ROZDZIAŁ 210
— Nie wdawaj się w otwartą walkę. Z nikim. Jeśli już musisz, uderzaj z zaskoczenia. Nie atakuj nikogo, nie mając wyraźnej przewagi — rzucił na odchodne Joseph, z poważną miną rozstając się z bezimienną służką, martwą ofiarą śpiączki. Zielonooka skinęła posłusznie głową, a Fletcher wiedział, że mógł jej ufać. W końcu bezwzględnie wypełniała wszystkie jego polecenia. Takiego właśnie posłuszeństwa rozpaczliwie potrzebował aukcjoner. Szczególnie teraz, gdy jego dom zaczynali oblegać wrogowie.
— Nikt inny nie byłby tak głupi, by rzucić się ze Strumienia na dach... czyli to musi być Wilkołak — stwierdził Joseph, udając się w swoją stronę na swoje własne łowy. — To się nie skończy dobrze. Im szybciej Stan uświadomi sobie, że bez poświęcenia części Marionetek nie będzie w stanie wygrać, tym większe szanse, że Carver padnie. Są takie mury, których nawet on nie przebije.
Krążył po pierwszym piętrze w poszukiwaniu celu, którym obiecał się zająć, lecz odszukanie Tenjiro bez najmniejszego śladu jego energii duchowej było niewykonalne nawet dla Fletchera. Nie przeszkadzało mu to jednak w szukaniu takich śladów.
— Jeden niewłaściwy ruch, Miyamoto. Odbij się zbyt mocno od ściany, zacznij węszyć na zbyt szerokim obszarze albo wdaj się w walkę z kimkolwiek, a będziesz mój — zagroził w myślach niedoszły egzekutor, mimowolnie dotykając szram na nosie i policzku.
— Nikt inny nie byłby tak głupi, by rzucić się ze Strumienia na dach... czyli to musi być Wilkołak — stwierdził Joseph, udając się w swoją stronę na swoje własne łowy. — To się nie skończy dobrze. Im szybciej Stan uświadomi sobie, że bez poświęcenia części Marionetek nie będzie w stanie wygrać, tym większe szanse, że Carver padnie. Są takie mury, których nawet on nie przebije.
Krążył po pierwszym piętrze w poszukiwaniu celu, którym obiecał się zająć, lecz odszukanie Tenjiro bez najmniejszego śladu jego energii duchowej było niewykonalne nawet dla Fletchera. Nie przeszkadzało mu to jednak w szukaniu takich śladów.
— Jeden niewłaściwy ruch, Miyamoto. Odbij się zbyt mocno od ściany, zacznij węszyć na zbyt szerokim obszarze albo wdaj się w walkę z kimkolwiek, a będziesz mój — zagroził w myślach niedoszły egzekutor, mimowolnie dotykając szram na nosie i policzku.
***
— Loża we mnie wierzy — zwrócił się sam do siebie Yashiro, nie przerywając serii głębokich wdechów i wydechów. Teraz, w chwilę przed zderzeniem się z przeciwnikami... zaczynał się obawiać. — Tora we mnie wierzy. Zaufał mi. Wszyscy mi zaufali i cenią mnie za to, kim jestem i co robię. Jestem im to winien. Muszę zasłużyć na mój raj. Nasz raj. I jeśli muszę skrzywdzić tych, z którymi spędziłem pół życia, by się do niego dostać, zrobię to. Ród Okuda odrodzi się w dawnej chwale. W naszej Utopii — przywołał do siebie wizje świetlanej przyszłości, które towarzyszyły mu jeszcze przed opuszczeniem Miracle City. Jeszcze przed skrzywdzeniem Rinji'ego. Nie mogło go czekać nic trudniejszego. Teraz musiał już tylko przeżyć i pomóc w przeżyciu reszcie. Tak niewiele...
— Przykro mi, Rin — zwrócił się w myślach do brata. Nie był ani trochę zaskoczony, gdy dzień wcześniej Joseph obwieścił mu, że młodszy Okuda dołączył do grupy uderzeniowej. — Na pewno wiele poświęciłeś, żeby móc tu dzisiaj być i może znienawidzisz mnie za to, kim się stałem, ale ja już podjąłem moją decyzję. To moja droga i pójdę nią na koniec świata. Choćbyś nawet przestał uważać mnie za swojego brata... — Zacisnął drżącą pięść, co pomogło mu się uspokoić. Czuł energię swojego brata. Czuł, jak wylewała się z jego ciała. Niedaleko. Raptem na trzecim piętrze, niedaleko segmentu sypialnianego zajmowanego prawie w całości przez marionetki Stana.
— Boisz się. Albo jesteś wściekły. Albo jedno i drugie. Nigdy nie umiałeś nad sobą panować, gdy w grę wchodziła rodzina. Cóż, to chyba dobrze. Dzięki temu to ja znajdę cię pierwszy, braciszku. Postaram się nie robić ci krzywdy, ale jeśli się nie uda... to przynajmniej nie pozwolę, by odebrał ci życie ktokolwiek inny, niż ja.
***
— Stój, Kurokawa! — burknął zdenerwowany Tatsuya, wbiegając na kafelki przez frontowe drzwi Dworzyszcza. Opanowanie i stanowczość bruneta powoli zaczynały wyprowadzać go z równowagi. Tym bardziej przez sposób, w jaki kontrastowały z jego brakami.
— Nie mamy czasu, Tatsuya-kun! — krzyknął do niego Naito, nie spoglądając wcale w jego stronę. Doskonale pamiętał plany budynku i drogę, jaką najpewniej musiał przebyć, by dostać się do Tory. Tylko na tym się obecnie skupiał, a heterochromik nie znosił bycia ignorowanym.
— Chodź za mną. Jeśli będziemy nawzajem pilnować sobie pleców, wyjdziemy z tego cało — zaproponował Kurokawa, ale mistrz areny prychnął tylko lekceważąco.
— Nikt nie musi mnie pilnować. Martw się lepiej o siebie. Nie mam zamiaru cię ratować. Mam tu inne sprawy do załatwienia... — rzucił, siląc się na zdecydowanie i determinację, które chciał nade wszystko pokazać. Nie do końca mu to wyszło, jako że wciąż odczuwał swoje przyspieszone tętno, gdy spoglądał na ściany, które wydały mu się znajome.
— Byłem tu kiedyś? Nie mogę sobie tego przypomnieć, ale... — Istotnie, nie pamiętał przybycia do Dworzyszcza. Pamiętał tylko to, co odcisnęło na nim największe piętno. I dlatego zadrżał, gdy spróbował odszukać w swym umyśle szczegóły.
— Zabiję cię, skurwysynu! Za te wszystkie poniżenia i patrzenie na mnie z góry. Rozgniotę ci jaja gołymi rękami! — zadeklarował gniewnie Tatsuya, wbiegając za Naito po serpentynowych schodach w prawym skrzydle budynku. Przejmującą ciszę, która ich otaczała przerywały tylko ciche pomruki nadciągającej burzy. Coś działo się też ze dwa lub trzy piętra nad nimi, gdzie musieli spaść Wilkołak i jego ofiara.
— No dobrze, dasz sobie radę sam — dał za wygraną Naito. — Ale ja nie, więc wolę mieć cię ze sobą, gdyby coś się miało... — przerwał w połowie zdania, gdy tuż przed skręceniem w poprzeczny korytarz błysnęły krzyże w jego oczach. Natychmiastowo rzucił się szczupakiem na ziemię, cudem unikając przelatujących mu nad głową pocisków, które ze świstem wbiły się w ścianę. Tatsuya zdążył wyhamować tylko dlatego, że biegł wolniej, niż Kurokawa.
— Noże? — zdziwił się czempion, spostrzegając wkomponowane w tapetę ostrza. Tymczasem Naito zdążył kątem oka dojrzeć połyskujący, świecący błękitem krąg na przeciwległej ścianie. Krąg znikł sekundę później, lecz dał nastolatkowi do myślenia.
— Nikogo tu nie ma. Ten znak musiał w jakiś sposób nas zaatakować. Albo umożliwić wycofanie się przeciwnikowi. Muszę być czujniejszy. Jestem na terenie wroga. Gdyby nie te oczy, mógłbym się teraz wykrwawiać. Nie mogę dać się zranić, póki nie znajdę Tory. Już niedaleko. Powinniśmy zaraz dotrzeć do schodów — pomyślał Naito. Bezgłośnie skinął na Tatsuyę, który był już nieco bardziej skłonny do tymczasowej współpracy i obaj pobiegli dalej. Wąski korytarz zmusił ich do poruszania się gęsiego. Mieli wystarczająco miejsca, by biec obok siebie, ale zbyt mało, by walczyć, stojąc obok siebie. Zajście sprzed chwili przekonało ich zaś, że mogą tego miejsca potrzebować.
— Nikogo nie widzieliśmy, odkąd weszliśmy. Pewnie ewakuowali Niższą Izbę, ale w dalszym ciągu czuję się, jakbym wkładał lwu głowę do pyska... — zafrasował się mistrz areny. Przezornie zabrał ze sobą noże, które anonimowy oponent zostawił w ścianie i schował je za paskiem, trzonami do góry. Niepokoiły go i sprawiały, że co chwila przełykał ślinę - były to noże wojskowe. Tylko jedna osoba mu się z nimi kojarzyła.
— Nie. On nie używa broni. Chyba... — stwierdził niepewnie Tatsuya, podążając za Kurokawą. On sam nie zadał sobie trudu zapamiętania rozkładu pomieszczeń i korytarzy. Nie miał przecież pojęcia, gdzie szukać swojego nemezis, podczas gdy Naito brał pod uwagę kilka miejsc. Nie zaskoczył go widok szerokich, rozkładających się na półpiętrze na dwoje schodów, ale zdziwił się, gdy nagle wpadł na plecy Naito.
— Kurwa, co z tobą?! — zdenerwował się. Ucichł dopiero, gdy poczuł napięcie, które nagle pojawiło się u Kurokawy. Zmarszczył brwi z niezrozumieniem.
— Nie tędy. Pójdziemy z drugiej strony — oświadczył po cichu brunet.
— Co? Schody są tuż przed nami! Sam mówiłeś, że nie mamy czasu! — oburzył się były Połykacz Grzechów, na co chłopak zatkał mu usta dłonią.
— Zaufaj mi, Tatsuya. Jeśli pójdziemy tędy, daleko nie zajdziemy. Potem ci wytłumaczę, okej? — powiedział ze śmiertelną powagą Naito, a heterochromik wyczuł i usłyszał jego strach. Mimowolnie przełknął ślinę. To miejsce i atmosfera źle na niego działały. Skinął głową - posłusznie, choć też niechętnie. Pobiegli obaj w stronę innej klatki schodowej. Na wyższe piętra prowadziły cztery główne, zatem nie musieli biec zbyt długo.
— Nie wiem, kto był z tamtej strony, ale ta energia duchowa... to nie był nasz poziom. Jeśli nawet dalibyśmy radę coś zdziałać, do niczego innego byśmy się później nie przydali. Na dodatek nie byłem w stanie stwierdzić źródła mocy. Zupełnie jakby zajmowało ono cały budynek. Nie. To poziom generalski. Niech ktoś silniejszy się nim zajmie — pomyślał Kurokawa.
Nie widzieli człowieka, który zwisał z sufitu nad ich głowami, gdy zatrzymali się przed tamtymi schodami. Nie słyszeli, jak cicho odczepił się od stropu i wylądował na środku pomieszczenia. Nie wiedzieli, że czekał na kogoś innego ani że mieli niewyobrażalne szczęście.
— Noże? — zdziwił się czempion, spostrzegając wkomponowane w tapetę ostrza. Tymczasem Naito zdążył kątem oka dojrzeć połyskujący, świecący błękitem krąg na przeciwległej ścianie. Krąg znikł sekundę później, lecz dał nastolatkowi do myślenia.
— Nikogo tu nie ma. Ten znak musiał w jakiś sposób nas zaatakować. Albo umożliwić wycofanie się przeciwnikowi. Muszę być czujniejszy. Jestem na terenie wroga. Gdyby nie te oczy, mógłbym się teraz wykrwawiać. Nie mogę dać się zranić, póki nie znajdę Tory. Już niedaleko. Powinniśmy zaraz dotrzeć do schodów — pomyślał Naito. Bezgłośnie skinął na Tatsuyę, który był już nieco bardziej skłonny do tymczasowej współpracy i obaj pobiegli dalej. Wąski korytarz zmusił ich do poruszania się gęsiego. Mieli wystarczająco miejsca, by biec obok siebie, ale zbyt mało, by walczyć, stojąc obok siebie. Zajście sprzed chwili przekonało ich zaś, że mogą tego miejsca potrzebować.
— Nikogo nie widzieliśmy, odkąd weszliśmy. Pewnie ewakuowali Niższą Izbę, ale w dalszym ciągu czuję się, jakbym wkładał lwu głowę do pyska... — zafrasował się mistrz areny. Przezornie zabrał ze sobą noże, które anonimowy oponent zostawił w ścianie i schował je za paskiem, trzonami do góry. Niepokoiły go i sprawiały, że co chwila przełykał ślinę - były to noże wojskowe. Tylko jedna osoba mu się z nimi kojarzyła.
— Nie. On nie używa broni. Chyba... — stwierdził niepewnie Tatsuya, podążając za Kurokawą. On sam nie zadał sobie trudu zapamiętania rozkładu pomieszczeń i korytarzy. Nie miał przecież pojęcia, gdzie szukać swojego nemezis, podczas gdy Naito brał pod uwagę kilka miejsc. Nie zaskoczył go widok szerokich, rozkładających się na półpiętrze na dwoje schodów, ale zdziwił się, gdy nagle wpadł na plecy Naito.
— Kurwa, co z tobą?! — zdenerwował się. Ucichł dopiero, gdy poczuł napięcie, które nagle pojawiło się u Kurokawy. Zmarszczył brwi z niezrozumieniem.
— Nie tędy. Pójdziemy z drugiej strony — oświadczył po cichu brunet.
— Co? Schody są tuż przed nami! Sam mówiłeś, że nie mamy czasu! — oburzył się były Połykacz Grzechów, na co chłopak zatkał mu usta dłonią.
— Zaufaj mi, Tatsuya. Jeśli pójdziemy tędy, daleko nie zajdziemy. Potem ci wytłumaczę, okej? — powiedział ze śmiertelną powagą Naito, a heterochromik wyczuł i usłyszał jego strach. Mimowolnie przełknął ślinę. To miejsce i atmosfera źle na niego działały. Skinął głową - posłusznie, choć też niechętnie. Pobiegli obaj w stronę innej klatki schodowej. Na wyższe piętra prowadziły cztery główne, zatem nie musieli biec zbyt długo.
— Nie wiem, kto był z tamtej strony, ale ta energia duchowa... to nie był nasz poziom. Jeśli nawet dalibyśmy radę coś zdziałać, do niczego innego byśmy się później nie przydali. Na dodatek nie byłem w stanie stwierdzić źródła mocy. Zupełnie jakby zajmowało ono cały budynek. Nie. To poziom generalski. Niech ktoś silniejszy się nim zajmie — pomyślał Kurokawa.
Nie widzieli człowieka, który zwisał z sufitu nad ich głowami, gdy zatrzymali się przed tamtymi schodami. Nie słyszeli, jak cicho odczepił się od stropu i wylądował na środku pomieszczenia. Nie wiedzieli, że czekał na kogoś innego ani że mieli niewyobrażalne szczęście.
***
Wyciszył swoje kroki warstwą energii duchowej, którą rozłożył na podeszwach butów. Rozpoznawał wszystkie korytarze i mijane po drodze pokoje, choć minęło tyle lat, odkąd je widział. Miał wrażenie, że w Dworzyszczu nic się nie zmieniło, choć w głębi duszy wiedział, że nigdy nie był dalej od prawdy. Szedł ostrożniej, niż kiedykolwiek wcześniej i miał oko na wszystko. Bacznie obserwował każdy cień i był gotów w każdej chwili cisnąć skalpelem w swój własny. Nie dało się bowiem wykryć przemieszczającej się Cassandry, póki nie wysunęła się ona z czarnej plamy.
— Kiedy chowa się w cieniu, znika wszelki ślad po jej energii duchowej. Przy dostatecznej szybkości swojej i dostateczniej nieświadomości ofiary mogłaby kończyć walkę w ułamku sekundy. Wystarczy wynurzyć się komuś za jego plecami i szybko poderżnąć mu gardło. Przerażająca zdolność... i to moja wina.
Mimowolnie przypomniał sobie widok zawstydzonej, czerwonej jak burak dziewczyny, gdy lata temu poprosiła go o pomoc.
— Sam nam stworzyłem nemezis. Zanim zgodziłem się udzielić jej paru lekcji, nie potrafiła ukrywać swojej energii duchowej. Śledziła mnie i każdy mój ruch przez trzy dni, nie potrafiąc zdobyć się na otworzenie ust — zaśmiał się, widząc oczami wyobraźni zakłopotanie Hiszpanki, gdy to on zagadał do niej pierwszy. — Była tak strasznie pewna, że jest niewykrywalna... a nadmierna pewność zabija. I teraz musimy mierzyć się z najostrożniejszą kobietą w Morriden, której nie można dostrzec, póki nie zaatakuje.
— Ech — westchnął ciężko. Przez okno dostrzegał zarysy ustawionych u podnóża wzgórza domów i zakładów pracy ręcznej lub raczej "pracy duchowej", jak wypadałoby je określić. — Wszyscy siedzą u siebie z pogaszonymi światłami. Miasto duchów... — mruknął sam do siebie z nieprzyjemnym kłuciem w okolicach żołądka. — Myślicie, że was nie widać?
Widział. Wzmocnionym energią duchową spojrzeniem omiatał sylwetki i twarze przerażonych, trwających w mrocznej niepewności mieszkańców Dworzyszcza. Twarze sierot, kalek, bezdomnych i chorych. Twarze pokrzywdzonych istot, dla których jedyną nadzieją była cudownie ułudna Utopia budowana przez Lożę Kłamców. Miyamoto źle znosił ich spojrzenia. Miał wrażenie, że każde dziecko, każdy bezręki niedoszły wojownik lustrował z wyrzutem właśnie jego. Niemal słyszał, jak nazywają go zdrajcą, jak odcharkują śluz, by opluć mu twarz. Patrzył na nich ze zrozumieniem, lecz bez żalu i wyrzutów sumienia.
— Nie czas na to. Dopóki żyję, mogę jeszcze ocalić wam życia. Wam wszystkim. Dlatego ktokolwiek nie stanie mi na drodze, musi zostać przeze mnie pozbawiony kończyn. Na żal przyjdzie czas później... — poinstruował się Tenjiro i jak na zawołanie ujrzał pod swoimi stopami czyjeś nakrycie głowy. Zatrzymał się z nieskrywaną konsternacją.
Wysoki czarny cylinder stał do góry rondem na podłodze, dokładnie za rogiem korytarza. Wokół nie było nikogo. Nie paliły się żadne światłą i nie dało się wyczuć ani grama energii duchowej, lecz Miyamoto stał się nagle po dwakroć czujniejszy. Zauważył bowiem tasiemkę okalającą kapelusz kawałek nad rondem oraz wetkniętą zań kartę do gry - kartę jokera. Chirurg zmarszczył brwi i strzelił knykciami w kieszeniach, ustawiając skalpele tak, by móc szybko je złapać i wydobyć na zewnątrz, gdyby wymagała tego sytuacja.
— Fletcher nosił identyczny. Nikt mi nie wmówi, że to przypadek. Miałem rację. Należy do Loży. — Podejrzewał to od pamiętnego zerwania aukcjonera z Miracle City i wszystkimi jego partnerami biznesowymi. Tym razem jednak miał przed sobą dowód, a zapewne i pułapkę, jak się domyślał. Bacznie przyglądał się otoczeniu, pochylając się ku cylindrowi i czekając na atak z którejkolwiek strony. Nie umknął jego uwadze fakt, że przecież kapelusz również rzucał cień - wystarczająco duży, by przecisnęła się przez jego czerń ręka ze sztyletem.
Chwycił za rondo - prawą dłonią, między dwa palce - i podniósł cylinder, wstając bardzo powoli, wręcz prowokująco. Nic się jednak nie stało. Wzrok zaniepokojonego tym faktem Tenjiro mimowolnie powędrował do wnętrza kapelusza. Lekarz wytrzeszczył oczy. Wyszczerzone w złowieszczym, szyderczym uśmiechu zęby zwracały się ku niemu ze środka cylindra. Miyamoto gwałtownie wyszarpnął z kieszeni skalpel, chcąc zaatakować, zanim sam zostanie zaatakowany. Wypuścił nawet z ręki nakrycie głowy. Zbyt późno. W mgnieniu oka czyjaś dłoń wynurzyła się z kapelusza, brutalnie chwytając mężczyznę za twarz.
— Co to za zdolność, do cholery?! — zapytał sam siebie lekarz... zanim siła przeciwnika wciągnęła go do środka, w ciemność. Choć wszelka logika kazała myśleć, że nie istniała możliwość, by się tam zmieścił, okularnik nawet nie poczuł ścisku. Po prostu zniknął.
Zanim zdążył ponownie upaść na podłogę, cylinder obrócił się dnem do dołu, a z jego wnętrza zaczęły wysuwać się biało-czarne lakierki. Ze stukotem dotknęły one podłoża, od kostek w górę niknąc w kapeluszu, lecz już wkrótce nakrycie głowy zaczęło wznosić się do góry, wypuszczając ze swego wnętrza wyższe partie ciała właściciela. Brązowe włosy załopotały dumnie.
— Mam cię, zdrajco — oświadczył z jeszcze większą dumą Joseph Fletcher, którego diabelski, pełny szyderstwa uśmiech rozświetlał pooraną paznokciami twarz.
— Sam nam stworzyłem nemezis. Zanim zgodziłem się udzielić jej paru lekcji, nie potrafiła ukrywać swojej energii duchowej. Śledziła mnie i każdy mój ruch przez trzy dni, nie potrafiąc zdobyć się na otworzenie ust — zaśmiał się, widząc oczami wyobraźni zakłopotanie Hiszpanki, gdy to on zagadał do niej pierwszy. — Była tak strasznie pewna, że jest niewykrywalna... a nadmierna pewność zabija. I teraz musimy mierzyć się z najostrożniejszą kobietą w Morriden, której nie można dostrzec, póki nie zaatakuje.
— Ech — westchnął ciężko. Przez okno dostrzegał zarysy ustawionych u podnóża wzgórza domów i zakładów pracy ręcznej lub raczej "pracy duchowej", jak wypadałoby je określić. — Wszyscy siedzą u siebie z pogaszonymi światłami. Miasto duchów... — mruknął sam do siebie z nieprzyjemnym kłuciem w okolicach żołądka. — Myślicie, że was nie widać?
Widział. Wzmocnionym energią duchową spojrzeniem omiatał sylwetki i twarze przerażonych, trwających w mrocznej niepewności mieszkańców Dworzyszcza. Twarze sierot, kalek, bezdomnych i chorych. Twarze pokrzywdzonych istot, dla których jedyną nadzieją była cudownie ułudna Utopia budowana przez Lożę Kłamców. Miyamoto źle znosił ich spojrzenia. Miał wrażenie, że każde dziecko, każdy bezręki niedoszły wojownik lustrował z wyrzutem właśnie jego. Niemal słyszał, jak nazywają go zdrajcą, jak odcharkują śluz, by opluć mu twarz. Patrzył na nich ze zrozumieniem, lecz bez żalu i wyrzutów sumienia.
— Nie czas na to. Dopóki żyję, mogę jeszcze ocalić wam życia. Wam wszystkim. Dlatego ktokolwiek nie stanie mi na drodze, musi zostać przeze mnie pozbawiony kończyn. Na żal przyjdzie czas później... — poinstruował się Tenjiro i jak na zawołanie ujrzał pod swoimi stopami czyjeś nakrycie głowy. Zatrzymał się z nieskrywaną konsternacją.
Wysoki czarny cylinder stał do góry rondem na podłodze, dokładnie za rogiem korytarza. Wokół nie było nikogo. Nie paliły się żadne światłą i nie dało się wyczuć ani grama energii duchowej, lecz Miyamoto stał się nagle po dwakroć czujniejszy. Zauważył bowiem tasiemkę okalającą kapelusz kawałek nad rondem oraz wetkniętą zań kartę do gry - kartę jokera. Chirurg zmarszczył brwi i strzelił knykciami w kieszeniach, ustawiając skalpele tak, by móc szybko je złapać i wydobyć na zewnątrz, gdyby wymagała tego sytuacja.
— Fletcher nosił identyczny. Nikt mi nie wmówi, że to przypadek. Miałem rację. Należy do Loży. — Podejrzewał to od pamiętnego zerwania aukcjonera z Miracle City i wszystkimi jego partnerami biznesowymi. Tym razem jednak miał przed sobą dowód, a zapewne i pułapkę, jak się domyślał. Bacznie przyglądał się otoczeniu, pochylając się ku cylindrowi i czekając na atak z którejkolwiek strony. Nie umknął jego uwadze fakt, że przecież kapelusz również rzucał cień - wystarczająco duży, by przecisnęła się przez jego czerń ręka ze sztyletem.
Chwycił za rondo - prawą dłonią, między dwa palce - i podniósł cylinder, wstając bardzo powoli, wręcz prowokująco. Nic się jednak nie stało. Wzrok zaniepokojonego tym faktem Tenjiro mimowolnie powędrował do wnętrza kapelusza. Lekarz wytrzeszczył oczy. Wyszczerzone w złowieszczym, szyderczym uśmiechu zęby zwracały się ku niemu ze środka cylindra. Miyamoto gwałtownie wyszarpnął z kieszeni skalpel, chcąc zaatakować, zanim sam zostanie zaatakowany. Wypuścił nawet z ręki nakrycie głowy. Zbyt późno. W mgnieniu oka czyjaś dłoń wynurzyła się z kapelusza, brutalnie chwytając mężczyznę za twarz.
— Co to za zdolność, do cholery?! — zapytał sam siebie lekarz... zanim siła przeciwnika wciągnęła go do środka, w ciemność. Choć wszelka logika kazała myśleć, że nie istniała możliwość, by się tam zmieścił, okularnik nawet nie poczuł ścisku. Po prostu zniknął.
Zanim zdążył ponownie upaść na podłogę, cylinder obrócił się dnem do dołu, a z jego wnętrza zaczęły wysuwać się biało-czarne lakierki. Ze stukotem dotknęły one podłoża, od kostek w górę niknąc w kapeluszu, lecz już wkrótce nakrycie głowy zaczęło wznosić się do góry, wypuszczając ze swego wnętrza wyższe partie ciała właściciela. Brązowe włosy załopotały dumnie.
— Mam cię, zdrajco — oświadczył z jeszcze większą dumą Joseph Fletcher, którego diabelski, pełny szyderstwa uśmiech rozświetlał pooraną paznokciami twarz.
***
— "Miał nawet pana oczy..." — usłyszał w głowie słowa starszej, zalanej łzami kobiety. Pędził przed siebie na ślepo, jak nie pędził od wielu lat. Klął na siebie w duchu i wiedział, że źle robi, pozwalając sobie na tak rażący brak rozwagi, ale nie umiał inaczej. Pewnych rzeczy nie mogły w człowieku zmienić nawet lata medytacji.
— "Żałuję, że nie dostałem w swoje ręce tego skurwysyna..." — powiedział mu wtedy mąż kobiety, mieszając w zaciśniętych pięściach i powieka gniew z żalem, tworząc z nich najostrzejsze ostrze, jakim kiedykolwiek ugodzono Francuza. Blondyn biegł wściekle, przesuwając się z każdym susem o trzy, a nawet o pięć metrów. Z każdym krokiem sprawiał, że podłoże pękało z trzaskiem. Dyszał ciężko, poszukując kogokolwiek, na kim mógłby wyładować żal, który trawił wszystko, co w sobie skrywał. Miał ochotę się rozpłakać, ale nie umiał.
— "Nazwała go Joshua".
Zrezygnował z szukania schodów. Po prostu wyhamował w pełnym biegu z taką siłą, że swoim pędem posłał przed siebie kilka kilogramów kafli i strzępy dywanu. Odbił się z jeszcze większą, wyrzucając do góry stopę, którą przebił sklepienie, jakby wykonano je z porcelany. Odłamki rozprysły mu się nad głową, ale go nie zraniły. Zbyt twarde stało się jego ciało po treningu w zaciszu Domu Mędrców. Huk rozbijanej podłogi na pierwszym piętrze rozszedł się po całym skrzydle Dworzyszcza. Generał odbił się od drugiego stropu, który stanął mu na drodze i wylądował na podłodze, wyżłobiwszy wielki świetlik nad swoją głową.
— "Miłe ma pan oczy". — Zacisnął zęby i pięści. Pędząc korytarzem wzdłuż szeregu okiennic, podskoczył delikatnie. Obrócił się jednak z taką gwałtownością, że trudno było uwierzyć, że taki manewr nie zrobił mu krzywdy. Prawa noga poszła w ruch, gdy blondyn wyprowadził nasączone energią duchową kopnięcie. Moc wystrzeliła łukiem, jak fala przypływu, druzgocąc wszystkie napotkane po drodze okna i fragmenty ściany pomiędzy nimi. Do zasypanego szkłem i kawałkami cegieł korytarza wdarł się wiatr i złowróżbny tętent burzy.
— "Od razu łatwiej panu zaufać...". — Zatrzymał się, dysząc ze złości i bezsilności. Miał ochotę pozabijać wszystkich, którzy tylko w jakiś sposób wiązali się z Lożą. Miał ochotę się napić. Pierwszy raz od bardzo dawna chciał zamordować w sobie wszystko, co ludzkie, choćby następnego ranka miał się czuć jeszcze gorzej.
— Mój syn — przeszło mu smętnie przez myśl. — To moja wina, że Abigail zaszła. To cud, że tylko ona. To moja wina, że miałem to wszystko w dupie. Ich winą jest tylko to, że nigdy już nie dam rady naprawić moich błędów... — Wiatr naniósł na jego ciało krople deszczu, który zaczynał padać. Orzeźwił on Francuza, uspokoił go, pozwolił złapać oddech.
Przymknął oczy tylko na chwilkę. Ze zmęczenia, z chęci otrząśnięcia się z targających nim emocji, w nadziei, że po ich otwarciu spojrzy na wszystko z innej perspektywy i w końcu zacznie się zachowywać, jak na Generała przystało. Otworzył... ale nie z własnej woli. Powieki rozchyliły się w szoku, a z ust wyciekły strużki krwi, barwiąc czerwienią jasną brodę okalającą usta. Z pochylonego cienia mężczyzny wyłoniła się górna połowa ciała kobiety. Młodej, o czarnych włosach. Jean poczuł jej lewą dłoń na swoim brzuchu, kiedy znalazła się za nim... i ostrze noża, które wbiło się w jego prawy bok, jak w masło. Kobieta była ostrożniejsza, niż on - nawet nieprzygotowanego do walki przeciwnika dźgnęła z pomocą energii duchowej, która przepływała przez brzytwę. Zanim Francuz zamachnął się stopą na swojego wroga, nieznajoma gwałtownie wyrwała broń z jego ciała i ponownie zatopiła się w cieniu. Znikła.
Trzymając się za bok, Generał opadł na jedno kolano, charcząc z politowaniem dla samego siebie.
***
Jasnozielone włosy upięte miał w długą kitę. Biegł poprzez parter, od strony trzech górskich szczytów o znanych tylko Alice imionach. Rozważnie trzymał w prawej dłoni swą naginatę, lewą pozostawiając otwartą i wysuniętą przed siebie, gotów w każdej chwili użyć emisji. Generał Kawasaki starał się skupiać przede wszystkim na swoim zadaniu, ale nie potrafił nie myśleć o wyzwaniu, które czekało na jego ucznia. Dławiły go obawy. Nastolatkowi, który żył kilkakrotnie krócej, niż on i miał kilkunastokrotnie mniej doświadczenia, niż on, powierzono zajęcie się liderem organizacji poszukiwanej w całym Morriden. Arab źle to znosił i czuł się za wszystko odpowiedzialny.
— Co by się stało, gdyby... zginął? Co powiedziałbym jego rodzinie? Jak by zareagowała? Czy kiedykolwiek byłbym w stanie wziąć pod swoją opiekę innego ucznia? — zastanawiał się po drodze. Denerwowało go pełne napięcia oczekiwanie na starcie. Mniej, niż dziesięciu przeciwników znajdowało się gdzieś wewnątrz wielkiego budynku i wszyscy Madnessi szukali się nawzajem, starając się zaskoczyć jeden drugiego.
Dźwięk tłukących się szyb szybko ściągnął go na ziemię. Dochodził z pierwszego piętra, z przeciwległego skrzydła Dworzyszcza. Kawasaki zatrzymał się na chwilę, zastanawiając się nad tym, kto poza Carverem mógł robić tyle zamieszania. Nie myślał długo. Z największą przezornością skupił w sobie energię duchową, po czym roztoczył ją wokół siebie na obszarze dwóch metrów z każdej strony. Wszystko, czego mu brakowało to nóż w plecach lub wpadnięcie w czyjąś pułapkę. Pobiegł dalej w nadziei na szybką konfrontację.
Zatrzymał się przy zadaszonej kolumnadzie, wychodzącej na zewnątrz, w stronę rozległego, wysokiego prawie na dwa metry żywopłotu, ułożonego na kształt niezwykle krętego labiryntu. Zaintrygował go brak drzwi łączących korytarz z rzędem kolumn. Miał już ruszyć w dalszą drogę bez badania tego faktu, lecz wtem wyczuł zakłócenia w przepływie otaczającej go energii. Zmarszczył czoło, ale nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu, skupiając się zamiast tego na przeanalizowaniu kształtu, wyłaniającego się z jego lewej strony.
— Z podłogi! — zauważył. — Ale jak? — Nie rozumiał, lecz zrozumiał intencję napastnika, dostrzegłszy krótkie ostrze w jego dłoni. Czas oczekiwania się skończył.
Cofnął nogę w błyskawicznym tempie, obracając się w stronę oponenta z zawrotną prędkością. Ostrze naginaty pomknęło z góry w stronę wyłaniającej się z jego własnego cienia latynoski o czarnych włosach. Blask zdziwienia w jej ciemnych oczach wywołał u Matsu cień triumfalnego uśmiechu. Kobieta okazała się jednak wystarczająco wprawna w posługiwaniu się nożem, a przy tym opanowana, że bez wahania odepchnęła naginatę bokiem noża i zaraz po tym obróciła go w dłoni, całkiem zmieniając tor ataku Araba. Broń drzewcowa drasnęła podłogę, a latynoska momentalnie zniknęła w cieniu, by w mgnieniu oka wysunąć się z innego - z cienia wiszącej na suficie lampy. Tym razem Hiszpanka miała już w dłoniach dwa noże.
— Musiała chować przy sobie drugi. Nie zdążyłem go dostrzec przy pierwszym ataku... — wywnioskował Kawasaki. Napiął z gwałtownością mięśnie i odbił się nogami od podłogi, cały ciężar ciała opierając na wbitym między płytki ostrzu naginaty. Latynoska z nożami zwisała z sufitu, jak nietoperz, chowając w cieniu jedynie swe stopy, podczas gdy mężczyzna wznosił się nogami do góry, praktycznie dotykając stropu podeszwami.
Kopnął zamaszyście, utwardziwszy prawą nogę od kolana w dół swoją mocą duchową, lecz dziewczyna była na to przygotowana. Na ułamek sekundy skręciła się w talii, po czym z całej siły obróciła się w przeciwną stronę, lewym łokciem uderzając mężczyznę w stopę i zaburzając jego poczucie równowagi. Zielonowłosy niebezpiecznie przechylił się ku pozbawionemu drzwi wyjściu na zewnątrz. Kątem oka dostrzegł, jak druga dłoń dziewczyny ciska nożem w jego kierunku. Zaklął w duchu. Odruchowo dezaktywował swój oręż, zmieniając go w połyskujący delikatnie pył i oburącz wystrzelił falę uderzeniową w stronę pocisku, będąc jeszcze w powietrzu. Nóż rozbił się o ścianę. Dosłownie.
— Cholera! Fałszywka. Nie miała drugiego noża. Ten zrobiła na poczekaniu, ze swojej mocy duchowej... — uświadomił sobie. Jego własna energia popchnęła go z dużą prędkością dokładnie w stronę wejścia do zielonego labiryntu. Mężczyzna uderzył plecami o ścianę jednego z korytarzy i zacisnął zęby. — Co do... To niby mają być krzaki? — zdziwił się, odczuwszy silny ból w plecach. — Albo ktoś je utwardził, albo to jakieś... — Nie dokończył.
Dziewczyny nie było już widać. Po prostu zniknęła. Kawasaki spostrzegł za to światła po swoich obu stronach. Na dwóch przeciwległych ściankach labiryntu widniały błękitne pierścienie z mocy duchowej, których wnętrze zajmowały spiralnie skręcone szeregi nieznanych symboli. Niespodziewanie z obu kręgów wystrzeliły ostrza. Kilkanaście noży pomknęło w stronę siedzącego pod ścianą Araba, wraz z przecinanym powietrzem niosąc ku niemu śmierć.
Koniec Rozdziału 210
Następnym razem: Inna liga