sobota, 5 grudnia 2015

Rozdział 211: Inna liga

ROZDZIAŁ 211

     — Cholera! — zaklął w myślach Matsu. Nie miał ani chwili na analizowanie sytuacji. Zarówno z lewej, jak i z prawej strony pędziły ku niemu wystrzelone właściwie znikąd noże, a on nie miał przy sobie swojej broni. Zrobił zatem pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Zaparłszy się stopami i dłońmi o trawiaste podłoże, wystrzelił z nich jednocześnie cztery fale uderzeniowe, które gwałtownie wymiotły go w powietrze. Miał już wznieść się ponad dwumetrowy murek żywopłotu, lecz niespodziewanie uderzył twarzą w niewidzialny sufit, zatrzymując się.
Energia duchowa? To naprawdę pułapka! — pojął Generał. Nie to jednak było najgorsze. Najgorszy był oślepiający błękitny błysk przed oczami Araba. Na przezroczystym stropie labiryntu pojawił się nagle taki sam jaśniejący krąg ze spiralą symboli, jak wcześniejsze dwa. 
Nie mam czasu! — uświadomił sobie mężczyzna. Nauczony doświadczeniem, spodziewał się, że coś lada chwila wyłoni się z wnętrza kręgu, więc z największym trudem spróbował obrócić się na bok, by w powietrzu zejść z linii strzału. Prawie mu się udało.
     Coś długiego i ostrego wynurzyło się z błękitu z dużą prędkością, raptownie przebijając się przez lewy bark Kawasakiego na wylot. Prawie dwumetrowa włócznia pociągnęła Araba w dół, dosłownie przygważdżając do ziemi. Krew mężczyzny zabarwiła małą kępkę trawy, a on sam znów zaklął w duchu. Otuchy dodawał mu tylko fakt, że noże zdążyły już przelecieć przez miejsce, w którym się obecnie znajdował. Widział je nawet parę metrów od siebie, w rogach dwóch naprzeciwległych korytarzy zieleni. 
Ktoś się ze mną bawi. I ewidentnie próbuje mnie nakłonić do pozostania w środku ocenił Matsu. Gwałtownym, prostym ruchem wyciągnął z przebitego barku włócznię i odrzucił ją na bok. Ranę od razu zasklepił energią duchową, by powstrzymać krwawienie. Następnie przeturlał się na kolana i podniósł.
Broń jest we mnie wystrzeliwana z tych niebieskich okręgów, ale chyba nie widać ich, póki nie stanie się naprzeciw nich. Jak na razie wygląda też na to, że reagują na ruch. Albo może ciepło. I chyba można je umieścić na każdej powierzchni... a zatem nawet na utwardzonej energii duchowej. Niedobrzeprzeanalizował zebrane informacje i wyciągnął pierwsze wnioski, chwiejne i niepewne. Machnął ramieniem po kilka razy w każdym kierunku, by na podstawie bólu określić, jak bardzo osłabi go rana. Nawet nie syknął - to dobrze wróżyło.
Hm... podejrzewam, że... — Naparł nogą na pustą przestrzeń w wyjściu z labiryntu, ale napotkał opór. Ściana z mocy duchowej skutecznie odcinała mu drogę ucieczki. Wszystko wskazywało też na to, że niewidzialny "sufit" rozciągał się nad całym żywopłotem.
No dobrze. Jeśli tak chcesz się bawić, to podejmę wyzwanie. I tak chciałem zająć któregoś z was. Jeśli jesteś w pobliżu, znajdę cię — zadeklarował Kawasaki, po czym obrócił się o 180 stopni i zanucił pod nosem wyliczankę, by z jej pomocą wybrać korytarz, w który miał skręcić. Padło na prawy. Stąpając powoli, zmaterializował w dłoni naginatę.

***

     Lewą dłoń zaciskał na pochwie miecza, którą przełożył sobie przez pas, podczas gdy prawa czekała w gotowości, by dobyć rękojeści. Drewniane sandały chłopaka uderzały o stopnie drewnianych, lśniących od pasty schodów, które prowadziły go na ostatnie piętro Dworzyszcza - poddasze. W okrągłych, niewielkich okienkach mijanych po drodze dostrzegał błyski nadchodzącej burzy. Półmrok nie przeszkadzał mu tak bardzo, jak się tego spodziewał. Szedł przed siebie pewnie i szybko, stukot sandałów roznosząc po całym piętrze. 
Podłoga jest drewniana. I trochę stara — wywnioskował młody szermierz, słysząc skrzypienie desek pod stopami. Rozglądając się wokół, doszedł do wniosku, że wylądował w obszernym i stosunkowo pustym pomieszczeniu. Gołym okiem nie widział w najbliższym otoczeniu ani jednego przedmiotu. Nie spodziewał się niczego konkretnego, ale ta pustka go zaniepokoiła. Kilka następnych kroków postawił już zdecydowanie ostrożniej.
— Wiedziałem, że mnie znajdziesz, Rikimaru — usłyszał nagle chłopak. Gwałtownie skoczył w stronę okna, w ruchu obracając się w kierunku, z którego dobiegł go znajomy głos. Był już całkiem gotów do rozpoczęcia walki.
     Klasnął w dłonie i już po chwili okazało się, że przez sufit ciągnęła się zygzakiem linia lampek ze skrystalizowanej energii duchowej, która momentalnie oświetliła część poddasza, do której dotarł "jednooki". Ślepiec z oczami przewiązanymi bandażem siedział wygodnie w miękkim, bujanym fotelu na samym środku pomieszczenia, uśmiechając się zaskakująco przyjaźnie. Wciąż miał na sobie swoje czerwone kimono z rozchełstaną piersią i czarnymi płomieniami na każdym jego brzegu. Krótka kozia bródka zdobiła grot wysuniętej szczęki ślepca. Teraz Rikimaru miał już pewność - Urijah był szatynem. Krótka kitka mężczyzny naciągnięta była tak mocno, że zdawała się ściągać mu czoło w stronę czubka głowy. Szeroki, słomiany sakkat trzymał na kolanach.
     Poddasze nie było puste, o czym szybko przekonał się Rikimaru. Były w nim manekiny ćwiczebne, imitujące ludzi, było proste, wąskie, jednoosobowe łóżko, było kilka szaf, dwa krzesła i niewielki stolik. Był regał z książkami, była osełka do mieczy - tradycyjna, lecz idąca z duchem czasu. Napędzała ją siła mięśni napierająca na pedał, który wprawiał w ruch koło szlifierskie wykonane ewidentnie z heracleum. Oku młodzieńca nie umknęły też liczne szpargały i rupiecie, zalegające na pułkach, stojakach, podestach i biurku. Wszystkie skrupulatnie owinięte papierem, przypominającym trochę brystol do przewożenia towarów. Część przedmiotów była podłużna i wąska, podczas gdy inne miały bardziej obfite kształty, przypominające rozmiarami... dorosłego człowieka. Wszystkie te "dekoracje" zostały ostrożnie odsunięte pod ściany, pozostawiając praktycznie całe poddasze wolnym od przeszkód. Pozostawał tylko bujany fotel i siedzący na nim ślepy szermierz.
— Mieszkasz tu — stwierdził Rikimaru, zbliżając się wolno do swego gospodarza. Był ostrożny. Nie widział bowiem jego dłoni, które wpełzły i schowały się gdzieś pod sakkatem. 
— Mieszkam — przytaknął Urijah. — Wybacz, że nie zapaliłem ci światła wcześniej. Tak się niefortunnie składa, że nigdy nie było mi potrzebne — zaśmiał się serdecznie, jakby próbował rozluźnić atmosferę. Jakby ośmiu Madnessów z Miracle City wcale nie przybyło do nich, by zniszczyć im życia i odebrać przyszłość.
— Nie mam z tym problemu — oświadczył spokojnie młodzieniec, nie zaśmiawszy się ani nawet nie uniósłszy kącików ust. — Miło, że postanowiłeś na mnie poczekać, Urijahu — powiedział uprzejmie, lecz w powietrzu czuć było niewyobrażalne napięcie.
— Uznałem, że tak będzie nam łatwiej — odparł z tajemniczym uśmiechem ślepiec. — Nasi towarzysze rozbiegli się po całym Dworzyszczu, szukając siebie nawzajem, więc postanowiłem, że po prostu poczekam na ciebie w jednym miejscu. Tym bardziej, że skoro znasz moje imię, to pewnie wiedziałeś też, gdzie mnie szukać. Mylę się?
— Nie. I nie pytałem o szczegóły — uciął przyjazną pogawędkę Rikimaru. Tenjiro istotnie powiedział mu, co mógł na temat ślepego szermierza, ale młodzieniec ani myślał się z tego wszystkiego spowiadać.
— Nie chcesz rozmawiać... czyli chcesz ponownie ze mną walczyć. Myślisz, że jesteś już gotów stawić mi czoła, mój drogi? — zapytał Urijah, podnosząc się ze swojego fotela. Z porażającą zręcznością chwycił spadający z kolan sakkat, bezbłędnie łapiąc go za krawędź, jakby wcale nie był ślepy. Nakrycie głowy natychmiast powędrowało na jej czubek. Obydwie katany mężczyzny widniały u jego boków.
— Nieważne co myślę. Sprawdź i się przekonaj...

***

     Nie widzieli się, chociaż szli bliźniaczymi, równoległymi korytarzami po dwóch stronach wielkiej łaźni na pierwszym piętrze. Słyszeli swoje kroki. Nie spieszyli się. Wiedzieli, że ta chwila w końcu nastąpi i czekali na nią na tyle długo, że nie mieli chęci poganiać czasu. W tym samym momencie wyłonili się zza winkli, stając w świetle błyskawic wpuszczanych na korytarz przez blade tafle okien. W ciszy i ze śmiertelną powagą malującą się na twarzach obrócili się ku sobie. Brat stanął przeciw bratu i chociaż nie łączyły ich więzy krwi, obaj członkowie rodu Okuda czuli w tym pierwszym momencie jedynie ból.
To twoja wina, Yashi. To się nie musiało tak kończyć — pomyślał zły na rudzielca Rinji.
Po co mnie szukałeś, Rin? Czy nie dałem ci jasno do zrozumienia, że nawet ty mnie nie powstrzymasz? Tak długo gardziłeś mną za to, że nic nie robię, a teraz chcesz mnie powstrzymać przed działaniem? — nie mógł się nadziwić Yashiro.
— Poddaj się i wróć ze mną do Miracle City — zażądał bez słowa wstępu albinos, jeszcze nawet nie dobywając broni. Rudy również tego nie zrobił. Nie chciał być stroną inicjującą potyczkę.
— Chciałeś powiedzieć: "wróć do bycia nikim", tak? — skontrował pytaniem starszy z kosiarzy. Młodszy go nie rozumiał. Nie dostrzegał tego, co już dawno dostrzegł on. Yashiro wcale go za to nie winił, lecz z powodu tej różnicy światopoglądowej patrzył na niego z góry, choć sam nie spodziewał się po sobie takiego zachowania.
— Raczej: "wróć do bycia moim bratem" — ukąsił Rinji, nie przejmując się już nawet tym, czy jego słowa zabolą. Bracia Okuda zamilkli na kilka chwil, odwlekając w ten sposób nieuniknione.
     — Nie rozumiesz, Rin. Nikt z was nie rozumie. Nasz plan naprawdę może się udać! Tora wie, co robi. I cała reszta też. Gdybyście po prostu dali nam wolną rękę...
— To co?! Zmienicie w ruinę kolejne miasto? A może zabijecie króla, co? — rozgniewał się Rinji, lecz w tym momencie napotkał wzrokiem napięte rysy twarzy brata i wiedział już, że żadne dalsze próby dogadania się z nim nie poskutkują.
— Robimy to, co konieczne! Usuwamy tylko przeszkody na naszej drodze! Wszystko dlatego, że cały cholerny świat łapie nas za kostki i ściąga w dół! Gówno mnie obchodzą ludzie, których nigdy w życiu nie spotkałem! Ja też nigdy ich nie obchodziłem, więc jeśli w międzyczasie paru z nich zginie z naszych rąk, nie będę po nich płakać!
— Zmieniłeś się, Yashiro... — oświadczył nagle Rinji, zbijając z tropu rozgniewanego rudzielca. — Spodziewałem się, że cię nie przegadam...
     Energia duchowa otoczyła prawą dłoń albinosa, powoli formując się w jego kosę o gładkim, jak tafla lustra ostrzu, przywodzącym na myśl półksiężyc. Wtopiony w sam środek drzewca okrąg był wystarczająco szeroki, by chłopak przełożył przez niego przedramię. Zacisnąwszy dłoń na czarnym pręcie, oparł swój oręż na barku. Wielki sierp kosy zalśnił, odbijając od siebie blask uderzającego niedaleko pioruna.
Czy to jest... Makbet? Wygląda całkiem inaczej, niż ostatnim razem pomyślał ze zdziwieniem Yashiro. — I to niby ja się zmieniłem... 
— Po prostu dorosłem — odparł chłodno starszy z braci. W mgnieniu oka w jego dłoniach pojawiła się zakończona długim kolcem kosa o dwóch ostrzach umieszczonych jedno pod drugim. Rudzielec obrócił drzewcem pomiędzy wszystkimi palcami praktycznie w bezczasie, a gdy zatrzymał broń, ta raptownie rozbiła szybę jednego z okien, zasypując podłogę szkłem.
Wallenrod...

***

     — Dajesz mi wolną rękę? To miłe — stwierdził z uśmiechem ślepy szermierz, po czym ostentacyjnie wystawił przed siebie wskazujący palec prawej dłoni. Nawet jednym okiem Rikimaru dostrzegał połyskującą na nim energię duchową. — W takim razie pozwól, że znów cię o to poproszę: pokaż mi swoje Iai.
     Po plecach młodzieńca przebiegł dreszcz, gdy usłyszał znajome słowa wypowiedziane znajomym tonem głosu. Nie był już jednak tym samym człowiekiem. Tym razem nie pozwolił, by zawładnęły nim emocje. Zamiast tego odstąpił o krok do tyłu i opuścił ręce wzdłuż ciała. Z szacunkiem pochylił głowę przed oczekującym przeciwnikiem, niczym najprawdziwsi adepci kendo. Jeden głęboki wdech wypełnił powietrzem jego płuca, jednym ruchem dłoni upewnił się, że Kokoro bez oporu opuści pochwę i... jednym ruchem zerwał bandaż z twarzy.
Ściągnął opaskę? — zdziwił się w duchu Urijah, lecz nie dał tego po sobie poznać. — Nie, słyszałem dźwięk rozdzieranego materiału. Może bandaż? Ale tak, czy tak, nadal niczego nie poczułem. Ostatnim razem promieniował energią duchową, a teraz zupełnie nic się nie stało...
     Ślepiec czuł kołyszące się w powietrzu strzępy, zmierzające na spotkanie z podłogą, jednak nie zauważył żadnej zmiany. Nie miał pojęcia o bólu, przez jaki musiał przejść stojący przed nim chłopak, by osiągnąć stan, w którym teraz się pojawił. Nie widział też czerwonej tęczówki ani też białego, a nie czarnego, jak poprzednio ciała szklistego w lewym oku nastolatka.
To koniec. Koniec klątwy... — pomyślał Rikimaru, uśmiechając się szeroko z niewytłumaczalną dla Urijaha błogością. Jego prawa dłoń spoczęła na rękojeści tkwiącej w jeszcze pustej pochwie. Rzekomy członek Srebrnego Kręgu poczuł jednak moc duchową, która zebrała się nagle, by wypełnić "kaburę na miecz".
— Otogami — powiedział głośno i wyraźnie chłopak. 
     Jak wystrzał z pistoletu, tak szybko i gwałtownie wyszarpnął z pochwy katanę o błyszczącym ostrzu ze stwardniałej energii duchowej. Miecz popłynął ku górze ze świstem przerzynanego na poły powietrza, niby odwrócony wodospad, nie zwalniając nawet o ułamek sekundy, nie wspominając w ogóle o zatrzymaniu się. Zszokowany Urijah cofnął się zawadzając o swój bujany fotel, gdy poczuł uderzenie bólu. Oddzielony od dłoni paliczek poszybował w stronę sufitu w ślad za Kokoro, ciągnąc za sobą szkarłatną wstęgę krwi. Roztaczające blask ostrze Rikimaru jako pierwsze runęło jednak ku dołowi, w drodze powrotnej przywodząc na myśl piorun. 
     Metaliczny szczęk był tak głośny, że zniekształcił na kilka chwil wszystkie dźwięki, jakie słyszeli szermierze. Uformowana przez Kokoro katana zatrzymała się na ostrzu Urijaha. Wyciągnął je lewą dłonią z prawej pochwy - zaledwie do połowy, ale tylko tyle potrzebował, by móc dobrze zablokować atakującego bez ostrzeżenia nastolatka. Skrzywił się lekko, uginając kolana, kiedy przytłoczyła go siła, jaką musiał przyjąć na siebie z tym blokiem. Między Madnessami zapanowała grobowa, złowieszcza cisza, podczas której Rikimaru dołączył drugą dłoń do swojej rękojeści. Nie patrzył jednak w twarz swojego oponenta. Lustrował tylko jego stopy.
— Zaskoczyłeś mnie — wyznał w końcu Urijah, Jego ucięty palec akurat upadł na podłogę. Energia duchowa ślepca spłynęła na deski i wniknęła pod zakrwawiony ubytek, po czym uniosła go w powietrze na świeżo uformowanym spodku. Spodek podleciał mężczyźnie przed samą twarz, nęcąc i prowokując nastolatka, który pozostał jednak w bezruchu.
— Wciąż chcesz walczyć z honorem. Szanuję twoją postawę — pochwalił go ślepy.
— To nie honor. Nie chcę po prostu, żebyś mnie lekceważył. Wtedy popełnia się najwięcej błędów. Tak jak przed chwilą... — wytłumaczył Rikimaru, poniekąd rugając mężczyznę za jego aroganckie zachowanie.
— Masz rację. Mój błąd... — zamilkł na moment, przyłączając odcięty fragment palca do jego pozostałości w swojej dłoni. Moc duchowa złączyła obie części, nie pozostawiając miejsca na stratę choćby kropelki krwi. — ...ale zaprzepaściłeś właśnie swoją szansę na pokonanie mnie w jednym ruchu. Gdybyś już na starcie poszedł na całość, gdybyś ciął w gardło, zamiast w ten nieszczęsny palec, wygrałbyś — wytknął młodzieńcowi ślepiec, niedbałym ruchem napierając ciałem do przodu i tym samym odsuwając od siebie przeciwnika.
— Nie potrzebuję twojego błędu, by wygrać. Już nie...

***

     Bliźniacze ostrza Wallenroda pochłonęła jasna łuna energii duchowej. Rinji natychmiast przyjął pozycję bojową, by nie dać się bratu zaskoczyć, ale nic poza tym nie zrobił. Wolał pozwolić Yashiro na pierwszy ruch. Rudzielec przyjął zaproszenie bez wahania. Chwyciwszy drzewce kosy oburącz, zawirował w miejscu kilka razy, zamachując się tak mocno, że kawałki rozbitego okna szybowały wzdłuż korytarza na kilka metrów. Tylko dzięki braku szyby był zresztą w stanie zdobyć dostateczną ilość miejsca na te piruety. Szerokość korytarza nie pozwalała bowiem na podobne manewry. Nie przeszkodziło to jednak starszemu z braci w... wypuszczeniu Wallenroda z rąk. Albinos uniósł brwi, gdy zauważył wylatującą przez okno kosę.
     Kręcąc się, jak bumerang, broń Yashiro zatoczyła łuk na zewnątrz budynku, mijając całą długość korytarza, aż wreszcie... szyba naprzeciw Rinji'ego eksplodowała odłamkami szkła, rozbita przez obracający się oręż. Użycie energii duchowej było pierwszym, na co wpadł białowłosy, zatem wolną dłoń wystawił w stronę ostrych drobinek i wyemitował falę uderzeniową, która zmiotła większość z nich sprzed jego twarzy. Manewr ten nie pozwolił mu jednak zareagować na pędzącego nań Wallenroda, w związku z czym musiał odskoczyć na bok. Kosa o dwóch ostrzach wbiła swoje zęby w ścianę, niby wampir zatapiający kły w szyi ofiary. 
     Rinji nie miał nawet czasu na wydobycie odłamków z lewej nogi, bo Yashiro już znalazł się dwa metry od niego, pędząc korytarzem z zabójczą prędkością. Po drodze chwycił swą zespoloną ze ścianą kosę i jednym, pełnym gracji piruetem ponownie jej dobył. Ciął poziomo, wysoko, bez skrupułów - na wysokości gardła. Wallenrod jednak nawet nie drasnął albinosa, który odchylił się do tyłu tak mocno, jakby chciał zrobić salto w tym kierunku. Dwa ostrza rudzielca mignęły mu nad twarzą i wtedy dopiero wykonał swój ruch. Zamiast usiłować ponownie odgiąć się do pionu, oderwał stopy od podłogi i stanął na lewej ręce. Chwilę później zgiął ją w łokciu i zaraz rozprostował, odbijając się do tyłu w prawdziwym salcie.
     Yashiro nie przerwał ruchu po nieudanym ataku. Po prostu dał się ponieść jego sile i obrócił się razem z kosą wokół własnej osi, by zaraz doskoczyć do młodszego brata. Tym razem to on zaatakował, jeszcze w powietrzu podrzucając ramieniem opartego o bark Makbeta i uderzając od góry jego srebrnym półksiężycem. Ogromne ostrze wbiło się z trzaskiem w dywan i podłogę pod nim, gdy rudzielec zwinnie umknął na bok kolejnym piruetem, kończąc go wysokim zamachem na plecy białowłosego. Rinji również nie pozwolił się trafić. Gdy tylko zauważył swoją porażkę, momentalnie zaczepił nadgarstkiem o krąg na środku drzewca i z całej siły przyciągnął się do niego. Wallenrodowi brakło raptem paru cali, by przebić mu plecy, ale białowłosego to nie interesowało. Gdy tylko bowiem wylądował, od razu rozbił ostrze Makbeta z powrotem na energię duchową, by nie musieć się męczyć z wyciąganiem go z podłogi. Osiągnąwszy cel, natychmiast przylgnął do ziemi, unikając tym sposobem kolejnego poziomego cięcia na swą głowę.
     Posługując się sprawnie palcami, ponownie postawił się na lewej ręce, lecz tym razem jedynie obrócił się w miejscu twarzą do atakującego Yashiro. Osadziwszy podkurczone nogi na ziemi, dźgnął nagim drzewcem kosy prosto w mostek atakującego znad głowy rudzielca. Starszemu bratu na moment zabrakło tchu i choć nie przerwał ataku, Wallenrod zmienił swój tor lotu, uderzając w lewy bark albinosa jedynie swym drzewcem. Tym sposobem młodszy z braci na jedną chwilę powstrzymał niezwyciężone perpetuum mobile, jakim był ich Sendo no Tatsumaki. Nie komentując zagrania, Rinji zaparł się stopami o podłogę i docisnął drzewce z całej siły, powalając na plecy zszokowanego Yashiro. Wallenroda nadal odpychał od siebie barkiem, choć z tego miejsca i bez żadnego pędu zielonooki nie miał szans mocno go zranić.
— Ty... — wycedził Yashiro, dysząc bardziej z nadmiaru emocji, aniżeli ze zmęczenia. Albinos nie dał mu dokończyć. Momentalnie dezaktywował resztkę trzymanego w dłoniach Makbeta i znalazł się tuż obok podnoszącego się brata. Rudzielec spodziewał się uderzenia lub też próby odebrania mu przytomności, lecz ku jego zaskoczeniu... zobaczył nachodzącą mu na oczy ciemność.
— To twoje. Weź ją sobie — odezwał się beznamiętnie Rinji. Wtedy też właśnie starszy Okuda zrozumiał, że naciągnięto mu na głowę tę samą czarną czapkę, którą lata temu dał znalezionemu na ulicy albinosowi. — Mnie już nie będzie potrzebna.
     Te ostatnie słowa odbiły się od wnętrza jego czaszki, rykoszetując raz za razem w niekończącym się echu. Wraz z nimi wracały też wspomnienia. Obrazy. Rozdzierane na strzępy zdjęcia, których przecież nigdy nie robili, bo nie mieli nawet aparatu. Nieprzytomny albinos w obdartych szmatach, niesiony na plecach przez jego młodszą wersję. Pogiętą imitację materii, która miała w założeniu przypominać pierwszą stworzoną przez niego kosę. Wspólne wędkowanie braci na poręczy mostku w samym środku parku i zgorszone miny przyglądających się temu przechodniów. Stojący nad kuchenką rudzielec i czekający przy stole roześmiany albinos. Opatrujący zdarte kolano braciszka Yashiro. Stojący plecami do siebie bracia, porównujący ze sobą swój wzrost - jak zawsze na korzyść starszego z nich. Wszystko, co ich łączyło, wszystkie wspólne wspomnienia, wszystkie radości i smutki płonęły. A Yashiro nie próbował ich gasić.
— Naprawdę tego chcesz? — zapytał przez zaciśnięte zęby rudzielec, zaciskając również pięści.
— Nie ja. Ty — ugodził go. — I dobrze o tym wiesz.
     Kiedy Rinji pozwolił mu się podnieść, nie byli już więcej braćmi...

Koniec Rozdziału 211
Następnym razem: "Porozmawiajmy!"

6 komentarzy:

  1. Dobre walki. Trochę mało sztuczek z energią na razie, ale jest fajnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cierpliwości, towarzyszu ;) Kombinowania ci u mnie dostatek ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Jedna mała uwaga. Z idealnie białym ciałem szklistym to Rikimaru by na lewe oko nie widział absolutnie nic ;) Rogówka by tu lepiej chyba pasowała :P A sam rozdział bardzo fajny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cóż... poprawkę naniesiono ;) Dziękuję za uwagę ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. no to pierwsze walki rozpoczęły się na dobre :D nie mam im nic do zarzucenia.
    Nie spodziewałem się, że potyczka braci Okuda tak się potoczy, ale zważając na to jak zachowywał się Yashiro można się było tego spodziewać.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się póki do podoba ;) We wspomnianej potyczce należałoby się jednak spodziewać jeszcze wielu zmiennych :P

      Również pozdrawiam ;)

      Usuń