ROZDZIAŁ 204
Na samym środku - a przynajmniej tak to widział Naito - bezkresnego lasu znajdowała się polana, na której ćwiczył pod okiem najlepszego nauczyciela, o jakim mógł pomyśleć. Morza monstrualnych iglaków wznosiły swe fale ku górze, piętrząc się w stronę nieba, niczym strzeliste, zielone wieże. Resztki wygasłego ogniska zalegały w centrum polany. Kurokawa odwiedzał to miejsce dziesiątki razy, lecz nigdy wcześniej nie trafiał do niego w dzień. Zawsze witał go mrok nocy i teraz dopiero dostrzegał słońce ponad głową swoją oraz Shuuna.
Mleczne włosy Pierwszego podrygiwały delikatnie pod napływem sosnowego powietrza, jednak sam Król stał w miejscu. Białe, rozlazłe rękawy o szerokich, luźnych mankietach oraz dwuczęściowa, spięta złotymi igłami szata powinny były spowalniać mężczyznę. Powinny i spowalniały, o czym miał już okazję przekonać się Naito. Wciąż jednak prędkość żywej legendy, zamieszkującej jego głowę była dla chłopaka zbyt przytłaczająca, choć sam starał się ze wszystkich sił, by dotrzymać mu kroku.
— Polepszasz się i coraz lepiej wykorzystujesz otoczenie. Udzielam pochwały — zawołał rezolutnie Shuun. Wokół niego brzmiały trzaski. Raz po raz, jeden za drugim, dochodzące naprzemiennie ze wszystkich stron, podczas gdy sylwetka nastolatka poruszała się pomiędzy ogromnymi pniami drzew. Kurokawa bez słowa i w pełnym skupieniu odbijał się od powierzchni kory, która to pękała pod naporem rozpędzonych stóp, posyłając młodzieńca ku widniejącym naprzeciw pniom. Brunet zmieniał wysokość i tor lotu, a powiększająca się z sekundy na sekundę prędkość miała pomóc mu nareszcie dorwać przeciwnika.
— Nie odpowie. Jest zbyt skoncentrowany na szukaniu luk. Z pewnością nie jest mu łatwo wykorzystywać Przeklęte Oczy przy tej prędkości. Jeśli jego wzrok nie stanie się tak szybki, jak ciało, oczy będą bezużyteczne. A zatem... czym mnie zaskoczysz, Naito? — pomyślał z tajemniczym uśmieszkiem Król, wydychając powietrze z płuc. — Zaatakujesz za 3... 2... 1...
— Teraz! — postanowił Naito, kolejny raz zagłębiając podeszwy już nie w korę, a w słoje wielkiego świerku. Pomknął, jak strzała w stronę oponenta, do ostatniego momentu trzymając ręce przy ciele i tnąc powietrze na drodze do Shuuna. Czarne włosy rwały się do tyłu, jakby miały odczepić się od głowy razem ze skórą.
— Pojedynczy atak. Bez kuszenia losu... — upomniał sam siebie, przesyłając energię duchową do prawej pięści, którą momentalnie zapłonęła jej aurą. Kurokawa wyrzucił pięść w stronę odwróconego doń plecami Króla w ostatniej chwili, by wcześniej wytracić jak najmniej pędu. Prosty, wymierzony pod kątem cios przeszył jednak tylko powidok pozostawiony przez Shuuna, kiedy ten w ułamku sekundy odsunął się na bok. Naito grzmotnął pięścią w ziemię, z hukiem drążąc w niej głęboki otwór z otaczającą go siatką pęknięć. Wylądował jednak gładko, uginając kolana i odruchowo wiodąc wzrokiem za przeciwnikiem.
W samą porę. Bosa stopa Króla zmierzała już w poziomym zamachu w stronę głowy chłopaka, niczym ostrze kosy, za wszelką cenę usiłujące jej go pozbawić. Złote krzyże w oczach Kurokawy mignęły na moment, po którym to nastolatek bez zastanowienia zanurkował jeszcze głębiej ku ziemi, jakby miał zamiar robić pompki. Nad swoją głową usłyszał świst powietrza, a już w następnym momencie drzewa na brzegu polany... pękły, jak zapałki pod wpływem potęgi kopnięcia. Drzazgi wystrzeliły w powietrze, niby drewniana chmura, gnana do przodu przez napływ energii duchowej.
— Cholera! — przeraził się w duchu Naito, dostrzegając cień stopy na ziemi, przechodzący przez czubek jego głowy. — Zatrzymał kopnięcie dokładnie nade mną. Zupełnie, jakby negował jakiekolwiek prawa fizyki — pomyślał... i natychmiastowo odbił się rękoma od ziemi, wystawiając dłonie przed siebie.
Błysnęło. Bosa pięta Shuuna wbiła się w podłoże - w miejsce, z którego w ostatniej chwili zniknął Kurokawa. Ziemia zapadła się z nieprawdopodobną gwałtownością, momentalnie zamieniając polanę w jeden wielki krater, miejscami głęboki nawet na kilka metrów. Resztki ogniska zniknęły w eterze, niemalże anihilowane przez destrukcyjną siłę Pierwszego, stojącego teraz na dnie stworzonego własnoręcznie zagłębienia.
— Och, udało ci się! Udzielam kolejnej pochwały — przyznał z uśmiechem białowłosy z symbolem omegi na środku czoła. — Sęk w tym, że jeśli tylko zechcę, mogę "zobaczyć", gdzie i skąd zaatakujesz. — Naito bez słowa kucał wtedy na gałęzi jednego z przechylonych, pękniętych iglaków, ponownie czając się za plecami Króla. Oba jego przedramiona otaczała, a wręcz "pożerała" jaśniejąca, burzliwa energia duchowa, a napięte ścięgna i mięśnie nóg wyrażały gotowość do ataku znienacka.
— Wątpliwości w środku walki na nic się zdadzą. Tym bardziej, kiedy przyjdzie mi znów stawić czoła Torze... Raz coś postanowisz i trzymasz się tego do końca — upomniał sam siebie nastolatek. Była to jedna z wielu rzeczy, których nauczył się od Shuuna.
— Niestety muszę cię powiadomić, że na twoje nieszczęście... — kontynuował białowłosy.
— Nie ma czasu. Tyle mocy musi mi wystarczyć. Zbiję blok i unieruchomię go obszarówką, a potem dorwę go bezpośrednio — postanowił w jednej chwili brunet, cofając łokcie, by jego pięści mogły nabrać rozpędu.
— THOR... — nie dokończył. Zamarł w bezruchu, gdy tylko sylwetka Pierwszego rozmazała się, a on najzwyczajniej w świecie zniknął, pozostawiając po sobie pusty już krater.
— ...chcę — usłyszał chłopak. Krzyże w jego oczach mignęły prawie niezauważalnie, gdy Król nagle zjawił się tuż obok niego - w powietrzu, z ugiętymi kolanami.
Tym razem Naito nie zdążył nic zrobić, choć dostrzegł nagłą kontrofensywę przeciwnika. Nie dał jednak rady uderzyć w niego na tyle szybko, by wyprzedzić... prztyczek w swoje czoło. Przez ułamek sekundy chłopak czuł się, jakby wnętrze jego czaszki miało eksplodować i wystrzelić uszami. Potem dopiero uświadomił sobie... że leci, ciśnięty w dal, niczym oszczep - szybciej, niż kiedykolwiek poruszył się z własnej woli. Nie wiedział już, gdzie góra, a gdzie dół. Nie potrafił nijak wyhamować ani zmienić pozycji, gdy przebijał się przez grube na kilka metrów pnie drzew, zwalając drewniane wieżowce pomiędzy żywych braci. Drzazg nawet nie czuł, choć był pewien, że z tyłu musiał już wyglądać, jak wielki jeż.
— Nadal mi sporo brakuje. Przydałoby się skrócić mój czas reakcji... — pomyślał w środku tego chaosu chłopak, jakby był właśnie w trakcie podróży samolotem i z właściwą takiej sytuacji beztroską. — W mojej głowie mogę wypróbować wiele rzeczy, przyzwyczaić się do nich, dojść do wprawy... ale nie stanę się ani silniejszy, ani szybszy, ani wytrzymalszy. Tym muszę się zajmować "na zewnątrz"... Cholera. Czy ja w ogóle wpadłem w trans, czy po prostu mi się przysnęło? Nie pamiętam, co robiłem przed dzisiejszą walką. Ile to już czasu? Hm... słońce widzę tu chyba trzeci raz z rzędu. — Jego myśli zamilczały dopiero po przemienieniu "zielonego morza" w Morze Czerwone. Wykarczowana, pozbawiona drzew linia, która przechodziła przez las faktycznie przywodziła na myśl scenę biblijną. Nastolatkowi jednak nic się nie stało - w jego umyśle nigdy nic mu się nie działo. Dzięki temu nie musiał przerywać.
Mleczne włosy Pierwszego podrygiwały delikatnie pod napływem sosnowego powietrza, jednak sam Król stał w miejscu. Białe, rozlazłe rękawy o szerokich, luźnych mankietach oraz dwuczęściowa, spięta złotymi igłami szata powinny były spowalniać mężczyznę. Powinny i spowalniały, o czym miał już okazję przekonać się Naito. Wciąż jednak prędkość żywej legendy, zamieszkującej jego głowę była dla chłopaka zbyt przytłaczająca, choć sam starał się ze wszystkich sił, by dotrzymać mu kroku.
— Polepszasz się i coraz lepiej wykorzystujesz otoczenie. Udzielam pochwały — zawołał rezolutnie Shuun. Wokół niego brzmiały trzaski. Raz po raz, jeden za drugim, dochodzące naprzemiennie ze wszystkich stron, podczas gdy sylwetka nastolatka poruszała się pomiędzy ogromnymi pniami drzew. Kurokawa bez słowa i w pełnym skupieniu odbijał się od powierzchni kory, która to pękała pod naporem rozpędzonych stóp, posyłając młodzieńca ku widniejącym naprzeciw pniom. Brunet zmieniał wysokość i tor lotu, a powiększająca się z sekundy na sekundę prędkość miała pomóc mu nareszcie dorwać przeciwnika.
— Nie odpowie. Jest zbyt skoncentrowany na szukaniu luk. Z pewnością nie jest mu łatwo wykorzystywać Przeklęte Oczy przy tej prędkości. Jeśli jego wzrok nie stanie się tak szybki, jak ciało, oczy będą bezużyteczne. A zatem... czym mnie zaskoczysz, Naito? — pomyślał z tajemniczym uśmieszkiem Król, wydychając powietrze z płuc. — Zaatakujesz za 3... 2... 1...
— Teraz! — postanowił Naito, kolejny raz zagłębiając podeszwy już nie w korę, a w słoje wielkiego świerku. Pomknął, jak strzała w stronę oponenta, do ostatniego momentu trzymając ręce przy ciele i tnąc powietrze na drodze do Shuuna. Czarne włosy rwały się do tyłu, jakby miały odczepić się od głowy razem ze skórą.
— Pojedynczy atak. Bez kuszenia losu... — upomniał sam siebie, przesyłając energię duchową do prawej pięści, którą momentalnie zapłonęła jej aurą. Kurokawa wyrzucił pięść w stronę odwróconego doń plecami Króla w ostatniej chwili, by wcześniej wytracić jak najmniej pędu. Prosty, wymierzony pod kątem cios przeszył jednak tylko powidok pozostawiony przez Shuuna, kiedy ten w ułamku sekundy odsunął się na bok. Naito grzmotnął pięścią w ziemię, z hukiem drążąc w niej głęboki otwór z otaczającą go siatką pęknięć. Wylądował jednak gładko, uginając kolana i odruchowo wiodąc wzrokiem za przeciwnikiem.
W samą porę. Bosa stopa Króla zmierzała już w poziomym zamachu w stronę głowy chłopaka, niczym ostrze kosy, za wszelką cenę usiłujące jej go pozbawić. Złote krzyże w oczach Kurokawy mignęły na moment, po którym to nastolatek bez zastanowienia zanurkował jeszcze głębiej ku ziemi, jakby miał zamiar robić pompki. Nad swoją głową usłyszał świst powietrza, a już w następnym momencie drzewa na brzegu polany... pękły, jak zapałki pod wpływem potęgi kopnięcia. Drzazgi wystrzeliły w powietrze, niby drewniana chmura, gnana do przodu przez napływ energii duchowej.
— Cholera! — przeraził się w duchu Naito, dostrzegając cień stopy na ziemi, przechodzący przez czubek jego głowy. — Zatrzymał kopnięcie dokładnie nade mną. Zupełnie, jakby negował jakiekolwiek prawa fizyki — pomyślał... i natychmiastowo odbił się rękoma od ziemi, wystawiając dłonie przed siebie.
Błysnęło. Bosa pięta Shuuna wbiła się w podłoże - w miejsce, z którego w ostatniej chwili zniknął Kurokawa. Ziemia zapadła się z nieprawdopodobną gwałtownością, momentalnie zamieniając polanę w jeden wielki krater, miejscami głęboki nawet na kilka metrów. Resztki ogniska zniknęły w eterze, niemalże anihilowane przez destrukcyjną siłę Pierwszego, stojącego teraz na dnie stworzonego własnoręcznie zagłębienia.
— Och, udało ci się! Udzielam kolejnej pochwały — przyznał z uśmiechem białowłosy z symbolem omegi na środku czoła. — Sęk w tym, że jeśli tylko zechcę, mogę "zobaczyć", gdzie i skąd zaatakujesz. — Naito bez słowa kucał wtedy na gałęzi jednego z przechylonych, pękniętych iglaków, ponownie czając się za plecami Króla. Oba jego przedramiona otaczała, a wręcz "pożerała" jaśniejąca, burzliwa energia duchowa, a napięte ścięgna i mięśnie nóg wyrażały gotowość do ataku znienacka.
— Wątpliwości w środku walki na nic się zdadzą. Tym bardziej, kiedy przyjdzie mi znów stawić czoła Torze... Raz coś postanowisz i trzymasz się tego do końca — upomniał sam siebie nastolatek. Była to jedna z wielu rzeczy, których nauczył się od Shuuna.
— Niestety muszę cię powiadomić, że na twoje nieszczęście... — kontynuował białowłosy.
— Nie ma czasu. Tyle mocy musi mi wystarczyć. Zbiję blok i unieruchomię go obszarówką, a potem dorwę go bezpośrednio — postanowił w jednej chwili brunet, cofając łokcie, by jego pięści mogły nabrać rozpędu.
— THOR... — nie dokończył. Zamarł w bezruchu, gdy tylko sylwetka Pierwszego rozmazała się, a on najzwyczajniej w świecie zniknął, pozostawiając po sobie pusty już krater.
— ...chcę — usłyszał chłopak. Krzyże w jego oczach mignęły prawie niezauważalnie, gdy Król nagle zjawił się tuż obok niego - w powietrzu, z ugiętymi kolanami.
Tym razem Naito nie zdążył nic zrobić, choć dostrzegł nagłą kontrofensywę przeciwnika. Nie dał jednak rady uderzyć w niego na tyle szybko, by wyprzedzić... prztyczek w swoje czoło. Przez ułamek sekundy chłopak czuł się, jakby wnętrze jego czaszki miało eksplodować i wystrzelić uszami. Potem dopiero uświadomił sobie... że leci, ciśnięty w dal, niczym oszczep - szybciej, niż kiedykolwiek poruszył się z własnej woli. Nie wiedział już, gdzie góra, a gdzie dół. Nie potrafił nijak wyhamować ani zmienić pozycji, gdy przebijał się przez grube na kilka metrów pnie drzew, zwalając drewniane wieżowce pomiędzy żywych braci. Drzazg nawet nie czuł, choć był pewien, że z tyłu musiał już wyglądać, jak wielki jeż.
— Nadal mi sporo brakuje. Przydałoby się skrócić mój czas reakcji... — pomyślał w środku tego chaosu chłopak, jakby był właśnie w trakcie podróży samolotem i z właściwą takiej sytuacji beztroską. — W mojej głowie mogę wypróbować wiele rzeczy, przyzwyczaić się do nich, dojść do wprawy... ale nie stanę się ani silniejszy, ani szybszy, ani wytrzymalszy. Tym muszę się zajmować "na zewnątrz"... Cholera. Czy ja w ogóle wpadłem w trans, czy po prostu mi się przysnęło? Nie pamiętam, co robiłem przed dzisiejszą walką. Ile to już czasu? Hm... słońce widzę tu chyba trzeci raz z rzędu. — Jego myśli zamilczały dopiero po przemienieniu "zielonego morza" w Morze Czerwone. Wykarczowana, pozbawiona drzew linia, która przechodziła przez las faktycznie przywodziła na myśl scenę biblijną. Nastolatkowi jednak nic się nie stało - w jego umyśle nigdy nic mu się nie działo. Dzięki temu nie musiał przerywać.
***
— Jesteś okropnie sfrustrowany. Chcesz o tym porozmawiać? — W głowie Tatsuyi rozległ się nagle głos zlewających się ze sobą setek, jeśli nie tysięcy głosów. Calleb kolejny raz wyciągał dłoń w kierunku swojego krnąbrnego dziedzica, który o dziwo tym razem nie był nawet w nastroju do wykłócania się. Czempion juniorskiej części areny leżał na prostokątnej płycie z energii duchowej na wysokości najwyżej unoszących się budynków mieszkalnych w stolicy. Głowę pełną negatywnych myśli opierał na podłożonych pod nią rękach.
— A co ty niby możesz wiedzieć, zdechlaku? — odparł w myślach heterochromik, co brzmiało zaskakująco miło, jak na niego.
— Tyle samo, co ty... plus to, co podpowiada mi doświadczenie życiowe. Posłuchasz bez darcia się? Ludzie śpią. — Istotnie, niebo było już ciemne i rozświetlane tylko przez częściowo skryty za kurtyną chmur księżyc. — Bardzo wymownie milczysz, Tatsuya. Pozwól teraz, że cię oświecę. Boisz się...
— Co kurwa?! — Mistrz poderwał się gwałtownie, jakby planował skoczyć ze swojej platformy na główkę. — Niby czego? — zapytał już ciszej, choć wciąż swoim dzikim spojrzeniem rozsyłał aurę nienawiści i gniewu.
— Człowieka, którego tak bardzo chcesz pokonać. Próbujesz na własną rękę stać się od niego silniejszym, ale nie zdajesz sobie sprawy, że sam nic nie zdziałasz. Brakuje ci pokory i rozwagi. Zmarnowałeś mnóstwo czasu, nie osiągając absolutnie nic. Wiesz o tym... i tego też się boisz, Tatsuya — stwierdził dobitnie i nieubłaganie Król, a jego podopiecznemu niemal popękały zęby od siły, z jaką je zaciskał.
— Gówno wiesz... — burknął w duchu heterochromik. Mimo to jednak słowa Króla przywołały wiele nieprzyjemnych wspomnień, które skutecznie ostudziły gniew chłopaka. — Pokonam go. Choćbym miał przy tym zginąć, tego gościa muszę zniszczyć! — oznajmił w myślach.
— Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Czas tyka, a ty się martwisz. Nie jesteś dość silny, by stawić mu czoła. Boisz się również, że Gwardia nie wyrazi zgody na twój udział w wyprawie. Wszystko oczywiście sprowadza się do tej siły, której ci brak... — dogadał mu bezlitośnie Calleb, którego Tatsuya nigdy nie widział.
Opór, krnąbrność, brak rozwagi i ograniczona wyobraźnia mistrza juniorów nie pozwalały Drugiemu przywołać swego wizerunku, o czym zdarzyło mu się wspomnieć już wielokrotnie. Heterochromik nie chciał go uznać ani traktować, jak partnera, czy mentora. Nie ufał duchowi, który przemawiał do niego z odmętów jego umysłu. Za nic miał starania Calleba, za wszelką cenę próbując pozostać sobą. Tym sobą, który po walce z Kurokawą był już bliski zniknięcia...
— Nikt mnie nie powstrzyma. Nie należę do Gwardii. Nie mają najmniejszego prawa zabronić mi za nimi pójść. Nikomu nie pozwolę dorwać go przede mną. To mój przeciwnik i moja walka! — upierał się dziecinnie Tatsuya.
— Mylisz się. Wystarczy, że oskarżą cię o możliwą kolaborację z Lożą Kłamców, by mieć podstawy do ubezwłasnowolnienia twojej skromnej osoby. Wtedy przesiedzisz w izolatce całe "polowanie". Nie zastanawiałeś się nad tym? Co chcesz zrobić, jeśli sprawy nie pójdą po twojej myśli? — zapytał go Król. Odpowiedziało mu długie, chłodne milczenie, pełne niepewności i cichego, skrzętnie skrywanego lęku. Niepewności, do której były Połykacz Grzechów nigdy by się nie przyznał.
— Zaproponuję ci to jeszcze raz... Mogę pomóc ci nauczyć się władać moją ręką. Nie potrafisz tego i nie jesteś nawet bliski zrozumienia jej mocy. Jesteś w stanie tylko młócić pięścią na prawo i lewo, marnotrawiąc broń, której mógłbyś używać.
— Powtórzę ci to raz jeszcze... wypierdalaj. Sam się wszystkiego dowiem i nauczę. Bez pomocy - ani twojej, ani czyjejkolwiek — zaoponował zgodnie z przewidywaniami heterochromik.
— Bo Naito postanowił tak samo? — ukąsił Calleb, znów wywołując ciszę. — Aż tak ważne jest dla ciebie rywalizowanie z nim na każdej płaszczyźnie? Co mi powiesz? Może chcesz "wyrównać szanse"? To jakieś twoje rozumienie "honoru"?
— Milcz — zawarczał nagle Tatsuya.
— Przestałeś być Połykaczem Grzechów z tego samego powodu? Żeby nie iść "drogą na skróty"? Żeby mu udowodnić, że masz od niego większy potencjał?
— ZAMKNIJ RYJ! — wydarł się wściekle czempion... i w tym samym momencie stracił kontrolę nad platformą, która rozpadła się na świetliste drobiny. Runął w dół z okrzykiem zaskoczenia.
— Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Czas tyka, a ty się martwisz. Nie jesteś dość silny, by stawić mu czoła. Boisz się również, że Gwardia nie wyrazi zgody na twój udział w wyprawie. Wszystko oczywiście sprowadza się do tej siły, której ci brak... — dogadał mu bezlitośnie Calleb, którego Tatsuya nigdy nie widział.
Opór, krnąbrność, brak rozwagi i ograniczona wyobraźnia mistrza juniorów nie pozwalały Drugiemu przywołać swego wizerunku, o czym zdarzyło mu się wspomnieć już wielokrotnie. Heterochromik nie chciał go uznać ani traktować, jak partnera, czy mentora. Nie ufał duchowi, który przemawiał do niego z odmętów jego umysłu. Za nic miał starania Calleba, za wszelką cenę próbując pozostać sobą. Tym sobą, który po walce z Kurokawą był już bliski zniknięcia...
— Nikt mnie nie powstrzyma. Nie należę do Gwardii. Nie mają najmniejszego prawa zabronić mi za nimi pójść. Nikomu nie pozwolę dorwać go przede mną. To mój przeciwnik i moja walka! — upierał się dziecinnie Tatsuya.
— Mylisz się. Wystarczy, że oskarżą cię o możliwą kolaborację z Lożą Kłamców, by mieć podstawy do ubezwłasnowolnienia twojej skromnej osoby. Wtedy przesiedzisz w izolatce całe "polowanie". Nie zastanawiałeś się nad tym? Co chcesz zrobić, jeśli sprawy nie pójdą po twojej myśli? — zapytał go Król. Odpowiedziało mu długie, chłodne milczenie, pełne niepewności i cichego, skrzętnie skrywanego lęku. Niepewności, do której były Połykacz Grzechów nigdy by się nie przyznał.
— Zaproponuję ci to jeszcze raz... Mogę pomóc ci nauczyć się władać moją ręką. Nie potrafisz tego i nie jesteś nawet bliski zrozumienia jej mocy. Jesteś w stanie tylko młócić pięścią na prawo i lewo, marnotrawiąc broń, której mógłbyś używać.
— Powtórzę ci to raz jeszcze... wypierdalaj. Sam się wszystkiego dowiem i nauczę. Bez pomocy - ani twojej, ani czyjejkolwiek — zaoponował zgodnie z przewidywaniami heterochromik.
— Bo Naito postanowił tak samo? — ukąsił Calleb, znów wywołując ciszę. — Aż tak ważne jest dla ciebie rywalizowanie z nim na każdej płaszczyźnie? Co mi powiesz? Może chcesz "wyrównać szanse"? To jakieś twoje rozumienie "honoru"?
— Milcz — zawarczał nagle Tatsuya.
— Przestałeś być Połykaczem Grzechów z tego samego powodu? Żeby nie iść "drogą na skróty"? Żeby mu udowodnić, że masz od niego większy potencjał?
— ZAMKNIJ RYJ! — wydarł się wściekle czempion... i w tym samym momencie stracił kontrolę nad platformą, która rozpadła się na świetliste drobiny. Runął w dół z okrzykiem zaskoczenia.
***
— "Tora umiera..." — zadźwięczało ponownie w głowie różowowłosej, gdy zamykała za sobą drzwi do swojego pokoju. Więcej się nie dowiedziała. Liczba kibiców stała się już wtedy zbyt przytłaczająca, by spokojnie rozmawiać. Poza tym Cass nie była już w stanie ciągnąć tematu. Alice nauczyła się rozpoznawać takie rzeczy, choć zdrożna ciekawość i coś w podobie do zmartwienia pożerały ją od tamtego popołudnia. Latynoska również stała się o wiele cichsza od ich rozmowy. Wydawało się, że powiedziała wtedy o wiele więcej, niż chciała i uzewnętrzniła się bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
— To duma, czy wstyd? — zadała sobie pytanie Alice, ale wbrew własnej ciekawości wolała nie poznawać odpowiedzi. Rozważania szczęśliwie przerwało jej burczenie w brzuchu, który domagał się już swojej porcji pożywienia przed właściwym rozpoczęciem dnia.
— W zasadzie to nie mam dzisiaj nic, co MUSZĘ zrobić... ale umrę z nudów, jeśli nie znajdę sobie miejsca. Pomyślmy... jest czwartek, tak? W takim razie Ichiro mogę skreślić, bo przez większość dnia będzie uczył ludzi podstaw samoobrony — westchnęła ciężko, gdy to sobie uświadomiła. — Też mogłabym skorzystać, gdyby nie to, że bez energii duchowej ktoś mnie połamie po kilku sekundach. Nie, Ichiro odpada. Cass również lepiej dać trochę czasu, by ochłonęła. Nie wiem, co planuje Tora. Może mogłabym mu w czymś pomóc albo... — Znów przypomniała sobie ostatnią rozmowę z Cassandrą. Wyśmiałaby samą siebie za swoje niedowiarstwo, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafiła przyjąć do wiadomości tego, że lider Loży Kłamców powoli kroczył ku Styksowi. — Czy cała reszta też o tym wie? Czy chociaż cała Wyższa Izba wie? Nie jestem pewna, z kim mogę o tym rozmawiać, a z kim nie. Cholera... Co się stanie z tymi wszystkimi ludźmi, jeśli Tora umrze? Przecież traktują go tu, jak podwórkowego superbohatera. Jak Boga, króla i proroka w jednym. Z jednej strony to dobrze, ale... jeśli wszyscy opierają się tylko na Torze, jego brak może rozbić całą Lożę — pomyślała i zadrżała, nie wiedząc nawet czemu. Wizja ta wywołała same tylko negatywne emocje i przez resztę drogi do jadalni Alice robiła wszystko, co tylko mogła, by zrobić dobrą minę do złej gry i powitać wszystkich z choćby nawet udawanym uśmiechem.
Uśmiech nie był udawany. Gdy pierwszymi osobami, które zobaczyła po wejściu na salę okazały się być dzieci - te z "kadry piłkarskiej wielkiego lidera" - nie potrafiła nie odwzajemnić ich entuzjazmu. Z jakiegoś powodu ją lubiły... choć może traktowały tak każdego, tylko ona o tym nie wiedziała. Niezależnie od sedna sprawy, gromadka co najmniej dwadzieściorga dzieci wyglądała tak beztrosko... i była tak głośna, że wszelkie zmartwienia schodziły przy nich na dalszy plan. Różowowłosa nie mogła jednak nie odczuć niepokoju, gdy przechodziła koło nich, starając się za wszelką cenę nie patrzeć na ich plecy. Wciąż nie mogła w "to" uwierzyć...
Przy centralnym stole czekało już na nią miejsce tuż obok przywódcy, którego włosy składały się z roztopionego srebra, a oczy były głębsze od oceanu i mieściły w sobie więcej wiedzy, niż Alice kiedykolwiek wcześniej widziała. Ten człowiek był zbyt idealny. Zbyt nierealny, by być prawdziwym. Coś musiało być z nim nie w porządku. Coś...
— "Tora umiera..." — powtórzyła w myślach. — To trochę wyrównuje bilans. Wciąż jednak... musi być coś, czego o nim nie wiem. Może udaje? Nie jest do końca taki, jakim się jawi? Zgrywa takiego, by trzymać grupę w całości? To miałoby sens. Przecież takie osoby nie istnieją. Nie takie, jak on. Nie uwierzę w to... — pomyślała nagle i niespodziewanie, aż zaskoczyła siebie samą. Uśmiechający się do niej lider nie zauważył chyba tegoż szoku albo po prostu nie poruszał tematu.
— Dzień dobry — wydukała do wszystkich, przypomniawszy sobie, że się nie przywitała. Od większości otrzymała mniej lub bardziej wymuszoną odpowiedź. Tylko zajęty obgryzaniem jagnięcego udźca Stan łypnął na nią okiem, jakby zszokowany tym, że ktoś mógłby od niego wymagać przerwania jedzenia.
Coś było nie tak. Inaczej. Cassandra siedziała jak najdalej od Tory, czyniąc dokładne przeciwieństwo tego, co poradziła jej Alice. Chyba nawet robiła to świadomie, bo jakby z zawstydzeniem unikała spojrzenia różowowłosej i usilnie starała się nie patrzeć na lidera. Jedzenia również prawie nie tknęła, choć bufet był zastawiony niemalże po szwedzku.
— Co jest? Po tym wszystkim, co mi powiedziała i po trudach, jakie włożyłam w przekonanie jej? — przeszło dziewczynie przez myśl. — To naprawdę takie trudne? Pogodzenie się z przeszłością i skupienie na przyszłości? Ech... Naito chyba nadal jest lepszym mówcą — doszła do dość oczywistego wniosku. — Może gdybym powiedziała o wszystkim Torze...
Śniadanie było ciche. Zbyt ciche. Nawet zakleszczona w plątaninie swoich myśli Alice zauważyła brak impulsywnego i rozdysponowującego argument siły Stana. Zamiast niego dostrzegała milczącego, mlaszczącego niechluja, któremu o dziwo nikt nie zwracał uwagi, nikt nie przytykał i którego nikt nie obrażał. Różowowłosa nie potrzebowała wiele czasu, by uświadomić sobie, kogo brakowało przy stole.
— Co się stało z Josephem? — zapytała znad pustego talerza. Dziwiło ją, że nikt o tym nie wspominał, jakby niczego nie zauważył. Jakby było to tematem tabu i jakby tylko ona nie rozumiała, co się dokładnie działo. Ichiro i Urijah wymienili wpierw porozumiewawcze spojrzenia ze sobą nawzajem, by później zwrócić się z pytającym wzrokiem do lidera. Ten z kolei kiwnął głową - stanowczo, ale spokojnie.
— Ma "gorsze dni" — mruknął Stan, puszczając obgryzioną kość na talerz. Zrobił to, zanim jeszcze reszta zdecydowała się pospieszyć z wyjaśnieniami. — Rzuca się pewnie u siebie w pokoju... — dodał bezlitośnie nadpalony mężczyzna, za nic mając subtelność i delikatność.
— "Gorsze dni"? Jak to? — zdziwiła się Alice. O niczym nie wiedziała. Znowu o niczym nie wiedziała. Niepokoił ją również fakt, że nieodłączna towarzyszka Fletchera, młoda dziewczyna z czarnymi warkoczami i beznamiętną twarzą siedziała dwa krzesła dalej. Bezimienna, cicha istotka, której godności nikt nie znał nie odstępowała swojego "pana" ani na krok... aż do teraz.
— Lepiej nie gadać. Po prostu zostaw go. Przecierpi pół dnia, góra dwa dni i będzie mu lepiej. Takich rzeczy się nie leczy — odparł bez zaangażowania Stan, na co Richard prychnął głośno i pogardliwie. Z jakiegoś powodu szczerze nienawidził Josepha, lecz Alice nie lubiła "tleniaka" do tego stopnia, że nigdy nie zapytała go o przyczynę.
— Chwileczkę! Jakich "rzeczy"? On też jest chory? — zaniepokoiła się różowowłosa. Jej uwadze nie umknęło gromiące spojrzenie Ichiro posłane bezpośrednio w stronę Stana. Dziewczynie odpowiedziano milczeniem - nieznośnym, bezlitosnym milczeniem, którego wiele razy smakowała na początku swojego pobytu w Dworzyszczu.
— Dlaczego jesteś tutaj sama? Czemu nie zostałaś z Josephem? — zwróciła się bez zastanowienia do wypranej z uczuć podwładnej aukcjonera. Nie zamierzała nikogo błagać o pomoc.
Spojrzała na nią obojętnie i milcząco, jakby cała ta sytuacja nijak jej nie dotyczyła i jakby pełniła jedynie rolę obserwatora. Alice nigdy wcześniej nie zaglądała w jej oczy... i rozumiała teraz, że nie powinna była tego robić. Nie mający początku, porządku ani przyczyny chłód gościł w oczodołach żywej lalki bez imienia, bez wieku, bez marzeń i upodobań.
— Kazał mi odejść. Spełniłam jego życzenie. Mam się do niego nie zbliżać, dopóki sam do mnie nie przyjdzie — odparła beznamiętnie czarnowłosa. Podczas gdy Ichiro i Stan mieli swoje własne, całkowicie odmienne zdania i poglądy na sprawę, Tora w milczeniu przysłuchiwał się wszystkiemu, jakby rozważał, co począć. Jakoś w międzyczasie wszyscy wokół zamilkli, osadzając mniej lub bardziej bezpośrednio swój wzrok na centralnym stole.
— Dlaczego? Czemu wy się tak dziwnie zachowujecie? Po prostu powiedzcie mi, o co chodzi! — pomyślała rozbita Alice. Wiedziała już, że nie chodziło o chorobę. Czuła to w kościach. O chorobach mówiono swobodnie, powszechnie. Nawet o chorobie Tory. Nikt nie miał powodu, by ukrywać problemy zdrowotne Fletchera...
— Daj temu spokój, dziewczyno. To coś jest niebezpieczne. Potrzebujemy cię żywej i nietkniętej — poradził jej niespodziewanie Richard, z marsową miną krzyżując ręce na piersi. "Tym czymś" musiał nazywać Josepha.
— Nie — odezwał się nagle Tora, podjąwszy decyzję. Gestem uniesionych dłoni powstrzymał wszystkich przed wywołaniem kłótni. — Jeśli Joseph niczego jej nie powiedział, my również nie mamy prawa tego robić. Nie mamy też jednak prawa powstrzymywać jej przed poznaniem prawdy — oświadczył nazbyt dramatycznie, jak na gust różowowłosej.
— Alice — zwrócił się do dziewczyny. — Ty i Joseph jak dotąd dobrze się ze sobą dogadywaliście. Jeśli chcesz się dowiedzieć... sprawdź — polecił jej z powagą.
— Co?! — wrzasnął Richard, podnosząc się i z hukiem przewalając krzesło na podłogę. — Czyś ty zgłupiał do reszty? Chcesz ją puścić do tego chorego potwora? Jeśli coś jej się stanie, wszystko dookoła pójdzie w cholerę! — wydarł się bezpośrednio na lidera.
— Grzeczniej — poderwał się z miejsca Stan, uderzając pięścią o stół... a wraz z nim poderwała się cała sala - mechanicznie, nienaturalnie, jak jeden mąż. Wszyscy oni wraz z poparzonym mężczyzną skupili się na Vernerze w złowróżbnym milczeniu. Wszyscy - nawet dzieci, które witały wchodzącą do jadalni Alice i starcy, którzy na pół spali.
Mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund, jakby zaraz mieli się sobie rzucić do gardeł. Różowowłosa pierwszy raz była świadkiem czegoś takiego. O ile bowiem większa część, jeżeli nie cała Loża Kłamców była ze sobą zgrana i ufała sobie nawzajem, o tyle w gwardyjnym dezerterze było coś, co nie pozwalało na polubienie go ani na dogadanie się z nim. Zdawał się nie pasować do Wyższej Izby i nie budził zaufania, jakby przybył z bardzo odległego miejsca, bezkompromisowo manifestując swą inność.
— Stan, usiądźcie — przykazał Tora, kiwając w jego kierunku głową. Czerwonowłosy spojrzał jeszcze przez chwilę na Richarda, jakby ostrzegając go przed znieważaniem lidera w jego obecności. Potem zaś zajął miejsce, a wraz z nim kilkaset zebranych na sali osób - tak samo mechanicznie i przerażająco, jak poprzednio. Były Gwardzista nie sprawiał jednak wrażenia przejętego.
— Gwarantuję ci, że Joseph nie zrobi jej krzywdy — zapewnił Richarda lider, na co tamten łypnął na niego z całkowitym brakiem zaufania.
— A że dziki pies jej nie ugryzie? Też jej to zagwarantujesz? — odparł w nerwach blondyn. Stan miał już wstać po raz kolejny, ale szybka reakcja Urijaha, który chwycił go na ślepo za bark powstrzymała zbliżającą się bójkę.
— Nie przekreślicie mojej kariery, lunatycy... — zapowiedział w myślach Richard, po czym odszedł bez słowa, nie dokończywszy śniadania, odprowadzany spojrzeniami kilku setek obecnych na sali członków Loży. Atmosfera nieco się rozrzedziła, choć wciąż sprawiała, że ludzie czuli się niezręcznie.
— Alice... — Głos srebrnowłosego wyrwał dziewczynę z zamyślenia. — Idź. Zaprowadzi cię do niego. Dopóty żyjesz pośród nas i jesz z nami przy jednym stole, dopóki nie chcę ukrywać przed tobą więcej, niż to konieczne...
— To duma, czy wstyd? — zadała sobie pytanie Alice, ale wbrew własnej ciekawości wolała nie poznawać odpowiedzi. Rozważania szczęśliwie przerwało jej burczenie w brzuchu, który domagał się już swojej porcji pożywienia przed właściwym rozpoczęciem dnia.
— W zasadzie to nie mam dzisiaj nic, co MUSZĘ zrobić... ale umrę z nudów, jeśli nie znajdę sobie miejsca. Pomyślmy... jest czwartek, tak? W takim razie Ichiro mogę skreślić, bo przez większość dnia będzie uczył ludzi podstaw samoobrony — westchnęła ciężko, gdy to sobie uświadomiła. — Też mogłabym skorzystać, gdyby nie to, że bez energii duchowej ktoś mnie połamie po kilku sekundach. Nie, Ichiro odpada. Cass również lepiej dać trochę czasu, by ochłonęła. Nie wiem, co planuje Tora. Może mogłabym mu w czymś pomóc albo... — Znów przypomniała sobie ostatnią rozmowę z Cassandrą. Wyśmiałaby samą siebie za swoje niedowiarstwo, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafiła przyjąć do wiadomości tego, że lider Loży Kłamców powoli kroczył ku Styksowi. — Czy cała reszta też o tym wie? Czy chociaż cała Wyższa Izba wie? Nie jestem pewna, z kim mogę o tym rozmawiać, a z kim nie. Cholera... Co się stanie z tymi wszystkimi ludźmi, jeśli Tora umrze? Przecież traktują go tu, jak podwórkowego superbohatera. Jak Boga, króla i proroka w jednym. Z jednej strony to dobrze, ale... jeśli wszyscy opierają się tylko na Torze, jego brak może rozbić całą Lożę — pomyślała i zadrżała, nie wiedząc nawet czemu. Wizja ta wywołała same tylko negatywne emocje i przez resztę drogi do jadalni Alice robiła wszystko, co tylko mogła, by zrobić dobrą minę do złej gry i powitać wszystkich z choćby nawet udawanym uśmiechem.
Uśmiech nie był udawany. Gdy pierwszymi osobami, które zobaczyła po wejściu na salę okazały się być dzieci - te z "kadry piłkarskiej wielkiego lidera" - nie potrafiła nie odwzajemnić ich entuzjazmu. Z jakiegoś powodu ją lubiły... choć może traktowały tak każdego, tylko ona o tym nie wiedziała. Niezależnie od sedna sprawy, gromadka co najmniej dwadzieściorga dzieci wyglądała tak beztrosko... i była tak głośna, że wszelkie zmartwienia schodziły przy nich na dalszy plan. Różowowłosa nie mogła jednak nie odczuć niepokoju, gdy przechodziła koło nich, starając się za wszelką cenę nie patrzeć na ich plecy. Wciąż nie mogła w "to" uwierzyć...
Przy centralnym stole czekało już na nią miejsce tuż obok przywódcy, którego włosy składały się z roztopionego srebra, a oczy były głębsze od oceanu i mieściły w sobie więcej wiedzy, niż Alice kiedykolwiek wcześniej widziała. Ten człowiek był zbyt idealny. Zbyt nierealny, by być prawdziwym. Coś musiało być z nim nie w porządku. Coś...
— "Tora umiera..." — powtórzyła w myślach. — To trochę wyrównuje bilans. Wciąż jednak... musi być coś, czego o nim nie wiem. Może udaje? Nie jest do końca taki, jakim się jawi? Zgrywa takiego, by trzymać grupę w całości? To miałoby sens. Przecież takie osoby nie istnieją. Nie takie, jak on. Nie uwierzę w to... — pomyślała nagle i niespodziewanie, aż zaskoczyła siebie samą. Uśmiechający się do niej lider nie zauważył chyba tegoż szoku albo po prostu nie poruszał tematu.
— Dzień dobry — wydukała do wszystkich, przypomniawszy sobie, że się nie przywitała. Od większości otrzymała mniej lub bardziej wymuszoną odpowiedź. Tylko zajęty obgryzaniem jagnięcego udźca Stan łypnął na nią okiem, jakby zszokowany tym, że ktoś mógłby od niego wymagać przerwania jedzenia.
Coś było nie tak. Inaczej. Cassandra siedziała jak najdalej od Tory, czyniąc dokładne przeciwieństwo tego, co poradziła jej Alice. Chyba nawet robiła to świadomie, bo jakby z zawstydzeniem unikała spojrzenia różowowłosej i usilnie starała się nie patrzeć na lidera. Jedzenia również prawie nie tknęła, choć bufet był zastawiony niemalże po szwedzku.
— Co jest? Po tym wszystkim, co mi powiedziała i po trudach, jakie włożyłam w przekonanie jej? — przeszło dziewczynie przez myśl. — To naprawdę takie trudne? Pogodzenie się z przeszłością i skupienie na przyszłości? Ech... Naito chyba nadal jest lepszym mówcą — doszła do dość oczywistego wniosku. — Może gdybym powiedziała o wszystkim Torze...
Śniadanie było ciche. Zbyt ciche. Nawet zakleszczona w plątaninie swoich myśli Alice zauważyła brak impulsywnego i rozdysponowującego argument siły Stana. Zamiast niego dostrzegała milczącego, mlaszczącego niechluja, któremu o dziwo nikt nie zwracał uwagi, nikt nie przytykał i którego nikt nie obrażał. Różowowłosa nie potrzebowała wiele czasu, by uświadomić sobie, kogo brakowało przy stole.
— Co się stało z Josephem? — zapytała znad pustego talerza. Dziwiło ją, że nikt o tym nie wspominał, jakby niczego nie zauważył. Jakby było to tematem tabu i jakby tylko ona nie rozumiała, co się dokładnie działo. Ichiro i Urijah wymienili wpierw porozumiewawcze spojrzenia ze sobą nawzajem, by później zwrócić się z pytającym wzrokiem do lidera. Ten z kolei kiwnął głową - stanowczo, ale spokojnie.
— Ma "gorsze dni" — mruknął Stan, puszczając obgryzioną kość na talerz. Zrobił to, zanim jeszcze reszta zdecydowała się pospieszyć z wyjaśnieniami. — Rzuca się pewnie u siebie w pokoju... — dodał bezlitośnie nadpalony mężczyzna, za nic mając subtelność i delikatność.
— "Gorsze dni"? Jak to? — zdziwiła się Alice. O niczym nie wiedziała. Znowu o niczym nie wiedziała. Niepokoił ją również fakt, że nieodłączna towarzyszka Fletchera, młoda dziewczyna z czarnymi warkoczami i beznamiętną twarzą siedziała dwa krzesła dalej. Bezimienna, cicha istotka, której godności nikt nie znał nie odstępowała swojego "pana" ani na krok... aż do teraz.
— Lepiej nie gadać. Po prostu zostaw go. Przecierpi pół dnia, góra dwa dni i będzie mu lepiej. Takich rzeczy się nie leczy — odparł bez zaangażowania Stan, na co Richard prychnął głośno i pogardliwie. Z jakiegoś powodu szczerze nienawidził Josepha, lecz Alice nie lubiła "tleniaka" do tego stopnia, że nigdy nie zapytała go o przyczynę.
— Chwileczkę! Jakich "rzeczy"? On też jest chory? — zaniepokoiła się różowowłosa. Jej uwadze nie umknęło gromiące spojrzenie Ichiro posłane bezpośrednio w stronę Stana. Dziewczynie odpowiedziano milczeniem - nieznośnym, bezlitosnym milczeniem, którego wiele razy smakowała na początku swojego pobytu w Dworzyszczu.
— Dlaczego jesteś tutaj sama? Czemu nie zostałaś z Josephem? — zwróciła się bez zastanowienia do wypranej z uczuć podwładnej aukcjonera. Nie zamierzała nikogo błagać o pomoc.
Spojrzała na nią obojętnie i milcząco, jakby cała ta sytuacja nijak jej nie dotyczyła i jakby pełniła jedynie rolę obserwatora. Alice nigdy wcześniej nie zaglądała w jej oczy... i rozumiała teraz, że nie powinna była tego robić. Nie mający początku, porządku ani przyczyny chłód gościł w oczodołach żywej lalki bez imienia, bez wieku, bez marzeń i upodobań.
— Kazał mi odejść. Spełniłam jego życzenie. Mam się do niego nie zbliżać, dopóki sam do mnie nie przyjdzie — odparła beznamiętnie czarnowłosa. Podczas gdy Ichiro i Stan mieli swoje własne, całkowicie odmienne zdania i poglądy na sprawę, Tora w milczeniu przysłuchiwał się wszystkiemu, jakby rozważał, co począć. Jakoś w międzyczasie wszyscy wokół zamilkli, osadzając mniej lub bardziej bezpośrednio swój wzrok na centralnym stole.
— Dlaczego? Czemu wy się tak dziwnie zachowujecie? Po prostu powiedzcie mi, o co chodzi! — pomyślała rozbita Alice. Wiedziała już, że nie chodziło o chorobę. Czuła to w kościach. O chorobach mówiono swobodnie, powszechnie. Nawet o chorobie Tory. Nikt nie miał powodu, by ukrywać problemy zdrowotne Fletchera...
— Daj temu spokój, dziewczyno. To coś jest niebezpieczne. Potrzebujemy cię żywej i nietkniętej — poradził jej niespodziewanie Richard, z marsową miną krzyżując ręce na piersi. "Tym czymś" musiał nazywać Josepha.
— Nie — odezwał się nagle Tora, podjąwszy decyzję. Gestem uniesionych dłoni powstrzymał wszystkich przed wywołaniem kłótni. — Jeśli Joseph niczego jej nie powiedział, my również nie mamy prawa tego robić. Nie mamy też jednak prawa powstrzymywać jej przed poznaniem prawdy — oświadczył nazbyt dramatycznie, jak na gust różowowłosej.
— Alice — zwrócił się do dziewczyny. — Ty i Joseph jak dotąd dobrze się ze sobą dogadywaliście. Jeśli chcesz się dowiedzieć... sprawdź — polecił jej z powagą.
— Co?! — wrzasnął Richard, podnosząc się i z hukiem przewalając krzesło na podłogę. — Czyś ty zgłupiał do reszty? Chcesz ją puścić do tego chorego potwora? Jeśli coś jej się stanie, wszystko dookoła pójdzie w cholerę! — wydarł się bezpośrednio na lidera.
— Grzeczniej — poderwał się z miejsca Stan, uderzając pięścią o stół... a wraz z nim poderwała się cała sala - mechanicznie, nienaturalnie, jak jeden mąż. Wszyscy oni wraz z poparzonym mężczyzną skupili się na Vernerze w złowróżbnym milczeniu. Wszyscy - nawet dzieci, które witały wchodzącą do jadalni Alice i starcy, którzy na pół spali.
Mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund, jakby zaraz mieli się sobie rzucić do gardeł. Różowowłosa pierwszy raz była świadkiem czegoś takiego. O ile bowiem większa część, jeżeli nie cała Loża Kłamców była ze sobą zgrana i ufała sobie nawzajem, o tyle w gwardyjnym dezerterze było coś, co nie pozwalało na polubienie go ani na dogadanie się z nim. Zdawał się nie pasować do Wyższej Izby i nie budził zaufania, jakby przybył z bardzo odległego miejsca, bezkompromisowo manifestując swą inność.
— Stan, usiądźcie — przykazał Tora, kiwając w jego kierunku głową. Czerwonowłosy spojrzał jeszcze przez chwilę na Richarda, jakby ostrzegając go przed znieważaniem lidera w jego obecności. Potem zaś zajął miejsce, a wraz z nim kilkaset zebranych na sali osób - tak samo mechanicznie i przerażająco, jak poprzednio. Były Gwardzista nie sprawiał jednak wrażenia przejętego.
— Gwarantuję ci, że Joseph nie zrobi jej krzywdy — zapewnił Richarda lider, na co tamten łypnął na niego z całkowitym brakiem zaufania.
— A że dziki pies jej nie ugryzie? Też jej to zagwarantujesz? — odparł w nerwach blondyn. Stan miał już wstać po raz kolejny, ale szybka reakcja Urijaha, który chwycił go na ślepo za bark powstrzymała zbliżającą się bójkę.
— Nie przekreślicie mojej kariery, lunatycy... — zapowiedział w myślach Richard, po czym odszedł bez słowa, nie dokończywszy śniadania, odprowadzany spojrzeniami kilku setek obecnych na sali członków Loży. Atmosfera nieco się rozrzedziła, choć wciąż sprawiała, że ludzie czuli się niezręcznie.
— Alice... — Głos srebrnowłosego wyrwał dziewczynę z zamyślenia. — Idź. Zaprowadzi cię do niego. Dopóty żyjesz pośród nas i jesz z nami przy jednym stole, dopóki nie chcę ukrywać przed tobą więcej, niż to konieczne...
***
— Nikt nas teraz nie słyszy. Powiedz mi, co jest nie tak z Josephem? Czemu wszyscy robią z tego taką wielką tajemnicę? — zapytała, krocząc powoli za bezimienną, która ani razu się za nią nie obejrzała. Skręcało ją w żołądku od całej tej dziwnie przytłaczającej atmosfery. W takich chwilach, jak ta, Loża zaczynała ją dogłębnie przerażać.
— Nie mogę powiedzieć — odparła z marszu dziewczyna, wyglądająca znacznie młodziej, niż zapewne powinna. Ewidentnie nie czuła potrzeby komunikowania się z kimkolwiek... jeżeli w ogóle coś czuła, bo tego Alice również nie była pewna.
— Czemu?
— Mój pan mi zabronił. — Zawsze nazywała go "panem", choć przecież nie była przez niego niewolona. Zawsze też wywoływała tym konsternację u różowowłosej.
— A zatem czemu ci zabronił?
— Żebym nie mogła powiedzieć.
Dialog urwał się w tamtym punkcie, a dziewczyny jeszcze przez kilka chwil kroczyły korytarzem Dworzyszcza. Wokół panowała absolutna cisza, chociaż zaledwie piętro niżej wciąż trwała pora śniadaniowa. Można było przypuszczać, że wszelkie rozmowy i śmiechy z dołu wygasły wraz z niedawnym "incydentem". Może faktycznie tak było. Wszystko to nie miało jednak nic wspólnego z czerwonymi, grubymi drzwiami, przy których zatrzymała się bezimienna, a wraz z nią również Alice. Zdawały się nie mieć nawet najmniejszej przerwy, która dzieliłaby je od podłogi i górnej framugi.
— Pewnie dobrze blokują dźwięk... ale po co to wszystko? — przeszło przez myśl różowowłosej. Przez chwilę zastanawiała się, czy może nie zrezygnować z odwiedzania Josepha. Przez chwilę przypomniały jej się słowa Richarda. Nie lubiła blondyna i nie zaufałaby mu nawet, gdyby wyjawił jej, co będzie na obiad... lecz mimo to nie uznawała go za głupiego.
— Zaczynam się bać... — uświadomiła sobie.
— Wejdź. Ja muszę zostać tutaj. Mój pan kazał mi odejść i się nie zbliżać — ponagliła ją bezimienna, wcale nie ułatwiając w ten sposób sprawy. — Zamknij za sobą drzwi. Światło będzie go drażnić — zaniepokoiła Alice do reszty, zapewne nawet nie będąc tego świadomą.
Były ciężkie i tak grube, jakimi się zdawały. Złota, masywna klamka wymagała od różowowłosej naparcia na nią obiema rękami, zanim czerwone drewno ustąpiło. Wnętrze pokoju ujawniło jej się z cichym szelestem - jakiś materiał musiał przylegać do dolnej części drzwi, żeby chronić podłogę przed podrapaniem. W środku panował półmrok. Rolety na dwuczęściowym oknie zostały całkowicie zasunięte, przepuszczając tylko minimalne ilości światła poranka. W dziewczynę uderzył koszmarny zaduch i dziwny zapach, którego nigdy wcześniej nie czuła, a który z jakiegoś powodu jedynie powiększył jej obawy. Posłusznie i po cichu obróciła się i popchnęła drzwi na swoje miejsce, zamykając się w pomieszczeniu.
— Co tu się stało? — zdziwiła się w myślach, przyzwyczajając się wolno do półmroku. Pokój Fletchera wyglądał, jakby już kilkakrotnie wykorzystano go do kręcenia horrorów. Wszędzie walało się pierze z brutalnie rozdartych poduszek, potraktowanych jak patroszone zwierzęta. Spod ich dużej kupy wystawał pęknięty na pół blat okrągłego stolika do kawy, który najprawdopodobniej został wcześniej ciśnięty o ścianę. Świadczył o tym podłużny, głęboki ślad na niej. Zwinięta po drugiej stronie pierzyna, poprzewracane i pozbawione nóg krzesła, a nawet zakrwawione ślady paznokci nad łóżkiem przeraziły Alice do tego stopnia, że zapragnęła nagle uciec stamtąd i już więcej tam nie wracać.
— Jo... Joseph? — bąknęła wtedy, ujrzawszy skulony na łóżku zarys mężczyzny. Jego długie, brązowe włosy rozlewały się po podartym prześcieradle, a on sam drżał raz za razem, szepcząc coś do siebie pod nosem i dysząc ociężale, jakby brakowało mu powietrza. Dziewczyna nigdzie nie mogła dostrzec jego cylindra. Mężczyzna szczękał zębami, trzymając się rękoma za swoje własne nadgarstki.
— Nie zauważył mnie. Nie usłyszał. Co mu się dzieje? Co się stało w tym pokoju? — dochodziła Alice. Powoli, ostrożnie stąpając ruszyła w stronę łóżka aukcjonera, od którego tak wiele się nauczyła. — Po co tak naprawdę tu jestem? — zapytała sama siebie, obchodząc zwiniętego mężczyznę bokiem.
— Joseph, co ci jest? — odezwała się do niego z dudniącym o żebra sercem. Wyciągnęła dłoń ku dyszącemu Fletcherowi. Dotknęła jego barku. Chciała go obrócić, żeby spojrzał w jej kierunku.
Jego lewa dłoń zacisnęła się na jej ręce tak nagle i mocno, że zapiszczała, cofając się z przerażeniem. Nie zdołała jednak wyrwać się z uwięzi. Joseph szarpnął z całej siły, momentalnie rzucając dziewczynę na łóżko. Z daleka nie wyglądało ono na tak twarde, jak poczuły to jej plecy. Zaskoczona i zdezorientowana Alice ani się obejrzała, a była już przygwożdżona do materaca. Przerażone oczy nabiegły jej krwią, gdy poczuła lewą dłoń o długich palcach, zaciskającą się jej na szyi. Nie mogła nabrać powietrza. Wierzgnęła w panice, próbując oswobodzić się z uścisku. Nad jej twarzą ukazała się twarz Fletchera. Nie widziała wiele więcej, aniżeli same rysy, ale szczęka i policzki podrygiwały spazmatycznie, jakby ich właściciel dusił w sobie coś, co go przerastało. Fontanna brązowych włosów otoczyła jej głowę, niczym aureola.
— Nie wierzę. Co się dzieje? Co ty robisz, Joseph? Nie! Chciałam tylko pomóc. Chciałam tylko... — Łzy popłynęły po twarzy dziewczyny, wchłaniane przez kasztanowe kłaki aukcjonera. Wciąż ciężko dyszał, jakby w niekontrolowanym napadzie... czegoś. Czegoś, czego dziewczyna nie znała i czego nie chciała poznawać. Coś sztywnego uderzyło w jej kostkę, sprawiając momentalnie, że zdrętwiała od pasa w dół. Bez zastanowienia zamachnęła się paznokciami na twarz mężczyzny - raz z jednej, raz z drugiej, wściekle i desperacko. Resztki powietrza wyczerpywały się.
— Zaraz zacznę się dusić. Co mam robić? Co robić? — Chociaż nie mogła odwrócić głowy, miotała spojrzeniem po pokoju, w rozmytym obrazie szukając czegoś, po co mogłaby sięgnąć w samoobronie. Nie znalazła nic. Czuła pod paznokciami to, co zdarła Fletcherowi z twarzy. Zamachnęła się pięścią, ale za słabo, zbyt nieumiejętnie — napastnik prawdopodobnie w ogóle tego nie poczuł... lecz bezsprzecznie go to rozjuszyło.
Nagle zaczęła się szarpać jeszcze mocniej, jeszcze dziczej, w ostatnim zrywie wywołanym strachem o wszystko. W poruszającej się prawej dłoni widniał kształt. Nieliczne łzy słońca odbijały się od powierzchni ostrza zakrzywionego noża. Narzędzie mordu uniósł w zamachu do góry. Dłoń mu podrygiwała, jak przy nerwicy. Siniejąca różowowłosa próbowała go ugryźć, by ją puścił, ale mężczyzna natychmiast zaparł dłoń o jej podbródek, by nie mogła pochylić głowy. Była bezsilna. Całkowicie, absolutnie bezsilna.
— Pomocy! Niech ktoś mi pomoże. Ktokolwiek! Naito! Naito! Tora! Stan. Cass... Uri... — Obraz w oczach dziewczyny zaczął się zamazywać. Nóż runął w dół, niby w zwolnionym tempie, kierując się prosto na nią. Nie wiedziała, gdzie celował. Po prostu instynktownie zacisnęła powieki i zęby, wypychając spod rzęs resztki słonej cieczy.
Mrożący krew w żyłach dźwięk rozdzieranego mięsa dotarł do jej uszu... lecz nic nie poczuła. Ani bólu, ani gorącej krwi, wydobywającej się z jej wnętrza. Poczuła za to... tlen. Z opóźnieniem zorientowała się, że jej szyi nic już nie trzyma i natychmiast, bez otwierania oczu zaczęła żłopać powietrze haustami tak wielkimi, że nie mogła się powstrzymać od kaszlu. Serce zaczynało powoli spowalniać swoje bicie. Nadal czuła ponad sobą mężczyznę i jego długie włosy, muskające delikatnie jej twarz. Nadal słyszała dyszenie, choć już spokojniejsze i cichsze, mniej dzikie.
— Przepraszam... — wycedził przez zęby aukcjoner. Jego twarz musiała być minimalnie wyżej, niż jej. Poczuła, jak trzęsie się łóżko - drżał. Oczy otworzyła jednak dopiero wtedy, gdy kilka kropel czegoś rozbiło się o jej nos. Wtedy też pierwszy raz zobaczyła łzy niewzruszalnego Josepha Fletchera... i pierwszy raz ujrzała jego oczy.
Nie miał paznokcia na prawym palcu wskazującym. Rana wyglądała paskudnie i niezwykle boleśnie, choć zajmowała tak niewielki obszar. Lewa dłoń aukcjonera kurczowo trzymała się podartego prześcieradła, dygocąc. Prawa... wrażała nóż w jego lewe ramię - po samą rękojeść.
***
Każde z nich trwało nieruchomo w milczeniu. Ona zwinęła się na rogu łóżka, oparta o ścianę i obejmująca swoje kolana. Wciąż trzęsła się ze strachu. Nie odzywała się ani słowem, zaciskając zęby i powieki. Szlochała. On siedział po drugiej stronie, stopy zrzuciwszy na podłogę. Zgarbiony i wpatrzony w swoje buty, nie wyjąwszy noża z ramienia, splatał ze sobą palce obu dłoni. Na czubku jego głowy znów widniał cylinder... z oderwanym fragmentem ronda. Co więcej, kształt wyrwy pozwalał myśleć, że brakującą część... odgryziono.
Milczeli. Dziewczyna zarówno bała się odezwać, jak i nie chciała tego robić. Nie chciała rozmawiać z tym człowiekiem.
— Już nigdy, nigdy więcej. Nigdy... — powtarzała w myślach, bujając się to w przód, to w tył. Cały czas starała się być obróconą pod takim kątem, by nie musieć patrzeć choćby na zarys Fletchera. — Jak mogłam być tak głupia? Richard miał rację. To nie jest człowiek. To nie człowiek... Nie. — Zaszczękała zębami, ale i tak bała się poruszyć. Wszystko, czego chciała to wydostać się z pokoju. Wystarczyłoby jej raptem kilka sekund, by dobrać się do drzwi, a mimo to jakaś część jej podświadomości powstrzymywała ją przed ruszeniem się z miejsca choćby o milimetr.
— Nic... ci się nie stało? — przerwał ciszę Joseph. Nie odpowiedziała mu, choć uznała jego pytanie za absurdalne. Wtedy właśnie obrócił się do niej bokiem i powoli, nieśmiało sięgnął ręką w jej stronę. Różowowłosa wierzgnęła z piskiem, zajmując na łóżku jeszcze mniej miejsca, niż wcześniej. Zacisnąwszy powieki, schowała głowę między kolanami.
Aukcjoner westchnął ciężko, lecz nie bez zrozumienia. Odpuścił i obrócił się w swoją stronę, myśląc nad tym, jak powinien się teraz zachować.
— Wiesz... — zaczął niezręcznie i cicho. — ...dlaczego "ona" nie ma imienia? — Nie spodziewał się jakiejkolwiek odpowiedzi, lecz mimo wszystko odczekał chwilę. — Nie znamy go. Ona przypomina trochę ciebie. Też nie ma o sobie pojęcia. Nie wie, kim była ani gdzie żyła. Jest trochę jak lalka. Nie ma uczuć, nie potrafi ich wyrazić, nie ma pragnień, nie odczuwa potrzeb normalnego człowieka. Je, bo wie o tym, że musi jeść. Pije, bo wie, że musi pić. Domyślasz się, dlaczego taka jest? — Znowu nie raczyła mu odpowiedzieć. W reakcji na to cicho przygryzł wargę. — Pewien znany w całym Morriden lekarz i uczony napisał kiedyś pracę na ten temat. Może o nim słyszałaś? Miyamoto Tenjiro. Nie? Cóż... nie musiałaś słyszeć. W każdym razie w tej pracy podzielił się wynikami eksperymentu. Badał osoby pogrążone w śpiączce. Pomijając bzdety, ostatecznie odkrył, że jeśli człowiek umiera, będąc w śpiączce... staje się właśnie taki, jak ona. Na dodatek taki ktoś nie zostaje zabrany do Czyśćca po staniu się Madnessem. Pewnie... wcale cię to teraz nie obchodzi, co? Chciałem tylko, żebyś wiedziała.
— Nie odzywaj się. Nic nie mów. Nie chcę cię słuchać, nie chcę... Nie zachowuj się, jakby zwykłe "przepraszam" miało sprawić, że zapomnę. Zostaw mnie. Zostaw! — cedziła w myślach Alice, zaciskając palce na swoich nagich kolanach.
— Nie musisz mi wybaczać. Nie chcę tego od ciebie. Nie liczę na to. Chcę po prostu ci to wyjaśnić. Nikt inny ci tego nie powie... poza może Richardem. Posłuchasz? Możesz odejść, jeśli chcesz...
— Chcę! Cholernie chcę! To moje nogi nie chcą się ruszyć! I to twoja wina! Twoja — warczała w duchu różowowłosa, milcząc.
— Podobno... w chwilach silnego stresu wielu ludzi odczuwa... "napięcie" seksualne. Źle zacząłem, wiem... Nie o tym chcę ci powiedzieć. Chodzi mi o to, że... teraz jest tak samo. Pewnie nie zauważyłaś, ale tak samo ja, jak i cała reszta Wyższej Izby jest cała podminowana. Nikt inny ci o tym nie powie... ale wie teraz o nas całe Morriden. Wie i nas szuka. Przez to, co zrobił Sebastian i przez to, co zrobiliśmy z tobą, a także przez to, co się stało z Królem. Nic z tego nie stało się przypadkiem. Nie wyszliśmy z ukrycia przez przypadek. Nie zrobiliśmy tego dlatego, że sami chcieliśmy. My MUSIELIŚMY to zrobić. I teraz szuka nas cały pieprzony kontynent. Zostaliśmy kozłem ofiarnym w konkretnym celu, Alice. A co gorsza... nie mamy gwarancji, że skończy się to dobrze. W żadnym wypadku nie próbuję się usprawiedliwić. Po prostu... daję ci do zrozumienia, że jeśli coś pójdzie nie tak, jak zaplanowaliśmy... zginiemy. Wszyscy, a przynajmniej cała Wyższa Izba. Masa chce krwi. Pragnie jej. Nie zadowolą się Torą - będą chcieli, by wymordowano nas wszystkich — przestał mówić. Wciąż miał za plecami tylko i wyłącznie ciszę.
— Na co innego mógłbym liczyć? Psiakrew, a podobno jestem dorosły... — pomyślał, podnosząc się i podchodząc pod samo okno, śmiesznie wręcz blisko rolet. Z ulgą poczuł brak wybrzuszenia z przodu spodni. Drżące dłonie schował do kieszeni.
— Wyjdź.
Koniec Rozdziału 204
Następnym razem: Alchemik (A&K Special)
Trochę długo Ci to zajęło.
OdpowiedzUsuńRozdział taki przejściowy. Trochę zaczynają mnie nużyć te wszystkie wątki. Akcja mogła by iść szybciej.
Ogólnie to mi to przypomina arc z mrówkami z HxH, tak gdzieś jak przygotowywali atak na króla. Pewnie same walki i akcja będą świetne, ale na razie to trochę nuda. Akcja z Fletcherem fajna no i to na +, chociaż wiadomo, że by jej nie zabił. (Liczyłem, że chociaż zrani).
Nie dało się tego uniknąć, przyjacielu :/ Nie chcę po prostu wszystkich tych informacji i relacji rzucać potem na raz na przestrzeni paru rozdziałów, bo byłoby to zbyt chaotyczne. Tym niemniej jednak nastał właśnie koniec rozdziałów przejściowych ;)
UsuńA Fletcher poniekąd ją zranił - po prostu nie fizycznie :P Za ogromną przerwę też mi wstyd, to nawet się nie wypowiem ;_;
o jeny! Aż ciężko pomyśleć, że to ten sam człowiek, którego znaliśmy wcześniej. Wiedziałem, że to wariat, ale że aż taki? Duże napięcie zbudowałeś tą całą akcją. Podobało mi się :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Cieszę się niezmiernie z takiej reakcji ;) Cóż, każdy ma wiele twarzy, a ty w jakimś niewielkim stopniu poznałeś właśnie twarz Josepha. Nikt w tej serii nie jest całkowicie "normalny" ^^
UsuńRównież pozdrawiam ;)