sobota, 21 listopada 2015

Rozdział 209: Lęki i fobie

ROZDZIAŁ 209

     Żywa bomba zmiotła prawie pół dachu Dworzyszcza. Gdy spadający z kilkuset metrów Generał Carver wgniótł jednookiego oponenta w jego powierzchnię, fala uderzeniowa wymiotła obszar wokół dziury, przywodząc na myśl wpadający do stawu kamień. Pył i odłamki z przenikliwym trzaskiem wzniosły się ponad siedzibę Loży, jakby czarny płaszcz chmur pod niebem niedostatecznie osłaniał ją przed cudzym wzrokiem. Dwóch walczących - a raczej napastnik i jego ofiara - całkiem anihilowali podłogę w pierwszym pomieszczeniu, do którego trafili, spadając jeszcze niżej. Zdawało się, że cały budynek zadrżał w posadach raz, a potem drugi - gdy kolejne piętro ustąpiło pod naporem Carvera. Zatrzymali się dopiero na trzecim od góry, a drugim w ogóle.
     Czerwonooki Generał omiótł wzrokiem przeciwnika, którego jeszcze przed chwilą trzymał za twarz, krzywiąc się na widok jego połowy twarzy. Drugie pół było ewidentnie wypalone, ale Wilkołaka nie interesowała historia oponenta. Zaśmiał się jednak z ekscytacją, szczerząc zęby. Pęknięta pod nimi podłoga miała chyba zamiar jakoś ich utrzymać. Roztrzaskane w drobny mak kawałki czarnego drewna lub podobnego materiału leżały w rogu pokoju, w którym nie było niemal nic poza tym czymś. To coś musiało być chwilę wcześniej zadbane, lśniące i gładkie. Musiało być instrumentem, bo Bruce dostrzegał napięte i porwane struny. 
Pianino? Czy tam fortepian. Chuj wie... — zauważył elokwentnie mężczyzna.
     Klęczał na prawym kolanie, ale nie z własnej woli. Ponownie zderzył się spojrzeniami z zaatakowanym przez niego Madnessem, którego czerwony irokez przypominał języki płomieni. Prawa ręka Generała ociekała krwią. Paskudnie powykręcana, jak wyciągnięta z pralki szmata i poprzebijana połamanymi kośćmi ramienia oraz przedramienia. Kosmicznie silny chwyt nieznanego przeciwnika na jego przegubie miażdżył też kości nadgarstka. To nie Wilkołak trzymał ofiarę - to ofiara pochwyciła Wilkołaka. Ofiara, w której jednym tylko oku majaczyła tajemnicza furia. Był to typ furii, z jakim Bruce spotykał się już tysiące razy, gdy odbierał swoim przeciwnikom lub osobom postronnym coś, co bardzo cenili.
Zdążył połamać mi rękę pięć razy, zanim wylądowaliśmy — zauważył z maniakalnym uśmiechem Carver. — A na dodatek nic mu się nie stało. Jebitnie dobrze utwardza ciało. I szybko. Albo to ja się pomyliłem. Hm... chyba tak — doszedł do wniosku. Zrozumiał, że wcale nie zaatakował z zaskoczenia. Jednooki wiedział, że nadlatuje.
     Poczuł zapachy. Nie jeden, nie dziesięć, a kilka setek. Nagle, jakby osoby, które je roznosiły pojawiły się znikąd. Wilkołak podniósł głowę, spoglądając na przedziurawiony strop i wielki, poszarpany "świetlik", prowadzący na wyższe piętro. Ze wszystkich stron dosłownie oblegali go ludzie o pustych, nieczułych twarzach. Mieli opuszczone dłonie, mrugali w idealnej synchronizacji, prawie nie oddychali. Przypominali trochę małą armię robotów. Musiały być ich tam ze trzy setki, jeśli nie więcej. Bruce nie poczuł presji na ich widok. Po prostu prychnął ze wzgardą ku nim i raz jeszcze przyjrzał się wściekłemu, choć milczącemu wrogowi. Podniósł się na równe nogi, nie używając w tym celu zdrowej ręki. Momentalnie jednooki przekręcił jego nadgarstek, a z barku Generała z trzaskiem wynurzył się biały szpikulec.
— Sprawiałeś wrażenie całkiem mocnego. Nie spadłem tu, żeby tłuc mięso armatnie — rzucił Wilkołak, wskazując głową na patrzącą na nich zgraję. — Wystarczy mi jeden przeciwnik, byle silny. Reszta może wypierdalać. Powiedz im to. Niemożliwe, że nie wiedzą, kim jestem — zaśmiał się piekielnie, czym nie zrobił na nieznajomym najmniejszego wrażenia.
— Masz jednego, "Wilkołaku". Ja jestem Stan. A tych trzystu to moje Marionetki...  — Byli Spaczeni zaklekotali zgodnie, jak prawdziwe drewniane lub porcelanowe laleczki. I była pośród nich grupka dzieci, których widok tak przerażał Alice. A w dole pleców każdej z trzech setek Marionetek widniał lśniący, przesiąknięty energią klucz.

***

     Najpierw usłyszała mordujący słuch huk gdzieś na dachu. Odruchowo zakryła uszy otwartymi dłońmi, ale nie było już takiej potrzeby, bo hałas otumanił ją tak, że przez kilka chwil całkiem nic nie słyszała. Poczuła za to, jak grunt ucieka jej spod nóg.
Dworzyszcze! Dworzyszcze się wali! — pomyślała, gdy budynek zatrząsł się w posadach. Kolejnych trzech huków na szczęście nie usłyszała, ale i tak była przerażona. Grzywka pokręconych, różowych loków opadła jej na jedno oko. — To już? Tak nagle? Miracle City atakuje? Ale jak to? Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? Przecież... przecież... on musi gdzieś tu być — uświadomiła sobie, zacinając się na moment, jakby właśnie sobie uświadomiła, że ma dwie nogi. Serce zabiło jej mocniej, a żołądek wykręcił się, gdy zdała sobie sprawę ze wszystkich wniosków, do których doszła. To było za wcześnie. Stanowczo za wcześnie. Nie była psychicznie gotowa na spadające im na głowy piekło.
     Nie musiała być. Nim jeszcze w pełni odzyskała słuch, dostrzegła swój rozciągający się cień. Nie zorientowała się jeszcze w sytuacji, a już stojąca jej nad głową osoba przylgnęła do niej od tyłu, jedną ręką obejmując ją w talii, a drugą zakrywając usta. Stłumionego pisku Alice nikt nie usłyszał.
— Ćśś... To ja, nie bój się — dobiegł różowowłosą znajomy głos. — Zabieram cię stąd. Nie stawiaj oporu — oznajmiła stanowczo Cassandra i zanim młodsza dziewczyna zdążyła coś powiedzieć, poczuła jak zapada się w mrok. Mrok, który okazał się być jej własnym cieniem. Obejmowana przez Hiszpankę zanurkowała w czerni, która zamknęła się nad jej głową, niczym tafla lodowatej, brudnej wody. Nic nie widziała. Ani jednej cząsteczki światła. Nic nie słyszała. Nawet własnego oddechu, czy bicia serca. Gdyby nie fakt, że była świadoma swojego ruchu, nie byłaby nawet pewna, czy nadal żyje. Ale poruszała się. Lub raczej poruszała nią Cassandra, ciągnąc ją przez cienie, niczym mityczna syrena rozkochanego w niej żeglarza.
Jak ona może tu cokolwiek widzieć? — dziwiła się Alice. Naprzemiennie otwierała i zamykała oczy. Chyba. Tak sądziła. Robiła dokładnie to, co zawsze się robi, gdy chce się mrugnąć, ale niezmieniona czerń stale poświadczała o daremności tych prób. — Gdzie mnie zabierasz? Co się dzieje? Czy nikomu nic się nie stało? Za szybko. To się dzieje za szybko! — próbowała pozbierać myśli, które uciekały jej niesfornie, jak rozsypane po podłodze koraliki. Gdyby nie szok, mogłaby jeszcze zorientować się w jakimś stopniu, jaką drogę przebyła, ale teraz było już na to za późno, więc mogła tylko czekać.
     Mogła się tylko domyślać, przez ile czasu płynęła w czerni, lecz w pewnym momencie zatrzymały się obie. Cassandra zdecydowanym, ostrożnym ruchem wepchnęła ją głębiej w mrok, wysuwając się z bezpiecznej kryjówki cieni, by upewnić się, czy równie bezpiecznie było na zewnątrz. Chyba było, bo już po chwili dłoń kobiety wymacała ramiona Alice i wyciągnęła ją powoli na światło dzienne, wprowadzane do pokoju przez okno. Dziewczyna wypełzła na podłogę swojej własnej kwatery i zaraz rąbnęła głową o coś twardego.
— Ała! — pisnęła, rozmasowując od razu bolące miejsce. — Gdzie my... co? — Była pod biurkiem. Nie miała pojęcia, jak to się stało, ale obydwie pojawiły się pod jej biurkiem. Cassandra co prawda nadal od ud w dół pływała w czerni, lecz nie zmieniało to samego faktu.
— Bądź ciszej, młoda — pouczyła ją szeptem Hiszpanka. Zdecydowanym szturchnięciem zachęciła dziewczynę do opuszczenia "podbiurcza" i wypchnięcia obrotowego krzesła na środek pokoju. Gdy różowowłosa stanęła wyprostowana, zwinna jak kot Cass dołączyła do niej trzy razy szybciej.
— Co się dzieje? Czemu mnie tu przyprowadziłaś? — zapytała od razu rozgorączkowana Alice. Sam sposób też ją interesował, ale na chwilę obecną był najmniej ważny.
     Wyraz twarzy Cassandry okazał się odpowiedzią samą w sobie. Poważny wyraz latynoskiej, pięknej twarzy i zmieszane z niepokojem zmęczenie w ciemnych oczach. Hiszpance brakowało zarówno pewności, jak i zdrowego snu. I to od dłuższego czasu, jak od razu wywnioskowała Alice. Taką Cass widziano nad wyraz rzadko.
— Zaczęło się — odpowiedziała Hiszpanka. — Tutaj będziesz bezpieczna, więc ani mi się waż stąd wychodzić. Od teraz w całym Dworzyszczu nie znajdziesz ani jednego faktycznie bezpiecznego miejsca, ale ustaliliśmy, że będziemy trzymać wrogów z dala od tego rejonu. Nie utrudniaj nam zadania, proszę. — Pochyliła się nad nią, jak nad małym dzieckiem, któremu wszystko trzeba było tłumaczyć powoli i wyraźnie, używając prostych słów. To oczywiście nie spodobało się różowowłosej, ale nie potrafiła postawić się Cass, zauważywszy wcześniej, w jakim jest stanie.
— Nie powiedzieliście mi... — stwierdziła tylko, nie obdarzając kobiety swoim spojrzeniem. — Na pewno wiedzieliście! Czemu mi nie powiedzieliście?! Myślałam, że mi ufacie! Że traktujecie mnie, jak jedną z was! — Wylała swą frustrację na Hiszpankę, zaciskając piąstki na kolanach, gdy ciężko opadła na łóżko.
Nie rozumiesz... A co gorsza, nie wolno ci rozumieć — przeszło przez myśl Cassandrze. Zmarszczyła czoło. Chciała wszystko wyjaśnić. Bardzo chciała, ale nie mogła. Nie wolno jej było. Jej ani nikomu innemu. Alice nie mogła wiedzieć.
— Bo tak jest — objęła ją bez pytania i pozwolenia, jedną ręką. — I właśnie dlatego chcemy trzymać cię z dala od niebezpieczeństw. Bo przyszli po nas bardzo niebezpieczni ludzie, młoda. Zresztą po ciebie też... — przypomniała jej.
— Naito... — mruknęła cicho Alice, spokojniejąc w nagłym przypływie zmieszanego z radością smutku. — Będzie walczyć z Torą. — Nie pytała.
— Tak. Na to wygląda — potwierdziła Cass i nagle poczuła, jak palce dziewczyny zaciskają jej się kurczowo na bluzce od strony pleców.
— Nie ma innego wyjścia? — zapytała kruchym, rozrzewniającym głosem. — Nie chcę, żeby walczyli. Nie chcę, żeby któremukolwiek stała się krzywda. I wam też. Nie chcę, żeby was skrzywdzili, Cass. Naprawdę nie chcę. — Przytuliła kobietę, niczym dziecko rozpaczliwie poszukujące matczynego ciepła. Cassandra co prawda bardziej nadawałaby się na starszą siostrę, ale nie to było ważne. Ważne były tłumione pod powiekami łzy różowowłosej.
— Nikt tego nie chce... ale nie obwiniaj nikogo za to, co się dzisiaj stanie. COKOLWIEK się stanie. Każdy walczy i broni tego, co jest dla niego ważne. Z ich perspektywy to my jesteśmy "ci źli". I tak nas potraktują, bo nie mamy zamiaru się poddać. Bo będziemy walczyć do końca, młoda.
Do śmierci — powiedziała, już nie na głos.
— A ja? Nie mogę nic zrobić? Gdybyście zgodzili się mnie oddać, to może...
— Nie zgodzimy się — ucięła ostro i zdecydowanie Cassandra. — Jesteś w tym wszystkim najważniejsza. Bez ciebie cała ta walka nie ma dla nas znaczenia. I dlatego musisz tu na nas poczekać, dobrze? — poprosiła.
— Postaram się — mruknęła pod nosem Alice, wierzchem dłoni ocierając łzy, które zdołała powstrzymać przed wypłynięciem. Cass westchnęła ciężko, ale i tak spodziewała się mniej, niż otrzymała. W takim układzie mogła przynajmniej mieć nadzieję, że Alice zrobi, jak powiedziała.
— W takim razie... idę — oznajmiła Hiszpanka, podchodząc do wysokiej szafy na ubrania i stając w jej cieniu. Obróciła się do różowowłosej plecami i zaczęła powoli zagłębiać w czarne bagno ciemności.
— Poczekaj! — powstrzymała ją nagle Alice. — Obiecaj mi, że wrócisz! Nic wam nie będzie, prawda? — zapytała naiwnie i dziecinnie, jakby te miesiące w Loży nijak nie wpłynęły na jej wewnętrzne "ja".
— Obiecuję — powiedziała na głos Cass, czując chłodną łzę, która spłynęła po jej policzku. Bała się.
Nie, młoda. Obawiam się, że... nikt może nie być w stanie wrócić.

***

      W powietrzu została tylko siódemka Madnessów. Ósmy dopiero co wbił się w dach Dworzyszcza, jak bomba atomowa, nie bacząc na bezpieczeństwo swoje i innych. Generał Kawasaki westchnął z politowaniem zarówno dla siebie, jak i dla biednej duszy wciągniętej pod dach przez Carvera. Obrócił się w powietrzu ku wszystkim pozostałym.
— Naito — zwrócił się do tego, którego Mentorem go nazywano. — Wziąłeś na siebie najważniejsze zadanie. Będziesz walczyć z liderem przeciwnika. Nie marnuj czasu na nic innego, jeśli nie będziesz musiał, zrozumiano?
— Tak, Matsu-san — przytaknął natychmiast Kurokawa. Jego oblicze nie zdradzało śladów zwątpienia. Wątpliwości zostawił po drodze i nie dało się tego nie dostrzec. Nie dało się też jednak powiedzieć tego samego o reszcie młodzieńców.
— Pamiętaj o sygnale. Jeśli sprawy przybiorą nieprzychylny obrót albo będziesz czuł, że nie dasz mu rady, daj nam umówiony sygnał. Reszta to samo! — Przejechał wzrokiem po wszystkich innych, którzy zgodnie pokiwali głowami. — Tenjiro — skierował swe słowa do chirurga. — Wiem, że dawno temu byłeś jednym z nich, ale dzisiaj jesteś jednym z nas. Nie zapominaj o tym.
— Gdzieżbym śmiał! — prychnął okularnik. — W końcu żyję dzięki temu, że w pół minuty zrobiono ze mnie Gwardzistę — zironizował. — Po prostu ruszajmy. — Przeszedł po niebie na płytkach z energii duchowej i zatrzymał się jeszcze przy Kurokawie. — W tej chwili wydaje ci się, że jesteście "ci dobrzy", chłopaku. Nie zapomnij jednak, że masz na karku Torę. Niewykluczone, że przed końcem waszej walki to TY poczujesz się, jak ostatni skurwiel...
     Miyamoto jako pierwszy odbił się i poszybował ponad zaatakowane już Dworzyszcze. Wyczuł skalpele z fartuchu. Sprawdził, czy do jego paska przytwierdzona jest maleńka sakwa, kluczowa dla niego w nadchodzącej walce. Była. O swoje przygotowanie przestał się martwić. Przynajmniej o to fizyczne. Pomimo dźwięku rozcinanego przez siebie powietrza, słyszał odbijających się w różnych kierunkach członków grupy uderzeniowej. Błysk rozświetlił niebo, zwiastując burzę. Huk zadzwonił chirurgowi w uszach.
Obyście mieli w Wyższej kogoś, kogo nie znam... — poprosił w myślach dawnych towarzyszy, lądując idealnie na parapecie drugiego piętra.

***

     Krople potu odlepiły się od czoła młodego kosiarza, kiedy ten wystrzelił nierówno z powietrza w powietrze. Położył ręce po sobie, kierując się głową ku dołowi, by móc poczuć nacierające na jego twarz masy powietrza. Orzeźwiały go, klepały po policzkach, niwelowały paraliż, jaki towarzyszył mu od ostatniego wieczora. Zaciskał zęby tak mocno, że dziwiło go pozostanie każdego z nich w jednym kawałku. Strzelał palcami, stawami skokowymi, karkiem - wszystko w ramach uspokojenia się. Wszystko na niewiele mu się zdało.
Yashiro... — przywołał w myślach starszego brata, z którym teraz miał walczyć nawet na śmierć i życie. — Nie pójdziesz po dobroci. Pokazałeś mi to już w Miracle City. Pokazałeś mi też, jak mało dla ciebie znaczyłem. Pokazałeś mi, że brat, którego kochałem i szanowałem nigdy nie istniał. Cały ty byłeś tylko ułudą, którą stworzyłem i pielęgnowałem w swojej głowie, odkąd zabrałeś mnie z ulicy. Nie zmazujesz hańby naszego rodu. Ty sam jesteś taką hańbą. I zaraz ci udowodnię, że nie potrzeba dezerterować, żeby ludzie cię szanowali! — Wygłosił w myślach płomienną mowę, przywołując na twarz trochę pewności siebie. — No! To teraz tylko powtórzyć mu to prosto w twarz... 

***

     — "Pokaż mi swoje Iai" — usłyszał w głowie Rikimaru. Czerwony płaszcz włosów łopotał mu za plecami, odsłaniając owinięty bandażem rejon lewego oka. Szermierz poprawił "magiczną" rękojeść - Kokoro. Nie przerażała go perspektywa stanięcia w szranki ze ślepcem, ale do żadnego pojedynku nie wolno było podchodzić lekko - tego nauczył go Mentor. Dlatego właśnie rękojeść bez ostrza przyłączona była do... pustej pochwy na miecz. Rikimaru nigdy, przenigdy nie traktował żadnej walki tak osobiście, jak swojego rewanżu ze ślepcem. Nigdy zatem nie dbał o to, by jego działania i gesty miały jakieś głębsze znaczenie. Teraz był pierwszy raz... i czuł się przez to trochę nieswojo, głupio i śmiesznie. Zaczął się nawet obawiać, że jego oponent go za to wyśmieje.
Urijah — zwrócił się do wroga po imieniu, które poznał od Tenjiro. Przypomniał sobie, jak przez mgłę widok nietkniętego, cichego szermierza, dotyk chłodnego deszczu na całym swoim ciele i przedramiona, które nagle po prostu zniknęły. Usłyszał ponownie trzask pękającej katany. Serce zabiło mu szybciej. Poczuł podniecenie związane z walką... i lekki niepokój.
Nie mogę być pewny, że stałem się silniejszy od niego. Przegram, jeśli tak pomyślę. Muszę na każdym kroku uważać go za potężniejszego, niż ja. Muszę nad każdym ruchem zastanawiać się milion razy. Muszę oczekiwać, że Urijah będzie mieć odpowiedź na wszystko, co zrobię. Muszę walczyć jednocześnie z nim i ze sobą! — Pouczył sam siebie i tym sposobem odzyskał spokój ducha.

***

     Serce tłukło mu tak szybko, że sam siebie nie mógł poznać. Dłonie zacisnął w pięści, by przestały się trząść, ale zmieniło się tylko jedno - teraz trzęsły mu się pięści. Szybował ku dachom, mimowolnie goniąc za spadającym minimalnie szybciej Kurokawą i znów patrząc na jego plecy. Ostatnio ciągle musiał patrzeć na jego plecy...
Czemu za nim poszedłem? Dlatego, że tak mi kazał? — zastanawiał się Tatsuya. — Kurwa. Kurwa mać! Pocę się, jak świnia! W czym niby ma mi pomóc łażenie za nim? Przecież szukamy zupełnie całkowicie innych osób! Muszę znaleźć Ichiro... — Ciarki przeszły mu po plecach, kiedy w myślach nazwał go po imieniu. Przełknął ślinę. Mimowolnie, nie uznał tego bynajmniej za oznakę czegokolwiek. Zacisnął swą lewą, czarną pięść.
Wygram. Tym razem wygram. Niby kiedy ostatnio go widziałem? To było lata temu! Nie jestem już tym samym słabym gnojkiem, co wtedy! — pocieszył się. — Gnój pewnie nawet nie wie, co go czeka. Nie ma pojęcia, że po niego idę. I jeśli będę miał szczęście, to może napatoczymy się na niego po drodze. W końcu będzie pewnie chciał zatrzymać Kurokawę przed dorwaniem ich szefa. Tak! To genialny plan! — oświadczył sam sobie dumny heterochromik.

***

     — "...to ty poczujesz się, jak ostatni skurwiel" — przypomniał sobie Naito i uśmiechnął się pod nosem. — Być może. Gdyby sytuacja mi na to pozwalała. Teraz nie wolno mi zwątpić. Płakać i zastanawiać się mogę po tym, jak pokonam Torę. Teraz liczy się tylko wygrana z nim i odzyskanie Alice. Przygotowywałem się do tego ponad trzy miesiące. Jestem w stanie to zrobić. Wszystko, co osiągnąłem, osiągnąłem z myślą o przygotowaniu się na Torę. Nie mógłbym być bardziej gotów. Dziś wieczorem nareszcie przedstawię Alice chłopakom, jak należy! 
     Ukradkiem obejrzał się przez ramię. Tatsuya podążał za nim. Chłopak odetchnął z ulgą.
Na szczęście jest. Nie ma szans wyjść stąd cało, jeśli zostawię go samego. Najlepiej gdyby zgodził się na mnie poczekać, kiedy ja będę walczył. Obawiam się tylko, że się na to nie zgodzi. W końcu ma tego całego Ichiro... — Przywołał w myślach obrazy, które zobaczył, gdy nieświadomie przeskanował przeszłość heterochromika. — Na pewno się go boi. Po tym wszystkim musi mieć straszną traumę, którą chce za wszelką cenę zwalczyć. Przeraża go myśl, że mógłby się czegoś bać, więc chce udowodnić sobie, że nie boi się niczego. I nikogo... — Przeanalizował dogłębnie zachowanie towarzysza. Do końca opadania zastanawiał się, czy powinien pozwolić Tatsuyi samodzielnie policzyć się ze swym nemezis. Nie zdecydował.

***

     Stał na balkonie, łącząc dłonie za plecami i patrząc w czarne chmury na niebie - preludium burzy, która zaczęła się przed chwilą. Seria huków i wstrząsów, która rozległa się w jego domu, jego Dworzyszczu sprawiła, że przez chwilę chciał już pójść z pomocą Stanowi. Powstrzymało go tylko dane mężczyźnie słowo.
"Nie możemy sobie pomagać, Tora. Wyślą najsilniejszych ludzi. Wiesz o tym. Nasza jedyna szansa to dać sobie z nimi radę pojedynczo. Rozdzielić ich pomiędzy siebie. Dlatego obiecaj, że cierpliwie na szczeniaka poczekasz, dobrze?" — powiedział mu poprzedniego wieczoru jednooki, a on się zgodził. Nie miał serca się nie zgadzać. Przecież ci wszyscy ludzie walczyli dla niego. Byli jego braćmi i siostrami, przyjaciółmi, rodziną.
Gdybym się nie zgodził, naplułbym na całe ich oddanie względem mnie pomyślał. Wiedział jednak, że jego stan zdrowia również był jednym z powodów, dla których nikt nie chciał jego pomocy. — Nie jestem tu najważniejszy. Wszyscy jesteśmy tak samo ważni. Dlatego zwyciężę z Naito i zaufam wam wszystkim. Nasza Utopia powstanie. Po tej akcji. Musimy tylko przeżyć i dostarczyć Alice, a nasze marzenie nareszcie się urzeczywistni. Wszyscy na mnie liczą. Ty również, Yurika. Obiecuję, że kiedy otworzysz oczy, ten świat będzie lepszy, niż go zapamiętałaś!

Koniec Rozdziału 209
Następnym razem: W jaskini lwa

4 komentarze:

  1. Spodziewałbym się, że jednak Alice będzie próbowała uciec do Naito. W ten sposób może spróbować powstrzymać walkę.
    Trochę dziwi mnie, że Cassandra myśli, że nikt może nie być w stanie wrócić, a Tora mówi, że trzeba przeżyć i dostarczyć Alice. Defetyzm, czy Tora coś ukrywa?
    W następnym rozdziale sądząc po tytule będzie sporo odpowiedzi. Mam nadzieję, że cała akcja nie zakończy się dość szybko i będzie trochę "biegania" (ze względu na Alice). Jeśli teraz Naito spotka się z Torą i jeden pokona drugiego to trochę lipa. Czekam na plot twisty.
    Całkiem szybko nowy rozdział napisałeś. Przynajmniej w porównaniu do poprzednich. Mam nadzieję, że kolejny też tak szybko. :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zważywszy na to, jak paskudna jest sytuacja, trudno się Cassandrze dziwić, że brakuje jej pewności. W końcu zaczynają się dziać naprawdę nieprzyjemne rzeczy, na które z pewnych względów Loża nie do końca ma wpływ. Dobrze, że oczekujesz w najbliższym czasie wyjaśnień, ale nie spieszyłbym się tak bardzo na twoim miejscu. Weź pod uwagę, że Naito vs Tora to tylko ułamek tego, co zaczyna się dziać w Dworzyszczu ;) A jeśli chodzi o moją szybkość... to po prostu się zaangażowałem, nie mając nic koniecznego do roboty (życie dało mi luz ^^).

      Usuń
  2. Generalnie liczba 209 bardzo dobrze mi się kojarzy, więc podszedłem do rozdziału nastawiony pozytywnie :D
    Widać, że napięcie po obu stronach jest coraz większe, ale to dobrze. Odrobina nerwów nie zaszkodzi.
    Dość dużo różnych wątków poruszyłeś w tym jednym rozdziale i powoli zaczynam się gubić, który jest tym "ważnym" w danym momencie historii. Ale liczę, że z czasem się to wyklaruje.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo z pozytywnych wrażeń ;) W tym właśnie rozdziale chciałem to napięcie podbudować do granic możliwości i widzę po twojej reakcji, że chociaż częściowo się udało. Co do wątków... to szczególnie na początku możesz mieć z nimi problem, gdy jeszcze starałem się je rozwijać równomiernie i równolegle (to się nieco zmieni). Również sądzę jednak, że o ile nie będziesz czytać np. rozdziału miesięcznie, to się nie zgubisz ^^

      Też pozdrawiam ;)

      Usuń