poniedziałek, 30 listopada 2015

Rozdział 210: W jaskini lwa

ROZDZIAŁ 210

     — Nie wdawaj się w otwartą walkę. Z nikim. Jeśli już musisz, uderzaj z zaskoczenia. Nie atakuj nikogo, nie mając wyraźnej przewagi — rzucił na odchodne Joseph, z poważną miną rozstając się z bezimienną służką, martwą ofiarą śpiączki. Zielonooka skinęła posłusznie głową, a Fletcher wiedział, że mógł jej ufać. W końcu bezwzględnie wypełniała wszystkie jego polecenia. Takiego właśnie posłuszeństwa rozpaczliwie potrzebował aukcjoner. Szczególnie teraz, gdy jego dom zaczynali oblegać wrogowie.
Nikt inny nie byłby tak głupi, by rzucić się ze Strumienia na dach... czyli to musi być Wilkołak stwierdził Joseph, udając się w swoją stronę na swoje własne łowy. — To się nie skończy dobrze. Im szybciej Stan uświadomi sobie, że bez poświęcenia części Marionetek nie będzie w stanie wygrać, tym większe szanse, że Carver padnie. Są takie mury, których nawet on nie przebije.
     Krążył po pierwszym piętrze w poszukiwaniu celu, którym obiecał się zająć, lecz odszukanie Tenjiro bez najmniejszego śladu jego energii duchowej było niewykonalne nawet dla Fletchera. Nie przeszkadzało mu to jednak w szukaniu takich śladów.
Jeden niewłaściwy ruch, Miyamoto. Odbij się zbyt mocno od ściany, zacznij węszyć na zbyt szerokim obszarze albo wdaj się w walkę z kimkolwiek, a będziesz mój zagroził w myślach niedoszły egzekutor, mimowolnie dotykając szram na nosie i policzku.

***

     — Loża we mnie wierzy zwrócił się sam do siebie Yashiro, nie przerywając serii głębokich wdechów i wydechów. Teraz, w chwilę przed zderzeniem się z przeciwnikami... zaczynał się obawiać. — Tora we mnie wierzy. Zaufał mi. Wszyscy mi zaufali i cenią mnie za to, kim jestem i co robię. Jestem im to winien. Muszę zasłużyć na mój raj. Nasz raj. I jeśli muszę skrzywdzić tych, z którymi spędziłem pół życia, by się do niego dostać, zrobię to. Ród Okuda odrodzi się w dawnej chwale. W naszej Utopii — przywołał do siebie wizje świetlanej przyszłości, które towarzyszyły mu jeszcze przed opuszczeniem Miracle City. Jeszcze przed skrzywdzeniem Rinji'ego. Nie mogło go czekać nic trudniejszego. Teraz musiał już tylko przeżyć i pomóc w przeżyciu reszcie. Tak niewiele...
Przykro mi, Rin — zwrócił się w myślach do brata. Nie był ani trochę zaskoczony, gdy dzień wcześniej Joseph obwieścił mu, że młodszy Okuda dołączył do grupy uderzeniowej. — Na pewno wiele poświęciłeś, żeby móc tu dzisiaj być i może znienawidzisz mnie za to, kim się stałem, ale ja już podjąłem moją decyzję. To moja droga i pójdę nią na koniec świata. Choćbyś nawet przestał uważać mnie za swojego brata... — Zacisnął drżącą pięść, co pomogło mu się uspokoić. Czuł energię swojego brata. Czuł, jak wylewała się z jego ciała. Niedaleko. Raptem na trzecim piętrze, niedaleko segmentu sypialnianego zajmowanego prawie w całości przez marionetki Stana.
Boisz się. Albo jesteś wściekły. Albo jedno i drugie. Nigdy nie umiałeś nad sobą panować, gdy w grę wchodziła rodzina. Cóż, to chyba dobrze. Dzięki temu to ja znajdę cię pierwszy, braciszku. Postaram się nie robić ci krzywdy, ale jeśli się nie uda... to przynajmniej nie pozwolę, by odebrał ci życie ktokolwiek inny, niż ja.

***

     — Stój, Kurokawa! — burknął zdenerwowany Tatsuya, wbiegając na kafelki przez frontowe drzwi Dworzyszcza. Opanowanie i stanowczość bruneta powoli zaczynały wyprowadzać go z równowagi. Tym bardziej przez sposób, w jaki kontrastowały z jego brakami. 
— Nie mamy czasu, Tatsuya-kun! — krzyknął do niego Naito, nie spoglądając wcale w jego stronę. Doskonale pamiętał plany budynku i drogę, jaką najpewniej musiał przebyć, by dostać się do Tory. Tylko na tym się obecnie skupiał, a heterochromik nie znosił bycia ignorowanym. 
— Chodź za mną. Jeśli będziemy nawzajem pilnować sobie pleców, wyjdziemy z tego cało — zaproponował Kurokawa, ale mistrz areny prychnął tylko lekceważąco. 
— Nikt nie musi mnie pilnować. Martw się lepiej o siebie. Nie mam zamiaru cię ratować. Mam tu inne sprawy do załatwienia... — rzucił, siląc się na zdecydowanie i determinację, które chciał nade wszystko pokazać. Nie do końca mu to wyszło, jako że wciąż odczuwał swoje przyspieszone tętno, gdy spoglądał na ściany, które wydały mu się znajome.
Byłem tu kiedyś? Nie mogę sobie tego przypomnieć, ale... — Istotnie, nie pamiętał przybycia do Dworzyszcza. Pamiętał tylko to, co odcisnęło na nim największe piętno. I dlatego zadrżał, gdy spróbował odszukać w swym umyśle szczegóły. 
Zabiję cię, skurwysynu! Za te wszystkie poniżenia i patrzenie na mnie z góry. Rozgniotę ci jaja gołymi rękami! — zadeklarował gniewnie Tatsuya, wbiegając za Naito po serpentynowych schodach w prawym skrzydle budynku. Przejmującą ciszę, która ich otaczała przerywały tylko ciche pomruki nadciągającej burzy. Coś działo się też ze dwa lub trzy piętra nad nimi, gdzie musieli spaść Wilkołak i jego ofiara.
— No dobrze, dasz sobie radę sam — dał za wygraną Naito. — Ale ja nie, więc wolę mieć cię ze sobą, gdyby coś się miało... — przerwał w połowie zdania, gdy tuż przed skręceniem w poprzeczny korytarz błysnęły krzyże w jego oczach. Natychmiastowo rzucił się szczupakiem na ziemię, cudem unikając przelatujących mu nad głową pocisków, które ze świstem wbiły się w ścianę. Tatsuya zdążył wyhamować tylko dlatego, że biegł wolniej, niż Kurokawa.
— Noże? — zdziwił się czempion, spostrzegając wkomponowane w tapetę ostrza. Tymczasem Naito zdążył kątem oka dojrzeć połyskujący, świecący błękitem krąg na przeciwległej ścianie. Krąg znikł sekundę później, lecz dał nastolatkowi do myślenia.
Nikogo tu nie ma. Ten znak musiał w jakiś sposób nas zaatakować. Albo umożliwić wycofanie się przeciwnikowi. Muszę być czujniejszy. Jestem na terenie wroga. Gdyby nie te oczy, mógłbym się teraz wykrwawiać. Nie mogę dać się zranić, póki nie znajdę Tory. Już niedaleko. Powinniśmy zaraz dotrzeć do schodów — pomyślał Naito. Bezgłośnie skinął na Tatsuyę, który był już nieco bardziej skłonny do tymczasowej współpracy i obaj pobiegli dalej. Wąski korytarz zmusił ich do poruszania się gęsiego. Mieli wystarczająco miejsca, by biec obok siebie, ale zbyt mało, by walczyć, stojąc obok siebie. Zajście sprzed chwili przekonało ich zaś, że mogą tego miejsca potrzebować.
Nikogo nie widzieliśmy, odkąd weszliśmy. Pewnie ewakuowali Niższą Izbę, ale w dalszym ciągu czuję się, jakbym wkładał lwu głowę do pyska... — zafrasował się mistrz areny. Przezornie zabrał ze sobą noże, które anonimowy oponent zostawił w ścianie i schował je za paskiem, trzonami do góry. Niepokoiły go i sprawiały, że co chwila przełykał ślinę - były to noże wojskowe. Tylko jedna osoba mu się z nimi kojarzyła.
Nie. On nie używa broni. Chyba... — stwierdził niepewnie Tatsuya, podążając za Kurokawą. On sam nie zadał sobie trudu zapamiętania rozkładu pomieszczeń i korytarzy. Nie miał przecież pojęcia, gdzie szukać swojego nemezis, podczas gdy Naito brał pod uwagę kilka miejsc. Nie zaskoczył go widok szerokich, rozkładających się na półpiętrze na dwoje schodów, ale zdziwił się, gdy nagle wpadł na plecy Naito.
— Kurwa, co z tobą?! — zdenerwował się. Ucichł dopiero, gdy poczuł napięcie, które nagle pojawiło się u Kurokawy. Zmarszczył brwi z niezrozumieniem.
— Nie tędy. Pójdziemy z drugiej strony — oświadczył po cichu brunet.
— Co? Schody są tuż przed nami! Sam mówiłeś, że nie mamy czasu! — oburzył się były Połykacz Grzechów, na co chłopak zatkał mu usta dłonią.
— Zaufaj mi, Tatsuya. Jeśli pójdziemy tędy, daleko nie zajdziemy. Potem ci wytłumaczę, okej? — powiedział ze śmiertelną powagą Naito, a heterochromik wyczuł i usłyszał jego strach. Mimowolnie przełknął ślinę. To miejsce i atmosfera źle na niego działały. Skinął głową - posłusznie, choć też niechętnie. Pobiegli obaj w stronę innej klatki schodowej. Na wyższe piętra prowadziły cztery główne, zatem nie musieli biec zbyt długo.
Nie wiem, kto był z tamtej strony, ale ta energia duchowa... to nie był nasz poziom. Jeśli nawet dalibyśmy radę coś zdziałać, do niczego innego byśmy się później nie przydali. Na dodatek nie byłem w stanie stwierdzić źródła mocy. Zupełnie jakby zajmowało ono cały budynek. Nie. To poziom generalski. Niech ktoś silniejszy się nim zajmie — pomyślał Kurokawa.
     Nie widzieli człowieka, który zwisał z sufitu nad ich głowami, gdy zatrzymali się przed tamtymi schodami. Nie słyszeli, jak cicho odczepił się od stropu i wylądował na środku pomieszczenia. Nie wiedzieli, że czekał na kogoś innego ani że mieli niewyobrażalne szczęście.

***

     Wyciszył swoje kroki warstwą energii duchowej, którą rozłożył na podeszwach butów. Rozpoznawał wszystkie korytarze i mijane po drodze pokoje, choć minęło tyle lat, odkąd je widział. Miał wrażenie, że w Dworzyszczu nic się nie zmieniło, choć w głębi duszy wiedział, że nigdy nie był dalej od prawdy. Szedł ostrożniej, niż kiedykolwiek wcześniej i miał oko na wszystko. Bacznie obserwował każdy cień i był gotów w każdej chwili cisnąć skalpelem w swój własny. Nie dało się bowiem wykryć przemieszczającej się Cassandry, póki nie wysunęła się ona z czarnej plamy.
Kiedy chowa się w cieniu, znika wszelki ślad po jej energii duchowej. Przy dostatecznej szybkości swojej i dostateczniej nieświadomości ofiary mogłaby kończyć walkę w ułamku sekundy. Wystarczy wynurzyć się komuś za jego plecami i szybko poderżnąć mu gardło. Przerażająca zdolność... i to moja wina. 
     Mimowolnie przypomniał sobie widok zawstydzonej, czerwonej jak burak dziewczyny, gdy lata temu poprosiła go o pomoc.
Sam nam stworzyłem nemezis. Zanim zgodziłem się udzielić jej paru lekcji, nie potrafiła ukrywać swojej energii duchowej. Śledziła mnie i każdy mój ruch przez trzy dni, nie potrafiąc zdobyć się na otworzenie ust — zaśmiał się, widząc oczami wyobraźni zakłopotanie Hiszpanki, gdy to on zagadał do niej pierwszy. — Była tak strasznie pewna, że jest niewykrywalna... a nadmierna pewność zabija. I teraz musimy mierzyć się z najostrożniejszą kobietą w Morriden, której nie można dostrzec, póki nie zaatakuje.
— Ech — westchnął ciężko. Przez okno dostrzegał zarysy ustawionych u podnóża wzgórza domów i zakładów pracy ręcznej lub raczej "pracy duchowej", jak wypadałoby je określić. — Wszyscy siedzą u siebie z pogaszonymi światłami. Miasto duchów... — mruknął sam do siebie z nieprzyjemnym kłuciem w okolicach żołądka. — Myślicie, że was nie widać?
     Widział. Wzmocnionym energią duchową spojrzeniem omiatał sylwetki i twarze przerażonych, trwających w mrocznej niepewności mieszkańców Dworzyszcza. Twarze sierot, kalek, bezdomnych i chorych. Twarze pokrzywdzonych istot, dla których jedyną nadzieją była cudownie ułudna Utopia budowana przez Lożę Kłamców. Miyamoto źle znosił ich spojrzenia. Miał wrażenie, że każde dziecko, każdy bezręki niedoszły wojownik lustrował z wyrzutem właśnie jego. Niemal słyszał, jak nazywają go zdrajcą, jak odcharkują śluz, by opluć mu twarz. Patrzył na nich ze zrozumieniem, lecz bez żalu i wyrzutów sumienia.
Nie czas na to. Dopóki żyję, mogę jeszcze ocalić wam życia. Wam wszystkim. Dlatego ktokolwiek nie stanie mi na drodze, musi zostać przeze mnie pozbawiony kończyn. Na żal przyjdzie czas później... — poinstruował się Tenjiro i jak na zawołanie ujrzał pod swoimi stopami czyjeś nakrycie głowy. Zatrzymał się z nieskrywaną konsternacją.
     Wysoki czarny cylinder stał do góry rondem na podłodze, dokładnie za rogiem korytarza. Wokół nie było nikogo. Nie paliły się żadne światłą i nie dało się wyczuć ani grama energii duchowej, lecz Miyamoto stał się nagle po dwakroć czujniejszy. Zauważył bowiem tasiemkę okalającą kapelusz kawałek nad rondem oraz wetkniętą zań kartę do gry - kartę jokera. Chirurg zmarszczył brwi i strzelił knykciami w kieszeniach, ustawiając skalpele tak, by móc szybko je złapać i wydobyć na zewnątrz, gdyby wymagała tego sytuacja.
Fletcher nosił identyczny. Nikt mi nie wmówi, że to przypadek. Miałem rację. Należy do Loży. Podejrzewał to od pamiętnego zerwania aukcjonera z Miracle City i wszystkimi jego partnerami biznesowymi. Tym razem jednak miał przed sobą dowód, a zapewne i pułapkę, jak się domyślał. Bacznie przyglądał się otoczeniu, pochylając się ku cylindrowi i czekając na atak z którejkolwiek strony. Nie umknął jego uwadze fakt, że przecież kapelusz również rzucał cień - wystarczająco duży, by przecisnęła się przez jego czerń ręka ze sztyletem.
     Chwycił za rondo - prawą dłonią, między dwa palce - i podniósł cylinder, wstając bardzo powoli, wręcz prowokująco. Nic się jednak nie stało. Wzrok zaniepokojonego tym faktem Tenjiro mimowolnie powędrował do wnętrza kapelusza. Lekarz wytrzeszczył oczy. Wyszczerzone w złowieszczym, szyderczym uśmiechu zęby zwracały się ku niemu ze środka cylindra. Miyamoto gwałtownie wyszarpnął z kieszeni skalpel, chcąc zaatakować, zanim sam zostanie zaatakowany. Wypuścił nawet z ręki nakrycie głowy. Zbyt późno. W mgnieniu oka czyjaś dłoń wynurzyła się z kapelusza, brutalnie chwytając mężczyznę za twarz.
Co to za zdolność, do cholery?! — zapytał sam siebie lekarz... zanim siła przeciwnika wciągnęła go do środka, w ciemność. Choć wszelka logika kazała myśleć, że nie istniała możliwość, by się tam zmieścił, okularnik nawet nie poczuł ścisku. Po prostu zniknął.
     Zanim zdążył ponownie upaść na podłogę, cylinder obrócił się dnem do dołu, a z jego wnętrza zaczęły wysuwać się biało-czarne lakierki. Ze stukotem dotknęły one podłoża, od kostek w górę niknąc w kapeluszu, lecz już wkrótce nakrycie głowy zaczęło wznosić się do góry, wypuszczając ze swego wnętrza wyższe partie ciała właściciela. Brązowe włosy załopotały dumnie.
— Mam cię, zdrajco — oświadczył z jeszcze większą dumą Joseph Fletcher, którego diabelski, pełny szyderstwa uśmiech rozświetlał pooraną paznokciami twarz.

***

     — "Miał nawet pana oczy..." — usłyszał w głowie słowa starszej, zalanej łzami kobiety. Pędził przed siebie na ślepo, jak nie pędził od wielu lat. Klął na siebie w duchu i wiedział, że źle robi, pozwalając sobie na tak rażący brak rozwagi, ale nie umiał inaczej. Pewnych rzeczy nie mogły w człowieku zmienić nawet lata medytacji.
"Żałuję, że nie dostałem w swoje ręce tego skurwysyna..." — powiedział mu wtedy mąż kobiety, mieszając w zaciśniętych pięściach i powieka gniew z żalem, tworząc z nich najostrzejsze ostrze, jakim kiedykolwiek ugodzono Francuza. Blondyn biegł wściekle, przesuwając się z każdym susem o trzy, a nawet o pięć metrów. Z każdym krokiem sprawiał, że podłoże pękało z trzaskiem. Dyszał ciężko, poszukując kogokolwiek, na kim mógłby wyładować żal, który trawił wszystko, co w sobie skrywał. Miał ochotę się rozpłakać, ale nie umiał.
— "Nazwała go Joshua". 
     Zrezygnował z szukania schodów. Po prostu wyhamował w pełnym biegu z taką siłą, że swoim pędem posłał przed siebie kilka kilogramów kafli i strzępy dywanu. Odbił się z jeszcze większą, wyrzucając do góry stopę, którą przebił sklepienie, jakby wykonano je z porcelany. Odłamki rozprysły mu się nad głową, ale go nie zraniły. Zbyt twarde stało się jego ciało po treningu w zaciszu Domu Mędrców. Huk rozbijanej podłogi na pierwszym piętrze rozszedł się po całym skrzydle Dworzyszcza. Generał odbił się od drugiego stropu, który stanął mu na drodze i wylądował na podłodze, wyżłobiwszy wielki świetlik nad swoją głową.
— "Miłe ma pan oczy". — Zacisnął zęby i pięści. Pędząc korytarzem wzdłuż szeregu okiennic, podskoczył delikatnie. Obrócił się jednak z taką gwałtownością, że trudno było uwierzyć, że taki manewr nie zrobił mu krzywdy. Prawa noga poszła w ruch, gdy blondyn wyprowadził nasączone energią duchową kopnięcie. Moc wystrzeliła łukiem, jak fala przypływu, druzgocąc wszystkie napotkane po drodze okna i fragmenty ściany pomiędzy nimi. Do zasypanego szkłem i kawałkami cegieł korytarza wdarł się wiatr i złowróżbny tętent burzy. 
"Od razu łatwiej panu zaufać...". — Zatrzymał się, dysząc ze złości i bezsilności. Miał ochotę pozabijać wszystkich, którzy tylko w jakiś sposób wiązali się z Lożą. Miał ochotę się napić. Pierwszy raz od bardzo dawna chciał zamordować w sobie wszystko, co ludzkie, choćby następnego ranka miał się czuć jeszcze gorzej.
Mój syn — przeszło mu smętnie przez myśl. — To moja wina, że Abigail zaszła. To cud, że tylko ona. To moja wina, że miałem to wszystko w dupie. Ich winą jest tylko to, że nigdy już nie dam rady naprawić moich błędów... — Wiatr naniósł na jego ciało krople deszczu, który zaczynał padać. Orzeźwił on Francuza, uspokoił go, pozwolił złapać oddech.
     Przymknął oczy tylko na chwilkę. Ze zmęczenia, z chęci otrząśnięcia się z targających nim emocji, w nadziei, że po ich otwarciu spojrzy na wszystko z innej perspektywy i w końcu zacznie się zachowywać, jak na Generała przystało. Otworzył... ale nie z własnej woli. Powieki rozchyliły się w szoku, a z ust wyciekły strużki krwi, barwiąc czerwienią jasną brodę okalającą usta. Z pochylonego cienia mężczyzny wyłoniła się górna połowa ciała kobiety. Młodej, o czarnych włosach. Jean poczuł jej lewą dłoń na swoim brzuchu, kiedy znalazła się za nim... i ostrze noża, które wbiło się w jego prawy bok, jak w masło. Kobieta była ostrożniejsza, niż on - nawet nieprzygotowanego do walki przeciwnika dźgnęła z pomocą energii duchowej, która przepływała przez brzytwę. Zanim Francuz zamachnął się stopą na swojego wroga, nieznajoma gwałtownie wyrwała broń z jego ciała i ponownie zatopiła się w cieniu. Znikła.
     Trzymając się za bok, Generał opadł na jedno kolano, charcząc z politowaniem dla samego siebie.

***

     Jasnozielone włosy upięte miał w długą kitę. Biegł poprzez parter, od strony trzech górskich szczytów o znanych tylko Alice imionach. Rozważnie trzymał w prawej dłoni swą naginatę, lewą pozostawiając otwartą i wysuniętą przed siebie, gotów w każdej chwili użyć emisji. Generał Kawasaki starał się skupiać przede wszystkim na swoim zadaniu, ale nie potrafił nie myśleć o wyzwaniu, które czekało na jego ucznia. Dławiły go obawy. Nastolatkowi, który żył kilkakrotnie krócej, niż on i miał kilkunastokrotnie mniej doświadczenia, niż on, powierzono zajęcie się liderem organizacji poszukiwanej w całym Morriden. Arab źle to znosił i czuł się za wszystko odpowiedzialny.
Co by się stało, gdyby... zginął? Co powiedziałbym jego rodzinie? Jak by zareagowała? Czy kiedykolwiek byłbym w stanie wziąć pod swoją opiekę innego ucznia? — zastanawiał się po drodze. Denerwowało go pełne napięcia oczekiwanie na starcie. Mniej, niż dziesięciu przeciwników znajdowało się gdzieś wewnątrz wielkiego budynku i wszyscy Madnessi szukali się nawzajem, starając się zaskoczyć jeden drugiego.
     Dźwięk tłukących się szyb szybko ściągnął go na ziemię. Dochodził z pierwszego piętra, z przeciwległego skrzydła Dworzyszcza. Kawasaki zatrzymał się na chwilę, zastanawiając się nad tym, kto poza Carverem mógł robić tyle zamieszania. Nie myślał długo. Z największą przezornością skupił w sobie energię duchową, po czym roztoczył ją wokół siebie na obszarze dwóch metrów z każdej strony. Wszystko, czego mu brakowało to nóż w plecach lub wpadnięcie w czyjąś pułapkę. Pobiegł dalej w nadziei na szybką konfrontację.
     Zatrzymał się przy zadaszonej kolumnadzie, wychodzącej na zewnątrz, w stronę rozległego, wysokiego prawie na dwa metry żywopłotu, ułożonego na kształt niezwykle krętego labiryntu. Zaintrygował go brak drzwi łączących korytarz z rzędem kolumn. Miał już ruszyć w dalszą drogę bez badania tego faktu, lecz wtem wyczuł zakłócenia w przepływie otaczającej go energii. Zmarszczył czoło, ale nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu, skupiając się zamiast tego na przeanalizowaniu kształtu, wyłaniającego się z jego lewej strony.
Z podłogi! — zauważył. — Ale jak? — Nie rozumiał, lecz zrozumiał intencję napastnika, dostrzegłszy krótkie ostrze w jego dłoni. Czas oczekiwania się skończył.
     Cofnął nogę w błyskawicznym tempie, obracając się w stronę oponenta z zawrotną prędkością. Ostrze naginaty pomknęło z góry w stronę wyłaniającej się z jego własnego cienia latynoski o czarnych włosach. Blask zdziwienia w jej ciemnych oczach wywołał u Matsu cień triumfalnego uśmiechu. Kobieta okazała się jednak wystarczająco wprawna w posługiwaniu się nożem, a przy tym opanowana, że bez wahania odepchnęła naginatę bokiem noża i zaraz po tym obróciła go w dłoni, całkiem zmieniając tor ataku Araba. Broń drzewcowa drasnęła podłogę, a latynoska momentalnie zniknęła w cieniu, by w mgnieniu oka wysunąć się z innego - z cienia wiszącej na suficie lampy. Tym razem Hiszpanka miała już w dłoniach dwa noże.
Musiała chować przy sobie drugi. Nie zdążyłem go dostrzec przy pierwszym ataku... — wywnioskował Kawasaki. Napiął z gwałtownością mięśnie i odbił się nogami od podłogi, cały ciężar ciała opierając na wbitym między płytki ostrzu naginaty. Latynoska z nożami zwisała z sufitu, jak nietoperz, chowając w cieniu jedynie swe stopy, podczas gdy mężczyzna wznosił się nogami do góry, praktycznie dotykając stropu podeszwami.
     Kopnął zamaszyście, utwardziwszy prawą nogę od kolana w dół swoją mocą duchową, lecz dziewczyna była na to przygotowana. Na ułamek sekundy skręciła się w talii, po czym z całej siły obróciła się w przeciwną stronę, lewym łokciem uderzając mężczyznę w stopę i zaburzając jego poczucie równowagi. Zielonowłosy niebezpiecznie przechylił się ku pozbawionemu drzwi wyjściu na zewnątrz. Kątem oka dostrzegł, jak druga dłoń dziewczyny ciska nożem w jego kierunku. Zaklął w duchu. Odruchowo dezaktywował swój oręż, zmieniając go w połyskujący delikatnie pył i oburącz wystrzelił falę uderzeniową w stronę pocisku, będąc jeszcze w powietrzu. Nóż rozbił się o ścianę. Dosłownie.
Cholera! Fałszywka. Nie miała drugiego noża. Ten zrobiła na poczekaniu, ze swojej mocy duchowej... — uświadomił sobie. Jego własna energia popchnęła go z dużą prędkością dokładnie w stronę wejścia do zielonego labiryntu. Mężczyzna uderzył plecami o ścianę jednego z korytarzy i zacisnął zęby. — Co do... To niby mają być krzaki? — zdziwił się, odczuwszy silny ból w plecach. — Albo ktoś je utwardził, albo to jakieś... — Nie dokończył.
     Dziewczyny nie było już widać. Po prostu zniknęła. Kawasaki spostrzegł za to światła po swoich obu stronach. Na dwóch przeciwległych ściankach labiryntu widniały błękitne pierścienie z mocy duchowej, których wnętrze zajmowały spiralnie skręcone szeregi nieznanych symboli. Niespodziewanie z obu kręgów wystrzeliły ostrza. Kilkanaście noży pomknęło w stronę siedzącego pod ścianą Araba, wraz z przecinanym powietrzem niosąc ku niemu śmierć.

Koniec Rozdziału 210
Następnym razem: Inna liga

sobota, 21 listopada 2015

Rozdział 209: Lęki i fobie

ROZDZIAŁ 209

     Żywa bomba zmiotła prawie pół dachu Dworzyszcza. Gdy spadający z kilkuset metrów Generał Carver wgniótł jednookiego oponenta w jego powierzchnię, fala uderzeniowa wymiotła obszar wokół dziury, przywodząc na myśl wpadający do stawu kamień. Pył i odłamki z przenikliwym trzaskiem wzniosły się ponad siedzibę Loży, jakby czarny płaszcz chmur pod niebem niedostatecznie osłaniał ją przed cudzym wzrokiem. Dwóch walczących - a raczej napastnik i jego ofiara - całkiem anihilowali podłogę w pierwszym pomieszczeniu, do którego trafili, spadając jeszcze niżej. Zdawało się, że cały budynek zadrżał w posadach raz, a potem drugi - gdy kolejne piętro ustąpiło pod naporem Carvera. Zatrzymali się dopiero na trzecim od góry, a drugim w ogóle.
     Czerwonooki Generał omiótł wzrokiem przeciwnika, którego jeszcze przed chwilą trzymał za twarz, krzywiąc się na widok jego połowy twarzy. Drugie pół było ewidentnie wypalone, ale Wilkołaka nie interesowała historia oponenta. Zaśmiał się jednak z ekscytacją, szczerząc zęby. Pęknięta pod nimi podłoga miała chyba zamiar jakoś ich utrzymać. Roztrzaskane w drobny mak kawałki czarnego drewna lub podobnego materiału leżały w rogu pokoju, w którym nie było niemal nic poza tym czymś. To coś musiało być chwilę wcześniej zadbane, lśniące i gładkie. Musiało być instrumentem, bo Bruce dostrzegał napięte i porwane struny. 
Pianino? Czy tam fortepian. Chuj wie... — zauważył elokwentnie mężczyzna.
     Klęczał na prawym kolanie, ale nie z własnej woli. Ponownie zderzył się spojrzeniami z zaatakowanym przez niego Madnessem, którego czerwony irokez przypominał języki płomieni. Prawa ręka Generała ociekała krwią. Paskudnie powykręcana, jak wyciągnięta z pralki szmata i poprzebijana połamanymi kośćmi ramienia oraz przedramienia. Kosmicznie silny chwyt nieznanego przeciwnika na jego przegubie miażdżył też kości nadgarstka. To nie Wilkołak trzymał ofiarę - to ofiara pochwyciła Wilkołaka. Ofiara, w której jednym tylko oku majaczyła tajemnicza furia. Był to typ furii, z jakim Bruce spotykał się już tysiące razy, gdy odbierał swoim przeciwnikom lub osobom postronnym coś, co bardzo cenili.
Zdążył połamać mi rękę pięć razy, zanim wylądowaliśmy — zauważył z maniakalnym uśmiechem Carver. — A na dodatek nic mu się nie stało. Jebitnie dobrze utwardza ciało. I szybko. Albo to ja się pomyliłem. Hm... chyba tak — doszedł do wniosku. Zrozumiał, że wcale nie zaatakował z zaskoczenia. Jednooki wiedział, że nadlatuje.
     Poczuł zapachy. Nie jeden, nie dziesięć, a kilka setek. Nagle, jakby osoby, które je roznosiły pojawiły się znikąd. Wilkołak podniósł głowę, spoglądając na przedziurawiony strop i wielki, poszarpany "świetlik", prowadzący na wyższe piętro. Ze wszystkich stron dosłownie oblegali go ludzie o pustych, nieczułych twarzach. Mieli opuszczone dłonie, mrugali w idealnej synchronizacji, prawie nie oddychali. Przypominali trochę małą armię robotów. Musiały być ich tam ze trzy setki, jeśli nie więcej. Bruce nie poczuł presji na ich widok. Po prostu prychnął ze wzgardą ku nim i raz jeszcze przyjrzał się wściekłemu, choć milczącemu wrogowi. Podniósł się na równe nogi, nie używając w tym celu zdrowej ręki. Momentalnie jednooki przekręcił jego nadgarstek, a z barku Generała z trzaskiem wynurzył się biały szpikulec.
— Sprawiałeś wrażenie całkiem mocnego. Nie spadłem tu, żeby tłuc mięso armatnie — rzucił Wilkołak, wskazując głową na patrzącą na nich zgraję. — Wystarczy mi jeden przeciwnik, byle silny. Reszta może wypierdalać. Powiedz im to. Niemożliwe, że nie wiedzą, kim jestem — zaśmiał się piekielnie, czym nie zrobił na nieznajomym najmniejszego wrażenia.
— Masz jednego, "Wilkołaku". Ja jestem Stan. A tych trzystu to moje Marionetki...  — Byli Spaczeni zaklekotali zgodnie, jak prawdziwe drewniane lub porcelanowe laleczki. I była pośród nich grupka dzieci, których widok tak przerażał Alice. A w dole pleców każdej z trzech setek Marionetek widniał lśniący, przesiąknięty energią klucz.

***

     Najpierw usłyszała mordujący słuch huk gdzieś na dachu. Odruchowo zakryła uszy otwartymi dłońmi, ale nie było już takiej potrzeby, bo hałas otumanił ją tak, że przez kilka chwil całkiem nic nie słyszała. Poczuła za to, jak grunt ucieka jej spod nóg.
Dworzyszcze! Dworzyszcze się wali! — pomyślała, gdy budynek zatrząsł się w posadach. Kolejnych trzech huków na szczęście nie usłyszała, ale i tak była przerażona. Grzywka pokręconych, różowych loków opadła jej na jedno oko. — To już? Tak nagle? Miracle City atakuje? Ale jak to? Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? Przecież... przecież... on musi gdzieś tu być — uświadomiła sobie, zacinając się na moment, jakby właśnie sobie uświadomiła, że ma dwie nogi. Serce zabiło jej mocniej, a żołądek wykręcił się, gdy zdała sobie sprawę ze wszystkich wniosków, do których doszła. To było za wcześnie. Stanowczo za wcześnie. Nie była psychicznie gotowa na spadające im na głowy piekło.
     Nie musiała być. Nim jeszcze w pełni odzyskała słuch, dostrzegła swój rozciągający się cień. Nie zorientowała się jeszcze w sytuacji, a już stojąca jej nad głową osoba przylgnęła do niej od tyłu, jedną ręką obejmując ją w talii, a drugą zakrywając usta. Stłumionego pisku Alice nikt nie usłyszał.
— Ćśś... To ja, nie bój się — dobiegł różowowłosą znajomy głos. — Zabieram cię stąd. Nie stawiaj oporu — oznajmiła stanowczo Cassandra i zanim młodsza dziewczyna zdążyła coś powiedzieć, poczuła jak zapada się w mrok. Mrok, który okazał się być jej własnym cieniem. Obejmowana przez Hiszpankę zanurkowała w czerni, która zamknęła się nad jej głową, niczym tafla lodowatej, brudnej wody. Nic nie widziała. Ani jednej cząsteczki światła. Nic nie słyszała. Nawet własnego oddechu, czy bicia serca. Gdyby nie fakt, że była świadoma swojego ruchu, nie byłaby nawet pewna, czy nadal żyje. Ale poruszała się. Lub raczej poruszała nią Cassandra, ciągnąc ją przez cienie, niczym mityczna syrena rozkochanego w niej żeglarza.
Jak ona może tu cokolwiek widzieć? — dziwiła się Alice. Naprzemiennie otwierała i zamykała oczy. Chyba. Tak sądziła. Robiła dokładnie to, co zawsze się robi, gdy chce się mrugnąć, ale niezmieniona czerń stale poświadczała o daremności tych prób. — Gdzie mnie zabierasz? Co się dzieje? Czy nikomu nic się nie stało? Za szybko. To się dzieje za szybko! — próbowała pozbierać myśli, które uciekały jej niesfornie, jak rozsypane po podłodze koraliki. Gdyby nie szok, mogłaby jeszcze zorientować się w jakimś stopniu, jaką drogę przebyła, ale teraz było już na to za późno, więc mogła tylko czekać.
     Mogła się tylko domyślać, przez ile czasu płynęła w czerni, lecz w pewnym momencie zatrzymały się obie. Cassandra zdecydowanym, ostrożnym ruchem wepchnęła ją głębiej w mrok, wysuwając się z bezpiecznej kryjówki cieni, by upewnić się, czy równie bezpiecznie było na zewnątrz. Chyba było, bo już po chwili dłoń kobiety wymacała ramiona Alice i wyciągnęła ją powoli na światło dzienne, wprowadzane do pokoju przez okno. Dziewczyna wypełzła na podłogę swojej własnej kwatery i zaraz rąbnęła głową o coś twardego.
— Ała! — pisnęła, rozmasowując od razu bolące miejsce. — Gdzie my... co? — Była pod biurkiem. Nie miała pojęcia, jak to się stało, ale obydwie pojawiły się pod jej biurkiem. Cassandra co prawda nadal od ud w dół pływała w czerni, lecz nie zmieniało to samego faktu.
— Bądź ciszej, młoda — pouczyła ją szeptem Hiszpanka. Zdecydowanym szturchnięciem zachęciła dziewczynę do opuszczenia "podbiurcza" i wypchnięcia obrotowego krzesła na środek pokoju. Gdy różowowłosa stanęła wyprostowana, zwinna jak kot Cass dołączyła do niej trzy razy szybciej.
— Co się dzieje? Czemu mnie tu przyprowadziłaś? — zapytała od razu rozgorączkowana Alice. Sam sposób też ją interesował, ale na chwilę obecną był najmniej ważny.
     Wyraz twarzy Cassandry okazał się odpowiedzią samą w sobie. Poważny wyraz latynoskiej, pięknej twarzy i zmieszane z niepokojem zmęczenie w ciemnych oczach. Hiszpance brakowało zarówno pewności, jak i zdrowego snu. I to od dłuższego czasu, jak od razu wywnioskowała Alice. Taką Cass widziano nad wyraz rzadko.
— Zaczęło się — odpowiedziała Hiszpanka. — Tutaj będziesz bezpieczna, więc ani mi się waż stąd wychodzić. Od teraz w całym Dworzyszczu nie znajdziesz ani jednego faktycznie bezpiecznego miejsca, ale ustaliliśmy, że będziemy trzymać wrogów z dala od tego rejonu. Nie utrudniaj nam zadania, proszę. — Pochyliła się nad nią, jak nad małym dzieckiem, któremu wszystko trzeba było tłumaczyć powoli i wyraźnie, używając prostych słów. To oczywiście nie spodobało się różowowłosej, ale nie potrafiła postawić się Cass, zauważywszy wcześniej, w jakim jest stanie.
— Nie powiedzieliście mi... — stwierdziła tylko, nie obdarzając kobiety swoim spojrzeniem. — Na pewno wiedzieliście! Czemu mi nie powiedzieliście?! Myślałam, że mi ufacie! Że traktujecie mnie, jak jedną z was! — Wylała swą frustrację na Hiszpankę, zaciskając piąstki na kolanach, gdy ciężko opadła na łóżko.
Nie rozumiesz... A co gorsza, nie wolno ci rozumieć — przeszło przez myśl Cassandrze. Zmarszczyła czoło. Chciała wszystko wyjaśnić. Bardzo chciała, ale nie mogła. Nie wolno jej było. Jej ani nikomu innemu. Alice nie mogła wiedzieć.
— Bo tak jest — objęła ją bez pytania i pozwolenia, jedną ręką. — I właśnie dlatego chcemy trzymać cię z dala od niebezpieczeństw. Bo przyszli po nas bardzo niebezpieczni ludzie, młoda. Zresztą po ciebie też... — przypomniała jej.
— Naito... — mruknęła cicho Alice, spokojniejąc w nagłym przypływie zmieszanego z radością smutku. — Będzie walczyć z Torą. — Nie pytała.
— Tak. Na to wygląda — potwierdziła Cass i nagle poczuła, jak palce dziewczyny zaciskają jej się kurczowo na bluzce od strony pleców.
— Nie ma innego wyjścia? — zapytała kruchym, rozrzewniającym głosem. — Nie chcę, żeby walczyli. Nie chcę, żeby któremukolwiek stała się krzywda. I wam też. Nie chcę, żeby was skrzywdzili, Cass. Naprawdę nie chcę. — Przytuliła kobietę, niczym dziecko rozpaczliwie poszukujące matczynego ciepła. Cassandra co prawda bardziej nadawałaby się na starszą siostrę, ale nie to było ważne. Ważne były tłumione pod powiekami łzy różowowłosej.
— Nikt tego nie chce... ale nie obwiniaj nikogo za to, co się dzisiaj stanie. COKOLWIEK się stanie. Każdy walczy i broni tego, co jest dla niego ważne. Z ich perspektywy to my jesteśmy "ci źli". I tak nas potraktują, bo nie mamy zamiaru się poddać. Bo będziemy walczyć do końca, młoda.
Do śmierci — powiedziała, już nie na głos.
— A ja? Nie mogę nic zrobić? Gdybyście zgodzili się mnie oddać, to może...
— Nie zgodzimy się — ucięła ostro i zdecydowanie Cassandra. — Jesteś w tym wszystkim najważniejsza. Bez ciebie cała ta walka nie ma dla nas znaczenia. I dlatego musisz tu na nas poczekać, dobrze? — poprosiła.
— Postaram się — mruknęła pod nosem Alice, wierzchem dłoni ocierając łzy, które zdołała powstrzymać przed wypłynięciem. Cass westchnęła ciężko, ale i tak spodziewała się mniej, niż otrzymała. W takim układzie mogła przynajmniej mieć nadzieję, że Alice zrobi, jak powiedziała.
— W takim razie... idę — oznajmiła Hiszpanka, podchodząc do wysokiej szafy na ubrania i stając w jej cieniu. Obróciła się do różowowłosej plecami i zaczęła powoli zagłębiać w czarne bagno ciemności.
— Poczekaj! — powstrzymała ją nagle Alice. — Obiecaj mi, że wrócisz! Nic wam nie będzie, prawda? — zapytała naiwnie i dziecinnie, jakby te miesiące w Loży nijak nie wpłynęły na jej wewnętrzne "ja".
— Obiecuję — powiedziała na głos Cass, czując chłodną łzę, która spłynęła po jej policzku. Bała się.
Nie, młoda. Obawiam się, że... nikt może nie być w stanie wrócić.

***

      W powietrzu została tylko siódemka Madnessów. Ósmy dopiero co wbił się w dach Dworzyszcza, jak bomba atomowa, nie bacząc na bezpieczeństwo swoje i innych. Generał Kawasaki westchnął z politowaniem zarówno dla siebie, jak i dla biednej duszy wciągniętej pod dach przez Carvera. Obrócił się w powietrzu ku wszystkim pozostałym.
— Naito — zwrócił się do tego, którego Mentorem go nazywano. — Wziąłeś na siebie najważniejsze zadanie. Będziesz walczyć z liderem przeciwnika. Nie marnuj czasu na nic innego, jeśli nie będziesz musiał, zrozumiano?
— Tak, Matsu-san — przytaknął natychmiast Kurokawa. Jego oblicze nie zdradzało śladów zwątpienia. Wątpliwości zostawił po drodze i nie dało się tego nie dostrzec. Nie dało się też jednak powiedzieć tego samego o reszcie młodzieńców.
— Pamiętaj o sygnale. Jeśli sprawy przybiorą nieprzychylny obrót albo będziesz czuł, że nie dasz mu rady, daj nam umówiony sygnał. Reszta to samo! — Przejechał wzrokiem po wszystkich innych, którzy zgodnie pokiwali głowami. — Tenjiro — skierował swe słowa do chirurga. — Wiem, że dawno temu byłeś jednym z nich, ale dzisiaj jesteś jednym z nas. Nie zapominaj o tym.
— Gdzieżbym śmiał! — prychnął okularnik. — W końcu żyję dzięki temu, że w pół minuty zrobiono ze mnie Gwardzistę — zironizował. — Po prostu ruszajmy. — Przeszedł po niebie na płytkach z energii duchowej i zatrzymał się jeszcze przy Kurokawie. — W tej chwili wydaje ci się, że jesteście "ci dobrzy", chłopaku. Nie zapomnij jednak, że masz na karku Torę. Niewykluczone, że przed końcem waszej walki to TY poczujesz się, jak ostatni skurwiel...
     Miyamoto jako pierwszy odbił się i poszybował ponad zaatakowane już Dworzyszcze. Wyczuł skalpele z fartuchu. Sprawdził, czy do jego paska przytwierdzona jest maleńka sakwa, kluczowa dla niego w nadchodzącej walce. Była. O swoje przygotowanie przestał się martwić. Przynajmniej o to fizyczne. Pomimo dźwięku rozcinanego przez siebie powietrza, słyszał odbijających się w różnych kierunkach członków grupy uderzeniowej. Błysk rozświetlił niebo, zwiastując burzę. Huk zadzwonił chirurgowi w uszach.
Obyście mieli w Wyższej kogoś, kogo nie znam... — poprosił w myślach dawnych towarzyszy, lądując idealnie na parapecie drugiego piętra.

***

     Krople potu odlepiły się od czoła młodego kosiarza, kiedy ten wystrzelił nierówno z powietrza w powietrze. Położył ręce po sobie, kierując się głową ku dołowi, by móc poczuć nacierające na jego twarz masy powietrza. Orzeźwiały go, klepały po policzkach, niwelowały paraliż, jaki towarzyszył mu od ostatniego wieczora. Zaciskał zęby tak mocno, że dziwiło go pozostanie każdego z nich w jednym kawałku. Strzelał palcami, stawami skokowymi, karkiem - wszystko w ramach uspokojenia się. Wszystko na niewiele mu się zdało.
Yashiro... — przywołał w myślach starszego brata, z którym teraz miał walczyć nawet na śmierć i życie. — Nie pójdziesz po dobroci. Pokazałeś mi to już w Miracle City. Pokazałeś mi też, jak mało dla ciebie znaczyłem. Pokazałeś mi, że brat, którego kochałem i szanowałem nigdy nie istniał. Cały ty byłeś tylko ułudą, którą stworzyłem i pielęgnowałem w swojej głowie, odkąd zabrałeś mnie z ulicy. Nie zmazujesz hańby naszego rodu. Ty sam jesteś taką hańbą. I zaraz ci udowodnię, że nie potrzeba dezerterować, żeby ludzie cię szanowali! — Wygłosił w myślach płomienną mowę, przywołując na twarz trochę pewności siebie. — No! To teraz tylko powtórzyć mu to prosto w twarz... 

***

     — "Pokaż mi swoje Iai" — usłyszał w głowie Rikimaru. Czerwony płaszcz włosów łopotał mu za plecami, odsłaniając owinięty bandażem rejon lewego oka. Szermierz poprawił "magiczną" rękojeść - Kokoro. Nie przerażała go perspektywa stanięcia w szranki ze ślepcem, ale do żadnego pojedynku nie wolno było podchodzić lekko - tego nauczył go Mentor. Dlatego właśnie rękojeść bez ostrza przyłączona była do... pustej pochwy na miecz. Rikimaru nigdy, przenigdy nie traktował żadnej walki tak osobiście, jak swojego rewanżu ze ślepcem. Nigdy zatem nie dbał o to, by jego działania i gesty miały jakieś głębsze znaczenie. Teraz był pierwszy raz... i czuł się przez to trochę nieswojo, głupio i śmiesznie. Zaczął się nawet obawiać, że jego oponent go za to wyśmieje.
Urijah — zwrócił się do wroga po imieniu, które poznał od Tenjiro. Przypomniał sobie, jak przez mgłę widok nietkniętego, cichego szermierza, dotyk chłodnego deszczu na całym swoim ciele i przedramiona, które nagle po prostu zniknęły. Usłyszał ponownie trzask pękającej katany. Serce zabiło mu szybciej. Poczuł podniecenie związane z walką... i lekki niepokój.
Nie mogę być pewny, że stałem się silniejszy od niego. Przegram, jeśli tak pomyślę. Muszę na każdym kroku uważać go za potężniejszego, niż ja. Muszę nad każdym ruchem zastanawiać się milion razy. Muszę oczekiwać, że Urijah będzie mieć odpowiedź na wszystko, co zrobię. Muszę walczyć jednocześnie z nim i ze sobą! — Pouczył sam siebie i tym sposobem odzyskał spokój ducha.

***

     Serce tłukło mu tak szybko, że sam siebie nie mógł poznać. Dłonie zacisnął w pięści, by przestały się trząść, ale zmieniło się tylko jedno - teraz trzęsły mu się pięści. Szybował ku dachom, mimowolnie goniąc za spadającym minimalnie szybciej Kurokawą i znów patrząc na jego plecy. Ostatnio ciągle musiał patrzeć na jego plecy...
Czemu za nim poszedłem? Dlatego, że tak mi kazał? — zastanawiał się Tatsuya. — Kurwa. Kurwa mać! Pocę się, jak świnia! W czym niby ma mi pomóc łażenie za nim? Przecież szukamy zupełnie całkowicie innych osób! Muszę znaleźć Ichiro... — Ciarki przeszły mu po plecach, kiedy w myślach nazwał go po imieniu. Przełknął ślinę. Mimowolnie, nie uznał tego bynajmniej za oznakę czegokolwiek. Zacisnął swą lewą, czarną pięść.
Wygram. Tym razem wygram. Niby kiedy ostatnio go widziałem? To było lata temu! Nie jestem już tym samym słabym gnojkiem, co wtedy! — pocieszył się. — Gnój pewnie nawet nie wie, co go czeka. Nie ma pojęcia, że po niego idę. I jeśli będę miał szczęście, to może napatoczymy się na niego po drodze. W końcu będzie pewnie chciał zatrzymać Kurokawę przed dorwaniem ich szefa. Tak! To genialny plan! — oświadczył sam sobie dumny heterochromik.

***

     — "...to ty poczujesz się, jak ostatni skurwiel" — przypomniał sobie Naito i uśmiechnął się pod nosem. — Być może. Gdyby sytuacja mi na to pozwalała. Teraz nie wolno mi zwątpić. Płakać i zastanawiać się mogę po tym, jak pokonam Torę. Teraz liczy się tylko wygrana z nim i odzyskanie Alice. Przygotowywałem się do tego ponad trzy miesiące. Jestem w stanie to zrobić. Wszystko, co osiągnąłem, osiągnąłem z myślą o przygotowaniu się na Torę. Nie mógłbym być bardziej gotów. Dziś wieczorem nareszcie przedstawię Alice chłopakom, jak należy! 
     Ukradkiem obejrzał się przez ramię. Tatsuya podążał za nim. Chłopak odetchnął z ulgą.
Na szczęście jest. Nie ma szans wyjść stąd cało, jeśli zostawię go samego. Najlepiej gdyby zgodził się na mnie poczekać, kiedy ja będę walczył. Obawiam się tylko, że się na to nie zgodzi. W końcu ma tego całego Ichiro... — Przywołał w myślach obrazy, które zobaczył, gdy nieświadomie przeskanował przeszłość heterochromika. — Na pewno się go boi. Po tym wszystkim musi mieć straszną traumę, którą chce za wszelką cenę zwalczyć. Przeraża go myśl, że mógłby się czegoś bać, więc chce udowodnić sobie, że nie boi się niczego. I nikogo... — Przeanalizował dogłębnie zachowanie towarzysza. Do końca opadania zastanawiał się, czy powinien pozwolić Tatsuyi samodzielnie policzyć się ze swym nemezis. Nie zdecydował.

***

     Stał na balkonie, łącząc dłonie za plecami i patrząc w czarne chmury na niebie - preludium burzy, która zaczęła się przed chwilą. Seria huków i wstrząsów, która rozległa się w jego domu, jego Dworzyszczu sprawiła, że przez chwilę chciał już pójść z pomocą Stanowi. Powstrzymało go tylko dane mężczyźnie słowo.
"Nie możemy sobie pomagać, Tora. Wyślą najsilniejszych ludzi. Wiesz o tym. Nasza jedyna szansa to dać sobie z nimi radę pojedynczo. Rozdzielić ich pomiędzy siebie. Dlatego obiecaj, że cierpliwie na szczeniaka poczekasz, dobrze?" — powiedział mu poprzedniego wieczoru jednooki, a on się zgodził. Nie miał serca się nie zgadzać. Przecież ci wszyscy ludzie walczyli dla niego. Byli jego braćmi i siostrami, przyjaciółmi, rodziną.
Gdybym się nie zgodził, naplułbym na całe ich oddanie względem mnie pomyślał. Wiedział jednak, że jego stan zdrowia również był jednym z powodów, dla których nikt nie chciał jego pomocy. — Nie jestem tu najważniejszy. Wszyscy jesteśmy tak samo ważni. Dlatego zwyciężę z Naito i zaufam wam wszystkim. Nasza Utopia powstanie. Po tej akcji. Musimy tylko przeżyć i dostarczyć Alice, a nasze marzenie nareszcie się urzeczywistni. Wszyscy na mnie liczą. Ty również, Yurika. Obiecuję, że kiedy otworzysz oczy, ten świat będzie lepszy, niż go zapamiętałaś!

Koniec Rozdziału 209
Następnym razem: W jaskini lwa

poniedziałek, 16 listopada 2015

Rozdział 208: Czarne chmury

ROZDZIAŁ 208

     — Chyba nie będziecie mieli mi za złe, że w moim gabinecie brak miejsc dla wszystkich? — zwrócił się do całej masy Madnessów Naczelnik Gwardii, siedząc za biurkiem ze splecionymi pod podbródkiem dłoniami. W pomieszczeniu panowała absolutna cisza, choć cała generalicja, zastępcy i kandydaci do grupy uderzeniowej zebrali się wewnątrz. Napiętą atmosferę dałoby się wyczuć nawet na zewnątrz gabinetu, a w środku można było odnieść wrażenie, że za kilka chwil Gwardziści zaczną walczyć pomiędzy sobą, dzieląc się na sojuszników i przeciwników Miyamoto. Chirurg bowiem zajmował zaszczytne miejsce przed szeregiem Madnessów, stając oko w oko z Naczelnikiem Zhangiem.
— Obawiam się, że nikogo to nie rozbawi — odrzekł czerstwo Tenjiro, dawno już odzyskawszy swój spokój. Miał sobie za złe, że aż tak go poniosło na obradach, ale prawie to sobie wybaczył, gdy okazało się, że jego wybuch przyniósł nienegatywny skutek - a było to czymś, na co mógł tylko mieć nadzieję. — Niemniej jednak jestem wdzięczny za interwencję. Nie przywykłem do bycia tarmoszonym, rozrywanym ani zjadanym żywcem — podjął po chwili okularnik. Mur Gwardzistów, który za nim stacjonował zdawał się być dodatkową ścianą, mocno ograniczającą rozmiary gabinetu. Wszyscy zainteresowani stali niemal na baczność w zwartym szeregu. Wszyscy poza Tatsuyą, którego do środka nie wpuszczono, a który z pewnością czekał pod drzwiami i z jeszcze większą pewnością podsłuchiwał.
Chce się załapać, co? Ciekawi mnie jego powód... Równie dobrze może po prostu pragnąć chwały, jak połowa młodzików w Morriden, ale to nie jest niemożliwe, że zna któregoś z nas. W końcu młody Okuda pędzi za bratem, Rikimaru za Urijahem, a Naito za Torąpomyślał lekarz, ale podejmowanie tego tematu uznał za zbędne - przynajmniej w tym momencie.
— A ja nie przywykłem do wydawania ludzi na tarmoszenie, rozrywanie, czy zjadanie żywcem — skwitował pewną siebie wypowiedź Zhang, ucinając tym samym wszelkie próby rozluźnienia atmosfery. — Wstępnie uznałem, że Miracle City, a może i całe Morriden bardziej potrzebuje cię żywym. Z całą pewnością jednak MY potrzebujemy cię żywym. Chcemy wiedzieć wszystko, co przemilczałeś na sali. Mogę na to liczyć?
Wszystko, co? Nie, nie sądzę... ale przynajmniej umiesz postawić sprawę jasno — ocenił w myślach Miyamoto, ale odpowiedział nikłym cieniem uśmiechu. Wiedział, że gdzieś za nim stoi milczący i posępny Jean, którego jakimś cudem ugodził tak dogłębnie, że ten planował nawet go zaatakować. Drażniła go ta niewiedza. Chirurg wolał zawsze wiedzieć i rozumieć wszystko, co go dotyczyło, ale musiałby być skończonym głupcem, by teraz o to spytać. Nie wiedział zresztą, czy zachowanie Francuza potraktować jako chwilowy wybuch, czy może nadal ledwo powstrzymywał się on przed zdmuchnięciem kopniakiem owalnej kulki na szczycie jego szyi.
     — Oczywiście. Powiem to, co wiem. Potrzebuję dużej kartki i czegoś do pisania. W miarę możliwości postaram się wam rozrysować plan głównej kwatery i otaczających ją budynków. Oczywiście tych, które stały tam za moich czasów...
Przykro mi, Tora. To jedyne wyjście. Robię to dla waszego dobra, więc chociaż raz ugnijcie karku, gdy nadejdzie na to czas — pomyślał z opływającą w gorycz nadzieją chirurg, gdy spełniano jego życzenie. Cisza zza pleców kłuła w uszy.

***

     — To potwierdzone informacje? — zapytał ciężkim, smutnym głosem przywódca Loży Kłamców. Wokół zapanowała cisza. Spojrzenia kilku setek członków Wyższej Izby zwróciły się w stronę centralnego stołu, zaaferowane informacjami. Rozmawiali Joseph z Torą. Kwaśny wyraz twarzy tego pierwszego podkreślał tylko powagę sytuacji.
— Tak. Wszystkie moje kontakty to potwierdziły. Podobnie sami mieszkańcy stolicy. Zostaliśmy wystawieni — powtórzył Fletcher, zaciśnięte pięści opierając o blat stołu. Na twarzy miał trzy poziome szramy - ślady po paznokciach Alice, będące tematem tabu w całym Dworzyszczu. Samej różowowłosej nie było z nimi tego popołudnia - stacjonowała w kuchni. Z tego właśnie powodu aukcjoner poruszył temat przy wszystkich.
Tenjiro... — zadumał się srebrnowłosy. — ...czyli to ty jesteś jednym z nich. Zdrajców. Czemu to zrobiłeś? Przecież wiedziałeś, że nie możemy się wycofać. Co z tego, że o wszystkim wiemy, skoro musimy stawić czoła naszym przeciwnikom, choćbyśmy nawet tego nie chcieli? — Pozostała jeszcze tylko jedna osoba, o której nie wiedział, a co do której mógł jedynie snuć domysły. Domyślał się, że Miyamoto wyda jego i całą resztę pod wpływem ataku na Miracle City, ale do ostatniej chwili miał nadzieję, że wróżba była tylko pustymi słowami.
Chyba jednak Mędrcy nigdy się nie mylą. Mój przyjaciel podał nas nieprzyjaciołom na srebrnej tacy, a ja zostanę zdradzony jeszcze jeden raz. Nie wiem kiedy. Nie wiem przez kogo. Nic nie wiem, ale nie wolno mi się ugiąć ani wycofać. Poprowadzę ich wszystkich przez to, co nas czeka... — postanowił z gorzkim uczuciem w ustach.
— Jutro tu będą — powiedział nagle, podnosząc się z miejsca podparty rękoma o blat. — Jeszcze nie wiemy, kto dokładnie i wątpię, byśmy byli w stanie się tego w porę dowiedzieć — oświadczył wobec wszystkich, wolno obracając się w miejscu, by do każdego skierować swe słowa.
— Czyli walka? — spytał twierdząco Stan, krzyżując ramiona na piersi. Nie bał się. Nie w dosłownym znaczeniu tego słowa. Czuł jednak, jak jego serce zaczyna bić szybciej, a w brzuchu wije się coś jakby splątany samym sobą wąż.
— Czyli walka — potwierdził lider. — Dlatego chcę zapytać was wszystkich wprost... Czy mogę na was liczyć? Jutro rano pojawią się tutaj specjalnie w tym celu wybrani członkowie Gwardii Madnessów, być może nawet któryś z Niebiańskich Rycerzy. Znacie obecnego Naczelnika. "Cesarz", Tao Zhang. Jego ludzie będą chcieli naszego poddaństwa. Zrobią, co w ich mocy, byśmy dobrowolnie oddali się w ich ręce. Żeby nie zabijać naszych ciał... ale żeby zabić nasze plany i nasze marzenia. Ja nie mogę się poddać. I każdy, kto tu ze mną zostanie również nie będzie mógł. Znacie przyczynę. Jeśli więc ktokolwiek chce uniknąć walki na śmierć i życie, niech odejdzie. Zrozumiem to. I tak jestem pyszny i arogancki, tak bezczelnie prowadząc wszystkich do jaskini lwa. Odejdźcie teraz, jeśli chcecie mieć pewność, że przetrwacie. — Z nostalgicznym rozrzewnieniem zaobserwował pełnię nerwowej uwagi, jaką mu poświęcano. Nigdy nie pojmował, co było w nim tak niezwykłe, że zdołał zebrać i utrzymać razem tych wszystkich ludzi. Że mógł z czystym sercem nazywać każdego z nich członkiem swojej rodziny.
     Nikt nie odszedł. Nie odezwał się. Nie zawahał, choć pewnie nie wszyscy w pełni pojmowali powagę sytuacji. Wszyscy patrzyli w oczekiwaniu na srebrnowłosego, za którym podążali już od tylu lat. Z szacunkiem i miłością. Mylił się bowiem każdy, kto ośmielił się nazwać Lożę Kłamców "organizacją". To była wspólnota. Społeczność. Pełna indywidualistów, przez co też zjednoczona w jednym, wspólnym celu.
— Trzeba powiadomić ludzi z Niższej — odezwał się jakby nigdy nic Ichiro, przerywając ciszę. — Lepiej niech siedzą w domach. Przekażę im to samo, co ty przed chwilą, ale i tak głupek z ciebie, jeśli myślisz, że sobie pójdą. — Nie poszliby. Mieszkańcy Dworzyszcza mieli tylko jeden dom. Nie chcieli i nie mieli dokąd iść. Nawet najsłabsi Madnessi woleli zginąć w domu, pośród bliskich, niż pójść w świat, nie mając absolutnie nic. — Yashiro? Pomożesz? We dwóch uwiniemy się dwa razy szybciej — zwrócił się do kosiarza.
— Co? Och... jasne! — zawołał oprzytomniały rudzielec, po czym podniósł się z miejsca. Przechodząc obok lidera, położył mu rękę na barku i kiwnął ku niemu głową.
Trzęsie się... ale jest zdecydowany. Nie wycofa się — zauważył w duchu Tora.
— Zajmę się nim osobiście, Tora. Mam na myśli Miyamoto. To moja powinność — obwieścił przywódcy Fletcher bez chwili wahania.
— Cóż... ktokolwiek się nie przypałęta, dobrze wiecie, że mnie... nas się nie ruszy. Nie, kompania? — rzucił Stan i nagle zawtórowało mu aż kilka setek różnorakich głosów. W tym również dzieci, których widok swego czasu przeraził Alice.
— Upewnię się, że Alice pozostanie poza ich zasięgiem — usłyszał Tora głos Cass. Uśmiechała się, gdy spojrzał w jej stronę. Odwzajemnił uśmiech - drżący i pełen niepokoju, ale zdeterminowany i życzliwy, jak mógł się po niej spodziewać.
Ostatnio była cicha i skryta, jakby ciągle się nad czymś zastanawiała. Można by pomyśleć, że ta informacja pomogła jej się z tego otrząsnąć. Czymkolwiek to coś było... — zauważył trafnie lider. Nic nie musiał mówić. Każdy wiedział, co robić bez jego sugestii, czy rozkazów. Tora nie miał podwładnych - miał rodzinę.
— Ależ wy słodcy — zaśmiał się Urijah, ślepy szermierz. — Chciałbym się z czymś zadeklarować, tak jak wy wszyscy, ale obawiam się, że brak mi pomysłów. Tym niemniej... — Ze szczękiem poprawił włożone za pas katany. — ...chyba nie muszę przypominać, że możesz na mnie liczyć, Hisato?
— Nie, w żadnym razie. Dlatego ciebie nie pytałem — zaśmiał się Tora. Niewiarygodnym był fakt, jak szybko z ponurego i ciężkiego, klimat w sali jadalnej zmienił się na ciepły i wzbudzającym w ludziach nadzieję.
     Brakło już członków, którzy mogli się z czymkolwiek oficjalnie zaoferować i zapewne wszyscy zaczęliby się powoli rozchodzić, gdyby nagle na podłodze nie zaczęły się pojawiać... plamy błota. Odciśnięte w brudzie podeszwy butów pojawiały się jedna za drugą dosłownie znikąd, plaskiem to pojawienie obwieszczając. Błotna ścieżka wydobywała się z korytarza, przekraczając po drodze otwarte wejście na salę, po czym powędrowała w stronę centralnego stołu, slalomem mijając wszystkie pozostałe. Zatrzymała się dopiero przed samym Torą. Srebrnowłosy podniósł wzrok, wpatrując się w punkt zawieszony minimalnie ponad linią czubka swej głowy, jakby spoglądał w twarz komuś nieco od siebie wyższemu.
— Wróciłeś — stwierdził oczywistość lider, po czym jakby nigdy nic uściskał niewidzialnego człowieka, jak brata, choć tamten nie odezwał się nawet słowem. — W takim razie jesteśmy teraz w komplecie. No dobrze...
— Czy to naprawdę stanowi takie cholerne wyzwanie, żeby się umyć, ZANIM wyjdziesz do ludzi? Jak ty cuchniesz, człowieku! — poskarżył się niewidzialnemu Stan, ściskając dwoma palcami swoje nozdrza. Nikt nie powiedział tego na głos, ale każdy w myślach przyznał mu rację. Kameleon oczywiście milczał. Nie oczekiwano zresztą odpowiedzi. W końcu i tak prawie nigdy się nie odzywał, choć zawsze nasłuchiwał i wszystko wiedział. Czasem też nachodziła go ochota, by faktycznie się umyć, a wtedy płeć przeciwna zamykała za sobą drzwi łazienek tak prędko, że niemal przytrzaskiwała sobie nimi stopy.
Przed chwilą dowiedzieli się, że jutro ktoś przyjdzie zniszczyć wszystko, co mamy, a teraz sprawiają wrażenie, jakby nic ich to nie obchodziło. To jasne, robią dobrą minę do złej gry... ale nawet tego nie da się zrobić bez odpowiednio silnej wolipomyślał z dumą Tora, przysłuchując się nawiązywanej na linii Stan-Cassandra przekomarzance o błahostki dnia codziennego. — Zrobię wszystko, by żadnemu z was nic się nie stało. Jeśli Miracle City chce wojny, wydam mu ją. Zaszliśmy za daleko, by teraz się poddać. — W pamięci wciąż miał te pół minuty bez oddechu w kilka chwil po przebudzeniu. Najpaskudniejsze pół minuty w jego życiu. — Przejdziemy przez to. Razem!

***

     Chmury zabrały im słońce. Gdy nadszedł sądny dzień, żadnego pojedynczego promienia nie dało się dojrzeć przez morze czarnych chmur zalegających na nieboskłonie. Miało się na burzę, ale nie grzmiało. Nie było duszno, nie zrywał się wiatr. Zwykły, spokojny, niebywale szary poranek, którego delikatny chłód otrzeźwiał momentalnie każdego, kto o tej porze wychodził z domu. Było już dobrze po piątej. Stolica nadal jeszcze spała, chociaż pojedyncze twarze wyglądały z nadzieją przez okna, świadome tego, co działo lub przynajmniej miało się dziać na ulicach Miracle City. Mieszkańcy - świeży biedacy, kaleki, sieroty, wdowy i wdowce wznosili modły o pomstę, jednocześnie będąc pewnymi jej otrzymania. Chcieli po prostu poczuć, że to dzięki ich gorliwym staraniom udzielona im zostanie ta łaska - nie dzięki staraniom maleńkiej grupki Madnessów, którzy mieli wkrótce wymaszerować z miasta. Nadzieje słabych i pogrążonych w żałobie mieli oni zanieść hen daleko, by poprzebijać nimi serca przeszło tysiąca - lub dwóch tysięcy - "kłamców".
     Naito wypuścił z ust powietrze, które zmieniło się w parę. Siedział na ławeczce w upublicznionym już teraz parku, opierając łokcie na kolanach i patrząc na swoje otwarte dłonie. Raz po raz patrzył też na pięści, albowiem naprzemiennie zaciskał i rozkładał palce, by zadziałać jakoś przeciw swoim nerwom. Tej nocy prawie wcale nie spał, ale teraz nie mógł sobie pozwolić na luksus bycia zmęczonym. Adrenalina zbierała się w nim powoli i systematycznie. W parku siedział od trzeciej w nocy, nie ruszając się ani na milimetr. Stał przed największym wyzwaniem w życiu. Nigdy dotąd tak bardzo nie ciążyła na nim waga wydarzeń, w które się wplątał. Nie czuł tego, gdy prosił Niebiańskich Rycerzy o porzucenie neutralności ani gdy wskakiwał pomiędzy rzucających się na siebie Bachira i Shigeru. Nie czuł tego również, kiedy wspólnie z przyjaciółmi przybył na ratunek rannemu Naizo ani gdy świadomie i otwarcie złamał prawo, występując przeciw Rycerzom.
To wszystko było tak proste. W ogóle nie musiałem się zastanawiać. Po prostu podejmowałem decyzję i działałem zgodnie z nią. Teraz jest inaczej... — zauważył co oczywiste. — To wszystko, co powiedział Tenjiro-san... Wszystko to muszę zepchnąć jak najdalej, w najciemniejsze zakamarki umysłu. Zero wahania. I tak mogę zginąć w każdej chwili, jeśli popełnię błąd. Jeśli się zawaham, cały ten trening pójdzie na marne. Wszystko pójdzie na marne. Zginę i nigdy już jej nie zobaczę. Nie dowiem się nawet, co się z nią stanie. Jestem Madnessem. Gwardzistą. Sobą. Od dawna już nie należę tylko do siebie i muszę się z tym pogodzić. Wszystko, co zrobię, a nawet o czym pomyślę może mieć wpływ na wszystko inne — uspokajał się rozważaniami. Jeszcze raz, na kilka chwil zamknął powieki Przeklętych Oczu.
Stres? — zapytał shuunowski chór. Nastolatek uśmiechnął się pod nosem.
— Nie do końca — odparł na głos. — Sam nie wiem, co dokładnie. Trochę niepokoju, trochę zniecierpliwienia, trochę radości i ekscytacji. Dzisiaj znów ją zobaczę, Shuun. Odzyskam ją — powiedział w eter swego umysłu, upojony tą pozytywną wizją przyszłości. Nie widział Alice od tak dawna - nawet w snach. Całkowicie skupił się na przygotowaniach i nie mógł już być bardziej gotowym do stawienia mu czoła.
Nie ciesz się zbyt wcześnie, mój drogi — upomniał go Pierwszy, a brunet powstał. Lwia grzywa jego czarnych włosów otaczała głowę, jak obszyty futrem kaptur. 
— Wiem. Najpierw Tora. Tym razem znajdzie we mnie partnera do rozmowy — stwierdził Kurokawa. Z rękoma w kieszeniach ruszył w stronę wyjścia z parku, materializując w myślach obraz młodego lidera Loży. W międzyczasie całkiem odcinał się od wszelkich innych myśli, by nic nie zaprzątało jego uwagi.
     Osiem osób. Grupa uderzeniowa liczyła sobie ośmiu członków, ale dokładnego składu nie podano do wiadomości publicznej. Nie chciano bowiem, by Loża Kłamców mogła przygotować się na ich atak, chociaż otwarcie ogłoszono rozpoczęcie ofensywy i rolę Miyamoto jako donosiciela. Kurokawa przełknął to ostatnie z gorzkim posmakiem. Nie podobało mu się, jak bezlitośnie i nieludzko obwieszczono członkom Loży, że ich były towarzysz wystąpił przeciwko nim. Wiele nie podobało mu się w postępowaniu władz Miracle City, ale milczał. Nie miał oczywiście zamiaru zawsze tak milczeć, jednak miał teraz inne priorytety.
     Znajome twarze ujrzał po przeciwnej stronie głównej, bramnej ulicy. Rinji i Rikimaru stali obok siebie. W milczeniu, skupieniu, z mieszanką entuzjazmu i presji na twarzach oraz umysłach. Naito wiedział doskonale, że Rinji przeżywał najstraszliwsze katusze, ale w pewien sposób okres jego częstych załamań nerwowych zahartował go psychicznie.
Wytrzymasz to, Rin. Widzę po tobie, że dasz radę pomyślał brunet. Albinos nie potrzebował teraz jego wsparcia, ale nie zamierzał odmówić mu swojego towarzystwa. Jeszcze silniejszym i stabilniejszym zdawał się być Rikimaru, o którego treningu Kurokawa wiedział tylko tyle, że brał w nim udział Tenjiro. Nie śmiał bezczelnie zajrzeć przyjacielowi do wspomnień, choć mógł to zrobić. Ulgę przynosił mu fakt, że nie odczuwał nawet takiej pokusy - zawsze uznawał uczciwość za swój atut, co najwyraźniej nie uległo zmianom.
— Jak się trzymacie? — spytał z uśmiechem, zaraz na powitanie. Jego uwadze nie umknął milczący, naburmuszony i wpatrzony w swoje stopy Tatsuya, siedzący na ziemi u wylotu bocznego zaułku.
Do niego też lepiej będzie zajrzeć. Nie jest z nim dobrze zauważył Naito.
— Bywało gorzej — odparł szermierz o czerwonych włosach. Kurokawę ciekawiło, co dokładnie chłopak osiągnął poprzez trening z Miyamoto, ale wolał się nie rozpraszać. Wolał też nie ciągnąć za język milczącego Rinji'ego, który sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie wiedział, o co go pytano, zamknięty w swoim małym świecie.
Przygotowuje się mentalnie. Będzie walczył ze starszym bratem jako jego wróg. Nie dziwię mu się, że się stresuje. Jeśli da radę, spróbuje sprowadzić go do stolicy siłą, ale jeśli nie... zapewne chce być tym, który odbierze mu życie — pomyślał mieszkaniec Akashimy. Wzdrygnął się, rażony w głowie wizją o stanięciu przed wyborem między zbiciem do nieprzytomności lub zabiciem Nanami.
— Są wszyscy? — przerwał wszystkim wszystko Generał Noailles. Marsową minę starał się kamuflować żywym, dość ironicznie pełnym entuzjazmu głosem, ale nie wychodziło mu to tak dobrze, jak chciał. Nie zauważył on świecących złotych krzyży w oczach Kurokawy, którymi lustrował on jego duszę.
Och... nie tego się spodziewałem — pomyślał ze współczuciem Naito. Rozumiał już powód ostatniego napadu gniewu Francuza, choć wciąż nie zgadzał się z pomysłem wyładowania tejże złości na Tenjiro. — Dobrze, że Naczelnik go powstrzymał. Wtedy, na naradzie, gdyby nagle ruszył do ataku, prawdopodobnie nie dalibyśmy rady uratować Tenjiro... — Widział już teraz, jak silny w rzeczywistości był alkoholik. W duchu zaśmiał się z samego siebie, gdy przypomniał sobie o tym, jak bez namysłu naskoczył na niego w barze wiele morrideńskich lat temu.
Pod względem potencjalnej mocy jest zbliżony do Generała Carvera — analizował chłopak. Wilkołak kręcił się w kółko przed bramą, wydeptując już małą ścieżkę... w betonie. Podkreślało to tylko jego zniecierpliwienie. — Matsu-san od nich odstaje. Mocno. Trzecie ogniwo wykorzystuje mniej-więcej... w połowie. — Przeniósł wzrok na Araba, który rozmawiał o czymś z Tenjiro kawałek dalej. — On również jest potężny. Nigdy nie widziałem go w akcji, ale wygląda na to, że nawet minimalnie przerasta mojego mistrza. Ich średnia jest prawie równa, ale Miyamoto-san jest z całą pewnością szybszy. — Ruchy chirurga wielokrotnie w przeszłości wywoływały u Naito zdziwienie. Kiedyś w ogóle nie był w stanie ich ujrzeć. Zastanawiał się, jak sytuacja wyglądałaby obecnie.
Wszyscy tutaj są silni, zmotywowani i zdeterminowani. Odstaje tylko... — Ukradkiem spojrzał w stronę nieruchomego i nad wyraz cichego mistrza juniorów. — Poręczyłem za niego. Przekonałem resztę, że on i jego Przeklęta Ręka mogą się nam przydać. Myślałem, że mu tym pomogę, ale w tej chwili jest w całkowitej rozsypce. To się może źle skończyć. Muszę trzymać się blisko niego, kiedy już dotrzemy na miejsce — doszedł do wniosku i potwierdził go, samemu sobie kiwając głową. Noailles potraktował to jako odpowiedź na swoje pytanie.
— W takim razie ruszajmy. Nie ma na co czekać. Całe Morriden na nas liczy, panowie — oświadczył sucho i bez przekonania. Jeśli wywarł jakikolwiek wpływ na morale grupy, to na pewno nie pozytywny, wciąż trawiony przez żal i gniew, których nie miał na kogo skierować. W porównaniu do starego Jeana, nowy Jean potrafił jednak nad tymi emocjami względnie zapanować.
     Ośmiu Madnessów wzbiło się w przestworza ku Strumieniowi - jak jeden mąż, w całkowitym milczeniu, a ich celem było Dworzyszcze.

***

     Przeprawiali się z ogromną, choć nieodczuwalną dla nich samych prędkością przez nawały czarnych, niosących obietnicę burzy i groźbę śmierci chmur. Pierwszy ze wszystkich szybował Generał Carver, rozkładając ramiona i odpychając się nimi od energii duchowej, niczym niosący atomowe zniszczenie bombowiec, jakby sądził, że te ruchy przyspieszą jego lot. Nikt nie widział maniakalnego, niewskazanego wręcz uśmiechu, w jakim wykrzywiał swe usta. Za nim podróżowało pozostałych dwóch Generałów. W jakiś oczywisty, niewypowiedziany na głos sposób Matsu zdawał się pełnić rolę ogranicznika kontrolującego rozchwianego emocjonalnie Noaillesa. Pocący się i skrzętnie ten fakt ukrywający Rinji znajdował się jeszcze dalej, a wraz z nim Rikimaru oraz Tatsuya, który to symulował spokój o wiele lepiej.
     Jeszcze dalej, na samym końcu kordonu przepychali się przez eter Naito i Tenjiro. Początkowo obydwaj milczeli, nie uznając ani za koniecznie, ani za szczególnie "zręczne" rozpoczęcia rozmowy. Dopiero po parunastu minutach cichego lotu Kurokawa zdecydował się otwarcie zadać swoje pytanie.
— Nie powiedziałeś wszystkiego. Wtedy, na naradzie — rzucił prosto z mostu, uświadamiając sobie jednocześnie, że w jego pytaniu nie było pytania. Sondował oczyma wyraz twarzy chirurga, ale krzyże pozostawały zgaszone.
— W istocie — potwierdził bez zaskoczenia Miyamoto. Już wcześniej wywnioskował, że chłopak zdążył się o wszystkim dowiedzieć. Mówił jednak szeptem, by jedynym doinformowanym pozostał właśnie on. — I? To wszystko? Nie zapytasz, czemu przemilczałem te dwie kwestie? — spytał lekarz z gorzkim przekąsem w głosie.
— Nie wiem nawet, o co pytać. Nie wiem, co zataiłeś, Tenjiro-san, ale...
— Nie? — zdziwił się okularnik, nieco głośniej, niż zamierzał.
— Nie — powtórzył czarnowłosy. — Przyszedłeś na salę po to, by wydać swoich starych przyjaciół. To już dużo. A mimo to było coś, o czym wolałeś nie mówić, tak? Postanowiłem po prostu, że uszanuję twoją wolę — wytłumaczył nastolatek, wprawiając tym ekscentrycznego medyka w niemałe zdumienie.
Kłamie? Nie wygląda. Właściwie zdaje się być dość obojętnym. Ech... czy to była pułapka? Dałem się w nią złapać? — zaczął się zastanawiać Tenjiro.
— W takim razie po co w ogóle poruszasz ten temat? — zagadnął podejrzliwie.
— Żebyś wiedział. Lubię zamykać się w swoim świecie. Lubię też ciszę. Nie lubię po prostu ciszy takiej, jak ta, a nie mam z tobą żadnych wspólnych tematów. To tyle. Naprawdę.
— Phi — fuknął chirurg, by nie wyśmiać chłopaka. Jemu wyglądało to bowiem na tanią pokazówkę, a był za stary, by coś takiego robiło na nim wrażenie. Nie mógł jednak oprzeć się złudzeniu, które dojrzał w twarzy Naito, kiedy to mówił. — Trochę przypominasz mi pewną osobę, kiedy była trochę młodsza, niż jest dzisiaj...
— Kogo? — spytał Kurokawa, a widząc podejrzliwy ruch brwi rozmówcy sprostował. — Po co mam używać Oczu, skoro i tak rozmawiamy?
— Zdajesz sobie sprawę, na co się porwałeś, ty żałosny głupcze? — burknął nagle Miyamoto, całkiem zaskakując chłopaka agresywnym tonem wypowiedzi, brakiem odniesienia się do pytania i wyrażającą politowanie mimiką twarzy.
— Ech... co? — Nic a nic nie zrozumiał, przynajmniej na początku.
— Gdyby Tora nie był chory... gdyby wszystko wokół nie ściągało go na ziemię, już dawno byłby poza twoim zasięgiem. Nigdy byś go nie dogonił. I nie mówię tego z jakiejś durnej, ślepej wiary, jak ta twoja w zwycięstwo i zrozumienie. Po prostu rozsmarowałby cię na kilku kontynentach na raz — oświadczył dobitnie i pewnie Tenjiro, lecz brzmiał tak, jakby opowiadał o niespełnionym marzeniu czasów młodzieńczych. — Nigdy, przez całe moje życie nie widziałem... nawet nie słyszałem o Madnessie z tak piorunującym talentem, jak Tora. Nikt nigdy nie pozwoliłby ci z nim walczyć, gdyby nie jego choroba. Bez niej to Generałowie musieliby się nim zająć. I nie bez powodu użyłem tu liczby mnogiej.
     Zamilkł po tym wszystkim, kontemplując w ciszy wszystko, co właśnie z siebie wyrzucił. Również Kurokawa pogrążył się w ciszy, nie odpowiadając ani słowem na to, czego się właśnie dowiedział. Nie takiej rozmowy chciał. Ta, którą dostał nijak nie pomagała mu w pozbyciu się trawiącego umysł i serce niepokoju.
Nie. Nie mogę dać sobą zachwiać. Na pewno nie teraz. Od początku wiedziałem, że jest silny. Właśnie dlatego przygotowałem się na tę walkę specjalnie pod niego. Dałem z siebie wszystko. Nie mam powodów, by mieć coś sobie za złe — pocieszył się w duchu.
— Nie myśl, że coś do ciebie mam — podjął nagle chirurg, już nawet na niego nie patrząc. — Gdybym miał, nie pomógłbym ci wtedy stanąć na nogi. Po prostu nie potrafię się pogodzić i nigdy nie pogodzę się z myślą, że mógłbyś go pokonać. Tora nigdy nie jest sam, chłopaku. Walcząc z Torą, walczysz z tysiącem mieszkańców Dworzyszcza. Bo jego popychają do przodu ich marzenia. A ciebie? Co za samolubne, pierdolone gówno daje ci prawo, by próbować to wszystko zniszczyć? Co WAM daje takie prawo? — Pod koniec puściły mu nerwy i praktycznie wykrzyczał to nastolatkowi w twarz. Ktoś mógłby oczekiwać natychmiastowej interwencji któregoś z Generałów, ale takowa wcale nie nastąpiła... a przynajmniej nie dosłownie.
     Byli na miejscu... a w każdym razie tak się zdawało. Trzy górskie szczyty piętrzyły się pod nimi, nie tak daleko, jak spodziewał się tego Naito. Rzekomo u ich stóp, oddzielone ogromną puszczą i rzędami skalnych formacji znajdowało się Dworzyszcze i wioska stworzona wokół centralnego wzgórza. Nie było jednak absolutnie nic. Tylko zieleń i żółć różnych gatunków traw. Poza nią absolutnie nic. Do czasu.
— Ej, medyk! — krzyknął za siebie Carver, trąc szczęką o szczękę. Trzaskał kostkami w palcach ze zniecierpliwieniem, odczuwając czystą żądzę krwi. — Rób, co do ciebie należy!
Wyba... nie. Nie musicie mi wybaczać. Po prostu zrozumcie, czemu to robię. Nie proszę o nic więcej... — rozliczył się z wątpliwościami Miyamoto, po czym wypuszczoną z podeszew stóp falą uderzeniową wysunął się na prowadzenie. — To powinno być gdzieś tutaj. — Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, jakby chciał pchnąć otwarte drzwi. Bariera kamuflująca, gigantyczna sfera, obejmująca swym obszarem całe Dworzyszcze i o wiele więcej ustąpiła w jednej chwili, gdy dotknęła jej osoba uznawana za członka Loży.
     Budynki zaczęły się pojawiać stopniowo - od czubków, przez środki, aż po fundamenty, gdy niewidzialna kopuła opadała do samej ziemi, dezaktywowana przez zdrajcę. Ogromny dworek na wzgórzu zamajaczył im w dole, jawiąc się jako cel ich podróży. Mniejsze domki, szklarnie, manufaktury, drogi, lampy i kopalnie nie miały już w tym momencie znaczenia.
— Bruce — zwrócił się do Wilkołaka Kawasaki, ale tamtemu nie trzeba było o niczym przypominać. — Zaczynamy od twojej dywersji. Gdy Wyższa Izba rozbiegnie się po siedzibie, postaramy się porozdzielać ich członków. Robisz tyle zamieszania, ile zdołasz. Paru z nas ma już swoje cele. Pozostali nie. Bądźcie czujni i pamiętajcie o informacjach od Tenjiro. Nasi wrogowie mogą znać generalicję, ale was tak dobrze nie znają. Musimy się śpie... — Nie zdążył powtórzyć całego planu ani wszystkich ustaleń, ponieważ niespodziewanie Carver wydostał się ze Strumienia, puszczając z rąk tak potężne fale uderzeniowe, że byłby wyrzucił z niego również Noaillesa.
     Spadał, jak meteoryt. Jak pikujący na swą zdobycz jastrząb, ledwo powstrzymując maniakalny śmiech. Rozszerzającymi się nozdrzami chłonął wszystkie obce zapachy. Krew przyspieszała podróż po jego ciele. Generał płonął. I już z daleka spostrzegł osobę, która miała mieć tego ranka największego pecha w swoim życiu. Świst powietrza najwyraźniej dotarł do uszu siedzącego na krawędzi dachu mężczyzny zbyt późno, by w porę zareagować. Jedynym okiem zdążył tylko uchwycić zarys Wilkołaka, zanim potężna, nieustępliwa dłoń zacisnęła palce na jego czaszce, wgniatając go w dachówki całym swoim ciężarem i całym swoim pędem. Z ogromnym hukiem załamał się pod nimi dach, który w tym momencie zdawał się być zrobionym z papieru. Drzazgi i odłamki obsypały powietrze i całą okolicę, kiedy dwóch Madnessów zniknęło pod walącym się stropem, lądując na którymś piętrze.
     Atak na Dworzyszcze rozpoczął się.

Koniec Rozdziału 208
Następnym razem: Lęki i fobie

wtorek, 3 listopada 2015

Rozdział 207: Narada wojenna

ROZDZIAŁ 207

     Miasto grzmiało. Całe Miracle City wypełniał gwar, jakiego nie dało się słyszeć już od bardzo dawna. Złowróżbna, martwa cisza ludzi wypranych z nadziei i wyleczonych z życia zniknęła, ustępując niezdrowej ekscytacji oraz perspektywie zemsty. Zjednoczone w nienawiści tłumy cywili, którzy stracili wszystko, co mieli - często wraz z sensem życia - żądały satysfakcji od prawie czterech miesięcy. I tego ranka wszyscy ci Madnessi dowiedzieli się, że ich żądania zostaną spełnione, a najgorsi zbrodniarze w Morriden - ukarani.
     Przez takie miasto kroczyła wspólnie trójka młodzieńców.
— Trochę groteskowy klimat, jak na nasze ponowne spotkanie, panowie — mruknął z ironią w głosie Rinji. Albinos nie miał butów na nogach. Chodził praktycznie o bosych stopach, szczelnie owiniętych kilkoma warstwami ciemnego bandaża. Nad nimi dociskały się do kostek nogawki jasnych spodni, zacieśnione zapinanymi na guziki paskami, które nie pozwalały im powiewać ani wymykać się spod kontroli. Jeszcze wyżej wieńczył spodnie prawdziwy, skórzany pasek z klamrą w kształcie herbu rodu Okuda - dwustronnej kosy, której dwa ostrza skierowane były w przeciwnych kierunkach z wyłupiastym, złowieszczym okiem na środku drzewca. Ten sam herb widniał na błękitnej koszulce kosiarza - cały biały, jedynie tęczówka oka czerwona, jak krew i źrenica czarna, jak śmierć. Bo przecież ród Okuda miał symbolizować śmierć, choć Morriden zdążyło już o tym zapomnieć. Z wierzchu chłopaka okrywał krótki i cienki, czarny płaszcz, którego rękawy kończyły się praktycznie zaraz za łokciami. Naciągnięty na głowę kaptur prawie zasłaniał czapkę po bracie. Nie zasłaniał jednak pełnej zdecydowania twarzy i wiszących pomiędzy niebieskimi oczyma białych kosmyków włosów. Na zewnętrznej stronie prawej dłoni Rinji'ego widniał wytatuowany herb - już nie biały, a czarny.
— Wszyscy się cieszą, bo mają nadzieję na zemstę. Sami nie są w stanie nic zrobić, więc całkowicie zdają się na Gwardię Madnessów. Oczywiście to, co się stało było straszne, ale... umocniło to wiarę Morrideńczyków w ich obrońców — stwierdził na to Rikimaru, którego czerwone włosy łopotały, niczym sztandar, zasłaniając okryte bandażem lewe oko. Szermierz miał na sobie czarną, pikowaną kurtkę z podwiniętymi za łokcie rękawami i wysokim, rozłożystym kołnierzem. Pod nią widać było jasną, nieco brudną kamizelkę, przypominającą bardziej obdartą z rękawów koszulę. Dwa paski skośnie owijały się wokół talii chłopaka, przecinając się pośrodku i tworząc tym sposobem skórzany "X". Podarte, jeansowe spodenki podwinięte były przed kolana. Zwisało koło nich zaczepione linką o przecięcie pasków Kokoro. Rikimaru stukał o ulicę drewnianymi sandałami z rzemykami. Największe wrażenie w wyglądzie szermierza robiły jednak jego ochraniacze. Wykonane z nachodzących na siebie płytek heracleum pomalowanych na czerwono nagolenniki, nakolanniki, nałokietniki i naramienniki, przywodzące na myśl lekką wersję samurajskiej zbroi lśniły w świetle słońca. Wszystkie elementy pancerza chroniły go tylko z jednej strony, zapinane na klamry w cienkich, czarnych paskach, przez co nie krępowały ruchów, a właściwie same były umiarkowanie ruchome.
— Ja się nie cieszę. Bez względu na wszystko, takie zwykłe pragnienie cudzej krzywdy jest czymś, czego nie rozumiem i nie chcę rozumieć — skomentował Naito, choć sam dążył do obiecanego mu przez lidera Loży Kłamców rewanżu. Kurokawa na pierwszy rzut oka niewiele się zmienił. Wiecznie zmierzwione, niesfornie się zawijające włosy o kruczej barwie skrócił mu kilka minut wcześniej Rikimaru - nożem. Ograniczył ich długość na tyle, by nie wchodziły mu w oczy, ale z tyłu sięgały już prawie za kark. Gęsta czupryna mogła wkrótce zacząć przywodzić na myśl lwią grzywę. Zdecydowane, niewzruszone spojrzenie wyzierało z Przeklętych Oczu, rozsiewając wokół chłopaka specyficzną aurę. Naito miał na sobie przylegającą do ciała bluzę z kapturem i krótkimi rękawami, mającą zamiast ekspresu guziki w paskach. Górna połowa ubioru miała biały, a dolna czarny kolor. Dzieliła je natomiast cienka, czerwona linia. Luźne, szare spodenki chłopaka sięgały mu za kolana, odsłaniając znacznie mocniejsze, niż jeszcze parę miesięcy wcześniej nogi. Uwagę przykuwały także szare, krótkie i lekkie buty na rzepy z smoliście czarnymi podeszwami idealnie gładkimi i przez to śliskimi. Kurokawa jednak w ogóle nie tracił kontroli nad swoim chodem, choć powinien był poruszać się, jak po lodzie. Również i on miał na sobie odsłonięty pasek, do którego ze wszystkich stron przypięte były magnesami nieaktywne lampki ze skrystalizowanej energii duchowej. Takie same, choć znacznie mniejsze lampeczki widniały na dwóch obręczach na nadgarstkach chłopaka. Naito wyglądał przez to bardzo niecodziennie, ale nie zdradził nikomu, do czego były mu potrzebne te wszystkie źródła światła ani niepraktyczne buty.
     — Zawsze tak jest, Naito. Kiedy ktoś cię uderzy, nie zastanawiasz się nad jego powodem, tylko oddajesz. A jeśli nie potrafisz, dusisz w sobie tę chęć, aż nadarzy się okazja do zemsty — odpowiedział na to Rinji, bazując na własnych doświadczeniach i obserwacjach. — To Miyamoto-san cię szkolił, co Riki? Kiedy on zdążył zdobyć informacje o Loży? — zwrócił się zaraz do szermierza.
— To nie do końca tak, że je "zdobył". Po prostu... dowiesz się, jak trafimy na miejsce. Nie powinienem o tym teraz mówić — zwinnie wycofał się "jednooki".
— Zaskoczyliście mnie, wiecie? — zmienił temat Naito. — Nie bijecie się, nie gryziecie, nie trzeba was rozdzielać ani składać się z wami na pokrycie szkód. Miło was takimi widzieć — powiedział z uśmiechem, który zmył na chwilę powagę z jego twarzy.
— Jeszcze nie dał mi powodu — odpowiedzieli chórem adresaci wypowiedzi, co już skłoniło ich do łypnięcia na siebie nawzajem okiem. — Bawi cię to?! — zwrócili się do siebie, również chóralnie. — A ciebie? — kontynuowali synchronizowanie swoich słów.
— Chłopaki! — przerwał im nagle Kurokawa. Spojrzeli na niego jednocześnie, a gdy ten wskazał na drogę przed nimi, zwrócili swój wzrok właśnie tam.
     Stał na środku z marsową miną, piorunując spojrzeniem samego tylko Naito. Nastroszone, jakby rażono je prądem, czarne włosy, pozioma blizna na środku nosa, heterochromia. Workowate, oliwkowe spodnie znikały w długich, ciężkich buciorach z metalowymi płytkami na noskach. Biała czaszka ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami widniała na szarej koszulce, a dłonie skrywały czarno-czerwone rękawice bez palców. Nieskazitelnie czarna, pokryta wyblakłymi, ledwie widocznymi symbolami lewa ręka, przerażająca i pozbawiona paznokci skupiała na sobie ostrożnie ciekawskie spojrzenia. Mistrz juniorów blokował im przejście.
— Kurokawa! — wycedził gniewnie przez zęby heterochromik, nie zdradziwszy wcześniej powodu swego pojawienia się. Powód złości nie był już ważny - on zawsze kumulował w sobie swoje nerwy, by móc je przekształcić w bezcelową, ślepą nienawiść, tak bardzo osłabioną przez wydarzenia, w których brał udział furiat.
— Idźcie przodem. Dogonię was — polecił towarzyszom Naito, poważniejąc momentalnie. Nastolatkowie skinęli głowami. Mijając Tatsuyę z obu stron, posłali mu jeszcze jedno, przelotne spojrzenie. Relacje pomiędzy tymi dwoma od zawsze były poza ich pojęciem.
— Co się stało?

***

     Widział zmęczenie w swoich odbitych w lustrze, złotych oczach, gdy wczesnym rankiem sznurował białą koszulę, luźną i bufiastą, przewiewną. Poprawił ostatnie niesforne kosmyki białych włosów, które stawiały opór przy każdej próbie zaczesania ich do tyłu. Tym razem z konieczności dopomógł sobie energią duchową. Miał nadzieję, że może po jakimś czasie "przyzwyczają się" do tego ułożenia i będzie mógł przestać marnować moc na taką błahostkę. Bachir nie lubił się szykować, a już w szczególności rano, gdy jego umysł przez cały czas błądził po całym świecie, zatrzymując się niekiedy w niechcianych przez mulata miejscach.
Kiedyś oszaleję przez te wszystkie narady i zebrania — doszedł do wniosku. — Jak tak duże i silne państwo może mieć tak beznadziejne władze? — Ministrowie, wszelkie pochodne i mimetyczne podróbki szlachty, a także chytrzy, bezczelni naciągacze irytowali mężczyznę na każdym kroku. Wiecznie mu coś utrudniano, wiecznie wszystko się przedłużało, wiecznie ktoś czegoś od niego chciał i wiecznie napotykał tę samą niewdzięczność - tak skromną i ludzką. Miał specjalne uprawnienia, miał symbol - królewski sygnet - który zapewniał mu nienaruszalność tych uprawnień, miał posłuch u mniejszości kantyjskiej i mimo wszystko ogromną władzę, toteż nie wahał się sprzeciwiać radzie zawsze, kiedy tylko mógł. I byłoby to głupim posunięciem, gdyby nie fakt, że rzeczywiście prawie nigdy się z nią nie zgadzał.
Zachłanne, tłuste świnie. Bezczelni i aroganccy, chciwi i tchórzliwi, głupsi od najprostszych zwierząt. W Morriden nie ma prawa - są żądze. Żądza władzy, pieniędzy, zemsty, krwi, szacunku. Szczególnie teraz, gdy brak króla... — Polubił niewiarygodnie dojrzałego i dziwnie się noszącego dzieciaka, którego wychowano tak, by kochał swój kraj i chciał dla niego jak najlepiej. Z takimi ludźmi chciał pracować. Chciał.
     Wracał późno, spał krótko, jadł mało, bo coraz mniejszą przyjemność sprawiało mu jedzenie. Nowy dom, ogromna rezydencja z samoczyszczącym się basenem, trzystoma metrami kwadratowymi powierzchni, trzema łazienkami, pięcioma sypialniami, dwoma salonami i zewnętrzem w typowo włoskiej stylistyce - bardziej go to mierziło, niż cieszyło. Dostał go. Wciśnięto mu go jako "milion razy lepszy zamiennik za tę paskudną chatę, którą stracił". Tego nowego domu nienawidził. Jego rodacy i wszyscy ci, którzy byli pod nim potracili domy, żyli w przytułkach, rozpadających się mieszkankach, ogólnym ścisku i brudzie, a on miał wszystko, czego oni nie mieli i nawet tego nie chciał. W rezydencji jego "rodziny" było wszystko... a mimo to wydawała mu się tak bezdennie pusta. Źle czuł się z całym tym bogactwem i przepychem.
Na pewno część tych, którzy mieli mi ufać i którzy kiedyś mnie szanowali, teraz nienawidzi mnie z głębi serca — pomyślał, kucając celem zawiązania długich sandałów, stylizowanych nieco na te rzymskie. 
— Wychodzisz? — zapytała go stojąca w drzwiach Lisa, z ciemnym, gotyckim makijażem na bladej twarzy, z długimi, białymi włosami i długimi, pięknymi, nagimi nogami, uciekającymi z czarnej, lekkiej koszuli nocnej. Bachir spojrzał na nią najpierw kątem oka, a potem bezpośrednio, przeciągle. Kiedyś odpowiedziałby jej uśmiechem, pożarł wzrokiem w jednej chwili, a w następnej zrobił, co do niego należało.
Kiedyś wszystko było takie proste... — pomyślał na wspomnienie czasów świetności Połykaczy Grzechów. Połykaczy Grzechów, nie "mniejszości kantyjskiej". Wolał te czasy, gdy Lisa była jego kochanką i matką jego dziecka, a on prowadził do boju ludzi łaknących sprawiedliwości. Stabilność, pokój, zgoda - one zrujnowały jego prosty świat, zaganiając syna Konana do nowego, nieznanego, pełnego fałszu i ograniczeń.
— Tak. Szykuje nam się prawdziwa narada wojenna. Co z Legato? — zapytał głupio. Bardzo głupio, jak na siebie, ale chciał szybko zmienić temat. Wiedział też, że czerwonooka w mig pojmie jego intencje i że przy odrobinie szczęścia je uszanuje.
— Śpi, rzecz jasna — odpowiedziała z delikatnym uśmiechem na ustach kobieta. Podreptała do niego lekko i z gracją, musnęła wargami jego wargi, przymykając oczy. Ona jeszcze przymykała oczy. On już dawno tak nie robił. — Też się położę — dodała, oderwawszy się od beznamiętnego, nawet trochę zaskoczonego Bachira.
— Przyda ci się — odrzekł białowłosy. Lisa bowiem bardzo mało spała. Najczęściej wstawała w środku nocy, nie mogąc zasnąć i znikała gdzieś w wielkiej, pustej rezydencji, szukając odpowiedniego miejsca do rozstawienia sztalugi. Malowała. Zawsze coś malowała. Zawsze miała wenę i chciała przelać coś na płótno.
Artyzm budzi się tam, gdzie milczą emocje. Słaby ze mnie "mąż". Nie mam nawet pojęcia, o czym myśli ani co czuje. Nie wiem, co gra jej w sercu. Kiedyś było inaczej. Kiedyś nie musiała malować, żeby to z siebie uwolnić — pomyślał z goryczą. Przypomniał sobie tę struchlałą istotę na dnie ciemności, której jedyne źródło światła zastawiało wielkie, czerwone oko, zaglądające doń przez otwór na górze. — Carver. Może to nie jest tylko moja wina? — pytał sam siebie, ale zaraz karcił się za szukanie wymówek. To nie Carvera widywała dzień w dzień, to nie z nim spała pod jednym dachem i nie jego dziecko urodziła.
— Nie wiem, o której dzisiaj wrócę. Ani czy w ogóle będzie to dzisiaj — poinformował kobietę, stojąc jeszcze w drzwiach. Nic więcej nie miał jej do powiedzenia, choć zawsze zastanawiał się nad tym, co jeszcze mógłby powiedzieć.
Czeka mnie cholernie ciężki dzień... — uświadomił sobie, jako że domyślał się, do czego doprowadzić mogło nadchodzące zebranie.

***

     — Co do kurwy? — pomyślał zdumiony Tatsuya, wytrzeszczając oczy. Widział tylko, jak pięść Kurokawy odkleja się w zwolnionym tempie od jego podbródka. Chwilę później nogi ugięły się pod nim, niczym pozbawiona belek nośnych chata. Zszokowany czempion osunął się raptownie na kolana, rozdziawiając ust. Naito stał tuż przed nim, pojawiwszy się praktycznie znikąd. Mistrz juniorów nieustannie próbował przypomnieć sobie to, co się stało i ułożyć w głowie przebieg wydarzeń... ale nie mógł.
     W jednej chwili stali naprzeciw siebie, oddaleni od siebie o kilka metrów. Heterochromik zdeterminowany, by udowodnić coś sobie i jemu. On spokojny, irytująco pobłażliwy, pozbawiony gniewu i nie wywyższający się. W następnej Tatsuya czuł już uderzenie, a przed jego oczyma wyrósł, jak spod ziemi przeciwnik. Jak? Dlaczego? Tego czempion nie wiedział. W jego wizji i pamięci brakowało co najmniej kilkunastu klatek.
Nie pierdol! Jeden cios nie wystarczy, żeby mnie pokonać. Nie... — bulwersował się w duchu heterochromik, lecz jego ciało zaprzeczało tym myślom. Choć próbował ze wszystkich sił, jego nogi nie chciały się poruszyć. Były giętkie, delikatne, pozbawione sił. Nie mógł nimi ruszyć, jakby sparaliżowano go od pasa w dół. Kurokawa dalej stał przed nim i patrzył na niego. Z góry. Ale to nawet się już nie liczyło. Liczyły się wstyd i upokorzenie. 
Rusz się! Rusz się, rusz, rusz! — poganiał się z zaciśniętymi zębami czerwony ze złości chłopak, łomocząc pięściami w kolana, ku zdziwieniu gawiedzi. — Wcale nie jesteś silniejszy, Kurokawa! Nie ty! Tylko po to tu przyszedłem. Tylko po to, żeby ci to udowodnić. Nie masz prawa patrzeć na mnie z góry. Nikt go nie ma! — przekonywał sam siebie Tatsuya. Ani gniew, ani wstyd nie pomogły mu jednak w pozbieraniu się z ziemi. Nie zrobił też tego ból, jaki czempion poczuł, gdy z pełnym złości okrzykiem uderzył czołem o bruk. Nie powstrzymało go to jednak przed chaotycznym zamachnięciem się lewą ręką w stronę nóg Kurokawy.
Jeśli ja nie mogę się ruszyć, sprawię żebyś ty też nie mógł... — oświadczył mściwie w duchu, prawie zaciskając palce na kostce Naito. Prawie... bo wtedy coś błysnęło, oślepiło go na moment, musnęło opuszki palców, a Kurokawa nagle stał obok niego, nie przed nim. Przeklęta Ręka zdrętwiała, podrygując chaotycznie i opadając na ziemię, tym samym rozkładając na bruku samego Tatsuyę. Została mu już tylko jedna dłoń, którą mógł poruszać, a on wciąż nie miał pojęcia, co się właśnie stało.
— Wystarczy już, Tatsuya-kun. Nie chcę z tobą walczyć — usłyszał nad głową, ale nie widział Naito, przytulony twarzą do zimnej ziemi. Trzasnął pięścią o podłoże, wydobywając z siebie wściekły ryk. Był bezsilny. Tak nostalgicznie bezsilny, jak dziesiątki razy w przeszłości. Jak wtedy, gdy tamten człowiek był jego przeciwnikiem.
Obaj patrzycie na mnie z góry, wy kurwy... Nie macie prawa. Nie zgadzam się. Nie jestem słaby! — przekonywał sam siebie Tatsuya, zaciskając zęby i dysząc w gniewie, z dzikością rozszerzając i zwężając nozdrza.
— To nie ty o tym decydujesz! — krzyknął czempion, prawą ręką odpychając się od ziemi, by szybko przetoczyć się na plecy. Bez namysłu skierował otwartą dłoń w stronę przeciwnika, momentalnie wypuszczając z niej najsilniejszą falę uderzeniową, jaką mógł przygotować w tak krótkim czasie... ale tylko przemielił nią powietrze. Otworzył usta w pełnym przerażenia szoku, gdy spostrzegł kucającego przy nim Kurokawę, zaciskającego palce na jego nadgarstku.
Naprawdę? — pomyślał z żalem. — Naprawdę jestem aż tak słaby? — Za pierwszym razem zmasakrował Naito. Doskonale pamiętał dźwięk pękających pod naporem jego pięści kości. Za drugim cudem przegrał, rozproszony wizjami przeszłości i pełny lekceważącej arogancji. Teraz nie potrafił znaleźć wytłumaczenia.
— Proszę — odezwał się Kurokawa, patrząc heterochromikowi prosto w oczy. Było w nim coś innego. Coś tajemniczo spokojnego, na swój sposób budzącego podziw. — Jeśli chcesz, mogę wstawić się za tobą u mojego Mentora, żeby pozwolił ci z nami iść — zaproponował ni stąd, ni zowąd, zaskakując Tatsuyę jeszcze bardziej.
Skąd? Skąd wiesz? Nie powinieneś był... — zastanawiał się gorączkowo chłopak, póki nie zauważył świecących krzyży w oczach Naito. — Ty... przecież mieliśmy umowę. Miałeś sam opanować te oczy, sukinsynu! — rozgniewał się znów, lecz nic już nie powiedział. Nie wiedział już, o czym myśleć ani na czym się skupić, przytłoczony na raz tym wszystkim, co się stało.
Nie idź! Zginiesz. Nie jesteś gotów, Tatsuya — rozległ się w głowie mistrza głos setek głosów, noszący imię Calleb. Heterochromik puścił to wszystko mimo uszu. To się już nie liczyło. Nic się nie liczyło.

***

     — Jeśli źle to rozegram, będzie po mnie — upomniał siebie Tenjiro, wkraczając na główną salę, gdzie przy czterech złożonych w kwadrat stołach siedziała już pokaźna grupa najważniejszych ludzi w stolicy. Część z nich, w większości złożona z świeżej kadry rządzących, dyskutowała ze sobą, zapewne na temat porannego obwieszczenia. Pozostali z milczącą powagą czekali na rozpoczęcie posiedzenia. Wszyscy Generałowie oraz ich zastępcy, wszyscy radni miasta, których szeregi zmieniły się nie do poznania w związku ze śmiercią ponad połowy Ministrów, szóstka z siedmiu Niebiańskich Rycerzy, głowy najsilniejszych rodów... i dzieci - przynajmniej z jego perspektywy. Wszyscy ci ludzie przybyli specjalnie po to, by wysłuchać, jak chirurg praktycznie prosi ich o uwięzienie lub pozbawienie życia ku uciesze tłumów.
— Chciałbym powiedzieć, że miło mi was widzieć, ale musiałbym skłamać, a akurat dzisiaj uznałem, że mam dość kłamania — odezwał się dziarsko Miyamoto, by dodać sobie kurażu i wprowadzić się w swój zwyczajowy nastrój. Wszystko mogło zadecydować o jego losie, zatem nie mógł sobie pozwolić na żadną wpadkę. — Zebrałem was tu dzisiaj z wiadomego wam powodu i pewnie każdy z was zastanawia się, jak to możliwe, że akurat ja zdobyłem jakiekolwiek znaczące informacje odnośnie naszego nowego wroga publicznego. Otóż...
— Skończ pieprzyć, lekarzyno! Nie przyszliśmy do teatru. Mów, co masz powiedzieć albo zejdź nam z oczu! — przerwały mu głosy szlacheckie ze zrozumiałym zniecierpliwieniem. W końcu im szczególnie zależało na doprowadzeniu sprawy do końca, jako że utracili znaczną część swych majątków w terrorystycznym ataku Loży.
Ach, wy kurwy... — westchnął ciężko Tenjiro, ale skinął głową, stając w końcu za stołami, by każdy skierował na niego swój wzrok. Ukradkiem przyjrzał się wyrazom twarzy zebranych. — Część z nich na pewno już się spodziewa. Lilith może nawet być już pewna, Ahmed również, choć liczy na wyjaśnienia. Carver jest na to zbyt tępy. Pyron poprawił miecz... czyli jest gotów w każdej chwili mnie zaatakować. Ten mały... jak mu tam? Ach, Borne! Borne pójdzie za nim, jeśli Michelle go nie zatrzyma, ale Pyrona zatrzymać może tylko Eronis. Eronis... jego uśmiech ma wiele znaczeń. Nie wiem, jak się zachowa. — Zaraz też przeniósł wzrok na młodzików, stojących w zwartej, opartej o ścianę grupce. Towarzyszył im również siedzący na podłodze obok wejścia Tatsuya, którego obecność zaskoczyła chirurga. — Nie mam pojęcia, co on tu robi, ale co do reszty mogę być pewien. Wiedzą, że coś się święci. Rikimaru nie powiedział im, co dokładnie, ale... cholera! — Uśmiechnął się gorzko, półgębkiem. Kurokawa krzyżował ręce na piersi, lustrując go wzrokiem, a krzyże w jego oczach błyszczały. — Już wie. Reaguje bardzo spokojnie. Nie jest zaskoczony. Jeśli coś się stanie, jego oczy mogą mi pomóc. Ale czy on sam będzie chciał mnie ocalić? Kurwa, nie mam ochoty dzisiaj umierać. Nie po to sram na wszystko, w co wierzę, by mieli mnie jeszcze za to ubić... — Przerwał. Za długo czekał i teraz nie było już czasu na roztrząsanie słuszności własnych decyzji.
— Wiem, gdzie znajduje się siedziba Loży Kłamców! — krzyknął, zaczynając z grubej rury. Westchnięcie zaintrygowania dobiegło go z prawej, od strony zarezerwowanej przez Rycerzy. To musiał być Eronis. Ktoś ze szlachty i paniczyków poderwał się z siedzeń. Zaczęła rozbrzmiewać wrzawa. — Wiem, ilu mamy przeciwników! Znam struktury organizacji! Znam najważniejszych członków oraz ich umiejętności! — Nikomu nie dał dojść do słowa. Jeszcze nie. Musiał zaszokować na starcie, by zdobyć przewagę. — Znam cel Loży! Mam wszystkie informacje, które obecnie się liczą i jestem skłonny wam je przekazać! A przede wszystkim... jestem byłym członkiem organizacji! — Ktoś zapluł się śliną, a ktoś inny winem. Ktoś przewrócił krzesło, a ktoś sąsiada. Ktoś zaczął się drzeć i chciał włazić na stół, by inni go posłuchali. Pyron dobył miecza i wlał w niego moc duchową, ale stał w miejscu. Borne przymierzył się do skoku i próby obezwładnienia przemawiającego, ale białowłosa okularnica imieniem Michelle objęła go jedną ręką w pasie i odciągnęła do tyłu. Bruce Carver wybuchł śmiechem, zagłuszając część głosów, ale zanim wszystko zdążyło wybrzmieć, każdy zamilkł pod wpływem przeraźliwie głośnego trzasku.
     Generał Noailles z pochyloną głową wbijał wzrok w stół, jedną dłoń zaciskając w pięść, a drugą zaciskając na wyrwanym fragmencie blatu. Palce Francuza wbiły się w drewno, nadziewając na drzazgi i brocząc krwią. Cichy gniew, jaki od niego bił, momentalnie zniechęcił sporą część publiki do wyrażania swojego zdania.
Jean? Co się stało? Czemu akurat ty? — zdziwił się Tenjiro. Tego nie przewidział. Był pewien, że akurat on będzie po jego stronie, nie rozumiejąc motywów blondyna. — Nie mów mi, że... — Cofnął się o krok, kiedy Generał zaczął nagle podnosić się z miejsca. Przez chwilę wydawało się, że wszystko legnie w gruzach, a obrady przerwie wybuch alkoholika, lecz wtem osadził go na krześle dotyk Naczelnika.
— Daj mu mówić. Nie zachowuj się zbyt pochopnie. To narada, nie turniej — usłyszał z ust Zhanga chirurg. Słyszał też tłumione dyszenie odwróconego do niego plecami Noaillesa, który rozważał chyba, co zrobić. — Miyamoto-san, nie muszę chyba mówić, że powiedziałeś właśnie coś, co przeważająca część obecnych uważa za otwarte przyznanie się do zdrady, prawda? Liczę, że raczysz nam to wyjaśnić... — zwrócił się Tao do lekarza, nie pozwalając tym samym Francuzowi na podjęcie decyzji. Choć jednak Naczelnik wyrażał się spokojnie i z kulturą, Tenjiro widział w jego oczach coś, co nakazało mu uważać na słowa.
— Oczywiście. Nie powiedziałem tego wszystkiego tylko po to, by zostać za to pozbawionym życia, choć ewidentnie wielu z tu zebranych wolałoby zmarnować moją wiedzę — odparł okularnik, cynicznie kąsając nieprzychylny mu tłum. Nie wolno mu było ot tak zmienić swojego nastawienia tylko dlatego, że pojawiły się nieprzewidziane okoliczności. — Bez względu na to, co wam się wydaje, nie siedziałbym w tym mieście, gdybym nie był po waszej stronie. Nie oferuję wam informacji, by ratować skórę, bo nigdy byście się o niczym nie dowiedzieli, gdybym sam tego nie powiedział. Zrozumiałem po prostu, że to wszystko zaszło już za daleko. Co mnie przekonało? Rozpieprzenie całego cholernego Miracle City i pozbycie się króla. Nie liczę na to, że wzbudzę tym wasze zaufanie, ale kto zechce mi uwierzyć, ten uwierzy! — Podczas gdy chirurg umacniał swą pozycję, energia duchowa zaczęła wydobywać się z jego ciała i zbierać przed nim, niczym jaśniejący nad podłogą płomień. — Kiedy opuszczałem Lożę, w jej skład wchodził niecały tysiąc osób. Obecnie przewiduję od półtora tysiąca do dwóch tysięcy członków, ale nie bierzcie tej liczby zupełnie poważnie. Loża Kłamców to nie organizacja bojowa. Przeważającą jej część stanowią specjaliści, rzemieślnicy, wizjonerzy, artyści i pokrzywdzeni idealiści nazywani Niższą Izbą. — Lewitująca aura podzieliła się na dwie osobne, z których jedna stanowiła dominujący fragment całości. — Ci ludzie nie są wojownikami. Pochodzą z całego świata i tworzą główny trzon społeczności, stawiając na rozwój i samowystarczalność. Sami są producentami i konsumentami, a swoich umiejętności uczą towarzyszy. Ich relacje ze światem zewnętrznym są znikome, w związku z czym maleje ryzyko wykrycia. W Loży znajduje się też jednak Wyższa Izba, która powstawała przez kilkanaście lat i w której zawarta jest główna siła bojowa organizacji. Teoretycznie posiada mniej, niż dziesięcioro członków, ale w praktyce ponad kilka setek. Jak się zapewne domyślacie, lider Loży, Tora jest głową Wyższej Izby i to właśnie jego słuchają wszyscy bez wyjątku. — Mniejsza część aury uformowała kilkanaście małych kulek, stacjonujących jedna obok drugiej i symbolizujących "grube ryby".
— Ośmielę się zasugerować, że pan Miyamoto nazbyt się zagalopował — odezwał się zupełnie niespodziewanie Eronis, chudą i bladą twarz opierając na splecionych ze sobą palcach dłoni. Wszyscy w pełnym szacunku milczeniu zwrócili na niego swe spojrzenia. — Nie przeczę, że szczegóły będą dla nas wszystkich bardzo ważne, ale chyba nieumyślnie ominął pan swój udział w organi... nie, w społeczności. Osobiście chciałbym najpierw coś o tym usłyszeć, jeśli mam skupić się na szczegółach — zażądał przywódca Niebiańskich Rycerzy. Ktoś mu zawtórował, ale chirurga już to nie obchodziło. Przez chwilę patrzył jednak prosto w oczy ciężko choremu wrakowi człowieka, na jaki wyglądał Eronis.
Nie darujecie mi, co? Cóż... to nie mogło być przecież aż tak proste — pomyślał z niezadowoleniem, pokpiwając sam z siebie.
— W istocie, Paladynie. Przepraszam za ten... "nietakt" — wycedził okularnik, robiąc dobrą minę do złej gry. — No dobrze. Podejrzewam, że wypadałoby zacząć od początku. Jestem Miyamoto Tenjiro. Zawsze nim byłem i będę, w związku z czym przynajmniej w to możecie mi wierzyć. Byłem poplecznikiem Tory, zanim jeszcze Loża zwała się Lożą i widziałem początki wszystkich planów, które wspólnie wysnuliśmy. Znam wszystkich ważniejszych członków Wyższej Izby. Jestem odpowiedzialny za czyny, o których nie będę tutaj mówił i z których nie żałuję ani jednego. Myślicie pewnie: "Ten facet był ważny w Loży. Pewnie ktoś wbił mu kosę w plecy, więc podwinął ogon i uciekł". Otóż nie. Loża to nie Gwardia Madnessów, nie Połykacze Grzechów. Loża to nie Morriden ani szeregi Niebiańskich Rycerzy. Loża jest innym światem i w tym świecie każdy jest ważny i każdy ma do odegrania swą własną rolę. Zrobiłem wiele, by pomóc Torze postawić to wszystko na nogi i jestem dumny z tego, co zbudowaliśmy, a teraz pomagam wam rozpierdolić to wszystko w cholerę, więc przestańcie drążyć temat mojego życia osobistego, zamknijcie się i słuchajcie! — Pod koniec targnął nim gniew i zniecierpliwienie, o które się nie podejrzewał. Zawsze cenił sobie swą cierpliwość. W zawodzie chirurga była dla niego niezwykle ważna - podobnie jak opanowanie. Teraz jednak przeżywał i wątpił. A wycofać się nie mógł.
— Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem nikogo urazić — przeprosił bez wahania Eronis, skłaniając się ku Miyamoto. Czasami nie dało się rozgryźć motywów kierujących tym osobnikiem. Niektórzy sądzili nawet, że dawno już postradał zmysły przez te wszystkie choroby, które przepuścił przez swój organizm.
— Kontynuuj, Miyamoto-san. Powiedz nam wszystko, co wiesz — wtrącił się w to wszystko Naczelnik Zhang, przerywając debaty i swary.
— Loża Kłamców ma tak naprawdę jeden cel. Stworzenie Utopii. Tora i wszyscy, którzy za nim idą pragną własnego państwa. Państwa o ustalonych przez nich zasadach, bazującego na doświadczeniach członków obu izb. Chodzi o państwo praworządne, sprawiedliwe, prawdziwie demokratyczne oraz idealnie równe. W takim państwie nikt nie będzie nad nikim dominował. Jedynie wybrani reprezentanci mieliby wprowadzać w życie zmiany i podejmować ważne decyzje pod wpływem żądań ludu. Co więcej...
— Nie no, nie wierzę! — przerwał głośno Generał Carver, dotychczas udzielając się tylko sporadycznymi falami gromkiego śmiechu. Spojrzał spode łba na przemawiającego chirurga spojrzeniem pełnym znużenia i zażenowania. — Kolejna grupka marzycieli i sierotek? I co? Może temu ich państewku ma przewodzić ten cały Tora? Z bukietem kwiatów w jednej ręce, różańcem w drugiej i gołębicą pod pachą? Co to za pierdolone farmazony? Mnie interesuje tylko kogo mam bić i gdzie go znaleźć. Wasze śmieszne mrzonki zachowaj dla siebie, doktorku — opluł lekarza i Lożę, do której należał najniższą formą pogardy i niedowiarstwa. Chamstwo i impertynencja Wilkołaka zagotowały krew w żyłach Tenjiro, ale on jeden potrafił powstrzymać się przed potyczkami słownymi.
Nie teraz, nie tutaj, nie z tymi ludźmi. Muszę myśleć przede wszystkim o sobie. Tracąc opanowanie, stracę wszystko — pouczył sam siebie chirurg, biorąc głęboki wdech.
— Nie tobie jest to oceniać, Generale — odparł po chwili. — Mówię to po to, żebyście wszyscy dobrze to zrozumieli. Wy nie ścigacie złych ludzi! Nie chcecie pojmać terrorystów, czy pragnących władzy nad światem korporacji. To nie okultyści, handlarze niewolników, dilerzy, czy wybryki natury. Loża to ludzie, którzy chcą zrobić coś, na co wy nigdy dotąd im nie pozwalaliście. A Tora jest tego gwarantem. Generał Carver nie jest pierwszym, który wyśmiał plany Tory. JA jestem pierwszym! A mimo to stoję tu przed wami jako były członek Loży. Waszym zdaniem to nic nie znaczy? Nie rozumiecie! — Omiótł wzrokiem całą salę, ale spotkał tylko szyderstwo, niedowiarstwo lub zbulwersowanie. Według tych ludzi powinien on z uniżeniem i szacunkiem wyznać swoje grzechy i poprosić ich o wybaczenie. Nikt na tej sali nie brał pod uwagę jego racji.
— Miyamoto-san — upomniał go Naczelnik. — Nie przyszliśmy tu po to, by zastanawiać się nad tym, czy Loża jest czymś dobrym, czy złym. Chcemy informacji. Nie zapominaj, że od nich zależą twoje losy. A teraz powiedz nam coś więcej o liderze. Osobowość przywódcy rzutuje na kształt całej grupy.
Nie słuchają. Nie posłuchają. To się nie uda. Kiedy już wszystko powiem, zniszczą Lożę bez wahania. Cholera! Wszystko przez ciebie, Sebastian!pomyślał zły na siebie okularnik, lecz i to postanowił przemilczeć.
— Nazwanie Tory "liderem" to niedopowiedzenie. Ten chłopak jest kimś więcej. Nigdy nie chciał mieć przy sobie ludzi, których mógłby nazywać podwładnymi. Szukał przyjaciół. Rodziny! — Parę osób parsknęło pogardliwym śmiechem, ale odpowiedziało im spojrzenie chirurga - równie pogardliwe, choć ciche. — Ludzie idą za nim, bo wierzą, że mu się uda! Bo on liczy się ze zdaniem każdego, kto będzie mieć odwagę, by do niego podejść i z nim porozmawiać! Takie osoby już się nie rodzą! Tora jest inny, niż ja, inny, niż wy i inny, niż cały świat! On was nie uderzy. Nie skrzywdzi. Będzie rozmawiał i pertraktował, aż on zrozumie was, a wy jego. Jest nadzieją może nawet dwóch tysięcy Madnessów! Żaden z was go nie zna, więc kto dał wam prawo z niego szydzić?! — Ostatnie zdanie wykrzyczał, by poczuli to, co on czuł. — On... nie zasługuje na to, co chcecie z nim zrobić. Nikt w Wyższej Izbie ani w ogóle w całej Loży na to nie zasługuje. Gwardia Madnessów robiła już paskudne rzeczy, by obronić kraj! Niebiańskimi Rycerzami również rządził kiedyś szaleniec! Połykacze Grzechów w dobrej wierze skrzywdzili dziesiątki tysięcy ludzi! Na jakich wyjdziecie hipokrytów, jeśli postanowicie potraktować Lożę jako zbieraninę przestępców?! Tak! Wiem, co zamierzacie! Dla świętego spokoju i zachowania pokoju w Morriden zmasakrujecie ich wszystkich! Bo "tak należy"! Bo "sami sobie zasłużyli"! Nie macie takiego prawa! — Przekrzykiwali go, darli się na niego. Parę osób zaczęło przeskakiwać stoły, by go dopaść. Znów zapanowała niekończąca się wrzawa, wypełniona obelgami i groźbami.
Co ja robię? To nie tak miało być. Zginę, jeśli tak to poprowadzę. I oni też zginą. Wszyscy. Nie mogę do tego dopuścić. Jestem im coś winien. Nawet jeśli Loża nie jest już tym, czym kiedyś była, wciąż pozostaje silna. Gdyby tylko udało mi się wynegocjować jakiś kompromis, mógłbym to wszystko powstrzymać! — rozmyślał gorączkowo chirurg, czerwieniejąc na twarzy.
— Ułaskawcie ich! Idźcie, odnieście swoje cholerne zwycięstwo, ale pozwólcie im żyć! Tylko ja mogę was zaprowadzić do siedziby Loży! Tylko ja znam mocne i słabe strony członków, znam ich Syntezy i wzorce zachowań. Jeśli nie zgodzicie się negocjować, zabiorę moją wiedzę do grobu! I nie łudźcie się, że czyjaś kontrola umysłu będzie w stanie nade mną zapanować! — Odgłos klaśnięcia w dłonie wypełnił salę. To Naczelnik klasnął. Momentalnie ogromna ściana energii duchowej pojawiła się przed nim, odgradzając stół Gwardii i wszystko, co znajdowało się za nim od reszty sali, powstrzymując w ten sposób zbulwersowanych możnych.
— Bruce? — zwrócił się do podwładnego, a kiedyś kolegi po fachu. Carver westchnął tylko przeciągle, przewrócił oczyma, wciągnął powietrze do płuc i...
— CHOWAĆ TE JEBANE JĘZORY, PÓKI NIE WSTAŁEM! — rozkazał rykiem głośniejszym od grzmotu i groźbą straszliwszą od śmierci. Gdyby chciał, samą falą dźwiękową mógłby powalić przynajmniej tych najsłabszych. Chciał jednak tylko ciszy i ciszę uzyskał, albowiem ci najbardziej wyrywni szlachcice, młoda kadra nieopierzonych Ministrów i kierownicy wielkich firm oraz korporacji stanęli, jak wryci, przypominając sobie, że Wilkołak Wilkołakiem pozostawał.
— Miyamoto Tenjiro — zabrał głos Naczelnik, wstając z miejsca i stając naprzeciw spoconego i zziajanego mężczyzny. — Jako główny przedstawiciel rady generalnej, ja - Tao Zhang - uznaję cię za winnego zdrady stanu, zatajenia i dezinformacji, a także współwinnego wszelkich występków dokonanych przez Lożę Kłamców, odkąd przybyłeś do Miracle City...
 — Nie... Nie po tym wszystkim, do cholery! — Chirurg nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Czuł się, jakby podłoga zniknęła mu spod stóp i jakby zaczął spadać na samo dno świata. Poczucie beznadziejności nie zdążyło jednak dobrze go opętać, bo już po chwili...
— JEDNAKŻE — zaznaczył dobitnie i niespodziewanie Chińczyk. — Ze względu na rozliczne okoliczności łagodzące, wieloletnią i nieodpłatną pracę w służbie zdrowia, wielokrotną pomoc w ratowaniu ludzkich żyć, dobrowolne przyznanie się do winy oraz chęć współpracy i pragnienie pokoju, poddaję pod dyskusję kwestie związane z wyrokowaniem w dwóch sprawach. Pierwszą z nich jest kwestia dotkliwości kary wymierzonej tobie, drugą - społeczności zwanej Lożą Kłamców, prowadzonej przez mężczyznę mianem Tora. Niniejszym przyznaję ci tymczasową nietykalność osobistą, status świadka koronnego i również tymczasowe członkostwo w Gwardii Madnessów. — Szczęki niektórych z zebranych opadały już do samej podłogi. Generał Kawasaki odetchnął z ulgą, Carver prychnął pod nosem, a Noailles wciąż milczał, jakby zupełnie nieobecny i obojętny na przebieg obrad. — Na mocy tegoż członkostwa przejmuję pełne zwierzchnictwo nad winnym, a dalszy ciąg jego zeznań nastąpi w siedzibie Gwardii, gdzie powołana zostanie grupa uderzeniowa, która zajmie się wyegzekwowaniem poddaństwa Loży Kłamców. Jej skład ogłoszony zostanie dziś wieczorem. Dzisiejsze zebranie zamykam. Bruce?
— WYPIERDALAĆ I DOBRANOC! ŻEBYM NIE MUSIAŁ ROZKŁADAĆ TYCH RĄK! — zaryczał Wilkołak, wymownie poruszając skrzyżowanymi na piersi ramionami.

Koniec Rozdziału 207
Następnym razem: Czarne chmury