ROZDZIAŁ 201
Bez względu na wszystko, zawsze sypiał z nożem wetkniętym pod materac łóżka. Robił to z przyzwyczajenia, bo przecież wcale nie musiał. Traktował to, jak dodatkowe zabezpieczenie przed śmiercią we śnie. Podstawowym były trzy inne noże, niewidocznie zapieczętowane w ścianie ponad jego głową. Nawet łóżko ustawił w taki sposób, by ewentualny atakujący musiał ustawić się naprzeciw pieczęci, chcąc go zranić. Dzięki temu właśnie Richard Verner mógł spać spokojnie, pewien tego, że jeśli kiedyś obudzi się czerwony od krwi, nie będzie ona należeć do niego. Nie był on osobą, która zalegała w łóżku przez pół dnia, więc również i tym razem otworzył oczy, zanim jeszcze zdążyły go zaatakować promienie słońca.
Pierwszym, co zrobił było rozejrzenie się po pokoju. Minimalizm jego kawałka nieba przejawiał się w całkowitym braku dekoracji, w czystości, sterylności i prostocie. W swoją siedzibę wewnątrz Dworzyszcza nigdy nie planował inwestować czasu ani pieniędzy, jako że nie był z nią zbytnio związany, a pieniędzy miał tylko tyle, ile zdążył zarobić w Gwardii Madnessów. Nigdy niestety nie było ich tak dużo, jak by sobie tego życzył Richard.
— Nawet Mentorem nie zgodzili się mnie uczynić... W niczym nie ustępowałem Giovanniemu, Matsu, czy Lilith, ale nawet tego nie chcieli mi dać — przypomniał sobie mężczyzna i wiedział już, że nie rozpocznie dnia z dobrym humorem. Upewnił się już jednak, że w pokoju nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego, toteż szarpnął głową do tyłu, odrzucając włosy i zawiązał sobie wokół czoła białą opaskę, która miała na celu powstrzymywanie kosmyków od wydłubania oczu.
— Kolejny dzień w tej dżungli, co? — pomyślał ze znudzeniem, gdy ścielił łóżko. Zielona kurtka-pilotka z obszytym futrem kapturem czekała na niego zawieszona na klamce w drzwiach. — Jeśli nikt tu nie pójdzie po rozum do głowy, to niedługo całe Dworzyszcze zapłonie. Tylko ja tu myślę? — żalił się sobie w duchu, gdy szykował się do wyjścia, co wcale mu się zresztą nie podobało.
Pierwszym, co zrobił było rozejrzenie się po pokoju. Minimalizm jego kawałka nieba przejawiał się w całkowitym braku dekoracji, w czystości, sterylności i prostocie. W swoją siedzibę wewnątrz Dworzyszcza nigdy nie planował inwestować czasu ani pieniędzy, jako że nie był z nią zbytnio związany, a pieniędzy miał tylko tyle, ile zdążył zarobić w Gwardii Madnessów. Nigdy niestety nie było ich tak dużo, jak by sobie tego życzył Richard.
— Nawet Mentorem nie zgodzili się mnie uczynić... W niczym nie ustępowałem Giovanniemu, Matsu, czy Lilith, ale nawet tego nie chcieli mi dać — przypomniał sobie mężczyzna i wiedział już, że nie rozpocznie dnia z dobrym humorem. Upewnił się już jednak, że w pokoju nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego, toteż szarpnął głową do tyłu, odrzucając włosy i zawiązał sobie wokół czoła białą opaskę, która miała na celu powstrzymywanie kosmyków od wydłubania oczu.
— Kolejny dzień w tej dżungli, co? — pomyślał ze znudzeniem, gdy ścielił łóżko. Zielona kurtka-pilotka z obszytym futrem kapturem czekała na niego zawieszona na klamce w drzwiach. — Jeśli nikt tu nie pójdzie po rozum do głowy, to niedługo całe Dworzyszcze zapłonie. Tylko ja tu myślę? — żalił się sobie w duchu, gdy szykował się do wyjścia, co wcale mu się zresztą nie podobało.
***
— Wystarczy! Już wystarczy, poddaję się! — ryknął do niego skulony na pokrywającej arenę juniorów macie niedorostek. Niedorostek nie był wcale młodszy od drugiego niedorostka, z którym do niedawna toczył walkę, lecz mimo wszystko wydawał się być przy nim małym dzieckiem. W pozycji pancernika starał się osłonić brzuch i twarz, ukazując przy tym poobdzierane łokcie i kolana. Brakowało mu też lewego rękawa bluzki, którą zniszczył mu oponent. Stan swojego lica skrzętnie ukrywał.
— Hej, ma dość! Serio nie musisz go zabijać! Szybciej stanie na nogi, jeśli ujdzie z życiem! — krzyknął inny chłopak, zawiesiwszy się przedramionami po zewnętrznej stronie murku, który otaczał pole bitwy. Również zwracał się do dominującego nastolatka, ale Tatsuya zdawał się nie słyszeć również i jego, nie wspominając już o okładanym przez niego młokosie.
Mistrz juniorów w ogóle nie przejął się widokiem słabej gardy pokonanego. Bez namysłu rozjaśnił lewą, czarną pięść aurą swojej mocy duchowej, by natychmiastowo uderzyć z góry, posyłając żywy meteoryt w stronę wrażej twarzy. Chrzęst i trzask łamanych kości w obu nadgarstkach odbił się od zaokrąglonego murku wokół areny, a impet ciosu sprawił, że leżący doturlał się do samej ściany, uderzając o nią plecami. Chwilę później zaczął krzyczeć z bólu, otwierając usta na całą ich szerokość. Po jego licu płynęło kilka strug krwi, wydobywających się równomiernie z rozciętego łuku brwiowego, zmiażdżonego nosa i rozbitej wargi. Łzy wypuszczane przez opuchnięte oczy próbowały zmyć całą tę czerwień.
— Tatsuya, stój! — wydarł się obserwujący wszystko młodzieniec, który od razu zaczął przerzucać stopy ponad murem. Dziedzic Calleba był już jednak wtedy w połowie długiego susa. Dorwał się do wykluczonego z walki oponenta i runął na niego, wpadając mu z kolanem na mostek. Nawałnica ciosów posypała się na skronie i oczodoły płaczącego przegranego, niewzmocniona nawet energią duchową - tamten przecież nie myślał już nawet o obronie. Pięści Tatsuyi były silne - twarde i szybkie. Dokończyły dzieła, nim jeszcze rzucił się na niego drugi, starszy chłopak.
— Powiedziałem "stój"! Co w ciebie wstąpiło, do kurwy? Jest gorzej, niż kiedykolwiek! — krzyknął mu do ucha, łapiąc go od tyłu za ramiona. Dopiero wtedy zobaczył, w jak paskudnym stanie czempion pozostawił pokonanego. Wtedy też dopiero zorientował się, że w ogóle się spóźnił.
— Łapy... — warknął nagle Tatsuya, nie spoglądając nawet na przytrzymującego go "kolegę po fachu". — Zabieraj ode mnie łapy! — wydarł się na niego, zanim tamten zdążył zareagować. Odwinął się jeszcze szybciej. Momentalnie jego towarzysz został powalony na glebę łokciem, który wbił się w jego podbródek.
Były Połykacz Grzechów podniósł się powoli, wciąż zaciskając pięści. Splunął na pierwszego chłopaka, którego nie zaczął jeszcze regenerować Bóg. Do drugiego obrócił się przez ramię z tak paskudnie pogardliwym wyrazem twarzy, że tamten w pierwszej chwili nie wiedział, co ma powiedzieć.
— Nie zgrywaj cwaniaka, Tatsuya! Nikogo tu teraz nie ma! Nikt nie patrzy, więc chociaż raz nie bądź takim skurwysynem! — krzyknął dopiero wtedy, gdy zebrał już myśli. Jedną ręką stale trzymał się za podbródek, drugą podpierając się o matę.
— Bo co? Co mi zrobisz? — burknął czarnowłosy furiat, marszcząc przy tym brwi i nos. Pozioma blizna na tym drugim wygięła się wtedy ku dołowi.
— Kurwa, z tobą zawsze jest tak samo! Serio trzeba ci najebać, żebyś kogokolwiek posłuchał? Pomagamy ci trenować, ale nie było mowy o czymś takim, jak przed chwilą! Gość się legalnie poddał, wiesz?! — darł się na czempiona starszy od niego, choć nieporównywalnie słabszy Madness. Tatsuya w ogóle nie brał na poważnie tego, co słyszał. Patrzył na towarzysza z wyższością i arogancją, jakby należeli do zupełnie różnych gatunków.
— "Pomagacie mi"... — powtórzył mistrz takim tonem, jakby pierwszy raz w życiu słyszał wypowiadane słowa. — A kiedy ja was prosiłem o pomoc? Kim wy jesteście, kurwy? Niby kiedy zostaliśmy kolegami?! Chciałem się tylko z wami napierdalać! Jeśli nawet tego nie możecie mi dać, to po kiego chuja tu jesteście? Może wydaje wam się, że mnie dogonicie? Albo że się zrewanżujecie? Phi! Jesteście dla mnie nikim, jasne? To jakaś jebana paranoja, że tylko wy zostaliście na tej pierdolonej arenie! — oburzył się Tatsuya. Odkąd bowiem w Miracle City wszystko stanęło na głowie, a Rada Generalna wypowiedziała Loży Kłamców otwartą wojnę, praktycznie wszyscy dawni rywale czempiona dołączyli do Gwardii. Nikt już nie organizował walk i nikt nie miał ochoty na nie przychodzić.
— Nie mam pojęcia, jaki masz problem, śmieciu, ale gówno nas to obchodzi! Koniec z tym! Od teraz radzisz sobie sam! Nie będziemy dawać ci się okładać tylko po to, żebyś potem na nas pluł! Z tobą jest coś serio nie tak! Myślałem, że tylko zgrywasz takiego przy publice, ale okazuje się, że nie! Pierdol się, okej? — nawrzeszczał jeszcze na mistrza uderzony chłopak, podnosząc się na nogi z hardym i rozgniewanym wyrazem twarzy. Tymczasem świetlane "macki" Boga zaczęły już oplatać ciało trzeciego chłopaka, któremu zmasakrowano twarz i nadgarstki.
— Chuja wiesz, wymoczku... — zawarczał Tatsuya, podchodząc do rozmówcy z rękami w kieszeniach. Bez zastanowienia naparł czołem na jego czoło, niczym spotykający się przed meczem na ringu zawodnicy sportów walki. — Nawet nie masz pojęcia, jak zabawnie brzmisz z tymi swoimi odważnymi tekścikami, będąc taką ścierą... — powiedział mu prosto w oczy czempion, po czym trącił go barkiem i odszedł, jakby nigdy nic się nie stało.
— Nic. Nic nie czuję przy tych gościach. Czas leci, dni mijają, a ja bardziej słabnę, niż się wzmacniam... Kurwa! Jeśli tym razem go nie pokonam... to następnego razu może już nie być — pomyślał z zaciśniętymi wargami Tatsuya.
***
— Nic. Nic tu nie mam... — przeszło przez myśl Richardowi, gdy wkraczał do jadalni przez jedne z otwartych drzwi. Jak zwykle sala pękała w szwach, choć tak naprawdę było w niej dokładnie tyle osób, ile być powinno. Przy niektórych stołach odwracali się w stronę tlenionego blondyna i witali go z uśmiechem lub z wzniesieniem kubka. Verner odpowiadał tak grzecznie, jak potrafił, ale niezbyt wiele to wszystko dla niego znaczyło. Idea wspólnoty, w której każdy wspierał każdego i każdy był każdemu rodziną wcale do niego nie trafiała. Podczas przebywania w Miracle City nauczył się jednak, że niezgodę, sprzeciw, czy pogardę najczęściej winno się przemilczeć, jeśli chce się cokolwiek osiągnąć. On z kolei zawsze chciał wiele osiągnąć.
Udał się w stronę centralnego, najważniejszego stolika i zajął przy nim ostatnie wolne miejsce, siadając dokładnie naprzeciwko młodego mężczyzny o włosach z roztopionego srebra. Nim się odezwał, w ciszy rozejrzał się dokoła, na chwilę osadzając swój wzrok na każdym z towarzyszących mu członków Loży.
— Dobry — mruknął dopiero później. Teoretycznie zwracał się do wszystkich, lecz praktycznie spoglądał głównie na siedzącego na drugim miejscu na prawo od Tory kosiarza o rudych włosach. Nic nie wskazywało na to, by Okuda miał świadomość bycia obserwowanym przez Richarda, ale Verner nigdy nie dawał się zwieść pozorom.
— Kojarzy mnie, czy nie? Niby nie powinien... ale jeśli ma trochę oleju w głowie, to może próbować to ukryć. Gdyby coś się spieprzyło, mógłby spróbować wrócić do Gwardii, a potem mnie wydać. Muszę go pilnować. Może nawet spróbuję się z nim dogadać? Wolałbym, żeby pierwszy lepszy gnojek nie spaprał mi życia, a lubię, kiedy nie jestem obiektem niczyjej zemsty... — pomyślał szybko tleniony blondyn. Sam fakt zasiadania rudzielca przy jednym stole z nimi wszystkimi bolał go jednak najbardziej. Drażniło go, że ktoś, kto dopiero dołączył do Loży mógł się prowadzać z jej Wyższą Izbą, zamiast gnić razem z niższą.
— Nie jesteś głodny? — zapytał nagle Stan, odwracając uwagę Richarda od kosiarza. — Jak dla mnie to idealna okazja, by próbować jeść, skoro to nie młoda gotowała... — parsknął jednooki, wskazując szorstką łapą na siedzącą obok Tory różowowłosą. Alice nastroszyła piórka momentalnie.
— Jak ci nie pasuje, to gotuj sobie sam! Masz jedno oko, a nie jedną rękę — zripostowała bez zastanowienia, co spotkało się z pełnym aprobaty gwizdem po drugiej stronie stołu i kilku chwilach aplauzu z różnych miejsc na sali.
— Uczycie ją gównianych rzeczy, moi drodzy... — stwierdził w przerwie pomiędzy gryzami Joseph, którego cylinder zawieszony był na jednym z bolców wieńczących oparcie krzesła. — Umiejętność zmieszania z błotem tępego osiłka nie jest żadnym atutem, a jedynie dodatkiem — mruknął, spoglądając to na Alice, to na Stana przez zasłonę włosów. Już w następnej chwili bujnął się do tyłu na krześle, asekuracyjnie zahaczając butem o nogę stołu i przepuszczając przez eter lecący ku niemu talerz. Stan bowiem miał to do siebie, że jego cierpliwość zależała od chęci, a rano jego chęci były z reguły praktycznie zerowe.
— Czyje to były talerze? Ładne, szkoda ich niszczyć — rzucił bez przejęcia Fletcher, z powrotem przyciągając się do stołu.
— Moje... oczywiście moje — odezwał się siedzący z założonymi rękami Ichiro, którego poplątane, czarne, długie włosy przypominały niedomyte wodorosty, dodając ostrości spojrzeniu czerwonych oczu. Weteran wojenny - bo na to wskazywał nieśmiertelnik zawieszony na szyi młodego mężczyzny - spojrzał na Stana z nieskrywaną dezaprobatą.
— Ej, stój! Nie widzisz, że to jego sprawka? Odwraca kota ogonem, żeby to mnie się oberwało! — zaczął się od razu bronić jednooki, na co Joseph zachichotał pod nosem tak wyraźnie i bezczelnie, by Stan usłyszał każdą jedną nutkę.
— Wystarczy, wystarczy — uciszył ich z uśmiechem Tora, składając sztućce na pustym już talerzu. — Mamy pieniądze, nikt się nie będzie gniewał o jeden talerz. Zresztą kiedy ostatnio podliczałem, mieliśmy tu aż 13 osób, które znały się na lepieniu zastawy z energii duchowej. Mogę liczyć na to, że nikt się z nikim nie pobije, kiedy sobie pójdziemy? — zapytał niepewnie, pukając Alice w ramię i dając jej tym samym znać, by zaczęła się zbierać.
— Nie — oświadczył natychmiast Stan.
— Nie — potwierdził Ichiro.
— Nie — poparł poprzedników Joseph.
Srebrnowłosy parsknął śmiechem, skupiając śmiejący się wzrok na siedzącej obok Ichiro Cass.
— Jasne, niańczę ich dzień po dniu... — wzruszyła ramionami kobieta, uśmiechając się ciepło do lidera.
— Zaraz! — krzyknął nagle Richard, zrywając się z miejsca. — Tora, musimy porozmawiać — zwrócił się natychmiast do przywódcy.
— Teraz? Miałem pokazać Alice tereny wokół Dworzyszcza. To coś pilnego? — zdziwił się srebrnowłosy, nieprzyzwyczajony do tak emocjonalnego zachowania Richarda. Inni spoglądali na tlenionego z podobnym zaskoczeniem.
— Tak. I prywatnego, więc radziłbym ci ją zostawić — oświadczył poważnym tonem Verner, gotując się już do tego, co miało się stać. Lider spojrzał mu w oczy. Nie było to jednak zwykłe spojrzenie, do jakich przywyknął Richard. Kiedy Tora mierzył kogoś wzrokiem, taka osoba miała wrażenie, jakby wzrok ten przeszywał ja na wskroś, okradając przy tym z ubrań, masek i wszelakiego fałszu.
— Ta presja za każdym razem, gdy to robi... to dlatego, że on jest tak przeraźliwie szczerzy, czy dlatego, że ja łżę i się ze wszystkim kryję? — zastanawiał się zawsze, więc zastanowił się i tym razem Verner, ale efektami nie mógł się pochwalić.
— Niech będzie. Chodź ze mną — zgodził się w końcu lider. — Zaczekaj na mnie na parterze, dobrze? — zwrócił się jeszcze do Alice, która bez słowa skinęła głową, ukradkiem lustrując Richarda.
— Nie ufa mi... i ja jej też — pomyślał blondyn. — Zawsze lepsza ona, niż Fletcher. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem prawie wszyscy wiedzą tu o tym, kim on jest, a mimo wszystko traktują go, jak człowieka. Przecież to zwykły potwór. Pieprzone wynaturzenie... Przecież są tu też dzieci. Bezbronni Madnessi. Czemu nikt się go tu nie boi? Naprawdę tylko ja myślę? — rozważał, gdy Tora prowadził go do swojego pokoju.
Udał się w stronę centralnego, najważniejszego stolika i zajął przy nim ostatnie wolne miejsce, siadając dokładnie naprzeciwko młodego mężczyzny o włosach z roztopionego srebra. Nim się odezwał, w ciszy rozejrzał się dokoła, na chwilę osadzając swój wzrok na każdym z towarzyszących mu członków Loży.
— Dobry — mruknął dopiero później. Teoretycznie zwracał się do wszystkich, lecz praktycznie spoglądał głównie na siedzącego na drugim miejscu na prawo od Tory kosiarza o rudych włosach. Nic nie wskazywało na to, by Okuda miał świadomość bycia obserwowanym przez Richarda, ale Verner nigdy nie dawał się zwieść pozorom.
— Kojarzy mnie, czy nie? Niby nie powinien... ale jeśli ma trochę oleju w głowie, to może próbować to ukryć. Gdyby coś się spieprzyło, mógłby spróbować wrócić do Gwardii, a potem mnie wydać. Muszę go pilnować. Może nawet spróbuję się z nim dogadać? Wolałbym, żeby pierwszy lepszy gnojek nie spaprał mi życia, a lubię, kiedy nie jestem obiektem niczyjej zemsty... — pomyślał szybko tleniony blondyn. Sam fakt zasiadania rudzielca przy jednym stole z nimi wszystkimi bolał go jednak najbardziej. Drażniło go, że ktoś, kto dopiero dołączył do Loży mógł się prowadzać z jej Wyższą Izbą, zamiast gnić razem z niższą.
— Nie jesteś głodny? — zapytał nagle Stan, odwracając uwagę Richarda od kosiarza. — Jak dla mnie to idealna okazja, by próbować jeść, skoro to nie młoda gotowała... — parsknął jednooki, wskazując szorstką łapą na siedzącą obok Tory różowowłosą. Alice nastroszyła piórka momentalnie.
— Jak ci nie pasuje, to gotuj sobie sam! Masz jedno oko, a nie jedną rękę — zripostowała bez zastanowienia, co spotkało się z pełnym aprobaty gwizdem po drugiej stronie stołu i kilku chwilach aplauzu z różnych miejsc na sali.
— Uczycie ją gównianych rzeczy, moi drodzy... — stwierdził w przerwie pomiędzy gryzami Joseph, którego cylinder zawieszony był na jednym z bolców wieńczących oparcie krzesła. — Umiejętność zmieszania z błotem tępego osiłka nie jest żadnym atutem, a jedynie dodatkiem — mruknął, spoglądając to na Alice, to na Stana przez zasłonę włosów. Już w następnej chwili bujnął się do tyłu na krześle, asekuracyjnie zahaczając butem o nogę stołu i przepuszczając przez eter lecący ku niemu talerz. Stan bowiem miał to do siebie, że jego cierpliwość zależała od chęci, a rano jego chęci były z reguły praktycznie zerowe.
— Czyje to były talerze? Ładne, szkoda ich niszczyć — rzucił bez przejęcia Fletcher, z powrotem przyciągając się do stołu.
— Moje... oczywiście moje — odezwał się siedzący z założonymi rękami Ichiro, którego poplątane, czarne, długie włosy przypominały niedomyte wodorosty, dodając ostrości spojrzeniu czerwonych oczu. Weteran wojenny - bo na to wskazywał nieśmiertelnik zawieszony na szyi młodego mężczyzny - spojrzał na Stana z nieskrywaną dezaprobatą.
— Ej, stój! Nie widzisz, że to jego sprawka? Odwraca kota ogonem, żeby to mnie się oberwało! — zaczął się od razu bronić jednooki, na co Joseph zachichotał pod nosem tak wyraźnie i bezczelnie, by Stan usłyszał każdą jedną nutkę.
— Wystarczy, wystarczy — uciszył ich z uśmiechem Tora, składając sztućce na pustym już talerzu. — Mamy pieniądze, nikt się nie będzie gniewał o jeden talerz. Zresztą kiedy ostatnio podliczałem, mieliśmy tu aż 13 osób, które znały się na lepieniu zastawy z energii duchowej. Mogę liczyć na to, że nikt się z nikim nie pobije, kiedy sobie pójdziemy? — zapytał niepewnie, pukając Alice w ramię i dając jej tym samym znać, by zaczęła się zbierać.
— Nie — oświadczył natychmiast Stan.
— Nie — potwierdził Ichiro.
— Nie — poparł poprzedników Joseph.
Srebrnowłosy parsknął śmiechem, skupiając śmiejący się wzrok na siedzącej obok Ichiro Cass.
— Jasne, niańczę ich dzień po dniu... — wzruszyła ramionami kobieta, uśmiechając się ciepło do lidera.
— Zaraz! — krzyknął nagle Richard, zrywając się z miejsca. — Tora, musimy porozmawiać — zwrócił się natychmiast do przywódcy.
— Teraz? Miałem pokazać Alice tereny wokół Dworzyszcza. To coś pilnego? — zdziwił się srebrnowłosy, nieprzyzwyczajony do tak emocjonalnego zachowania Richarda. Inni spoglądali na tlenionego z podobnym zaskoczeniem.
— Tak. I prywatnego, więc radziłbym ci ją zostawić — oświadczył poważnym tonem Verner, gotując się już do tego, co miało się stać. Lider spojrzał mu w oczy. Nie było to jednak zwykłe spojrzenie, do jakich przywyknął Richard. Kiedy Tora mierzył kogoś wzrokiem, taka osoba miała wrażenie, jakby wzrok ten przeszywał ja na wskroś, okradając przy tym z ubrań, masek i wszelakiego fałszu.
— Ta presja za każdym razem, gdy to robi... to dlatego, że on jest tak przeraźliwie szczerzy, czy dlatego, że ja łżę i się ze wszystkim kryję? — zastanawiał się zawsze, więc zastanowił się i tym razem Verner, ale efektami nie mógł się pochwalić.
— Niech będzie. Chodź ze mną — zgodził się w końcu lider. — Zaczekaj na mnie na parterze, dobrze? — zwrócił się jeszcze do Alice, która bez słowa skinęła głową, ukradkiem lustrując Richarda.
— Nie ufa mi... i ja jej też — pomyślał blondyn. — Zawsze lepsza ona, niż Fletcher. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem prawie wszyscy wiedzą tu o tym, kim on jest, a mimo wszystko traktują go, jak człowieka. Przecież to zwykły potwór. Pieprzone wynaturzenie... Przecież są tu też dzieci. Bezbronni Madnessi. Czemu nikt się go tu nie boi? Naprawdę tylko ja myślę? — rozważał, gdy Tora prowadził go do swojego pokoju.
***
— Usiądziesz? — zaproponował Tora, samemu siadając na swoim łóżku i wskazując dłonią na krzesło przy biurku. Pokój lidera bardzo przypominał wystrojem pokój różowowłosej, choć wyróżniały go regały pełne książek morrideńskich autorów.
— Nie trzeba, obejdzie się. Zresztą nie chodzi o nic miłego, więc nie mam ochoty rozmawiać przy herbatce — uciął natychmiast Richard, zamieniając uśmiech na twarzy Tory w powagę. Takim wolał go widzieć. Mierził go fakt, że jego przywódca wszystkich członków Loży traktował, jak przyjaciół i członków rodziny, podczas gdy on ani się za takiego nie uważał, ani nawet nie chciał nim być.
— To wszystko przez tę pieprzoną szczerość, która od niego bije. Ma się wrażenie, że rozpoznaje każde kłamstwo, każdą złą intencję... ale o niczym nie mówi. Niech was szlag, ludzie! — zdenerwował się w duchu Verner, ale w mimice ograniczył to do zwykłego zmarszczenia brwi.
— Rozumiem. Ale w takim razie ja również wstanę — powiedział i zaraz też to uczynił Tora. — To niekulturalne, gdy gość stoi, a gospodarz siedzi — dodał, uśmiechając się półgębkiem, a Richard nie wiedział, czy mówił poważnie, czy z przekąsem.
— Zapytam wprost... o czym ty myślisz? — natychmiast przejął inicjatywę Verner.
— To znaczy?
— Dziewczyna. Co ci z nią strzeliło do głowy? Dlaczego traktujesz ją, jak jedną z nas? — zbulwersował się Richard. Nie było to dla nikogo tajemnicą, że za różowowłosą nie przepadał, choć nie zwykł mówić tego wprost.
— Ma na imię Alice, Rich... — poprawił go z powagą Tora. — Jak twoim zdaniem powinienem ją traktować? Jak więźnia? Całymi miesiącami trzymać ją w zamknięciu?
— A kim jest, jeśli nie więźniem? Zapomniałeś już, po co ją tu mamy? Skąd ją wytrzaśnięto? Że dla niej zginął Sebastian? — spróbował odwołać się do sumienia lidera, choć sam zgon Sebastiana spłynął po nim, jak po kaczce.
— Nie zapomniałem. A czy ty zapomniałeś, czym jest Loża? I jaki mamy stosunek do ludzkiego życia? — odpowiedział mu tym samym srebrnowłosy. To jednak też nie podziałało na Vernera, a jedynie zachęciło go do wzmożenia prób perswazji.
— Sebastian pokazał ci, jaki mamy stosunek!
— Sebastian zrobił to, co uważał za słuszne. Nie będziemy jednak wyrządzać krzywdy nikomu, komu nie musimy jej wyrządzać. Poza tym wciąż nie rozumiem jeszcze, do czego zmierzasz. Co dokładnie chcesz mi powiedzieć?
— Oddaj ją — wypalił ostro Richard. — Nie przedłużaj tego. Olej dzieciaka i rób, co do nas należy, zanim sprowadzisz nam na głowy armagedon!
— Złożyłem mu obietnicę. Nie złamię danego słowa ze strachu przed nimi. Poza tym przypominam ci, że o niczym nie wiedzą — odrzekł ze spokojem Tora. On nigdy nie unosił się gniewem i nie pozwalał, by zawładnęły nim emocje.
— Ale MOGĄ się dowiedzieć! Nie wiesz nawet, ile musisz czekać ani czy ten gnojek cię znajdzie! Już i tak wystawiliśmy się na ciosy całego Morriden, "bo tak kazano"! Co jeśli zaatakują nas, zanim pozbędziemy się dziewczyny? — zaczął się burzyć Verner, dostrzegając powoli granicę między poglądami lidera i swoimi własnymi. Granicę, której nie potrafił zamazać.
— Alice... — przypomniał mu dobitnie Tora. — Do Loży należą ludzie dokładnie tacy, jak ten chłopak. Zawsze takich szukaliśmy i takich słuchaliśmy. Tych, którzy mają w oczach tę iskrę. On ją ma, Rich... Nie potrafiłem tak po prostu pozostawić go bez drugiej szansy, nie rozumiesz?
— Nie. Nie rozumiem. Ale co gorsza, ty również nie rozumiesz! Co chcesz zrobić? Zrekrutować go? Po tym, jak zabrałeś dziewczynę? To jasne, że się nie zgodzi, więc czemu w ogóle się nim przejmować? Na co ci iskra w jego oczach, skoro wkrótce podłożą nam iskry pod stos?! — wydarł się na przywódcę Verner, ale zaraz zmarszczył brwi, dostrzegłszy wyraz jego twarzy.
— Nie dopuszczę do tego, Rich. Wiesz, że możesz mi zaufać. Nie zrobiłbym nic, by zaszkodzić własnej rodzinie. Mamy jeszcze dużo czasu. Gdyby nie to, prawdopodobnie nie zdecydowałbym się na czekanie. Mamy go jednak wystarczająco dużo, by nie musieć się martwić tym, czego oczekują od nas "oni". Na dodatek informacje na temat Alice nie zostały przekazane do wiadomości publicznej. Niczego się nie dowiedzą, gwarantuję ci... — przemówił z całkowitą pewnością w głosie. Jak zawsze. Nigdy nie było widać, żeby ten człowiek się wahał. Zawsze decydował w jednej chwili, a jego decyzje nigdy nie szkodziły grupie... lecz Richard mimo wszystko się obawiał.
— Zbyt wiele ryzykujesz. Zbyt mocno ufasz ludziom, którymi się otaczasz. Przez tę dziewuchę wszyscy możemy zginąć, a tobie się pewnie wydaje, że ot tak nas z tego wyciągniesz. Myśl sobie co chcesz, Tora. Czekaj, aż dzieciak urośnie w siłę i przyjdzie się bawić w ratowanie księżniczki zamkniętej w wieży. Pamiętaj tylko, że się z tym nie zgadzam. I że z tonącego okrętu uciekają tak samo szybko pasażerowie, jak i marynarze... — oświadczył z zaciśniętymi pięściami i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.
— A zatem nie tylko jestem nikim... lecz również nigdy nie będę "kimś", co? Ani Gwardia, ani Loża, hm? — sam nie wiedział, co myśleć, gdy w gniewie przemierzał korytarz. — Nie będę tonąć razem z wami, Tora. Nigdy w życiu... — postanowił w duchu.
Koniec Rozdziału 201
Następnym razem: Ideał
Faktycznie, nieciekawa sytuacja z wątpliwościami Richarda. Sam nie dokońca rozumiem jak miałby się Torze udać ten plan, ale znając Naito wystarczy, że powie mu, że to dla wyższego dobra i ten się zachwyci ;P tak jak było z Michaelem. Zobaczymh jak to wyjdzie. Wszyscy ostro trenują by skopać tych z Loży, więc może po walce Tora już nie będzie w stanie mówić
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Michael nie sprawił, że zginęły tysiące niewinnych ludzi xD Rozumiem twoją logikę, ale twoja wersja jest grubymi nićmi szyta ;) Tym niemniej masz rację, że na pewno się pewna burza rozpęta.
UsuńRównież pozdrawiam ^^