wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział 202: Ideał

ROZDZIAŁ 202

     Było samo południe. Słońce powoli zaczynało dawać się we znaki białowłosemu chłopakowi z Makbetem w dłoni. Krople potu odrywały się od krawędzi podbródka i spadały na ziemię... z wysokości dwudziestu metrów. Trening Rinji'ego odbywał się bowiem w powietrzu. Dziesiątki, jeśli nie setki kul ze skrystalizowanej energii duchowej lewitowały w nieregularnie rozłożonej grupie ponad zrujnowaną częścią miasta. Samo ustanie na nich nie było proste, nie mówiąc już o chodzeniu, bieganiu, czy... walce. Na tym jednak zależało liderowi i na tym polegał styl walki rodu Okuda - na perfekcyjnym zmyśle równowagi i nienagannym balansowaniu ciałem.
Tragedia. Przez cały ten czas, gdy go nie było zdążyłem zapomnieć, jaki jest silny... — pomyślał chłopak, spoglądając na lidera z wytatuowaną na całej twarzy czaszką. Mężczyzna siedział po turecku na trzech, może czterech kulach, bez trudu się na nich utrzymując. Prawą rękę trzymał za plecami, a wszystkie palce lewej - poza wskazującym - miał zgięte.
Stale dostosowuje swój poziom do mojego poziomu... ale to upokarzające. Nie mogę się pogodzić z tym, że potrzeba mu tylko jednego palca, żeby sobie ze mną poradzić. Nie musi się nawet ruszać z miejsca... — Z przyklęku podniósł się na równe nogi. Lewą dłoń utrzymywał na wysokości podbródka, podczas gdy prawą wprawił Makbeta w ruch wirowy, wywijając nią, jak helikopter śmigłami. Mimo to jednak pozostał w miejscu. — Płynność. Potrzeba mi płynności we wszystkim, co robię. To właśnie Sendo no Tatsumaki. Okuda nie macha kosą. Okuda z nią tańczy. Cokolwiek się nie stanie, muszę się poruszać płynnie. Jeśli jeden taniec mi się nie uda, muszę od razu przejść do innego... ale to nie takie proste. Brakuje mi...
FINEZJI — mówiły litery układające się przed obliczem niemego lidera.
— No dzięki... — mruknął tylko Rinji.
Finezja, płynność, balans, równowaga, kontrola energii... Muszę poprawić tyle rzeczy, a wszystko to tylko po to, żeby walczyć z własnym bratem — podsumował z goryczą i kolejny raz ruszył przed siebie, przeskakując z kuli na kulę.

***

     — Jesteś! — zawołała Alice, podbiegając do schodzącego po schodach srebrnowłosego. Tora uśmiechnął się tylko bez słowa, przystając przy dziewczynie. — O czym rozmawialiście? — zapytała go różowowłosa, bacznie mu się przyglądając i czujnie wyszukując fałszu w obliczu lidera.
— To Joseph nauczył cię tej wścibskości, prawda? — zaśmiał się mężczyzna, gestem skłaniając dziewczynę do pójścia przodem. Drzwi były otwarte na oścież - jak zwykle w ciągu dnia, jako że przez Dworzyszcze przewijały się tłumy ludzi.
— Człowiek sam się uczy takich rzeczy, gdy nikt nie chce mu prawie nic powiedzieć... — fuknęła urażonym tonem Alice, żeby przypadkiem nie przyznać Torze racji. — Odpowiesz mi, czy nie?
— Richard miał po prostu pewne... wątpliwości. Odnośnie tego, co dzieje się teraz w Loży — wyjaśnił w skrócie mężczyzna.
— Nie zauważyłam, żeby działo się teraz cokolwiek, czego spodziewałabym się po tajemnej organizacji, czy czym tam jesteście... — skomentowała dziewczyna, ale Tory nie dało się zirytować. Lider po prostu uśmiechnął się do niej w specyficzny sposób, jak robił to już dziesiątki razy. Zawsze ten specyficzny uśmiech sprawiał, że Alice czuła się traktowana, jak mała dziewczynka. Teraz również tak się poczuła, ale jedynym, co zrobiła było odwrócenie twarzy od mężczyzny.
— Tak sądzisz? Cóż... nie mam prawa ci się dziwić, ale mimo wszystko nie masz racji — odpowiedział jej na to srebrnowłosy.
— Ale oczywiście nie możesz mi o tym powiedzieć, prawda? — zgadła od razu dziewczyna, z czego wcale nie była zadowolona.
— Ale mogę ci powiedzieć o wielu innych rzeczach — uśmiechnął się Tora.
— To mów.
— O?
— O... Dworzyszczu.
     Kilkupiętrowy, rozległy budynek, z którego wyszli znajdował się w centrum wszystkiego, na średniej wysokości wzgórzu porośniętym trawami. Morza traw otaczały również samo wzgórze na przestrzeni setek, a może i tysięcy metrów z małymi tylko wyjątkami, z których większość pochodziła z ingerencji ludzkiej ręki. Odgrodzone z jednej strony górami siedliszcze Loży zdawało się być względnie bezpieczne, a brak jakichkolwiek nieszczęśliwych wypadków, czy innych zajść podczas pobytu Alice w Dworzyszczu tylko to potwierdzał. Gdy lider i pozostająca pod jego opieką "zakładniczka" schodzili ze wzgórza jedynym łagodnym spadem, dziewczyna widziała niedaleko większe i mniejsze budynki, których przeznaczenia nie znała. Widziała też zaokrąglone, szklane domy, pola uprawne, a na nich ludzi, kilka stawów, widniejący daleko z przodu las oraz blade, ogromne kryształy. Te kryształy z kolei budziły skojarzenia z meteorytami, częściowo zagłębione w płytkich dołkach. Pod wieczór członkowie społeczności używali kryształów jako lamp. Wtedy to właśnie unosiły się one w górę, by oświetlić rozleglejszy obszar. Te właśnie światła widywała często z dachu Alice.
— Sami zbudowaliśmy to miejsce — powiedział do niej Tora, kiedy już byli na dole. Z tej perspektywy budynki zaczęły przypominać niewielką wioskę, choć wyglądem do żadnej wioski nie pasowały. — Z początku tylko ja i ci, z którymi siedzisz przy jednym stole. Z czasem znajdywaliśmy coraz więcej ludzi, ale pierwszą wersję naszej... bazy stworzyliśmy własnoręcznie. Nigdy nie ustalaliśmy dla niej żadnej nazwy. To Joseph określił ją jako Dworzyszcze i jakimś cudem to się przyjęło. Potem za Dworzyszcze zaczęto uważać również wszystko to, co poza nim. Wtedy już raczej nie było sensu w uświadamianiu komukolwiek, że nie ochrzciliśmy tego miejsca. — Szklane budynki widziane z góry okazały się być szklarniami, na polach rosła pszenica, z grządek wyłaniała się zieleń świeżych, zdrowych warzyw, a nad wszystkim czuwali Madnessi, czyniąc to na morrideńską modłę. W prawie każdym procesie brała udział energia duchowa.
Oni są słabi. Nie potrafią walczyć. Tak, jak ja... — pomyślała dziewczyna na widok nieznajomych, którzy również różnili się od siebie prawie wszystkim. Różne kolory skóry, wiek, styl ubierania się, sposób poruszania, a niekiedy historia życia, którą ukazywało samo tylko ciało.
— Nie zbieracie konkretnych ludzi... — zauważyła po chwili Alice, zwracając się do Tory. Wkraczali właśnie pomiędzy domy i ktoś z naprzeciwka wychodził im na powitanie, ale był jeszcze daleko. — Połykacze Grzechów to przynajmniej na początku byli tylko Kantyjczycy. Przed zjednoczeniem Morriden ludzie tak samo się dzielili. U was są tu... chyba wszyscy — wyjaśniła mu, żeby nie zostać opacznie zrozumianą.
— Nie, Alice, nie wszyscy. Nie prosiłem każdego, kogo napotkałem na swojej drodze, żeby do nas dołączył. Nigdy nikogo o to nie prosiłem — odparł srebrnowłosy. — Źle wyobrażasz sobie to, czym jesteśmy. Nie chciałbym kroczyć ramię w ramię z ludźmi, z którymi nie łączą mnie żadne więzi i którym nie mogę zaufać. W Loży mamy setki osób, a ja doskonale znam i ufam każdej z nich. To osoby, które rozumieją nasz cel. Wiedzą, czego brakuje Morriden i jaki powinien być idealny kraj. Jaka powinna być Utopia. Doświadczyli w życiu wielu okropieństw i chcą kraju, w którym coś takiego by się nie zdarzało. Morriden nie jest tym krajem... choć nadal nie przestało udawać — przerwał z niezadowoleniem na twarzy. Niezadowolenia tego nie można było pomylić ze złością. Przypominało to bardziej zawód.
— I chcesz być w tym kraju kim? Królem? Cesarzem? Bo na pewno to ty chcesz nim władać... — odezwała się podejrzliwie Alice. Ignorowała już zabudowania, zamiast nich skupiając się na samym liderze.
— Jeśli moja rodzina będzie mnie chciała, zostanę przywódcą. Jeśli wybierze kogoś innego, będę mu służył radą i siłą, kiedy ktoś spróbuje skrzywdzić naszych obywateli. Ja jednak wysłucham każdego z nich tak, jak robię to dzisiaj. Wprowadzę w życie ich pomysły i powierzę w ich ręce to, jakim będę władcą. Jeśli ta pozycja mnie zmieni, woda sodowa uderzy mi do głowy, a ja przestanę myśleć o tym, o czym myśleć powinienem, moi przyjaciele na pewno mi to powiedzą. Władca nie powinien być bogiem, do którego trzeba wznosić modły i przemawiać poprzez pośredników. Władzę należy scentralizować, to prawda, ale władca to człowiek, który swoich ludzi prowadzi, który baczy na ich problemy i chce dla nich jak najlepiej. Tak ja to widzę, Alice. A co z tobą? — Gdy dialog z Torą zamieniał się w monolog, dziewczyna zawsze milkła. Jego słowa zbyt mocno zakorzeniały się w jej głowie, by mogła z wystarczającym sceptycyzmem się do nich odnosić i bardzo tego nie lubiła. A ilekroć chciała mu powiedzieć coś, co mogłoby go zranić, przypominała jej się rozbijająca się o klawisz słona kropla...
No właśnie. CO ze mną...? — pomyślała z goryczą różowowłosa.
— Naprawdę wierzysz, że będziesz taki wspaniałomyślny, sprawiedliwy i bezstronny? Twoja Utopia brzmi ładnie, ale... jakoś tak biednie, nie sądzisz? — skontrowała zaraz i spodziewała się zobaczyć zawód lub może politowanie... ale ujrzała uśmiech.
— Pewien człowiek powiedział mi kiedyś... że jeśli wierzę w te bzdury, to chyba okłamuję sam siebie. Dzisiaj stoję na czele społeczności, która nazywa się Lożą Kłamców. Wiesz czemu? — pochylił się nad nią z ręką na boku, patrząc jej w oczy. Alice cofnęła się o pół kroku.
Co to za głupie pytanie? Retoryczne? Odpowiedzieć, czy nie? Mogę wyjść na idiotkę, jeśli to jednak retoryczne... — zastanawiała się w nerwach przez kilka chwil, aż w końcu zadecydowała.
— Długo nad tym myślałeś? — posłała w jego kierunku lekki przytyk, ale zapomniała, że jego nie można było zdenerwować.
— Mówiąc szczerze, całkiem długo. Kiedy któregoś razu przypomniałem sobie tamtą rozmowę i uświadomiłem, że moja rodzina "okłamuje się" tak samo, jak ja, doszedłem do wniosku, że to wszystko brzmi dość poetycko. Poezja z kolei skojarzyła mi się z teatrem i stąd kłamcy mają swą lożę. Co sądzisz? — jak zwykle zapytał srebrnowłosy.
— Słyszałam gorsze genezy... — przyznała dziewczyna.
     Dotarli tymczasem do człowieka, który z daleka wyszedł im na spotkanie, a który wlókł się niemiłosiernie, jakby ledwo chodził. Różowowłosa przyjrzała się z ukosa ciemnoskóremu, starszemu panu o dobrotliwym wyrazie pomarszczonej twarzy. Lewa nogawka jego spodni podwinięta była za kolano - czarne, wykonane z heracleum kolano, podobnie zresztą, jak cała kostka i stopa, na którą to nawet nie zakładał skarpety, czy buta. Staruszek miał krótkie, kręcone włosy siwej barwy, niczym rodowity mieszkaniec Aftryki, brązową koszulę i uśmiech na licu, posyłany gościom już z daleka.
— Hisato, mój chłopcze! — krzyknął do Tory, rozkładając ręce z radością kryjącą się za okrągłymi szkiełkami okularów. Oprawki miał tak cienkie, że na pierwszy rzut oka mogłyby rozpaść się przy najlżejszym dotyku. — Ależ cię dawno nie widziałem! — Stary murzyn uściskał serdecznie lidera Loży, poklepując go przy tym po plecach.
— Przykro mi, panie Bohlale. Miałem ostatnimi czasy sporo rzeczy na głowie, ale bardzo się cieszę, że pana widzę — przywitał się z uśmiechem srebrnowłosy. — Jak rodzina? Nubia czuje się lepiej? — spytał od razu.
— Tak, ale jak tylko wydobrzała, znów poszła pomagać chłopcom w szklarniach. Powiedz jej coś, Hisato, proszę cię! Ciebie na pewno posłucha. Uwielbia cię! — poprosił rozpaczliwie staruszek, tak skupiony na Torze, że na Alice praktycznie nie zwrócił uwagi... a ona sama nie planowała zagadywać nieznajomych jej ludzi.
— Hahah, zajrzymy do nich na koniec, dobrze? Wyszedłem dzisiaj, żeby oprowadzić kogoś po Dworzyszczu... — zdradził ją bezczelnie ten, którego nazywano tu Hisato, odsłaniając ją na widok Bohlale'a. Dziewczyna zasępiła się w kierunku dezertera, ale próbowała posłać udawany uśmiech w stronę murzyna.
— Och, a cóż to za młoda duszyczka? Witam cię serdecznie, dziecko! — uśmiechnął się poczciwie Bohlale, ale różowowłosa myślała wtedy tylko o tym, że nigdy dotąd nie słyszała dziwniejszego imienia, niż to jego.
— Mam na imię Alice. Mi również miło — odpowiedziała grzecznie, jako że tak należało, a przecież czarnoskóry staruszek faktycznie zdawał się bardzo miły. — Przykro mi, ale powinniśmy już iść. I tak ruszyliśmy później, niż planowaliśmy... — ucięła szybko wszelkie możliwe kierunki, w jakie mogła potoczyć się rozmowa i dołączyła do Tory. Murzyn machał do nich jeszcze, gdy przechodzili dalej, podczas gdy on sam ewidentnie zmierzał na pole kukurydzy.
— Bohlale był za życia pedagogiem. Nubia to jego wnuczka. Nie jest już może w kwiecie wieku, ale za to... — zaczął mówić, ale szybko przerwał srebrnowłosy.
— To mnie teraz nie interesuje! — warknęła zdenerwowana dziewczyna, ale on zrobił tylko zdziwioną minę, nie mając pojęcia, czym sobie na jej gniew zasłużył. — Nie wiedziałam, że masz na imię Hisato. Byłam przekonana, że Tora. Wszyscy tak na ciebie mówią, a teraz się okazuje, że ja jedna jestem głupia i nie wiem... — ofukała go z wyrzutem i czekała na wyjaśnienia, krzyżując ręce na piersiach.
— Cóż... nie wszyscy, jak się okazuje — oświadczył z uśmiechem mężczyzna. — Nie miałem pojęcia, że nie wiesz. Ludzie nazywają mnie Tora, to fakt, ale nazywam się Kanegawa Hisato. Mam nadzieję, że nie jesteś zła... — zwrócił się do niej, a ta odwróciła wzrok.
— Po prostu... zdziwiona — mruknęła pod nosem. — A ten... Bo-cośtam? Wygląda na to, że bardzo cię lubi — zmieniła temat, co lider jak zwykle uszanował.
— Bohlale. Ja go również lubię. Ma dobre podejście do dzieci. Wydaje mi się, że też takie mam, choć jestem pewien, że trochę nauczyłem się od niego samego. Zresztą w Dworzyszczu wszyscy jesteśmy rodziną, a członkowie dobrej rodziny raczej się ze sobą nie gryzą... — sprostował Tora, uśmiechając się z zadowoleniem.
— Wszystkiego się od kogoś uczysz... — zauważyła z przekąsem Alice. — Sebastian uczył cię gry na pianinie, Bohl... Pedagog polepszył ci kontakt z dziećmi. Do czego ci to wszystko?
— To się nazywa samodoskonalenie. Są wśród nas spece od wszystkiego. Ludzie, którzy opanowali setki różnych sposobów wykorzystywania energii duchowej, muzycy, kucharze, złote rączki, weterynarze, lekarze, jubilerzy, stolarze, psycholodzy... Wszyscy wnoszą coś do Loży i do Utopii, którą chcemy stworzyć. I jeśli ta Utopia ma być samowystarczalna i nie wyrządzać szkody środowisku, musimy ich talenty jak najlepiej wykorzystać. Musimy uczyć się od innych, w zamian oferując to, w czym my jesteśmy dobrzy. W ten sposób tworzymy fundamenty pod to wszystko i zabezpieczamy się przed sytuacją, w której nikt nie przejmie po nas naszej wiedzy. Ja chcę być przydatny w jak największym zakresie i dlatego uczę się wszystkiego, co jest dla mnie nowe. Innym wpajam to samo i zachęcam do podobnych działań. Rozumiesz, czy trochę zamotałem? — zaśmiał się na koniec, zahaczając kciukami o kieszenie spodni i idąc tak dalej.
— Zamotałeś, ale rozumiem — odparła dziewczyna. — Jeśli wszyscy będą umieć wszystko... to w pewnym sensie faktycznie będą samowystarczalni, ale nie do końca, prawda?
— Nie będą umieć wszystkiego. Jeśli w ogóle nie masz do czegoś talentu, będziesz mieć problemy z zostaniem w tym czymś mistrzem. Tak samo jeśli uznajesz coś za zbędne, nie będziesz próbować się tego nauczyć. Dlatego zawsze będą wśród nas ci, którzy umieją coś, czego nie umieją inni. Dlatego też ostatnią linią obrony Loży jest Wyższa Izba...
— Bo oni wszyscy nie umieliby się obronić, prawda?
— Tak. Nie chcę nawet, żeby musieli to robić. W ostateczności chcę tylko stworzyć im Utopię, o której wszyscy wspólnie marzymy. Będę walczył, jeśli ktoś mnie do tego zmusi i nie pozwolę, by mojej rodzinie działa się krzywda. Trzymamy się razem i możemy sobie ufać, Alice. Wiesz, jak bardzo graniczy to z cudem przy tak ogromnej grupie, jak nasza?
— Nawet sobie nie wyobrażam, jak można znać tak dobrze tysiąc osób... Dla mnie to byłoby nieosiągalne. Nie wiem nawet, czy chciałabym tak umieć — stwierdziła dziewczyna.
A ty to robisz. Ty faktycznie znasz i troszczysz się o wszystkich. O każdego z osobna. Nie rozumiem tego. Jak ktoś taki może istnieć? — myślała o Torze.
— Jesteś częścią naszej drogi do celu... — powiedział nagle pod nosem srebrnowłosy, zatrzymawszy się w miejscu. Alice otworzyła szerzej oczy, mrugając ze zdziwieniem. — Bardzo chciałbym, żeby było inaczej i już teraz myślę, jak cię za to przeproszę. Chciałbym, żebyś naprawdę stała się jedną z nas, ale nie mogę sobie pozwolić na uznanie cię za nią. A wszystko dlatego... że pewnego dnia stąd znikniesz. I to niezależnie od tego, kto cię stąd zabierze.

Koniec Rozdziału 202
Następnym razem: Prostytutka

8 komentarzy:

  1. No to ten, no... kiedy następny rozdział?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przewiduję, że jutro, bo jestem w trakcie tworzenia ;)

      Usuń
    2. No to czekam. Miłego tworzenia życzę.

      Co do arcu to mniej więcej się domyślam jak to się potoczy. Będzie wojna, a po niej dwa państwa. Potem pewnie dasz coś z tym murem.
      Co do Alice to strzelam, że kiedyś była jakimś bogiem(coś w tym rodzaju i to od niej królowie mają swoje atrybuty jak ją pokonali. Nie mam tylko żadnego pojęcia co ją może łączyć z Naito.
      No i czekam jak napiszesz co tam wyczytał Naito. Tego prawa co do grobowców też nie wyjaśniłeś jeszcze.

      Usuń
    3. Zawsze mi się podobało to, że potrafisz myśleć ^^ Ile masz racji, czy masz jakąkolwiek itp. itd. powiedzieć oczywiście nie mogę. A na efekty "treningu" też jeszcze trochę poczekasz ^^ Tym niemniej jednak liczę na to, że będzie dobrze ;)

      Usuń
  2. Alice z każdym rozdziałem coraz bardziej aklimatyzuje się w Loży. Co prawda, nadal jest dla Tory opryskliwa, ale mam wrażenie,że zaprzyjaźnia się z nim.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest takie powiedzenie - "jeśli wejdziesz między wrony, będziesz krakać tak, jak one". Jest też takie sformułowanie, jak "syndrom sztokholmski". Oba mają tu pewne zastosowanie, ale w praktyce trudno jest nie odczuwać żadnej więzi nawet z ludźmi, z którymi wiązać się nie chciałeś, jeśli spędzasz pośród nich tyle czasu, co Alice.

      Usuń
    2. Na pewno ;) a szczególnie, że krzywdy Ci nie robią

      Usuń
    3. To również słuszna uwaga ;)

      Usuń