruchach dostrzegła zaskoczenie.
–— Oni przekazali tę duszę mi... dlatego ja przekazuję ją tobie. Byłeś najlepszym przyjacielem Sebastiana. Nikt nie znał go lepiej, niż ty, a on nikomu nie ufał bardziej, niż tobie. Dlatego właśnie chcę, żebyś stał się z nim jednym ciałem i jedną duszą –— oświadczył głośno Tora, wkładając pudełeczko w dłonie Stana, nim ten zdążył zaoponować. –— Zgadzacie się ze mną?! –— zapytał lider wszystkich zebranych, a wrzawa, jaką otrzymał w zamian była jednoznaczną odpowiedzią. Nikt w Dworzyszczu nie kwestionował decyzji Tory. Tego właśnie nie potrafiła pojąć Alice, która szybko wycofała się z sali, gdy zrozumiała, że zamieszanie zaczęło się kończyć. W końcu wyszła z pokoju tylko po to, odnieść zastawę do kuchni.
–— Tora, ty... jesteś pewien? Wybrali cię. A poza tym przyda ci się więcej siły. Dla kogoś w twoim stanie taka dusza jest, jak odrodzenie się na nowo... –— powiedział do lidera mężczyzna z czerwonym irokezem, gdy nie słyszał ich nikt poza członkami Wyższej Izby.
–— Nie słyszysz? Zgadzają się –— odparł mu beztrosko srebrnowłosy, uśmiechając się ciepło, choć za tą kurtyną kryły się też ból i żałoba. –— Ja czuję się dobrze, a Sebastian może spoczywać w pokoju, zostając przyjęty przez przyjaciela. O nic się nie martw, Stan –— to rzekłszy, położył mężczyźnie rękę na ramieniu, poklepując go po srebrnej blasze naramiennika.
–— Ja... dziękuję. To dla mnie wiele znaczy, Tora. I jestem pewien, że dla niego znaczyłoby to równie wiele. –— Lider odpowiedział na te słowa jeszcze jednym, przelotnym uśmiechem, po którym bezzwłocznie zniknął wszystkim z oczu. Nieliczni tylko wiedzieli, o co mu chodziło i co planował zrobić. Ci zaś siedzieli cicho, czekając na "to".
–— I co? Podoba ci się zewnętrzny świat? –— zapytała z rozbawieniem Cass, opierająca się o ścianę niedaleko wyjścia z sali. Alice wcale nie chciała na nią wpaść, toteż w zaskoczeniu zaczerwieniła się, obrazując w ten sposób swą urażoną dziewczęcą dumę.
–— Nie! Nie chciałam po prostu, by mój pokój zaśmierdł. I właśnie do niego wracam, więc daruj sobie sarkazm... –— poszła w zaparte różowowłosa, czym wywołała chichot starszej od niej kobiety. Nieudana próba odzyskania twarzy zakończyła się tylko jeszcze większym zawstydzeniem i jeszcze większą irytacją.
–— Jak sobie chcesz, młoda. Możesz wracać do pieczary... jeśli naprawdę nie chcesz mnie o nic zapytać –— stwierdziła tajemniczo i niejednoznacznie Cass. Tym razem jednak ciekawość Alice wzięła górę nad jej poczuciem godności i dumy. Musiała zadać to pytanie.
–— Dokąd poszedł? I czemu w ogóle tak nagle zniknął po całej tej pompatycznej przemowie? Nie mów, że poszedł napisać sobie kolejną... –— Próbowała nie dać po sobie poznać zaciekawienia, maskując je lekceważącą postawą, ale już po samym spojrzeniu w ciemne oczy Cass domyśliła się, że jej plan spalił na panewce.
–— Jeśli chcesz wiedzieć, możesz poczekać na korytarzu i nasłuchiwać –— odpowiedziała jej na to kobieta. –— Możesz też jednak wykorzystać szansę i osobiście pójść sprawdzić. Tora jest piętro wyżej. On sam i nikt więcej. Jeśli przekonałam cię do wyjścia z pokoju, to może spróbowałabyś też się z nim dogadać, co? W tej chwili naprawdę by mu to pomogło, młoda... –— Spojrzała na dziewczynę smutnym wzrokiem, w żaden sposób nie zdradzając powodu tegoż smutku.
–— Zastanowię się –— mruknęła pod nosem Alice, gdy ją mijała. Nie wzięła jednak pod uwagę, że korytarzem, którym poszła dało się dotrzeć do klatki schodowej... ale nie do jej pokoju. Nie widziała jednak cienia uśmiechu, z którym odprowadziła ją wzrokiem Cass.
–— Nie zapomnimy o Sebastianie! Był naszym bratem i przyjacielem! Na zawsze pozostanie z nami, choćby tylko w sercach. Choćby tylko w głowach i wspomnieniach! Przekujemy tę stratę w siłę, jak zawsze robiliśmy, gdy odchodzili nasi bliscy! Dzisiaj ktoś dozna zaszczytu pochłonięcia duszy Sebastiana. Ten ktoś weźmie na swoje barki ciężar jego marzeń, celów i dążeń. Tego kogoś jak zwykle wybierzecie wy! –— mówił Tora, płomiennie i z pasją, która nie pozwalała nikomu odwrócić od niego wzroku. W międzyczasie wplótł w swą mowę również delikatny ukłon, jaki posłał w stronę stojącej za linią kucharzy dziewczyny o różowych włosach.
–— Pytam w tej chwili każdego z was! Kto powinien stać się jednością z Sebastianem?! Jak sądzicie? –— mówiąc to, chwycił pudełeczko trzymane przez Josepha, unosząc je wysoko do góry, by jego światło stało się widoczne na całej sali. Na pierwsze głosy nie musiał długo czekać.
–— Tora! Tora! Tora powinien ją wziąć! –— wypowiadali się po kolei członkowie i członkinie Loży. Nikogo to nie dziwiło. Nader często zdarzało się, że zebrani wybierali na powiernika właśnie swojego lidera... który jednak często oddawał swój przywilej komuś innemu.
–— A co ze Stanem? Jeśli komukolwiek należy się dusza Sebastiana, to właśnie Stanowi! –— podniósł się nagle czyjś głos, a siedzący naprzeciwko Tory mężczyzna ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami poruszył się niespokojnie. Alice ledwo widziała jego plecy. Po tym jednak, jak pierwsza osoba wytypowała Stana, głosy zaczęły się dzielić pomiędzy obydwu mężczyzn. Przeplatanka trwała dobre pięć minut, ale bez trudu dało się zauważyć, że Tora miał nad Stanem olbrzymią przewagę.
–— Wybraliście mnie! –— podjął lider natychmiast po zakończeniu głosowania. –— Dlaczego? Czemu myślicie, że Sebastian prędzej oddałby swą duszę mi, aniżeli Stanowi? –— Nie odpowiedziano mu. Tora nie przemawiał w złości. Widać było jednak, że nie zgadzał się ze stronniczym werdyktem. –— Stan, wstań –— poprosił mężczyznę, który natychmiast wykonał polecenie.
Wtedy dopiero różowowłosa, która podskakiwała, by wznieść swój wzrok ponad głowy kucharzy, mogła się choć trochę lepiej przyjrzeć człowiekowi imieniem Stan. Członek Wyższej Izby miał na pewno ponad 180 centymetrów wzrostu, a jego szerokie barki wskazywały na silne umięśnienie. To jednak nieco zamaskowywała czarna, skórzana kurtka ze srebrnymi naramiennikami i nałokietnikami. Stan nosił obszarpane, powycierane jeansy i grube, stare buciory, których zapewne nie zamienił na inne od dobrych dziesięciu lat. Dłonie skrywał w czarnych rękawicach bez palców, a na czubku głowy widniał czerwony, krótki irokez, wystylizowany na kształt języków ognia. Włosy po obu stronach "muru" zostały wygolone praktycznie do nagiej skóry. Alice nie widziała twarzy mężczyzny, ale w jego ruchach dostrzegła zaskoczenie.
–— Oni przekazali tę duszę mi... dlatego ja przekazuję ją tobie. Byłeś najlepszym przyjacielem Sebastiana. Nikt nie znał go lepiej, niż ty, a on nikomu nie ufał bardziej, niż tobie. Dlatego właśnie chcę, żebyś stał się z nim jednym ciałem i jedną duszą –— oświadczył głośno Tora, wkładając pudełeczko w dłonie Stana, nim ten zdążył zaoponować. –— Zgadzacie się ze mną?! –— zapytał lider wszystkich zebranych, a wrzawa, jaką otrzymał w zamian była jednoznaczną odpowiedzią. Nikt w Dworzyszczu nie kwestionował decyzji Tory. Tego właśnie nie potrafiła pojąć Alice, która szybko wycofała się z sali, gdy zrozumiała, że zamieszanie zaczęło się kończyć. W końcu wyszła z pokoju tylko po to, odnieść zastawę do kuchni.
–— Tora, ty... jesteś pewien? Wybrali cię. A poza tym przyda ci się więcej siły. Dla kogoś w twoim stanie taka dusza jest, jak odrodzenie się na nowo... –— powiedział do lidera mężczyzna z czerwonym irokezem, gdy nie słyszał ich nikt poza członkami Wyższej Izby.
–— Nie słyszysz? Zgadzają się –— odparł mu beztrosko srebrnowłosy, uśmiechając się ciepło, choć za tą kurtyną kryły się też ból i żałoba. –— Ja czuję się dobrze, a Sebastian może spoczywać w pokoju, zostając przyjęty przez przyjaciela. O nic się nie martw, Stan –— to rzekłszy, położył mężczyźnie rękę na ramieniu, poklepując go po srebrnej blasze naramiennika.
–— Ja... dziękuję. To dla mnie wiele znaczy, Tora. I jestem pewien, że dla niego znaczyłoby to równie wiele. –— Lider odpowiedział na te słowa jeszcze jednym, przelotnym uśmiechem, po którym bezzwłocznie zniknął wszystkim z oczu. Nieliczni tylko wiedzieli, o co mu chodziło i co planował zrobić. Ci zaś siedzieli cicho, czekając na "to".
–— I co? Podoba ci się zewnętrzny świat? –— zapytała z rozbawieniem Cass, opierająca się o ścianę niedaleko wyjścia z sali. Alice wcale nie chciała na nią wpaść, toteż w zaskoczeniu zaczerwieniła się, obrazując w ten sposób swą urażoną dziewczęcą dumę.
–— Nie! Nie chciałam po prostu, by mój pokój zaśmierdł. I właśnie do niego wracam, więc daruj sobie sarkazm... –— poszła w zaparte różowowłosa, czym wywołała chichot starszej od niej kobiety. Nieudana próba odzyskania twarzy zakończyła się tylko jeszcze większym zawstydzeniem i jeszcze większą irytacją.
–— Jak sobie chcesz, młoda. Możesz wracać do pieczary... jeśli naprawdę nie chcesz mnie o nic zapytać –— stwierdziła tajemniczo i niejednoznacznie Cass. Tym razem jednak ciekawość Alice wzięła górę nad jej poczuciem godności i dumy. Musiała zadać to pytanie.
–— Dokąd poszedł? I czemu w ogóle tak nagle zniknął po całej tej pompatycznej przemowie? Nie mów, że poszedł napisać sobie kolejną... –— Próbowała nie dać po sobie poznać zaciekawienia, maskując je lekceważącą postawą, ale już po samym spojrzeniu w ciemne oczy Cass domyśliła się, że jej plan spalił na panewce.
–— Jeśli chcesz wiedzieć, możesz poczekać na korytarzu i nasłuchiwać –— odpowiedziała jej na to kobieta. –— Możesz też jednak wykorzystać szansę i osobiście pójść sprawdzić. Tora jest piętro wyżej. On sam i nikt więcej. Jeśli przekonałam cię do wyjścia z pokoju, to może spróbowałabyś też się z nim dogadać, co? W tej chwili naprawdę by mu to pomogło, młoda... –— Spojrzała na dziewczynę smutnym wzrokiem, w żaden sposób nie zdradzając powodu tegoż smutku.
–— Zastanowię się –— mruknęła pod nosem Alice, gdy ją mijała. Nie wzięła jednak pod uwagę, że korytarzem, którym poszła dało się dotrzeć do klatki schodowej... ale nie do jej pokoju. Nie widziała jednak cienia uśmiechu, z którym odprowadziła ją wzrokiem Cass.
***
Różowowłosa dreptała po cichu po ostatnich stopniach prowadzących na wyższe piętro schodów, wciąż przekonana, że udało jej się swą obojętnością oszukać Cass. Że kobiecie wydaje się, iż poszła prosto do swojego pokoju. Ta myśl dała nawet Alice niemałą satysfakcję, która starczyła jej na całe kilkanaście sekund. Potem bowiem uświadomiła sobie, że nie miała bladego pojęcia, co znajdowało się na tym piętrze budynku. I że Tora znajdował się GDZIEŚ tam, lecz nie miała bladego pojęcia, gdzie konkretnie. I że zrobiła dokładnie to, czego obiecała sobie nie robić. Wszystko to skumulowała w jednym tylko ciężkim, bezsilnym westchnięciu.
–— Kogo ja chcę oszukać? To niemożliwe, by żyć tu przez tygodnie albo nawet miesiące i w ogóle nie zadawać się z członkami Loży. Nie umiem tak. Wystarczająco dużo czasu przeleżałam w samotności. Teraz już nie potrafię. Przecież... Cass wcale nie jest taka zła –— tłumaczyła sobie w duchu, krocząc na oślep korytarzem. –— Zresztą czy dogadanie się z nimi naprawdę byłoby tak głupie? Przecież i tak wkrótce tu po mnie przyjdą, prawda? Nie zaszkodzi mi żyć przez jakiś czas w zgodzie ze wszystkimi. Poza tym... atmosfera na sali była... całkiem przyjemna. Taka... ciepła. –— Z każdą chwilą coraz bardziej zastanawiała się nad swoją izolacją i swoim uporem, błądząc bez ładu i składu po korytarzach i pokojach.
Dopiero po kilku minutach uratowano ją od całkowitego zagubienia się. Wtedy bowiem do jej uszu zaczęły dobiegać dźwięki... melodii. Dźwięki, które wydobywały się z jednego wspólnego punktu i spływały kaskadą na niższe piętra, odbijając się w całym budynku. Ktoś grał. Ktoś grał na pianinie.
–— "Możesz poczekać na korytarzu i nasłuchiwać" –— przypomniała sobie różowowłosa i natychmiast popędziła w kierunku, z którego dochodziła do niej muzyka. Pobiegła wzdłuż okien, skręciła w prawo, potem w lewo, aż w końcu dotarła do pokoju umiejscowionego na samym środku piętra. Ciężkie, dębowe drzwi przyciągnęła do siebie tak cicho i ostrożnie, jak tylko potrafiła... po czym weszła do środka.
Siedział w centrum pokoju na ławeczce ustawionej przed samym czarnym, jak noc instrumentem, wykonanym zapewne z heracleum. Siedział i grał melodię pełną życia, choć smutną i zupełnie dziewczynie nieznaną... oraz niezaprzeczalnie piękną. Jego palce obijały się o klawisze ze stanowczą, czystą gracją, podczas gdy wzrok nawet nie śledził ich ruchów. Tora nie musiał patrzeć na pianino, by wiedzieć, jak zagrać. W chwili, gdy Alice weszła do pokoju, spojrzeli sobie prosto w oczy, czego różowowłosa wcale nie planowała. Mimo to jednak przez ten ułamek sekundy zobaczyła smutek i żal, którymi emanował młody mężczyzna, a które tak usilnie starał się zamaskować na uczcie. Natychmiast zrozumiała, dlaczego tak nagle zniknął, a jakaś jej cząstka pojęła nawet, czego dokładnie była świadkiem.
Nie przerwał gry, gdy ją zobaczył. Zupełnie tak, jakby spodziewał się jej wizyty. Ona jednak wcale nie spodziewała się, że zupełnie znienacka do jej serca wkradnie się... żal. Kiedy bowiem zobaczyła to, co gnieździło się w głębokich, morskich oczach lidera, zaczęła mu współczuć bardziej, niż komukolwiek wcześniej - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie znała powodu jego smutku ani sposobów na uśmierzenie bólu. Mimowolnie poruszyła jednak ustami, ledwo słyszalnie pytając grającego, czy może z nim zostać. Tora bez słowa wskazał głową na ławeczkę, na której sam siedział, pozwalając Alice zająć miejsce obok niego.
Wysłuchała całego koncertu. Od czasu do czasu przymykała oczy, wczuwając się w nieznaną jej melodię. Tora grał tak czysto i bezbłędnie, że złapała się nawet na myśli, że mogłaby słuchać jego gry już do końca świata. Zastanawiała się też, czy inni mieszkańcy Dworzyszcza zareagowali na muzykę tak samo, jak ona i czy również są świadkami tego teatru emocji. Tego pięknego i smutnego katharsis...
–— Pięknie grasz. Naprawdę cudo... –— odezwała się dziewczyna, gdy wybrzmiała ostatnia nuta, ale zamilkła w połowie słowa, zauważywszy opadającą na dłoń mężczyzny łzę. Kropla spłynęła po jego skórze, docierając na biało-czarne klawisze. Tora płakał. Tora naprawdę płakał. Lider Loży Kłamców, która porwała ją i ubezwłasnowolniła siedział obok niej i ronił łzy. Zamiast jednak się temu dziwić... Alice zaczęła mu współczuć jeszcze bardziej.
–— Nie. Ja nie gram pięknie. Żałuj, że nie słyszałaś Sebastiana. On był prawdziwym mistrzem. Arcymistrzem. On nauczył mnie grać... choć daleko mi do niego –— odpowiedział jej srebrnowłosy, wpatrując się w ścianę.
–— Ja... Przykro mi, że zginął. Musiał być wspaniałym człowiekiem, skoro po nim płaczesz –— starała się go pocieszyć. Wbrew swej woli i wszelkim swym planom.
–— Na to ci nie odpowiem. Tysiące ludzi nazwą go zbrodniarzem, czy po prostu złym człowiekiem. Dla nas jednak był bratem. Nikt nigdy nie znał go z tej strony, z jakiej my go znaliśmy. W Miracle City nazwą go terrorystą... ale oni go nie poznali. I teraz już nigdy go nie poznają. Nie musiał być wspaniałym człowiekiem. Był członkiem mojej rodziny. To normalne, jeśli płaczesz po śmierci członka rodziny. To ludzkie... –— Dziewczyna zadrżała. W Torze niezaprzeczalnie było coś niezwykłego - jakaś iskra, która przyciągała do niego ludzi. Coś takiego na pewno istniało... bo Alice właśnie to poczuła.
–— Jak... nazywała się ta melodia? –— zapytała, by nie zapanowała między nimi cisza.
–— Hyori Ittai. Moja ulubiona... ale pewnie dlatego, że nie znam zbyt wielu innych... a ta przynajmniej jest japońska –— odpowiedział jej mężczyzna... i uśmiechnął się do niej. Ciepło, choć przez łzy. Przez chwilę dziewczyna miała wrażenie, że dzięki niej właśnie poczuł ulgę, ale szybko pozbyła się tej myśli. Innej myśli nie umiała się pozbyć.
–— Pięknie się uśmiechasz. Jak człowiek... jak jakakolwiek istota może się tak pięknie uśmiechać? –— Nie wiedziała.
Koniec Rozdziału 196
Następnym razem: Kokoro
Wow! Bardzo dziwny klimat panuje w ich siedzibie! Coś czuję, że po raz kolejny będzie tak, że Ci "źli" będą tak przedstawieni, że ich polubię i nie będzie wiadomo po jakiej stronie się ustawić... ech... Ciężka sprawa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Miałem właśnie na celu stworzenie podobnego wrażenia u czytelnika. Loża to więcej, niż zbieranina ludzi ze wspólnym celem. To również ideały i światopogląd ;) Dlatego właśnie się cieszę, jeśli zaczynasz odczuwać przez to nawet najlżejsze rozterki ^^
UsuńTakże pozdrawiam ;)