ROZDZIAŁ 206
Oddychał powoli i miarowo, chociaż po jego czole i plecach spływały strużki potu. Musiał się tego nauczyć, jeśli chciał choć trochę przybliżyć się do poziomu reprezentowanego przez brata, nie wspominając już o liderze. Zawieszone w przestrzeni setki kul nie były już dla niego żadną przeszkodą. Wręcz przeciwnie - wymuszały na nim nieustanny ruch, popychały go do przodu, kiedy tylko tracił płynność. Kosiarze z rodu Okuda nie potykali się, nie chwiali, nie przewracali - oni tańczyli, wirowali, płynęli przez przestrzeń. Do tego dążył Rinji i do tego zbliżał się coraz bardziej, wiecznie otwartymi oczyma spoglądając w przyszłość.
Jego białe włosy zakrywały już teraz cały kark, wyzierając spod czapki - największego skarbu albinosa. Jedyną górną częścią garderoby, jaką na sobie zostawił był szary podkoszulek. Krótkie spodenki ukazywały mocne, szczupłe nogi, giętkie i lekkie, jak nigdy dotąd. Chłopak nie miał ze sobą butów. Wygodniej było mu poruszać się na boso, a poza tym lepiej zachowywał dzięki temu równowagę. Młodzieniec stał na lewej nodze, prawe kolano unosząc pod brodę. Dłoń zaciskał na drzewcu kosy, tuż przed jej ostrzem.
Makbet zmienił się tak samo, jak i on sam. Takimi prawami rządziła się broń z energii duchowej, a w szczególności broń rodu Okuda. W całej historii klanu nie było nigdy dwóch identycznych sztuk, a różnice pomiędzy nimi powiększały się w miarę, jak rozwijali się ich właściciele. Ostrze Makbeta było teraz dłuższe, pełniejsze. Gładkie i śmiertelnie niebezpieczne, przypominające sierp księżyca, który mógł ugodzić z obydwu stron, lecz tylko z jednej wbiłby się wystarczająco głęboko. Również samo drzewce uległo minimalnej zmianie. Na samym jego środku formowało ono okrąg na tyle szeroki, by dało się wetknąć weń nadgarstek.
— Dużo mi nie brakuje. Tym razem pokażesz mi swoją kosę... — zwrócił się w duchu do lidera. Mężczyzna bez języka i warg stał wyprostowany, wystawiając jedną nogę przed drugą. Jego ręce już dawno opuściły kieszenie, a oczy nie zamykały się. Potwierdzało to tylko, jak duże postępy poczynił jego uczeń i przybrany syn.
Przyszedł czas na akcję. Południowe słońce wyznaczało granicę pomiędzy ich stronami podniebnego pola walki. Nie mrugając ani razu, Rinji zaczął delikatnie i rytmicznie podskakiwać na lewej nodze. Nagą stopą raz po raz spychał kulę, na której stał w dół i pozwalał jej wzlecieć na pierwotną pozycję. Powtórzył manewr trzy razy... a potem odbił się, podginając nogi prawie pod same pośladki. Skręcił gwałtownie ciało, otaczając księżycowe ostrze Makbeta poświatą z energii duchowej, po czym obrócił się gwałtownie w powietrzu. Potężnym, jednoręcznym zamachem posłał za siebie masywne "lecące cięcie", którego siła wystrzeliła go w kierunku mistrza. Bezgłosy lider kiwnął głową z uznaniem.
Rinji zamachnął się znad głowy. Wielki sierp księżyca zleciał na "Boga Śmierci" z pełną gracji lekkością. Milczący mężczyzna w bezczasie postawił jeden krok naprzód, niemal od niechcenia łapiąc za drzewce kosy, pod samym jej ostrzem, a nad dłonią ucznia. Natychmiast też sięgnął drugą ręką, by pochwycić albinosa za nadgarstek, lecz wtedy właśnie chłopak wyrzucił podgięte nogi przed siebie. Nadchodzący chwyt mistrza odepchnął jedną stopą, podczas gdy drugą skierował na jego twarz. Kopnął całą jej powierzchnią dwukrotnie, tak szybko jak zaciskana i puszczana sprężyna. Kopniaki lider powstrzymał otwartą dłonią... ale żeby to zrobić musiał najpierw puścić wolno drzewce kosy Rinji'ego.
— Przydałaby się trzecia ręka, co? — pomyślał z pełnym zadowolenia uśmieszkiem chłopak. Jednym skrętem palców obrócił Makbeta dłuższym ostrzem do góry, po czym gwałtownie ciął od dołu. Lider najzwyczajniej w świecie odchylił się do tyłu - tak mocno, że mięśnie nóg normalnej osoby już dawno posłałyby ją na plecy - po czym złapał albinosa za kostkę. Spodziewając się rzutu, Rinji od razu powstrzymał swą kosę i czubkiem drzewca dźgnął mistrza w nadgarstek. Oswobodzony obrócił się dookoła własnej osi i ciął na wysokości kolan przeciwnika. Przeciął niestety tylko powietrze. Lider w porę zdążył podskoczyć i - korzystając ze swojego odchylenia - wykonać salto w tył. Rinji zdążył za to wylądować... bez Makbeta.
"Bóg Śmierci" uniósł brwi ze zdziwieniem, ale szybko zauważył niepokojący znak - podrygujący palec wskazujący ucznia. W istocie, chłopak nagle pociągnął palcem, a zza pleców lidera dało się usłyszeć świst. Przerzucony do tyłu Makbet został momentalnie przyciągnięty do właściciela... a na jego drodze stał właśnie przywódca rodu Okuda. Żyłka z energii duchowej zalśniła w blasku słońca. "Bóg Śmierci" bez zastanowienia odbił na bok... ale wtedy właśnie powstrzymała go świetlista linka.
— Kolejna? — zdumiał się lider. — Nie... to ta sama! — uświadomił sobie. Okazało się bowiem, że żyłka Rinji'ego najpierw obiegła go dookoła, zanim zaczepiła się o ostrze kosy, tworząc w ten sposób prostą i trudną do wypatrzenia pułapkę.
— Mam cię! — ucieszył się w duchu albinos... a potem ze skwaszoną miną padł na kolana, dźgnięty w krzyż drzewcem kosy. Ledwo udało mu się dojrzeć przecięte nie wiadomo kiedy linki oraz jego własnego Makbeta, którego ostrze zostało równo i zgrabnie... odcięte. Z goryczą dojrzał też padający na niego cień mistrza.
— To nieuczciwe. Uderzyłeś od tyłu! — Odwrócił się tak prędko, że prawie runął w dół, ale zobaczył przed sobą tylko plecy lidera. W dłoniach mężczyzny nie było jego kosy.
— Cholera! Nie zdążyłem. Jestem pewien, że przed chwilą powalił mnie drzewcem. Jak można być tak pieruńsko szybkim? — nie mógł się nadziwić Rinji. W międzyczasie pozwolił swojemu Makbetowi się rozpaść. — Wygląda na to, że twoim ostrzem można by kroić na plasterki złoża heracleum, co? Ciekawe, jakie to uczucie... mieć sześć ogniw — zastanawiał się.
— "KONIEC NA DZISIAJ" — namalował lider w eterze, posługując się energią duchową.
— Zaraz, zaraz. To tyle? Żadnego komentarza? Pochwały? No nie powiesz chyba, że tym ostatnim zagraniem cię nie zaskoczyłem, nie? Rozprowadzenie żyłki w całym tym chaosie nie było łatwe, wiesz? — obruszył się Rinji, ale odpowiedziało mu tylko wartkie, gardłowe sapanie, dla "Boga Śmierci" będące formą śmiechu.
Jego białe włosy zakrywały już teraz cały kark, wyzierając spod czapki - największego skarbu albinosa. Jedyną górną częścią garderoby, jaką na sobie zostawił był szary podkoszulek. Krótkie spodenki ukazywały mocne, szczupłe nogi, giętkie i lekkie, jak nigdy dotąd. Chłopak nie miał ze sobą butów. Wygodniej było mu poruszać się na boso, a poza tym lepiej zachowywał dzięki temu równowagę. Młodzieniec stał na lewej nodze, prawe kolano unosząc pod brodę. Dłoń zaciskał na drzewcu kosy, tuż przed jej ostrzem.
Makbet zmienił się tak samo, jak i on sam. Takimi prawami rządziła się broń z energii duchowej, a w szczególności broń rodu Okuda. W całej historii klanu nie było nigdy dwóch identycznych sztuk, a różnice pomiędzy nimi powiększały się w miarę, jak rozwijali się ich właściciele. Ostrze Makbeta było teraz dłuższe, pełniejsze. Gładkie i śmiertelnie niebezpieczne, przypominające sierp księżyca, który mógł ugodzić z obydwu stron, lecz tylko z jednej wbiłby się wystarczająco głęboko. Również samo drzewce uległo minimalnej zmianie. Na samym jego środku formowało ono okrąg na tyle szeroki, by dało się wetknąć weń nadgarstek.
— Dużo mi nie brakuje. Tym razem pokażesz mi swoją kosę... — zwrócił się w duchu do lidera. Mężczyzna bez języka i warg stał wyprostowany, wystawiając jedną nogę przed drugą. Jego ręce już dawno opuściły kieszenie, a oczy nie zamykały się. Potwierdzało to tylko, jak duże postępy poczynił jego uczeń i przybrany syn.
Przyszedł czas na akcję. Południowe słońce wyznaczało granicę pomiędzy ich stronami podniebnego pola walki. Nie mrugając ani razu, Rinji zaczął delikatnie i rytmicznie podskakiwać na lewej nodze. Nagą stopą raz po raz spychał kulę, na której stał w dół i pozwalał jej wzlecieć na pierwotną pozycję. Powtórzył manewr trzy razy... a potem odbił się, podginając nogi prawie pod same pośladki. Skręcił gwałtownie ciało, otaczając księżycowe ostrze Makbeta poświatą z energii duchowej, po czym obrócił się gwałtownie w powietrzu. Potężnym, jednoręcznym zamachem posłał za siebie masywne "lecące cięcie", którego siła wystrzeliła go w kierunku mistrza. Bezgłosy lider kiwnął głową z uznaniem.
Rinji zamachnął się znad głowy. Wielki sierp księżyca zleciał na "Boga Śmierci" z pełną gracji lekkością. Milczący mężczyzna w bezczasie postawił jeden krok naprzód, niemal od niechcenia łapiąc za drzewce kosy, pod samym jej ostrzem, a nad dłonią ucznia. Natychmiast też sięgnął drugą ręką, by pochwycić albinosa za nadgarstek, lecz wtedy właśnie chłopak wyrzucił podgięte nogi przed siebie. Nadchodzący chwyt mistrza odepchnął jedną stopą, podczas gdy drugą skierował na jego twarz. Kopnął całą jej powierzchnią dwukrotnie, tak szybko jak zaciskana i puszczana sprężyna. Kopniaki lider powstrzymał otwartą dłonią... ale żeby to zrobić musiał najpierw puścić wolno drzewce kosy Rinji'ego.
— Przydałaby się trzecia ręka, co? — pomyślał z pełnym zadowolenia uśmieszkiem chłopak. Jednym skrętem palców obrócił Makbeta dłuższym ostrzem do góry, po czym gwałtownie ciął od dołu. Lider najzwyczajniej w świecie odchylił się do tyłu - tak mocno, że mięśnie nóg normalnej osoby już dawno posłałyby ją na plecy - po czym złapał albinosa za kostkę. Spodziewając się rzutu, Rinji od razu powstrzymał swą kosę i czubkiem drzewca dźgnął mistrza w nadgarstek. Oswobodzony obrócił się dookoła własnej osi i ciął na wysokości kolan przeciwnika. Przeciął niestety tylko powietrze. Lider w porę zdążył podskoczyć i - korzystając ze swojego odchylenia - wykonać salto w tył. Rinji zdążył za to wylądować... bez Makbeta.
"Bóg Śmierci" uniósł brwi ze zdziwieniem, ale szybko zauważył niepokojący znak - podrygujący palec wskazujący ucznia. W istocie, chłopak nagle pociągnął palcem, a zza pleców lidera dało się usłyszeć świst. Przerzucony do tyłu Makbet został momentalnie przyciągnięty do właściciela... a na jego drodze stał właśnie przywódca rodu Okuda. Żyłka z energii duchowej zalśniła w blasku słońca. "Bóg Śmierci" bez zastanowienia odbił na bok... ale wtedy właśnie powstrzymała go świetlista linka.
— Kolejna? — zdumiał się lider. — Nie... to ta sama! — uświadomił sobie. Okazało się bowiem, że żyłka Rinji'ego najpierw obiegła go dookoła, zanim zaczepiła się o ostrze kosy, tworząc w ten sposób prostą i trudną do wypatrzenia pułapkę.
— Mam cię! — ucieszył się w duchu albinos... a potem ze skwaszoną miną padł na kolana, dźgnięty w krzyż drzewcem kosy. Ledwo udało mu się dojrzeć przecięte nie wiadomo kiedy linki oraz jego własnego Makbeta, którego ostrze zostało równo i zgrabnie... odcięte. Z goryczą dojrzał też padający na niego cień mistrza.
— To nieuczciwe. Uderzyłeś od tyłu! — Odwrócił się tak prędko, że prawie runął w dół, ale zobaczył przed sobą tylko plecy lidera. W dłoniach mężczyzny nie było jego kosy.
— Cholera! Nie zdążyłem. Jestem pewien, że przed chwilą powalił mnie drzewcem. Jak można być tak pieruńsko szybkim? — nie mógł się nadziwić Rinji. W międzyczasie pozwolił swojemu Makbetowi się rozpaść. — Wygląda na to, że twoim ostrzem można by kroić na plasterki złoża heracleum, co? Ciekawe, jakie to uczucie... mieć sześć ogniw — zastanawiał się.
— "KONIEC NA DZISIAJ" — namalował lider w eterze, posługując się energią duchową.
— Zaraz, zaraz. To tyle? Żadnego komentarza? Pochwały? No nie powiesz chyba, że tym ostatnim zagraniem cię nie zaskoczyłem, nie? Rozprowadzenie żyłki w całym tym chaosie nie było łatwe, wiesz? — obruszył się Rinji, ale odpowiedziało mu tylko wartkie, gardłowe sapanie, dla "Boga Śmierci" będące formą śmiechu.
***
Ostatnia lewitująca lampa zgasła. Matowy, pusty kryształ z energii duchowej opadł na zakurzoną podłogę z dalekosiężnym echem. Pośród wysokich na wiele metrów regałów obładowanych księgami, grubymi woluminami i manuskryptami podniosła się młodzieńcza sylwetka. Chłopaka otaczały porozkładane na ławach i blatach materiały, z których czerpał przez ostatnie miesiące, trenując swój umysł w takim samym stopniu, jak dotychczas ciało.
— Muszę strasznie cuchnąć — pomyślał Naito. Złote krzyże w jego oczach zajaśniały w ciemnościach. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się mył, ale wiedział, że nadeszła na to odpowiednia pora. Zrobił i osiągnął wszystko, co tylko był w stanie. — Jestem gotów, Tora. Szykuj się. Odzyskam cię, Alice! — zadeklarował w duchu. Wierzył w swoje siły. Nowe siły, nowe zdolności, nowe pokłady wiedzy oraz determinację i wytrwałość. Ponowne spotkanie z nemezis nie mogło się skończyć tak samo, jak poprzednie. To była walka, którą musiał wygrać.
— Teraz nie stracę kontroli — zapewnił sam siebie, mijając stare, butwiejące już meble. Stopnie zaskrzypiały pod ciężarem jego kroków. Od dawien dawna nie widział powierzchni, lecz wiedział, że nie będzie mieć czasu nacieszyć się tym widokiem.
— Jeszcze tylko ostatnie przygotowania — przypomniał sobie. — Ciekawi mnie, jak daleko zaszli Rinji i Rikimaru...
***
Rozbłysły iskry, kiedy ponownie do siebie dopadli. Dwa mordercze skalpele szarpały eteryczne, połyskujące ostrze Kokoro, będącego teraz prostą kataną. Miyamoto i Rikimaru siłowali się w miejscu przez kilka chwil, mierząc się wzrokiem. Głowę tego drugiego owijało kilka pasm bandaża, zasłaniających obszar lewego oka chłopaka.
— Teraz rozumiem — uzmysłowił sobie szermierz, obserwując dwa "nożyki do otwierania ludzi" w rękach osoby, która tak je nazywała. — Nigdy nie umiałem pojąć, jak to się działo, że ciąłeś mnie na odległość, a ja nie widziałem ani grama energii duchowej. To nie jest żadna sztuczka. Rzeczywiście kumulujesz swoją moc. Ona jest po prostu przezroczysta. Twoja aura nie ma koloru... — Uśmiechnął się półgębkiem, zadowolony z siebie. Tenjiro prychnął pod nosem. Był zbyt bystry, by nie zrozumieć powodu radości ucznia.
Chirurg bez ostrzeżenia wykonał jeden ze swoich ulubionych manewrów - w jednej chwili, ruszając samymi tylko nogami cofnął się o krok do tyłu tak szybko, że ledwo dało się dojrzeć ruch stóp. Wszystko po to, by błyskawicznie wrócić do poprzedniej pozycji... z prawdziwą burzą dźgnięć obydwoma skalpelami, dziurawiącymi powietrze, jak sito. Absurdalnie ostre narzędzia okularnika ani razu nie atakowały zbędnego punktu - każdy ruch ostrzy wymierzano w któryś z punktów witalnych, a świsty temu towarzyszące przypominały trochę przelatujące przez magazyn medyczny kule.
— Dopiero się rozgrzewa... — zwrócił sam sobie uwagę Rikimaru, by utrzymać koncentrację, podczas gdy utrzymujące kształt katany Kokoro tańczyło w deszczu pchnięć. Chłopak przesuwał ostrze z boku na bok, używając w tym celu praktycznie samych rąk. Nie blokował skalpeli. Wiedział bowiem, że po jednym, maksymalnie dwóch zderzeniach jego klinga zostałaby rozbita na kawałki. Zamiast tego zbijał je wszystkie na boki lekkimi, stanowczymi uderzeniami, zanim te miały szanse go zranić. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie wyobrażał sobie, że mógłby się czegoś takiego nauczyć. Miyamoto okazał się jednak bardzo dobrym, choć szalenie niekonwencjonalnym nauczycielem.
— Normalny Madness przynajmniej by się zachwiał, gdyby nagle skierowano jego atak gdzie indziej, ale on zdaje się tym w ogóle nie przejmować. Zupełnie jakby za tymi pchnięciami stała jedynie masa jego ramion... — zauważył "jednooki". Powietrze błyskało za każdym razem, gdy jego eteryczne ostrze stykało się z ostrzami bliźniaczych skalpeli. — Wyglądają, jak iskry... ale nimi nie są. To cząsteczki mojej mocy duchowej. Jego broń powoli szczerbi mi ostrze. Czyżby właśnie taki był jego cel? Myśli, że nie zauważę, czy może daje mi fory? — zastanawiał się chłopak. Mógł zrobić tylko jedno, jeśli chciał sprawdzić swoją teorię - czekać. Kontynuował więc swą piekielnie szybką paradę jeszcze przez parę sekund... i zanurkował.
Złapał jednorącz rękojeść Kokoro, na moment dotykając kolanem podłogi, po czym podniósł się gwałtownie, dźgając po skosie, prosto w odsłonięte gardło okularnika. Czekał ze swoim planem do ostatniej chwili, lecz na chwilę przed uderzeniem niespodziewanie zmienił kształt swojego ostrza, w mgnieniu oka czyniąc z niego ostry i cienki rapier. Taki sam, jakim tuż po Turnieju Niebiańskich Rycerzy poniżył go Christopher Borne.
— Heh — zaśmiał się z szyderczym uśmiechem okularnik, wyginając się do tyłu z nadludzką zwinnością. W połowie manewru oderwał stopy od ziemi, chyląc się w ten sposób ku kontrolowanemu upadkowi... a przynajmniej tak się zdawało. Była to jednak tylko część prawdy.
— Szlag! — zaklął w duchu Rikimaru, ale jego nauczyciel zdążył się już zamachnąć. Obydwa skalpele zostały w powietrzu ciśnięte prosto w niego. Młodzieniec nie miał pewności, ale czuł, że otacza je co najmniej silna dawka mocy duchowej. Nie wykluczał również, że mogły one zostać przy jej pomocy wydłużone. — Teraz nie odskoczę, ale może... — pomyślał. Był bowiem w trakcie wykonywania swojego pchnięcia i w nim właśnie złożył ciężar swojego ciała. Zrobił zatem ostatnie, co przyszło mu na myśl. Skręcił się mocno, jakby chciał wycisnąć z siebie trzewia i z wysiłkiem zawirował na prawo, unikając pocisków.
— Teraz nie ma broni. To moja szansa! — pomyślał w piruecie szermierz. Momentalnie, jeszcze w trakcie manewru zamachnął się w kierunku miejsca, w którym powinien znajdować się Tenjiro. Ogromne, długie na prawie trzy metry i szerokie na kilkadziesiąt centymetrów ostrze wzorowane na claymore'u Jessiki powędrowało na spotkanie z chirurgiem, czubkiem klingi haratając wszystkie ściany w pokoju.
— I po tobie — usłyszał przy uchu. Wytrzeszczył oczy ze zdumienia, czując na ramieniu silny uścisk lekarza. Skalpel w jego drugiej dłoni przejechał bezlitośnie po gardle chłopaka. — Skąd pomysł, że nie mam zapasu? Jesteś jakiś niedo... — przerwał w połowie Tenjiro. Wolna ręka nastolatka chwyciła go gwałtownie za nadgarstek, gdy okazało się, że skalpel nie dał rady przeciąć mu grdyki... wzmocnionej taką ilością energii duchowej, że wyglądała ona niemal jak kołnierz ortopedyczny.
— Skąd pomysł, że miałem taki pomysł? — zrewanżował się Rikimaru, po czym w jednej chwili zamienił ogromne ostrze claymore'a w maleńką, zakręconą klingę kindżału. Obróciwszy go energicznie między palcami, bez wahania spróbował dźgnąć nim lekarza w bok.
— Zawsze używasz tylko tyle siły, ile ci potrzeba. To twój błąd, Tenjiro-san. Jeśli popełnisz błąd w swoich obliczeniach, twój przeciwnik ma cię na talerzu — skonkludował w duchu chłopak, szukając słuchem odgłosu wbijającego się w mięso ostrza.
Zamiast niego usłyszał tylko dźwięk rozpadającego się na kawałki ostrza, które przeszło przez fartuch lekarski, koszulę, podkoszulek... ale nie przez skórę, wzmocnioną do tego stopnia, że mikra forma Kokoro pękła, jak rozbite lustro.
— Jeśli nie masz planu B, jesteś głupcem. Najlepiej jednak mieć jeszcze C i D. Wtedy możesz powoli ZACZĄĆ nabierać pewności siebie. Jeśli zaś chodzi o mnie - cóż... za każdym razem brakuje mi alfabetu — oświadczył dumnie Miyamoto, po czym bez wahania podstawił kolano pod rękę chłopaka i wyłamał mu łokieć, jak kawałek drewna. Rikimaru zacisnął zęby z bólu, siląc się na stłumienie krzyku. — Nieźle to znosisz, biorąc pod uwagę, że czujesz ból tylko wtedy, gdy okazujesz się zbyt dobry, by zabić cię jednym atakiem. Na twoim miejscu wolałbym pozostać słabym. Słabi szybko umierają i mniej przy tym cierpią — pouczył go chirurg. — No puścisz ten cholerny szmelc, czy mam ci tą rękę urąbać? — zapytał zniecierpliwiony. Już po chwili szermierz dał za wygraną, a rękojeść Kokoro spadła na podłogę. Wtedy właśnie mężczyzna puścił go z uścisku i pozwolił usiąść pod ścianą ze złamaną ręką.
— Zaraz się zrośnie — przypomniał mu dla czystości sumienia. Zostawiwszy milczącego chłopaka na miejscu, ruszył w stronę ściany, z którą wbiły się jego pierwsze dwa skalpele. Szermierz bez słowa śledził go wzrokiem.
— Cholera... — pomyślał z podziwem. Przekonał się bowiem, że kanonada dźgnięć na początku walki nie była wcale zwykłymi dźgnięciami. — Lecące. Każde z osobna, a ja nawet nie zauważyłem — przyznał z goryczą, widząc w ścianie blisko setkę wgłębień po ostrzach. Tenjiro oswobodził swoje dwa narzędzia zagłady lub zbawienia, po czym wrzucił je bezpośrednio do kieszeni.
— Powiedz... — odezwał się Rikimaru. — ...miałeś wtedy wzmocnione gardło, czy nie? — zapytał niepewnie. Nie dawało mu to spokoju, więc zwyczajnie musiał się dowiedzieć.
— Miałem — odparł bez zaangażowania okularnik. — Gdybyś wtedy pozostał przy swojej wyszczerbionej katanie, nie dałbyś rady mi go przebić. Dobry pomysł z tym rapierem. Miałby sporą siłę penetrującą, gdybym był chujowy — jednocześnie pochwalił i poniżył ucznia, jak to miał w zwyczaju i upodobaniu.
— Czyli wciąż wiele mi brakuje... — mruknął z niezadowoleniem szermierz, na co lekarz prychnął z irytacją. Złamana ręka nastolatka powoli powracała do pierwotnego stanu, chrupiąc przy tym obrzydliwie.
— Do mnie? A to nie oczywiste? — zwrócił się doń okularnik. — Nie myślałeś chyba, że w sto dni staniesz się kimś, kto mógłby się ze mną mierzyć, co? Od samego początku nie było na to najmniejszych szans... ale to nie ze mną chcesz się potykać, głupcze — zgromił go bez wahania, jak zwykle oschle i z wyższością.
— Czego ty jeszcze chcesz? Poczyniłeś ogromne postępy, dzieciaku. Masz talent po ojcu. Różnica pomiędzy tobą sprzed stu dni, a dzisiejszym tobą jest kolosalna. Zresztą od 80-tego dnia ani razu nie zginąłeś... — musiał z niechęcią przyznać Tenjiro, lecz oczywiście nie na głos. — Masz zadatki na doskonałego szermierza... ale ja nie nauczę cię, jak nim być. Może Pyron, może Eronis, może nawet Orias, gdyby nie był na misji, ale nie ja. Otworzyłem ci drzwi, Rikimaru. Możesz stać pośród tych, którzy żyją mieczem. Nie spierdol szansy, którą ci dałem.
— Tenjiro-san? — odezwał się nagle szermierz, przerywając wewnętrzny monolog chirurga. Tymczasem pole z energii duchowej, wewnątrz którego ćwiczyli rozpadło się, uleczywszy rękę nastolatka.
— Czego? — burknął Miyamoto, potrząsając głową dla wyrwania się z zamyślenia.
— To dzisiaj, prawda? Setny dzień i koniec treningu? — spytał chłopak. Chirurg spojrzał na niego z zaciekawieniem, a że nie zaprzeczył, młodzieniec uznał to za potwierdzenie. — W takim razie od dzisiaj przestajesz być moim mistrzem, a ja twoim uczniem, tak?
— Zmierzasz do czegoś? — przerwał zniecierpliwiony chirurg.
— Tak. Na samym początku miałem wiele pytań, na które nie otrzymałem odpowiedzi. Miałem poszukać ich sam. Kiedy próbowałem później poruszać temat, zawsze wracaliśmy do treningu, przerywając rozmowę. Teraz już nie możesz mnie zbyć...
— ...więc masz mi coś do powiedzenia, co? No dawaj, miejmy to już za sobą. Czego twoim zdaniem dowiedziałeś się o mnie podczas twojego studniowego pasma porażek i pomyłek? — Lekarz oparł się plecami o ścianę, stając obok chłopaka i krzyżując ręce na piersi.
— Zapytam wprost. Należałeś do Loży, prawda? — Miyamoto wzdrygnął się, gdy zadano mu to pytanie i przez chwilę nawet wytrzeszczał zszokowane oczy, ale szybko opanował swoje zdziwienie i zaśmiał się z politowaniem pod nosem. Z samego siebie.
— Jak do tego doszedłeś? — spytał. Nie widział już sensu w zaprzeczaniu.
— Dodałem dwa do dwóch. Albo pięć do pięciu. Po pierwsze, cały czas wiedziałeś o wszystkim coś, czego ja nie wiedziałem. Coś, co było dość ważne, żeby nawet tak beztroska osoba, jak ty postanowiła to zataić. Po drugie, posiadałeś informacje na temat Loży, chociaż w ogóle się nimi nie dzieliłeś. Po trzecie, tamtej nocy "przypadkiem" pojawiłeś się na ulicy akurat wtedy, gdy ranna Lilith niosła mnie do kliniki. Po czwarte, każdy wie, że pojawiłeś się w Miracle City znikąd, nikt nie ma pojęcia o twojej przeszłości i wiadomo tylko, że - jak sam to określiłeś - "chcesz służbą odpokutować za swoje winy". I wreszcie, po piąte... wiedziałeś, że mój przeciwnik był ślepy — wytłumaczył cały swój tok rozumowania Rikimaru, co Tenjiro skwitował kolejnym napadem śmiechu.
— Kurwa, tak paskudny błąd... — zrugał sam siebie, kręcąc głową.
— Mógłbyś zaprzeczyć. Przykładowo, że opowiedziała ci o tym Lilith. Albo że dowiedziałeś się z raportu na zebraniu. Albo...
— A jaki to ma sens, kiedy pozostałe zarzuty działają na moją niekorzyść? — przerwał szermierzowi. — Wszystkiego się domyśliłeś... poza jednym. Po szóste, zaproponowałem ci trwający sto dni trening. Skąd miałem pewność, że będziemy mieć sto dni? Że kryjówka Loży nie zostanie odkryta wcześniej? — Młodzieniec popatrzył na niego z otwartymi ustami, dopiero uświadamiając sobie sedno sprawy.
— Ty... wiesz, gdzie się znajdują — powiedział na głos.
— Tak. I to ode mnie zależy, kiedy i czy w ogóle ktokolwiek odkryje siedzibę. Nikt poza mną nie posiada tych informacji. Nikt, kogo znam, a kto jest członkiem Loży nigdy by go nie zdradził...
— A ty chcesz to zrobić? — zapytał z powagą "jednooki". Odpowiedział mu przykry, gorzki uśmiech, jaki rzadko widywało się u tego człowieka.
— Nie, nie chcę. Ale zrobię... — oznajmił z ciężkim sercem mężczyzna. — Wyłaź, chłopak. Zostawiłem ci coś pod ladą. Potraktuj to jako prezent na zakończenie sesji. I spodziewaj się walnego zebrania. Może dziś wieczorem, może jutro, ale z pewnością w zamku Niebiańskich Rycerzy — to powiedziawszy, przepuścił chłopaka pierwszego przy schodach na górę.
— Czy... nie potraktują cię, jak zdrajcę, kiedy im powiesz? Nie... zabiją cię? I nie mam na myśli Loży — zapytał jeszcze w połowie drogi, spoglądając z góry na studniowego mistrza.
— Nie zabiją. Bo tylko ja wiem, gdzie znajduje się Loża. I pójdę tam z wami.
— Dopiero się rozgrzewa... — zwrócił sam sobie uwagę Rikimaru, by utrzymać koncentrację, podczas gdy utrzymujące kształt katany Kokoro tańczyło w deszczu pchnięć. Chłopak przesuwał ostrze z boku na bok, używając w tym celu praktycznie samych rąk. Nie blokował skalpeli. Wiedział bowiem, że po jednym, maksymalnie dwóch zderzeniach jego klinga zostałaby rozbita na kawałki. Zamiast tego zbijał je wszystkie na boki lekkimi, stanowczymi uderzeniami, zanim te miały szanse go zranić. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie wyobrażał sobie, że mógłby się czegoś takiego nauczyć. Miyamoto okazał się jednak bardzo dobrym, choć szalenie niekonwencjonalnym nauczycielem.
— Normalny Madness przynajmniej by się zachwiał, gdyby nagle skierowano jego atak gdzie indziej, ale on zdaje się tym w ogóle nie przejmować. Zupełnie jakby za tymi pchnięciami stała jedynie masa jego ramion... — zauważył "jednooki". Powietrze błyskało za każdym razem, gdy jego eteryczne ostrze stykało się z ostrzami bliźniaczych skalpeli. — Wyglądają, jak iskry... ale nimi nie są. To cząsteczki mojej mocy duchowej. Jego broń powoli szczerbi mi ostrze. Czyżby właśnie taki był jego cel? Myśli, że nie zauważę, czy może daje mi fory? — zastanawiał się chłopak. Mógł zrobić tylko jedno, jeśli chciał sprawdzić swoją teorię - czekać. Kontynuował więc swą piekielnie szybką paradę jeszcze przez parę sekund... i zanurkował.
Złapał jednorącz rękojeść Kokoro, na moment dotykając kolanem podłogi, po czym podniósł się gwałtownie, dźgając po skosie, prosto w odsłonięte gardło okularnika. Czekał ze swoim planem do ostatniej chwili, lecz na chwilę przed uderzeniem niespodziewanie zmienił kształt swojego ostrza, w mgnieniu oka czyniąc z niego ostry i cienki rapier. Taki sam, jakim tuż po Turnieju Niebiańskich Rycerzy poniżył go Christopher Borne.
— Heh — zaśmiał się z szyderczym uśmiechem okularnik, wyginając się do tyłu z nadludzką zwinnością. W połowie manewru oderwał stopy od ziemi, chyląc się w ten sposób ku kontrolowanemu upadkowi... a przynajmniej tak się zdawało. Była to jednak tylko część prawdy.
— Szlag! — zaklął w duchu Rikimaru, ale jego nauczyciel zdążył się już zamachnąć. Obydwa skalpele zostały w powietrzu ciśnięte prosto w niego. Młodzieniec nie miał pewności, ale czuł, że otacza je co najmniej silna dawka mocy duchowej. Nie wykluczał również, że mogły one zostać przy jej pomocy wydłużone. — Teraz nie odskoczę, ale może... — pomyślał. Był bowiem w trakcie wykonywania swojego pchnięcia i w nim właśnie złożył ciężar swojego ciała. Zrobił zatem ostatnie, co przyszło mu na myśl. Skręcił się mocno, jakby chciał wycisnąć z siebie trzewia i z wysiłkiem zawirował na prawo, unikając pocisków.
— Teraz nie ma broni. To moja szansa! — pomyślał w piruecie szermierz. Momentalnie, jeszcze w trakcie manewru zamachnął się w kierunku miejsca, w którym powinien znajdować się Tenjiro. Ogromne, długie na prawie trzy metry i szerokie na kilkadziesiąt centymetrów ostrze wzorowane na claymore'u Jessiki powędrowało na spotkanie z chirurgiem, czubkiem klingi haratając wszystkie ściany w pokoju.
— I po tobie — usłyszał przy uchu. Wytrzeszczył oczy ze zdumienia, czując na ramieniu silny uścisk lekarza. Skalpel w jego drugiej dłoni przejechał bezlitośnie po gardle chłopaka. — Skąd pomysł, że nie mam zapasu? Jesteś jakiś niedo... — przerwał w połowie Tenjiro. Wolna ręka nastolatka chwyciła go gwałtownie za nadgarstek, gdy okazało się, że skalpel nie dał rady przeciąć mu grdyki... wzmocnionej taką ilością energii duchowej, że wyglądała ona niemal jak kołnierz ortopedyczny.
— Skąd pomysł, że miałem taki pomysł? — zrewanżował się Rikimaru, po czym w jednej chwili zamienił ogromne ostrze claymore'a w maleńką, zakręconą klingę kindżału. Obróciwszy go energicznie między palcami, bez wahania spróbował dźgnąć nim lekarza w bok.
— Zawsze używasz tylko tyle siły, ile ci potrzeba. To twój błąd, Tenjiro-san. Jeśli popełnisz błąd w swoich obliczeniach, twój przeciwnik ma cię na talerzu — skonkludował w duchu chłopak, szukając słuchem odgłosu wbijającego się w mięso ostrza.
Zamiast niego usłyszał tylko dźwięk rozpadającego się na kawałki ostrza, które przeszło przez fartuch lekarski, koszulę, podkoszulek... ale nie przez skórę, wzmocnioną do tego stopnia, że mikra forma Kokoro pękła, jak rozbite lustro.
— Jeśli nie masz planu B, jesteś głupcem. Najlepiej jednak mieć jeszcze C i D. Wtedy możesz powoli ZACZĄĆ nabierać pewności siebie. Jeśli zaś chodzi o mnie - cóż... za każdym razem brakuje mi alfabetu — oświadczył dumnie Miyamoto, po czym bez wahania podstawił kolano pod rękę chłopaka i wyłamał mu łokieć, jak kawałek drewna. Rikimaru zacisnął zęby z bólu, siląc się na stłumienie krzyku. — Nieźle to znosisz, biorąc pod uwagę, że czujesz ból tylko wtedy, gdy okazujesz się zbyt dobry, by zabić cię jednym atakiem. Na twoim miejscu wolałbym pozostać słabym. Słabi szybko umierają i mniej przy tym cierpią — pouczył go chirurg. — No puścisz ten cholerny szmelc, czy mam ci tą rękę urąbać? — zapytał zniecierpliwiony. Już po chwili szermierz dał za wygraną, a rękojeść Kokoro spadła na podłogę. Wtedy właśnie mężczyzna puścił go z uścisku i pozwolił usiąść pod ścianą ze złamaną ręką.
— Zaraz się zrośnie — przypomniał mu dla czystości sumienia. Zostawiwszy milczącego chłopaka na miejscu, ruszył w stronę ściany, z którą wbiły się jego pierwsze dwa skalpele. Szermierz bez słowa śledził go wzrokiem.
— Cholera... — pomyślał z podziwem. Przekonał się bowiem, że kanonada dźgnięć na początku walki nie była wcale zwykłymi dźgnięciami. — Lecące. Każde z osobna, a ja nawet nie zauważyłem — przyznał z goryczą, widząc w ścianie blisko setkę wgłębień po ostrzach. Tenjiro oswobodził swoje dwa narzędzia zagłady lub zbawienia, po czym wrzucił je bezpośrednio do kieszeni.
— Powiedz... — odezwał się Rikimaru. — ...miałeś wtedy wzmocnione gardło, czy nie? — zapytał niepewnie. Nie dawało mu to spokoju, więc zwyczajnie musiał się dowiedzieć.
— Miałem — odparł bez zaangażowania okularnik. — Gdybyś wtedy pozostał przy swojej wyszczerbionej katanie, nie dałbyś rady mi go przebić. Dobry pomysł z tym rapierem. Miałby sporą siłę penetrującą, gdybym był chujowy — jednocześnie pochwalił i poniżył ucznia, jak to miał w zwyczaju i upodobaniu.
— Czyli wciąż wiele mi brakuje... — mruknął z niezadowoleniem szermierz, na co lekarz prychnął z irytacją. Złamana ręka nastolatka powoli powracała do pierwotnego stanu, chrupiąc przy tym obrzydliwie.
— Do mnie? A to nie oczywiste? — zwrócił się doń okularnik. — Nie myślałeś chyba, że w sto dni staniesz się kimś, kto mógłby się ze mną mierzyć, co? Od samego początku nie było na to najmniejszych szans... ale to nie ze mną chcesz się potykać, głupcze — zgromił go bez wahania, jak zwykle oschle i z wyższością.
— Czego ty jeszcze chcesz? Poczyniłeś ogromne postępy, dzieciaku. Masz talent po ojcu. Różnica pomiędzy tobą sprzed stu dni, a dzisiejszym tobą jest kolosalna. Zresztą od 80-tego dnia ani razu nie zginąłeś... — musiał z niechęcią przyznać Tenjiro, lecz oczywiście nie na głos. — Masz zadatki na doskonałego szermierza... ale ja nie nauczę cię, jak nim być. Może Pyron, może Eronis, może nawet Orias, gdyby nie był na misji, ale nie ja. Otworzyłem ci drzwi, Rikimaru. Możesz stać pośród tych, którzy żyją mieczem. Nie spierdol szansy, którą ci dałem.
— Tenjiro-san? — odezwał się nagle szermierz, przerywając wewnętrzny monolog chirurga. Tymczasem pole z energii duchowej, wewnątrz którego ćwiczyli rozpadło się, uleczywszy rękę nastolatka.
— Czego? — burknął Miyamoto, potrząsając głową dla wyrwania się z zamyślenia.
— To dzisiaj, prawda? Setny dzień i koniec treningu? — spytał chłopak. Chirurg spojrzał na niego z zaciekawieniem, a że nie zaprzeczył, młodzieniec uznał to za potwierdzenie. — W takim razie od dzisiaj przestajesz być moim mistrzem, a ja twoim uczniem, tak?
— Zmierzasz do czegoś? — przerwał zniecierpliwiony chirurg.
— Tak. Na samym początku miałem wiele pytań, na które nie otrzymałem odpowiedzi. Miałem poszukać ich sam. Kiedy próbowałem później poruszać temat, zawsze wracaliśmy do treningu, przerywając rozmowę. Teraz już nie możesz mnie zbyć...
— ...więc masz mi coś do powiedzenia, co? No dawaj, miejmy to już za sobą. Czego twoim zdaniem dowiedziałeś się o mnie podczas twojego studniowego pasma porażek i pomyłek? — Lekarz oparł się plecami o ścianę, stając obok chłopaka i krzyżując ręce na piersi.
— Zapytam wprost. Należałeś do Loży, prawda? — Miyamoto wzdrygnął się, gdy zadano mu to pytanie i przez chwilę nawet wytrzeszczał zszokowane oczy, ale szybko opanował swoje zdziwienie i zaśmiał się z politowaniem pod nosem. Z samego siebie.
— Jak do tego doszedłeś? — spytał. Nie widział już sensu w zaprzeczaniu.
— Dodałem dwa do dwóch. Albo pięć do pięciu. Po pierwsze, cały czas wiedziałeś o wszystkim coś, czego ja nie wiedziałem. Coś, co było dość ważne, żeby nawet tak beztroska osoba, jak ty postanowiła to zataić. Po drugie, posiadałeś informacje na temat Loży, chociaż w ogóle się nimi nie dzieliłeś. Po trzecie, tamtej nocy "przypadkiem" pojawiłeś się na ulicy akurat wtedy, gdy ranna Lilith niosła mnie do kliniki. Po czwarte, każdy wie, że pojawiłeś się w Miracle City znikąd, nikt nie ma pojęcia o twojej przeszłości i wiadomo tylko, że - jak sam to określiłeś - "chcesz służbą odpokutować za swoje winy". I wreszcie, po piąte... wiedziałeś, że mój przeciwnik był ślepy — wytłumaczył cały swój tok rozumowania Rikimaru, co Tenjiro skwitował kolejnym napadem śmiechu.
— Kurwa, tak paskudny błąd... — zrugał sam siebie, kręcąc głową.
— Mógłbyś zaprzeczyć. Przykładowo, że opowiedziała ci o tym Lilith. Albo że dowiedziałeś się z raportu na zebraniu. Albo...
— A jaki to ma sens, kiedy pozostałe zarzuty działają na moją niekorzyść? — przerwał szermierzowi. — Wszystkiego się domyśliłeś... poza jednym. Po szóste, zaproponowałem ci trwający sto dni trening. Skąd miałem pewność, że będziemy mieć sto dni? Że kryjówka Loży nie zostanie odkryta wcześniej? — Młodzieniec popatrzył na niego z otwartymi ustami, dopiero uświadamiając sobie sedno sprawy.
— Ty... wiesz, gdzie się znajdują — powiedział na głos.
— Tak. I to ode mnie zależy, kiedy i czy w ogóle ktokolwiek odkryje siedzibę. Nikt poza mną nie posiada tych informacji. Nikt, kogo znam, a kto jest członkiem Loży nigdy by go nie zdradził...
— A ty chcesz to zrobić? — zapytał z powagą "jednooki". Odpowiedział mu przykry, gorzki uśmiech, jaki rzadko widywało się u tego człowieka.
— Nie, nie chcę. Ale zrobię... — oznajmił z ciężkim sercem mężczyzna. — Wyłaź, chłopak. Zostawiłem ci coś pod ladą. Potraktuj to jako prezent na zakończenie sesji. I spodziewaj się walnego zebrania. Może dziś wieczorem, może jutro, ale z pewnością w zamku Niebiańskich Rycerzy — to powiedziawszy, przepuścił chłopaka pierwszego przy schodach na górę.
— Czy... nie potraktują cię, jak zdrajcę, kiedy im powiesz? Nie... zabiją cię? I nie mam na myśli Loży — zapytał jeszcze w połowie drogi, spoglądając z góry na studniowego mistrza.
— Nie zabiją. Bo tylko ja wiem, gdzie znajduje się Loża. I pójdę tam z wami.
***
Powstrzymał jęk zaciśnięciem zębów, kiedy uderzył się pięścią poniżej łopatki, by sprawdzić, jak duży ból był w stanie wytrzymać. Nerki bolały go od rana tak mocno, że poza czerwonymi, wziął z rana również fioletowe pigułki - właśnie na ból. Z reguły robił, co tylko mógł, by nie korzystać z tych drugich, jeśli naprawdę nie musiał, ale tym razem wolał zachować całkowicie trzeźwe myślenie.
— Z każdym użyciem działają coraz słabiej. Niedługo całkiem przestaną mi pomagać. Co wtedy? Może znajdzie się w Morriden ktoś, kto osłabi działanie mojego unerwienia? Przynajmniej tak, by lżej reagował na ból... — pomyślał Hisato zwany Torą. Było już późne popołudnie, a on opierał się o barierkę rzeźbionego balkonu, wychodzącego z jego pokoju na miasteczko, które tworzyło się wokół Dworzyszcza. W powietrzu nie było czuć dymu ani spalin. Nie było też innych szkodliwych gazów, jakie emitowały wielkie miasta. Nie było gwaru ani tłoku. Nie było wszędzie betonu, surowej i szarej codzienności większości świata. Widok ten za każdym razem rozczulał lidera Loży Kłamców. Napawał go dumą. Większą dumę czuł tylko wtedy, kiedy spoglądał na zgodę, jaka panowała pomiędzy jego ludźmi. Jego rodziną i przyjaciółmi.
— Wybrałem dobrze. Wybierałem tak wiele razy i wybierałem dobrze — pomyślał z rozrzewnieniem. — Ponad tysiąc osób. Tysiąc wizjonerów, ofiar i samotników, którzy zaprzysięgli sobie, że już nigdy nikomu nie zaufają. Ludzie, którzy wiedzą, czym jest cierpienie i którym pomagamy o nim zapomnieć. Którzy nie chcą, by inni doświadczali tego, co oni. Którzy chcą zmian.
— Różni ludzie różnie reagują na nieprzyjemności, jakich doświadczyli w przeszłości. Osobiście wszystkie przypadki dzielę jednak na dwa typy. Wyróżniam ludzi, którzy pod wpływem zadanego im bólu sami zaczęli taki ból zadawać... oraz ludzi, którzy chcą uchronić od tego bólu innych. Bo wiedzą, jak to jest, kiedy zawodzi cię otoczenie, prawo, państwo, czy władze państwa. Jak uważasz ty, Yashiro? — zapytał na koniec osobę, która kilka chwil wcześniej weszła do pokoju, nie obracając się nawet w jej stronę. Słyszał jednak kroki pomimo swojego zamyślenia.
— Że są też tacy, którzy się temu bólowi poddają. A potem cholernie żałują... — odparł rudowłosy Okuda z nostalgiczną goryczą. Stanął obok przywódcy, opierając się bokiem o tę samą barierkę, której dotykał on. — Chciałeś mnie widzieć, Hisato-san? — Srebrnowłosy uśmiechnął się na dźwięk tego pytania. Yashiro był bowiem drugą osobą w całej strukturze Loży Kłamców, która zwracała się do niego zawsze po imieniu. Wszyscy inni nazywali go Torą i nie miał im tego za złe - lubił ten przydomek. Na pewien sposób łączył on ludzi, których zainspirował swoim postępowaniem.
— Tak... — przyznał lider. Delikatne, ciepłe powietrze musnęło go po twarzy. Bo Torę kochał wiatr. — Co u ciebie? Nie widziałem cię od śniadania.
— U mnie? Wydaje mi się, że akurat ja trzymam cię całkiem dobrze. Byłem dzisiaj u Mattiasa i jego chłopców. Znaleźli bardzo pokaźne złoża. I w dodatku występują na krytym obszarze. Można bez przeszkód wydobywać — połączył opis dnia z raportem, jako że nie miał nic ciekawego do powiedzenia. A przynajmniej tak mu się wydawało.
— Tak szybko? — zainteresował się Tora. — Jak to się stało? — Ze skrzętnie ukrytym trudem oparł się bokiem o barierkę, spoglądając rudzielcowi w oczy. Każdemu starał się patrzeć w oczy. Był przez to wiarygodny. Uznawali go za człowieka, który wie, co robi, za człowieka silnego i nieugiętego, a przecież takim musiał być.
— Nasze dzieciaki poszły rano w góry, na przechadzkę. Jak zwykle zboczyli ze ścieżki i jakimś cudem znaleźli parę jaskiń. Prowadziły do małej sieci tuneli... a na ich końcu było heracleum. Wygląda na to, że wszystko idzie po naszej myśli — powiedział z zadowoleniem Yashiro. Cieszyło go każde, najmniejsze nawet pozytywne zdarzenie w Loży. Każdy krok naprzód stawiany przez ich małą społeczność. Każdy krok organizacji był bowiem również jego krokiem i przybliżał go do spełnienia jego marzenia.
— Świetnie! — ożywił się Hisato. — Mamy u siebie sporo osób, które pracowały już kiedyś z heracleum. Brakowało tylko materiałów, ale teraz będą mogli wreszcie wziąć się do pracy. Przy odrobinie szczęścia, za parę miesięcy mogą zacząć uczyć pierwszych chętnych swojej sztuki. Cholera, sam chętnie bym się o tym czegoś dowiedział, ale mam ostatnio tak mało czasu... — westchnął krótko, poklepując się po policzkach celem otrząśnięcia się. — A co ze sprzętem? — zapytał srebrnowłosy.
— No cóż... rozmawiałem z Josephem. Nie sprowadził go ze sobą z Miracle City, ale wszystko trzyma w magazynach. Wystarczy że wyślemy parę osób do miasta. Mogliby wejść tak samo, jak Sebastian i podpiąć wszystko pod transport do którejś strefy wydobywczej. Transport dotarłby po prostu do nas, a nie do celu. — Jeszcze do niedawna Yashiro nie podejrzewał siebie o taką dozę intelektu i sprytu, ale odkąd został członkiem Loży, zaczął się rozwijać w wielu kierunkach jednocześnie. Dodając do tego fakt, że ostatnie lata w Miracle City nie przyniosły mu nic pozytywnego poza wygranym zakładem na juniorskiej arenie, Okuda czuł się spełnionym... i potrzebnym.
— Hm... dobry pomysł, ale niech transportującym nie stanie się krzywda. O dyskrecję nie musicie się martwić, byle tylko nie wyśledzono Dworzyszcza. Mogę ci powierzyć tę sprawę? — spytał ponownie Tora, a Yashiro nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Od bardzo dawna nie czuł tego w takiej ilości. Nie czuł się docenianym.
— Tutaj każdy zauważy moje zasługi i nikt nie wypomina mi moich błędów. To niewiarygodne... — przeszło chłopakowi przez myśl.
— Oczywiście, Hisato! Nie musisz się niczym przejmować. Damy sobie z Josephem radę — zapewnił lidera i przyjaciela, ale zaraz przyszło mu do głowy coś, co trapiło go od jakiegoś czasu. — To na twarzy Josepha... to chyba od Alice, prawda? — zapytał. Pewnego dnia Joseph po prostu przyszedł na śniadanie ze szramą na nosie i lewym policzku. Szramy wyglądały zaś, jakby ktoś mu je zrobił paznokciami. Od tamtego czasu minęło półtora miesiąca, ale blizny pozostały i choć nikt nie poruszał tematu, wielu to frasowało.
— Z pewnością — skinął głową przywódca. — To przykre doświadczenie dla nich obojga, ale nie żałuję, że pozwoliłem jej poznać prawdę. Zresztą i tak nie zna jej całej. Ty ją znasz. Co sądzisz? — Tora zawsze pytał ludzi o ich opinię na dany temat. Zawsze też słuchał - nie robił tego na pokaz. Waga, jaką przykładał do słów nawet najmniej znaczącego członka Loży w niczym nie przypominała tego, jak na ogół zachowywali się przywódcy organizacji.
— Hariyama był całkiem inny. Zhang podobnie, choć on akurat potrafiłby wysłuchać każdego. Po prostu ten pierwszy zawsze musiał mieć rację, a ten drugi nie dla każdego miał czas — przypomniał sobie kosiarz.
— Ja... nie mnie go osądzać. Wiem jednak, że strasznie cierpi przez to, kim jest. Nie potrafię kopać leżącego. Nie potrafię go za to znienawidzić. Może... może kiedyś poznam szczegóły. Teraz nie mam odwagi go o to zapytać. Zresztą wtedy pewnie zraziłbym do siebie Richarda. Strasznie gardzi Josephem. W ogóle jakoś tak... nie przypomina innych ludzi z Wysokiej. Jak to z nim jest, Hisato?
— Richard... jest inny — przyznał Tora. — Głównie dlatego, że to nie ja go zwerbowałem. Ani żaden inny członek. Przyszedł tutaj z góry i został na stałe. Traktuję go tak samo, jak każdego innego. Chcę mieć w nim przyjaciela, ale często mamy odmienne zdanie, co z pewnością zauważyłeś.
— To mało powiedziane. Nie da się nie zauważyć. Powiem wprost - nie lubię go. I nie podoba mi się to, jak próbuje przeciągnąć mnie na swoją stronę. To jakby próbował podzielić Lożę na dwie odrębne grupy. Nienawidzę takiej obłudy. Dość się jej naoglądałem w stolicy... — oświadczył rudy. Czuł wstręt za każdym razem, gdy tylko przypominał sobie o tych wszystkich Ministrach, o bogatych rodach, którym przewodzili, o przedsiębiorcach i ludzi, którzy mordowali go wzrokiem, gdy pojawiał się na ulicy. Gardził nimi, ale w przeciwieństwie do nich, on nie patrzył na nich z góry. Bo zawsze był niżej i był tego świadom.
— Cieszę się, że mam cię po swojej stronie — powiedział srebrnowłosy, kładąc kosiarzowi rękę na ramieniu. — Jesteś wart o wiele więcej, niż ci się wydaje, Yashiro. Wiem, że mogę ci zaufać. I to dlatego chciałem z tobą porozmawiać.
— Bardzo... miło mi to słyszeć, ale chyba nie rozumiem. Czy coś się stało? — zaniepokoił się rudzielec. Rozmowy w cztery oczy rzadko kiedy dotyczyły tego, jak ładnie świeciło słońce.
— Uznałem, że najwyższy czas powiedzieć ci o dwóch rzeczach. Pierwszą jest powód, dla którego mamy ze sobą Alice, a zarazem powód, dla którego jest tak ważna. Druga... dotyczy już mnie. Chcę, żebyś usłyszał to, o czym powiedziałem każdemu członkowi Wyższej Izby jako znak mojego zaufania. Już wkrótce... może być na to zbyt późno.
Koniec Rozdziału 206
Następnym razem: Narada wojenna
Trochę mało Naito.
OdpowiedzUsuńRozwój bohaterów głównie siłowy(ten pokazany znaczy się). I pisząc siłowy mam na
myśli nie tylko siłę fizyczną, ale też technikę. Ogólnie mało jakiś konkretnych technik i ataków, ale to akurat wydaje mi się nie jest wadą. Mam nadzieje, że pod tym względem twoje dzieło nie straci walk "taktycznych".
Trochę mało, prawda, ale to dlatego, że nie chciałem jeszcze ujawniać istoty tego, co osiągnął ^^
UsuńCzy będą jakieś techniki? Będą. U kogo? Nie powiem. Taktyka? Będzie jej dużo, choć nie w każdym polu ^^
Miło widzieć, że potraktowałeś rozwój bohaterów realnie, a nie na zasadzie, że po ćwiczeniach przez 100 dni nagle staną się lepsi od tych, z którymi ćwiczyli ;) przeszłość chirurga jest jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Cóż... znasz moje pojęcie do treningu i postępu w tego typu seriach, jeśli pamiętasz "wykład" jakiego Tenjiro udzielił Rikimaru :P Ci panowie nie nazywają się Uzumaki, by w parę latek z najsłabszych jednostek zmienić się w bogów ;)
UsuńRównież pozdrawiam ^^