piątek, 7 sierpnia 2015

Rozdział 200: Pół twarzy Stana

ROZDZIAŁ 200

     — Hej — przywitała się jeszcze raz Alice, krocząc po szczycie dachu w stronę siedzącego na krawędzi Stana. Robiła to już tyle razy, że nawet nie myślała teraz o możliwości potknięcia się lub zsunięcia w dół. W tym sensie udało jej się "dojrzeć", choć nadal bardzo wiele jej brakowało.
— Yo — odparł Stan, nawet na nią nie spoglądając. Nad nimi znów wisiało nocne, rozgwieżdżone i bezkresne niebo, w oddali znów widniały trzy górskie szczyty, a w dole znów świeciły dziesiątki większych i mniejszych świateł. Muskularny członek Wyższej Izby rzucił jedynym okiem na dziewczynę dopiero wtedy, gdy się do niego dosiadła.
— Byłaś dzisiaj w kuchni, hm? — wywnioskował od razu Stan.
— Bystryś — przyznała z przekąsem Alice, zakładając nogę na nogę. W Dworzyszczu czuła się coraz pewniej i pewniej, a jej zachowanie powoli zaczynało to odzwierciedlać. Politykę "izolacjonizmu" zastąpiła u dziewczyny względna otwartość, która oczywiście nijak nie zniwelowała jej wątpliwości... i nieufności.
— Mamusia też mi tak powtarzała... — mruknął Stan, uśmiechając się. Kiedy się uśmiechał, prawy kącik jego ust drgał jeszcze mocniej, niż normalnie. — Tak ci lepiej — dodał po chwili mężczyzna. Różowe włosy Alice były bowiem spięte z tyłu w związany naprędce kok, podczas gdy grzywka i boczne kosmyki pozostawały wolne, dumnie kiwając się przy każdym ruchu.
— Nie zależy mi na tym, żeby ci się podobać... — prychnęła dziewczyna, krzyżując ręce na piersiach i odwracając się od niego.
— Że co? — zdziwił się mężczyzna, po czym wybuchnął śmiechem, obracając w niwecz dystansującą się od niego Alice. — Jesteś dla mnie o wiele za młoda, gówniaro — stwierdził po chwili Stan, szorstką łapą czochrając jej różowe włosy. — Fajnie, że robisz już coś więcej poza zamykaniem się w pokoju, ale nie wychodzi ci zgrywanie dorosłej. Zresztą doskonale widzę, że usiłujesz tylko skopiować Cass... — poniżył i wyśmiał ją do reszty, a potem ponownie przyjrzał się czerwonej ze złości i wstydu niewieście.
— Tylko dwa nowe? — zauważył niemal od razu.
— Niby co? — udała niewiedzę Alice, ale Stana trudno było oszukać, o czym już parę razy miała okazję się przekonać. Przy każdej nieudanej próbie mężczyzna mrugał ze zniecierpliwieniem swoim jedynym okiem, co różowowłosa uważała za jego osobliwy tik nerwowy. Teraz też tak mrugał...
— Opatrunki. Wczoraj miałaś siedem — odpowiedział zażenowany postawą dziewczyny, wskazując na jej dłonie. Prawie na wszystkich palcach miała ona różnokolorowe plastry, osłaniające jej niechlubne rany odniesione w kuchennych bitwach. — Zaczynam myśleć, że może ty to lubisz... Cięcie się oczywiście. Lubisz, jak cię boli? Myślę, że dogadałabyś się z Josephem... — skomentował prześmiewczo... lub nie.
     Alice nigdy nie potrafiła stwierdzić, kiedy mężczyzna mówił poważnie, a kiedy się wydurniał lub podświadomie sięgał po sarkazm. Stan wydawał jej się tak dziwny, niestabilny, zagadkowy i uszczypliwy, że niekiedy nie wiedziała, co o nim myśleć. Teoretycznie miał pół twarzy, a w praktyce zdawał się mieć ich dziesiątki. Porażająca większość Loży... a przynajmniej członków Wyższej Izby szła za jego przykładem, ale dziewczyna nie mogła nie zauważyć, że Stan w przeciwieństwie do nich pokazywał wszystkie na przemian. Inni woleli po prostu nie pokazywać wszystkiego.
Ichiro, Cass, Joseph, Richard... Każdy ma coś, co go boli i o czym nie chce rozmawiać. Każdy... poza nim. Jakby się tak zastanowić, to jest chyba najbardziej bezpośrednim człowiekiem, jakiego znam... chociaż z drugiej strony znam niewiele osób — pomyślała Alice, patrząc na połowicznie paskudne lico mężczyzny z udawanym oburzeniem.
— Nie jest już tak źle, jak było, prawda? Prawda. No to się odwal, bo sam sobie nawet jajek nie usmażysz! — syknęła na niego, kiedy uznała, że należałoby przerwać ciszę. Stan prawie zawsze cierpliwie czekał, aż mu się odpowie. Rzadko kiedy poruszał nowy temat, nim rozmówca ustosunkował się do poprzedniego i nigdy nie przerywał. Za to też go lubiła.
"Lubiła..." — powtórzyła w myślach Alice, popadając w lekko melancholiczny nastrój. Oparłszy łokieć na kolanie, a podbródek na dłoni, spojrzała w obsypane gwiazdami niebo. Niebo nad Dworzyszczem było piękne... i za każdym razem, gdy dziewczyna na nie patrzyła, uświadamiała sobie, że nie tylko Stana zdążyła polubić.
— Do Cass ci daleko, dziewucho. W ogóle jak kobieta może nie umieć gotować? To jakiś chory paradoks — podjął ponownie mężczyzna z grzebieniastym irokezem na głowie.
A co ja umiem? — zareagowała w myślach Alice, ale nie powiedziała tego na głos. — Może... powinnam mu powiedzieć? — zastanowiła się nawet przez chwilę, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Była pewna, że Stan nie miał pojęcia o pustce w jej głowie i trochę ją mierził fakt, że z nikim nie mogła o tym porozmawiać, ale za każdym razem, gdy rozważała wyjawienie mu swego sekretu, w ostatniej chwili coś ją powstrzymywało.
Tora pewno wie... On chyba w ogóle wie o mnie więcej, niż ja sama — pomyślała, lecz z braku poszlak zrezygnowała z rozważań. Zamiast tego postanowiła kolejny raz przerwać ciszę, jaka nastała po ostatnim komentarzu Stana. — Co on właśnie powiedział? Cholera, nie pamiętam... — uświadomiła sobie dziewczyna. Nad rozwiązaniem nie musiała się długo zastanawiać. Zadała po prostu pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy. Takie, nad którym rozmyślała już wcześniej, a którego nie miała odwagi zadać.
— Czy... wchłonąłeś jego duszę? Tego... Sebastiana? — wypaliła ostrożnie i nieśmiało, nie wiedząc, jakiej reakcji spodziewać się po Stanie. Tego akurat w nim nie lubiła. I kącika ust - tego drgającego. I wypalonego oka, do którego się przecież przyzwyczaiła.
— Mhm — mruknął tylko mężczyzna i Alice wiedziała już, że popełniła błąd. Jednooki przestał na nią spoglądać, zamiast tego skupiając się na obserwowaniu wszystkiego, co jaśniało w mroku wokół Dworzyszcza. Rzecz jasna była to tylko poza i słabo przemyślana zagrywka, ale dziewczyna mimo wszystko poczuła się winna.
— Pytam, bo... bo myślałam, że tylko Połykacze Grzechów tak robią — podjęła próbę poprawienia się i wyjścia z twarzą. Oczywiście kłamała, ale w tym wypadku nie czuła z tego powodu poczucia winy, a jedynie lekki wstyd.
— A ja myślałem, że tylko kucharze gotują obiady i kroją sobie palce nożem... — zripostował Stan tak nieprzyjaźnie, że w pierwszej chwili Alice nie miała pojęcia, jak zareagować. — To tradycja, okej? Nasza tradycja — pociągnął zaraz, westchnąwszy przed tym ciężko, celem uspokojenia się. — Dusze naszych poległych towarzyszy rozdzielamy między sobą i pochłaniamy po to, żeby nawet po śmierci pozostali z nami. Nie dlatego, że chcemy szybciej stać się silniejsi, jak Kantyjczycy. U nas jest to symbol. Oznacza on, że nigdy nie zapominamy o tych, którzy raz się do nas przyłączyli i powierzyli nam swoje ambicje. Że nawet po swojej śmierci będą oni częścią tego, do czego dążymy i przysłużą się naszej wspólnej sprawie — wytłumaczył Stan. Takiej rzeczowości i opanowania różowowłosa wcale się po nim nie spodziewała, toteż trwała w zaskoczeniu, patrząc na niego z lekko otwartymi ustami.
 — I tą wspólną sprawą... jest wasza "utopia"? — dopytała się Alice, odsuwając swoje zdziwienie na bok.
— Mhm — przytaknął, kiwając głową. — Pewnie sobie myślisz, że pieprzę głupoty, co? Albo że takie marzenia, jak to nasze spełniają się tylko w bajkach? Że nie ma żadnych szans na to, o czym mówię? — zaatakował ją... a przynajmniej ona sama odniosła takie wrażenie. Wrażenie przypierania jej do muru.
— Nie powiedziałam tak! — wybroniła się dziewczyna. — Nie wkładaj mi w usta swoich słów, okej? Zresztą... nie mnie to oceniać. Nie mam żadnego porównania i nie wiem, jak konkretnie chcecie zrobić to, co chcecie zrobić. No i niby dlaczego ma mnie to interesować, skoro już niedługo was zostawię i znów będę wolna? — odparła wszystko, czym ją obrzucił, nie szczędząc przy tym słów. Dawno już dąsanie i milczenie zamieniła na otwarte wyrażanie swoich poglądów. Zdawało się również, że w Loży popierano podobne postawy.
— Tak... "wolna" — mruknął Stan, ale nie pociągnął tematu, dostatecznie szybko ugryzłszy się w język. — Jeśli pomyślisz kiedyś, że działania Loży i to wszystko, co zbudowaliśmy nie ma przyszłości, powiedz to Torze. Gwarantuję ci, że powie ci coś ciekawego. Zresztą on nigdy nie mówi dla samego mówienia... — zmienił wyjątkowo temat, czego prawie nigdy tak nagle nie robił.
— Właściwie to... czemu przychodzisz tu każdej nocy? Słyszałam, że... jeszcze niedawno tego nie robiłeś — spytała różowowłosa. Wiele osób chciała zapytać o wiele rzeczy i czasem nawet zapisywała sobie w notesie swoje pytania. Zadawała je wtedy, gdy uznawała to za stosowne, a takie momenty powoli uczyła się rozpoznawać.
— Wal prosto z mostu, mała... Doskonale wiem, co masz na myśli, ale wkurwia mnie, kiedy nie mówisz tego wprost — warknął na nią mężczyzna, ale nie było w nim prawdziwego gniewu, a jedynie ten udawany. — Pewnie ci powiedzieli, że przyłażę tu, odkąd dowiedzieliśmy się o śmierci Sebastiana, co? — domyślił się od razu, a onieśmielona tym faktem dziewczyna spuściła wzrok, wpatrując się w zwieszone nad spadem stopy.
— Ja po prostu... pomyślałam, że może chciałbyś o tym pogadać. Z nikim innym nie chciałeś rozmawiać, a... a pewna osoba nauczyła mnie, że czasami wystarczy szczera rozmowa, by poradzić sobie ze swoimi zmartwieniami — bąknęła Alice. Wcale nie chciała urazić jednookiego dziwaka, jakim był Stan, ale inna osoba nauczyła ją, że informacja i wiedza to najcenniejsze dobra, w których posiadanie może wejść człowiek.
— Pewnie Tora, hm? To brzmi całkiem, jak on — stwierdził drętwo facet, przekręcając kark, aż do niepokojącego trzaśnięcia.
— Nie... to nie był Tora — odpowiedziała mu niemniej markotnie różowowłosa.
Tak dawno go nie widziałam. Tak bardzo zdążyłam się zmienić. Czy pozna mnie jeszcze, kiedy tu po mnie przyjdzie? I czy będę potrafiła na powrót stać się taką, jak wcześniej, kiedy już wrócę do Miracle City? — pytała samą siebie, ale nie mogła znaleźć odpowiedzi. Zamiast tego wiec kontynuowała rozmowę.
— Ale to nieważne. Mieliśmy rozmawiać o twoich problemach, nie o moich, prawda? — to powiedziawszy, uśmiechnęła się pod nosem, na pół szczerze, a na pół wymuszenie. Uśmiechania się wbrew swojej woli nauczyła ją ta sama osoba, która wpoiła jej wartość informacji. — Powiesz mi o nim coś więcej? Wiem tylko, że byliście przyjaciółmi i że nauczył Torę grać na pianinie.
PIĘKNIE grać na pianinie... — poprawiła się w myślach. Widok skapujących na klawisze łez i ciche przyzwolenie lidera, by usiadła obok niego odcisnęły się na jej pamięci.
— Ech, kurwa... — westchnął Stan. — Wychowywaliśmy się razem, okej? On i ja... byliśmy podopiecznymi tego samego sierocińca. Ja trafiłem tam, gdy miałem cztery lata. On rok później, ale był ode mnie starszy o jakieś... półtora roku. Starszy... ale słabszy. Nieporównywalnie słabszy. W ogóle straszne z niego było chuchro i całkiem się ode mnie różnił. Ja wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany, a on chudy, jak patyk, niewyrośnięty i anemicznie blady — opowiadał coraz raźniej jednooki, zapominając całkiem o tym, że jeszcze chwilę wcześniej był zły na swoją rozmówczynię.
— "Przeciwieństwa się przyciągają", prawda? — wtrąciła z uśmiechem Alice. Co do jednej rzeczy wcale się nie zmieniła - nadal bardzo lubiła słuchać i świetnie jej to wychodziło.
— Że co? — krzyknął w osłupieniu mężczyzna, jakby się właśnie dowiedział, że to Ziemia krąży wokół Słońca, a nie odwrotnie.
— No... zostaliście mimo wszystko przyjaciółmi, tak? Dlatego mówię, że...
— Nie, nie, nie, nie... Wszystko ci się pojebało. Nie zostaliśmy przyjaciółmi. Nic z tych rzeczy! Gnębiłem go i dokuczałem mu przeszło dwa, a może i trzy lata — sprostował Stan i teraz to Alice osłupiała. — Co się tak patrzysz? Taki sobie byłem chłopak. Wydaje ci się, że w sierocińcach dzieci trzymają się za rączki i klepią po pleckach, bo wszyscy nie mają rodziców? Źle ci się wydaje. Ja byłem samcem alfa, a on... tym drugim. Ja plułem mu do owsianki, on przepraszał, że się na mnie spojrzał. Ja go biłem, on przyjmował. I wiesz co? Nigdy mi nie oddał. Nigdy nawet krzywo na mnie nie spojrzał...
— Pewnie... po prostu się bał. Wychodzi na to, że byłeś strasznym... zresztą sam wiesz — zamilkła, zanim go obraziła, a Stan zaśmiał się pod nosem, jakby rozmawiał z dzieckiem, które niczego nie rozumiało.
— Nie. To wcale nie tak... ale zaraz do tego dojdę. Bo widzisz... znęcanie się nad słabymi ogniwami zawsze jest "fajne". Koledzy się śmieją, cieszą, chwalą cię i lubią... i to jest przyjemne. Ze mną tak właśnie było. Miałem samych kumpli, więcej kieszonkowego, niż inni, zawsze byłem najedzony, robiłem wszystko, co tylko mi się podobało. Super! Sęk w tym, że taki kajtek z mlekiem pod nosem niewiele myśli. Ja nie myślałem. I kiedy wszystkich moich "kumpli" po kolei adoptowały ich nowe rodziny, mnie obchodzono szerokim łukiem. Wciąż i wciąż, jakbym zarażał jakąś śmiertelną chorobą. Jakbym był gorszy. Najgorszy ze wszystkich. Ironia, co? Jak myślisz, czemu tak się stało? — zapytał niby bez przejęcia, lecz jednak z goryczą na połowie twarzy.
— Może... przez tę agresję? Pewnie uznali, że jesteś zbyt brutalny i robiłbyś zbyt wiele problemów — odrzekła prawie bez zastanowienia Alice.
— Bingo! Byłem brutalnym, małym skurwielem i wszyscy mnie za to poważali... ale ostatecznie byłem sam. Byłem, jak atrakcja w jakimś cyrku. Popatrzyli na mnie, pośmiali się... i odeszli. Zostałem bez "kumpli". Nie będę pewnie ani oryginalny, ani zaskakujący, ale domyśliłaś się może, kto wyciągnął do mnie rękę, jak zamknąłem się z płaczem w pokoju i skuliłem w kącie?
— Sebastian? — udała niepewną różowowłosa.
— Sebastian. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że przyszedł do nas z patologicznej rodziny. Lali go w domu. W sumie to sam ojciec go lał. Matka też lała, ale w gardło. I wiesz co? Nawet z moim ptasim móżdżkiem zrozumiałem, czemu Sebastian mi nigdy nie oddał ani nawet się na mnie nie wkurwił. Właśnie dlatego, że wiedział, jak to jest, gdy jest się ofiarą. Nie chciał, żeby ktoś inny doświadczył tego samego, co on. Właśnie tak powinno się robić. Taki powinien być człowiek... — stwierdził Stan, po czym odchylił się w tył i położył się na plecach, wpatrzony jednym okiem w nieboskłon, z rękami położonymi pod głową.
— Wtedy się zaprzyjaźniliście, prawda? — spytała Alice, lecz mężczyzna przestał już jej słuchać.
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo winnym może się czuć człowiek. Całe życie miałem do siebie żal o to wszystko, co zrobiłem Sebastianowi. I wiesz co? Nigdy nie zdołałem go za to wszystko przeprosić. Wiele razy próbowałem i się do tego przymierzałem, ale ostatecznie zawsze tchórzyłem. Teraz z kolei... już nigdy nie będę mieć okazji. Więc nie dziw się, kurwa, że co wieczór próbuję choć przez chwilę pobyć sam! — warknął na nią trochę ostrzej, niż zamierzał. 
— Przykro mi. Naprawdę mi przykro... — powiedziała do niego różowowłosa, padając na plecy tuż obok niego. — Nie mam dość doświadczenia, żeby powiedzieć ci coś sensownego, ale mogę powtórzyć to, co ty mi powiedziałeś. Dusza Sebastiana jest teraz częścią twojej własnej, prawda? A skoro tak, to tak naprawdę wcale do końca nie zginął. Jest w tobie. W twojej pamięci, w sercu... i pewnie w sercach reszty Loży. Mnie na twoim miejscu pocieszyłaby taka świadomość. — Zdawało jej się, że w ciemności usta mężczyzny wygięły się w lekkim, milczącym uśmiechu.
— Żałuję, że nie jesteś o parę lat starsza... — powtórzył Stan, po czym ponownie zmierzwił jej włosy swoją szorstką łapą. — Tego wszystkiego też cię nauczył tamten facet, co to ma cię od nas zabrać?
— Trochę tak... a trochę... nauczyliście mnie wy — stwierdziła dziewczyna i uśmiechnęła się szeroko. Była przekonana, że jednooki zauważył. — Opowiesz, co było dalej? — pociągnęła temat. Wciąż podświadomie czekała na fragment, który wyjaśniłby jej wygląd Stana.
— Nie. Innym razem. Nie mam ochoty teraz to tego wracać, tylko...
— Tylko?
— Tylko... kurwa! — krzyknął mężczyzna, uderzając pięścią o dach i tworząc przy tym kilka niegroźnych pęknięć. — Wiesz, jak zapamiętają Sebastiana w Miracle City? I w ogóle w Morriden? Dla tych ludzi to będzie "ten facet, który wysadził miasto". Albo "ten masowy morderca, którego zabił Generał". To mnie wkurwia najbardziej! Nikt z nich nie będzie znał nawet jego imienia. Osądzą go po tym, co zrobił w stolicy. Nie mówię, że zrobił dobrze. Sam chyba nie miałbym odwagi pozabijać tylu ludzi, bo budynki to i ja pierdolę. Chodzi mi tylko o to, że... nic o nim nie wiedzą i nawet nie próbują się niczego dowiedzieć. Znają go jako potwora i to nawet nie z pierwszej ręki, podczas gdy w Loży pamięta się go jako wybitnego pianistę. Nasz Sebastian był kulturalny i uczynny. Nigdy nikomu nie odmawiał pomocy i często wdrażał nowych członków, pomagając im się tutaj zaaklimatyzować. Nigdy nie narzekał, nigdy nie tknął ustami alkoholu, nigdy nie wziął papierosa w usta. Nienawidził brokułów i miał ochotę rzygać na sam ich widok, a kiedy Cass nie patrzyła, chował je do kieszeni. Te ciepłe kluchy mają to wszystko gdzieś! To mnie właśnie boli! To mnie, kurwa, boli! — grzmotnął w dach jeszcze raz. Tym razem pięść dosłownie zagnieździł w dachu, robiąc w nim małą dziurę.
— Znam taką osobę, która powiedziała mi, że... nie możemy niczego ani nikogo ocenić, dopóki tego kogoś lub czegoś dobrze nie zrozumiemy. Ta sama osoba ostrzegła mnie też, że mało kto dzisiaj próbuje cokolwiek zrozumieć i że nie można tak po prostu wymagać tego od ludzi. Ludziom trzeba dać przykład, żeby chociaż garstka wzięła to sobie do serca — powiedziała Alice. Zawsze, gdy miała okazję powtórzyć słowa Naito, czuła się tak, jakby on stał gdzieś w pobliżu i obserwował ją z ukrycia. Bardzo lubiła to uczucie.
— Ta "osoba" gada podejrzanie podobnie do Tory, wiesz? I obydwaj mają rację... i ja to rozumiem... ale jestem prostym chłopem. Wolę wiedzieć, co robić i mieć wszystko czarno na białym. Wolę przypierdolić, zamiast zastanawiać się nad rozwiązaniem. Wolę...
— Nie ma za co — mruknęła z rozbawieniem Alice, ucieszona faktem, że mężczyzna tak szybko się rozchmurzał... lub po prostu tak szybko zmieniały mu się nastroje. Stan zaśmiał się głośno, rozbawiony jej rozbawieniem.
— Dzięki, mała. Naprawdę. Nie wiem, co za koleś zrobił z ciebie panią psycholog, ale lubię was oboje — oznajmił różowowłosej jednooki. — Wiesz co? Jest w sumie coś, czym mógłbym ci się odpłacić. Skoro wszędzie wściubiasz nos i wszystko starasz się wybadać... to chyba powinienem coś sprostować. Pamiętasz, jak pytałaś mnie o to, czemu w Loży jest tak wielu ludzi? Mogłaś wtedy odnieść mylne wrażenie, że w Dworzyszczu odbywają się domowe obiadki dla wszystkich członków Loży jednocześnie. Otóż wcale nie. Każdy Madness, jakiego spotykasz codziennie w jadalni... to członek Wyższej Izby.
     Osłupiała, gdy jej o tym powiedział.

***

     Wysokie na wiele metrów regały tworzyły w starej, ciemnej bibliotece osobliwy las, w którym rosły wiersze, powieści i dramaty. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego siedział po turecku chłopak o czarnych włosach, wchodzących mu nieustannie w jego osobliwe oczy. Kosmyki te denerwowały go do tego stopnia, że w pewnym momencie zaczął podtrzymywać je w górze przy pomocy energii duchowej, samemu nie przestając czytać. Czytał godzinami, bez przerwy i nieustannie powracając do fragmentów, których nie rozumiał lub nie umiał zapamiętać. Chłonął wiedzę, jak wodę na pustyni, a lewitująca kulka, która oświetlała mu jego miejsce pracy brzęczała cicho, niby stara żarówka. Naito pojął już dawno, że gdy lampka zaczynała brzęczeć, oznajmiała w ten sposób, że już wkrótce nastąpi jej kres. Nastolatek miał jednak jeszcze spory zapas...
     Bum! Snop światła wydobył się na moment spomiędzy regałów i półek, czemu towarzyszył przeraźliwy huk. Fala uderzeniowa rozchwiała kilka książkowych drzew, jedno z nich przechylając do tego stopnia, że runęło na podłogę z takim łoskotem, że tylko głuchy mógłby go nie usłyszeć. Upadek ten oczywiście wzbił też w powietrze tumany kurzu, przez które Naito najpierw zaczął się dusić, a później kaszleć i zalewać łzami. Dopiero po parunastu sekundach udało mu się rozgonić chmurę. Było już wtedy całkiem ciemno. Odpaliwszy kolejną kulkę poprzez naładowanie jej mocą duchową, natychmiast posłał ją nad swoją głowę. 
     Miał osmaloną twarz i podarte z prawej strony ubrania. W ramię wbiły się boleśnie i krwawo odłamki skrystalizowanej energii duchowej. Dopiero ich widok skłonił Kurokawę do odłożenia wertowanej książki, ale nijak go on nie przeraził... a jedynie zaintrygował.
 — Czy to było... to o czym myślę? Lampka wybuchła, kiedy... no właśnie! Przecież to genialne! Mógłbym to wykorzystać w walce. Może nawet na całkiem sporą skalę. Doskonale! — stwierdził w duchu, uśmiechając się od ucha do ucha. 

Koniec Rozdziału 200
Następnym razem: Pragmatyk

2 komentarze:

  1. No, czyli 200 rozdziałów za mną :D dobrze spędziłem ten czas. I oby tak dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie tak ;) Cieszę się bardzo, że wytrzymałeś tak długo i mam nadzieję, że przetrwasz do końca ^^

    OdpowiedzUsuń