ROZDZIAŁ 212
Koszula pod zapinaną na guziki kamizelką przesiąkła krwią jeszcze zanim Jean zdołał zatrzymać jej upływ. Z czerstwą mieszaniną zawstydzenia, złości i politowania dla samego siebie parł przed siebie pustymi korytarzami, od czasu do czasu przekraczając na wskroś równie puste pomieszczenia. Gdyby nie światła, mógłby przysiąc, że w całym Dworzyszczu nikogo nie ma, ale wtem usłyszał dźwięk tłuczonego szkła, a kilka sekund później kolejny. Ktoś z kimś walczył. Niedaleko.
— Nie będę się wtrącał. Taki był plan, więc mam zamiar się go trzymać. Jeśli ktoś będzie potrzebować pomocy, użyje sygnału. Zresztą mam swoje zadanie do wykonania — stwierdził po krótkim namyśle mężczyzna, a gdy poczuł się na siłach, ponownie ruszył biegiem przed siebie. — Muszę szybko znaleźć kogoś z Wyższej Izby, jeśli to w ogóle ma wypalić. Wystarczy, że jeden z nas będzie musiał walczyć z dwoma przeciwnikami, a wszystko legnie w gruzach. Na dodatek dałem się tak łatwo zranić...
Nie mógł sobie darować swojej szaleńczej głupoty. Tego typu nierozwaga przypominała mu o dawnym Jeanie, którego miał nadzieję pogrzebać w okresie wypełnionym medytacją i treningiem pod okiem i protektoratem Mędrców. Okazało się bowiem, że dawny Jean i obecny Jean byli tym samym Jeanem... i dlatego teraz obydwaj mieli dziurawy bok. Francuz mógł tylko mieć nadzieję, że nie zaważy to zbytnio na jego mobilności, która przecież teraz grała główną rolę w sposobie, w jaki walczył. Przypomniał sobie o nieznanym sobie członku Loży, którego zmasakrował w dzień swojego powrotu do stolicy.
— Gdybym wiedział, kto to jest, to może wiązałbym z tym jakiekolwiek odczucia, ale nie mam pojęcia. Znając moje szczęście, ktoś będzie szukał rewanżu za martwego przyjaciela i obierze sobie mnie za cel swej wendetty — pomyślał z gorzką nutą blondyn, dostając się w miejsce, którego się nie spodziewał. Wyhamował gwałtownie, widząc po swojej lewej stronie szerokie, prowadzące w dół schody. — Źle coś zapamiętałem? Tu chyba nie powinno być schodów. Które to piętro, do cholery? — zdziwił się. Niżej, tam gdzie kończyły się schody widział wąski korytarz, z którego dobiegały go odgłosy kroków. Ktoś biegł. Dwie oddalające się osoby.
— Nasi. Naito i Tatsuya. Chyba jakimś cudem się zbiegliśmy, ale w dalszym ciągu nie rozumiem, jak to możliwe...
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pobiec za nimi i przymierzył się nawet do zeskoczenia ze schodów, lecz nagle zatrzymał się w półkroku z podniesioną prawą stopą. Przestał się ruszać. Gdzieś niedaleko usłyszał odgłos uderzenia o podłogę, jakby ktoś zeskoczył z wysokości. Jego czujność została wzmożona przez fakt, że dźwięk zdawał się dobiegać ze wszystkich stron na raz, jakby nagle całą klatkę schodową i pomieszczenie pod nią wypełnili zlatujący z sufitu przeciwnicy. Generał nawet nie próbował wmawiać sobie, że był sam. Nie był i doskonale o tym wiedział.
— Zaatakuje na sto procent. Kimkolwiek jest i gdziekolwiek jest. Nie wiem, czemu nie zaczął od nich, ale to nawet lepiej. Dawno nie miałem okazji udowodnić sobie, że umiem się bić...
Odbił się od stopnia jedną nogą, ale siła rozstąpiła lity marmur, jak kawał kruchej gliny. Nie miał możliwości, by przewidzieć kiedy i z której strony zostanie zaatakowany, ale do głowy przyszedł mu pomysł, który bez zastanowienia postanowił wykorzystać. W wysokim, skośnym skoku zagiął drugą nogę pod siebie, wypełniając ją energią duchową, która zogniskowała się wokół stopy. Gdy zaś tylko zbliżył się do sufitu na odpowiednią odległość, wystrzelił kończyną w górę, niczym rozkładającą się sprężynę. Trzask stanowił tło dla pojawiających się w suficie pęknięć.
— Tour D'ivoire! — Stopy Francuza zaczęły uderzać raz za razem w sklepienie, niczym odwrócony deszcz, krusząc kamienie na kawałki. Grad odłamków posypał się wokół, zasypując praktycznie całe pomieszczenie, podczas gdy Generał żłobił coraz głębszy otwór, by w końcu przebić się kopnięciami na piętro. Pozwolił sobie opaść, ale w locie obrócił się do pozycji wyprostowanej, jednocześnie rozglądając się dokoła. Uśmiechnął się półgębkiem.
— Udało się! — pomyślał, zauważając odbijające się od pustej przestrzeni kawałki sufitu. Przestrzeń nie była zatem tak pusta, za jaką chciała uchodzić.
Jean zniknął. Po prostu zniknął z miejsca, w którym stał, zostawiając za sobą wyrzucony pędem gruz i wgniecioną impetem podłogę. Oderwany od ziemi, ze skręconym bokiem i wystawioną w zamachu prawą nogą pojawił się obok kształtu, którego nie umiał objąć wzrokiem. Umiał jednak oceniać odległość...
— Crochet! — Odkręcił ciało, z nieludzką siłą zmiatając przeciwnika na wysokości głowy. Trafił tam, gdzie chciał - w okolice karku, zakleszczając wroga swoją stopą, niczym rybę na haku. Nie pozwolił mu tak po prostu odlecieć. Z całym swoim pędem porwał przeciwnika, trzykrotnie obracając się z nim w powietrzu, zanim rozluźnił uścisk i cisnął nim naprzeciw klatki schodowej, prosto w ścianę. Rozległ się huk głośniejszy, niż armatni wystrzał. Chmura wzbitego w eter pyłu nie zdołała ukryć faktu, że spory fragment cegieł prawie przestał istnieć, pozostawiając po sobie wielką dziurę, otoczoną koroną pęknięć. Wyglądało jednak na to, że dziura zaanektuje wkrótce również resztę ściany.
Blondyn wylądował na podkurczonych nogach, badawczo i z nieskrywanym niepokojem spoglądając w stronę, w którą posłał oponenta.
— Jego ciało - jeśli to w ogóle "on" - było cholernie twarde. Zbyt twarde, żebym miał go pokonać tym jednym ruchem. Wróci. Czekał tu na mnie, więc wróci. Nie jestem pewien, dokąd go wrzuciłem. Wątpię, żeby z powrotem wlazł tu przez tę dziurę, ale nie mogę tego wykluczyć. Jest wystarczająco zdolny, by się przede mną ukryć. Nie mogę lekceważyć jego sprytu... I siły. Przyłożyć też potrafi... — Spojrzał na zaczerwienioną lewą dłoń, na którą przyjął uderzenie. Powykręcane, jak gałęzie starodawnego drzewa kciuk i palec wskazujący wyglądały koszmarnie. Jasnym okazał się fakt, że bez sporej dawki bólu i energii duchowej niemożliwym będzie wykorzystanie dłoni w walce.
— Na szczęście nie jest mi potrzebna... ale wciąż jestem w szoku. Powinien był być zupełnie bezwładny, gdy wziąłem go w obroty, a on zdołał zadać mi taki cios pomimo swojej pozycji...
— Heh! To już nie przelewki, co?
— Nie będę się wtrącał. Taki był plan, więc mam zamiar się go trzymać. Jeśli ktoś będzie potrzebować pomocy, użyje sygnału. Zresztą mam swoje zadanie do wykonania — stwierdził po krótkim namyśle mężczyzna, a gdy poczuł się na siłach, ponownie ruszył biegiem przed siebie. — Muszę szybko znaleźć kogoś z Wyższej Izby, jeśli to w ogóle ma wypalić. Wystarczy, że jeden z nas będzie musiał walczyć z dwoma przeciwnikami, a wszystko legnie w gruzach. Na dodatek dałem się tak łatwo zranić...
Nie mógł sobie darować swojej szaleńczej głupoty. Tego typu nierozwaga przypominała mu o dawnym Jeanie, którego miał nadzieję pogrzebać w okresie wypełnionym medytacją i treningiem pod okiem i protektoratem Mędrców. Okazało się bowiem, że dawny Jean i obecny Jean byli tym samym Jeanem... i dlatego teraz obydwaj mieli dziurawy bok. Francuz mógł tylko mieć nadzieję, że nie zaważy to zbytnio na jego mobilności, która przecież teraz grała główną rolę w sposobie, w jaki walczył. Przypomniał sobie o nieznanym sobie członku Loży, którego zmasakrował w dzień swojego powrotu do stolicy.
— Gdybym wiedział, kto to jest, to może wiązałbym z tym jakiekolwiek odczucia, ale nie mam pojęcia. Znając moje szczęście, ktoś będzie szukał rewanżu za martwego przyjaciela i obierze sobie mnie za cel swej wendetty — pomyślał z gorzką nutą blondyn, dostając się w miejsce, którego się nie spodziewał. Wyhamował gwałtownie, widząc po swojej lewej stronie szerokie, prowadzące w dół schody. — Źle coś zapamiętałem? Tu chyba nie powinno być schodów. Które to piętro, do cholery? — zdziwił się. Niżej, tam gdzie kończyły się schody widział wąski korytarz, z którego dobiegały go odgłosy kroków. Ktoś biegł. Dwie oddalające się osoby.
— Nasi. Naito i Tatsuya. Chyba jakimś cudem się zbiegliśmy, ale w dalszym ciągu nie rozumiem, jak to możliwe...
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pobiec za nimi i przymierzył się nawet do zeskoczenia ze schodów, lecz nagle zatrzymał się w półkroku z podniesioną prawą stopą. Przestał się ruszać. Gdzieś niedaleko usłyszał odgłos uderzenia o podłogę, jakby ktoś zeskoczył z wysokości. Jego czujność została wzmożona przez fakt, że dźwięk zdawał się dobiegać ze wszystkich stron na raz, jakby nagle całą klatkę schodową i pomieszczenie pod nią wypełnili zlatujący z sufitu przeciwnicy. Generał nawet nie próbował wmawiać sobie, że był sam. Nie był i doskonale o tym wiedział.
— Zaatakuje na sto procent. Kimkolwiek jest i gdziekolwiek jest. Nie wiem, czemu nie zaczął od nich, ale to nawet lepiej. Dawno nie miałem okazji udowodnić sobie, że umiem się bić...
Odbił się od stopnia jedną nogą, ale siła rozstąpiła lity marmur, jak kawał kruchej gliny. Nie miał możliwości, by przewidzieć kiedy i z której strony zostanie zaatakowany, ale do głowy przyszedł mu pomysł, który bez zastanowienia postanowił wykorzystać. W wysokim, skośnym skoku zagiął drugą nogę pod siebie, wypełniając ją energią duchową, która zogniskowała się wokół stopy. Gdy zaś tylko zbliżył się do sufitu na odpowiednią odległość, wystrzelił kończyną w górę, niczym rozkładającą się sprężynę. Trzask stanowił tło dla pojawiających się w suficie pęknięć.
— Tour D'ivoire! — Stopy Francuza zaczęły uderzać raz za razem w sklepienie, niczym odwrócony deszcz, krusząc kamienie na kawałki. Grad odłamków posypał się wokół, zasypując praktycznie całe pomieszczenie, podczas gdy Generał żłobił coraz głębszy otwór, by w końcu przebić się kopnięciami na piętro. Pozwolił sobie opaść, ale w locie obrócił się do pozycji wyprostowanej, jednocześnie rozglądając się dokoła. Uśmiechnął się półgębkiem.
— Udało się! — pomyślał, zauważając odbijające się od pustej przestrzeni kawałki sufitu. Przestrzeń nie była zatem tak pusta, za jaką chciała uchodzić.
Jean zniknął. Po prostu zniknął z miejsca, w którym stał, zostawiając za sobą wyrzucony pędem gruz i wgniecioną impetem podłogę. Oderwany od ziemi, ze skręconym bokiem i wystawioną w zamachu prawą nogą pojawił się obok kształtu, którego nie umiał objąć wzrokiem. Umiał jednak oceniać odległość...
— Crochet! — Odkręcił ciało, z nieludzką siłą zmiatając przeciwnika na wysokości głowy. Trafił tam, gdzie chciał - w okolice karku, zakleszczając wroga swoją stopą, niczym rybę na haku. Nie pozwolił mu tak po prostu odlecieć. Z całym swoim pędem porwał przeciwnika, trzykrotnie obracając się z nim w powietrzu, zanim rozluźnił uścisk i cisnął nim naprzeciw klatki schodowej, prosto w ścianę. Rozległ się huk głośniejszy, niż armatni wystrzał. Chmura wzbitego w eter pyłu nie zdołała ukryć faktu, że spory fragment cegieł prawie przestał istnieć, pozostawiając po sobie wielką dziurę, otoczoną koroną pęknięć. Wyglądało jednak na to, że dziura zaanektuje wkrótce również resztę ściany.
Blondyn wylądował na podkurczonych nogach, badawczo i z nieskrywanym niepokojem spoglądając w stronę, w którą posłał oponenta.
— Jego ciało - jeśli to w ogóle "on" - było cholernie twarde. Zbyt twarde, żebym miał go pokonać tym jednym ruchem. Wróci. Czekał tu na mnie, więc wróci. Nie jestem pewien, dokąd go wrzuciłem. Wątpię, żeby z powrotem wlazł tu przez tę dziurę, ale nie mogę tego wykluczyć. Jest wystarczająco zdolny, by się przede mną ukryć. Nie mogę lekceważyć jego sprytu... I siły. Przyłożyć też potrafi... — Spojrzał na zaczerwienioną lewą dłoń, na którą przyjął uderzenie. Powykręcane, jak gałęzie starodawnego drzewa kciuk i palec wskazujący wyglądały koszmarnie. Jasnym okazał się fakt, że bez sporej dawki bólu i energii duchowej niemożliwym będzie wykorzystanie dłoni w walce.
— Na szczęście nie jest mi potrzebna... ale wciąż jestem w szoku. Powinien był być zupełnie bezwładny, gdy wziąłem go w obroty, a on zdołał zadać mi taki cios pomimo swojej pozycji...
— Heh! To już nie przelewki, co?
***
Połykał ich kolejny korytarz, a Tatsuya robił się coraz bardziej nerwowy. Nie miał żadnego rozeznania w układzie pomieszczeń. Widział plan budynku, ale nic z niego nie zapamiętał i nawet nie próbował. Teraz pluł sobie w brodę. Bez słowa podążał za Kurokawą, coraz bardziej się męcząc i wypierając z głowy myśl, jakoby ten był od niego szybszy. Był. Na dodatek mistrz areny powoli zaczynał jeszcze bardziej zwalniać, choć działał na przekór swemu ciału i machał kończynami z całą furią, jaka się w nim gromadziła.
— Nawet kondycją wygrywa... — uświadomił sobie z goryczą i nabrał ochoty na wyburzenie ścian tego paskudnego, wysysającego z niego wszelką pewność siebie korytarza. Rozwaliłby wszystko, gdyby dał się ponieść swym pierwotnym instynktom. A potem ktoś pojawiłby się znikąd i zabił ich obu bez chwili wahania. Tatsuya był tego świadom, lecz wciąż dusił się koniecznością zachowania ciszy i spokoju.
— Wszystko wygląda tak samo! Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy! Daleko jeszcze do tych jebanych schodów? Czemu po prostu nie przebijemy się przez sufit? — rozmyślał ze zniecierpliwieniem, pozbawiony w tych rozważaniach wszelkiej logiki.
Ironia uderzyła w najprawdziwszej, fizycznej postaci w chwili, gdy zamknął ostatnią myśl. Niecałe mgnienie oka wcześniej Kurokawa poruszył niespokojnie głową, jakby nagle zobaczył coś przed samą twarzą i próbował ostrzec podążającego za nim heterochromika. Ewidentnie nie zdążył, bo niespodziewanie korytarz nad ich głowami huknął gromko, zawalając się z przeraźliwym trzaskiem, jak przygniatana obalonym drzewem szklarnia. Tatsuya nie widział już Naito, ale to obchodziło go najmniej. Zakląwszy w duchu odchylił się do tyłu, hamując piętami z pełnego biegu. Zbyt wolno. Wjechał ślizgiem pod sam walący się strop, ale zachował wystarczającą trzeźwość umysłu, by w ostatniej chwili uwolnić podeszwami stóp dwie fale uderzeniowe, które wypchnęły go poza zasięg zniszczonego sufitu. Padł na plecy od impetu, jako że na taki manewr wcale się nie przygotował, ale nie odnotował żadnych poważnych obrażeń.
— Kurwa mać! — ryknął z furią, podnosząc się do pozycji siedzącej. Zorientował się bowiem, że calutkie przejście zawalone zostało zgliszczami. Beton, kawałki drewnianych mebli, a nawet jakieś płyty heracleum odcięły chłopaka od "przewodnika".
— Nawet kondycją wygrywa... — uświadomił sobie z goryczą i nabrał ochoty na wyburzenie ścian tego paskudnego, wysysającego z niego wszelką pewność siebie korytarza. Rozwaliłby wszystko, gdyby dał się ponieść swym pierwotnym instynktom. A potem ktoś pojawiłby się znikąd i zabił ich obu bez chwili wahania. Tatsuya był tego świadom, lecz wciąż dusił się koniecznością zachowania ciszy i spokoju.
— Wszystko wygląda tak samo! Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy! Daleko jeszcze do tych jebanych schodów? Czemu po prostu nie przebijemy się przez sufit? — rozmyślał ze zniecierpliwieniem, pozbawiony w tych rozważaniach wszelkiej logiki.
Ironia uderzyła w najprawdziwszej, fizycznej postaci w chwili, gdy zamknął ostatnią myśl. Niecałe mgnienie oka wcześniej Kurokawa poruszył niespokojnie głową, jakby nagle zobaczył coś przed samą twarzą i próbował ostrzec podążającego za nim heterochromika. Ewidentnie nie zdążył, bo niespodziewanie korytarz nad ich głowami huknął gromko, zawalając się z przeraźliwym trzaskiem, jak przygniatana obalonym drzewem szklarnia. Tatsuya nie widział już Naito, ale to obchodziło go najmniej. Zakląwszy w duchu odchylił się do tyłu, hamując piętami z pełnego biegu. Zbyt wolno. Wjechał ślizgiem pod sam walący się strop, ale zachował wystarczającą trzeźwość umysłu, by w ostatniej chwili uwolnić podeszwami stóp dwie fale uderzeniowe, które wypchnęły go poza zasięg zniszczonego sufitu. Padł na plecy od impetu, jako że na taki manewr wcale się nie przygotował, ale nie odnotował żadnych poważnych obrażeń.
— Kurwa mać! — ryknął z furią, podnosząc się do pozycji siedzącej. Zorientował się bowiem, że calutkie przejście zawalone zostało zgliszczami. Beton, kawałki drewnianych mebli, a nawet jakieś płyty heracleum odcięły chłopaka od "przewodnika".
***
— Już niedaleko. To i tak trwa stanowczo zbyt długo. Nie spodziewałem się, że ktoś może się kręcić w pobliżu tamtych schodów... — pomyślał Naito, pędząc przed ścigającym go Tatsuyą. Słyszał tłumione przez chłopaka dyszenie i miał nawet lekkie wyrzuty sumienia, że zmuszał go do narzucenia sobie takiego tempa. — Wybacz, Tatsuya-kun. Nie mamy czasu na przystanki. Już i tak jesteśmy spóźnieni. Jeśli nie znajdę Tory za pierwszym razem, ktoś inny może się na niego natknąć. Już teraz prawie wszyscy z kimś walczą...
Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Złote krzyże mignęły znacznie. Tylko on w porę dostrzegł niebezpieczeństwo. Momentalnie postanowił ostrzec swojego towarzysza. Odwrócił nawet twarz w jego stronę, lecz zanim z jego ust wydobyło się choć jedno słowo, było już za późno na komunikat. Zaklął w duchu, wywołując błysk pod podeszwami stóp i z niesamowitą prędkością śliznął się naprzód, unikając walącego się za swoimi plecami sufitu. Nie widział, co stało się z Tatsuyą, ale nie dano mu szansy na sprawdzenie tego. Z dziury w sklepieniu korytarza wychynęła niespodziewanie czyjaś sylwetka, z impetem wskakując Kurokawie przed twarz.
Czarne, niedomyte włosy, przywodzące na myśl wijące się pod taflą jeziora wodorosty zafalowały, a wraz z nimi uniesiony impetem nieśmiertelnik. Zimne, złowrogie spojrzenie ubranego po żołniersku Madnessa zderzyło się ze wzrokiem Naito. Zaatakował w momencie, gdy ich źrenice znalazły się na tej samej linii, zdradziecko uderzając poza kątem widzenia przeciwnika. Szybkie ale silne, prawie pociągnięte po ziemi kopnięcie pomknęło ku stopom Kurokawy z ewidentnym zamiarem podcięcia go. Jednocześnie zakrzywione, niczym szpony palce lewej dłoni wystrzeliły w głowę nastolatka, dodatkowo odwracając jego uwagę od kopnięcia.
Żołnierz zareagował milczeniem na kolejne mignięcie w oczach przeciwnika. Naito natomiast podskoczył z gracją, puszczając pod sobą nogę Madnessa, po czym zbił jego rękę lewym przedramieniem. Pojawił się następny błysk i w chwilę później Kurokawa ślizgał się już po podłodze pięć metrów dalej, pozostawiając zdumionego przeciwnika za sobą.
— Przepraszam, Tatsuya. Muszę ci go zostawić. Wiem, że dasz z siebie wszystko. Wrócę po ciebie, kiedy tylko skończę, więc przynajmniej przeżyj do tego momentu! — pomyślał rozgorączkowany Naito, pędząc ku najbliższej klatce schodowej.
Czarnowłosy członek Loży drgnął, odzyskawszy już pełną kontrolę nad swoim ciałem. Jego lewa dłoń nadal powoli podrygiwała. Zgiął kilka razy palce, odczuwając coraz słabsze mrowienie. Omiótł uciekającego Kurokawę niespokojnym spojrzeniem.
— Czy to było to, o czym myślę? Chyba wydaje mu się, że teraz będzie już w stanie prześcignąć Torę. I że JA nie dam rady go złapać... — Wystawił lewą nogę przed siebie i pochylił się ku ziemi, jak gotujący się do startu sprinter... i nagle ściana gruzu za jego plecami eksplodowała z hukiem. Instynktownie rzucił się na ziemię, ustawiając się w poziomie, by ograniczyć obrażenia. Kilka odłamków względnie nieszkodliwie otarło mu się o nogi i plecy. Zanim zdążył opaść, wbił gołe palce w podłogę, momentalnie przekręcając całe ciało w kierunku, z którego nadleciały "pociski".
— Nie leć ze mną w chuja, do kurwy! — ryknął rozeźlony do czerwoności Tatsuya, zamaszyście wykopując kilogramowy kawał betonu pod nogi pochylonego żołnierza.
— To znowu ty... — mruknął z irytacją niedoszły oponent Kurokawy. Jego głos zatamował napływ wściekłości u heterochromika, gdy tylko sięgnął uszu chłopaka. Gniewnie spojrzenie nie zniknęło, ale pojawił się za to niepokój.
— Ichiro... — wycedził przez zęby mistrz juniorów, zaciskając obie pięści. Nie rzucił się jednak do ataku. Zbyt wiele razy uświadamiano mu, że na tego człowieka lekkomyślność nie jest żadną bronią. — Szukałem cię — oznajmił chłopak. Kurokawa zniknął mu z oczu.
— Dobrze. Kto, jak kto, ale on nie ma prawa tego widzieć... — pomyślał ze znacznie mniejszą ulgą, niż miał nadzieję poczuć.
— Nie. Dla twojego własnego dobra lepiej byłoby, gdybyś wcale mnie nie szukał — odpowiedział Ichiro, podnosząc się. — Trzeba było zostać za gruzem, skoro już cię nie przygniótł. Nie mam dla ciebie czasu, Tatsuya — stwierdził Saotome, poniżając chłopaka do reszty. Niemal dało się słyszeć, jak trzeszczą jego zaciśnięte zęby. Emocje sięgnęły zenitu, kiedy żołnierz zaczął odwracać się w stronę, w którą popędził Kurokawa.
— Zostajesz tutaj! — krzyknął heterochromik, dysząc ciężko. Zapominał się. Znowu zaczął zachowywać się tak, jak zawsze. A wiedział przecież, że w jego obecności nie mógł sobie pozwalać na takie błędy. — Szukałem cię — powtórzył — i będziesz ze mną walczył. Tu i teraz! Rewanż! Ostateczny rewanż!
Ichiro nie odpowiedział, ale jego mina mówiła, że nie przypadł mu do gustu ten pomysł i że był jednocześnie zawiedziony i zażenowany krzyczącym na niego nastolatkiem.
— Nie mam czasu się bawić. Twój koleżka nie może dotrzeć do Tory. Wracaj, skąd przylazłeś. Jak będziesz grzeczny po drodze, to może nikt cię nie zauważy — uciął stanowczo temat i ruszył za Naito. Tatsuya spełnił jego oczekiwania... choć wywołał również gorzki, przykry uśmiech.
— To nie jest mój koleżka! A ty nigdzie nie idziesz! — usłyszał za plecami. Odwrócił się ku biegnącemu na niego chłopakowi.
Wyszedł mu naprzeciw zdecydowanym, szybkim krokiem, już po drodze skręcając w prawą stronę. Wykorzystując skręt ciała, odwinął się, jak wiatrak, uderzając lewym łokciem w skroń zdezorientowanego napastnika. Nie pozwolił mu nawet przechylić się na bok, bo momentalnie obrócił się o 360 stopni, grzmocąc prawym łokciem w drugą skroń. Pozbawiony równowagi Tatsuya rąbnął z hukiem o ścianę, nawet nie wzmocniwszy żadnej partii ciała. Zakotłowało mu się przed oczami. Wszystko na przemian zlewało się ze sobą, by zaraz rozwarstwić się i nienaturalnie poszerzyć. Puste oczy mistrza juniorów wyglądały, jakby zaraz miał on stracić przytomność. W jakichś przebłyskach instynktu podjął próbę powstania, opierając się plecami o ścianę, ale zjechał po niej na podłogę, otwierając usta z tępą nieświadomością.
— Mówiłem, że nie mam czasu. A skoro go nie mam, to nie licz, że znowu będę się przy tobie wstrzymywał. Jak się pozbierasz, to idź do domu. Jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, zabiję cię — obwieścił z powagą Ichiro. Miał już puścić się za Naito, ale niespodziewanie zachwiał się, gdy coś uderzyło go z impetem w tył głowy.
Odłupany kawałek ściany przeturlał mu się po barku i upadł przed jego stopami. Odwrócił się szybciej, niż powinno było mu na to pozwolić ciało. Jego twarz spochmurniała, wyrażając zniecierpliwienie i irytację. Dyszący Tatsuya wciąż trzymał przed sobą wyciągniętą lewą rękę, którą cisnął odłamkiem. Był półprzytomny, lecz jego wytrzymałość wzbudziła w żołnierzu umiarkowany podziw.
— Dosyć. Chyba muszę ci przypomnieć, dlaczego kończysz ze łzami w oczach po każdym naszym spotkaniu... — warknął Saotome, ruszając ku przewracającemu się na kolana Tatsuyi.
— Wstawaj. Wstawaj! Nie ma opcji, żebym padł bez walki. Nie ogłuszy mnie. Nie on! — motywował się heterochromik, stając najpierw na prawej, ugiętej nodze, a potem na obu. Wciąż był pochylony, ale i tak zaciskał pięści, gotów do kontynuowania jednostronnej walki.
— Daruj sobie, pieprzony dzieciaku! — krzyknął na niego Ichiro, choć był tylko o kilka lat starszy. Za jego słowami poszło jednak coś więcej. Energia duchowa wybuchła wokół niego, okrywając całe ciało drgającymi falami i wyrywając spod żołnierza strzępy dywanu. Powietrze zatrzęsło się. Zalegające wszędzie odłamki zaczęły unosić się w górę lub szybować na boki, rozstępując się przed kroczącym Ichiro, niby biblijne morze. Mglista, przypominająca całun, jakim okrywano zmarłych moc uderzyła w Tatsuyę na równi z dreszczami, jakie poczuł. Zadrżał po raz pierwszy i drgał nieregularnie tym częściej, im bliżej podchodził Saotome. Kropelki potu przesunęły się po jego czole, dolna szczęka uderzyła o górną, serce rozklekotało się, jakby doznało jakiejś nieprzewidzianej, uciążliwej awarii. I tak miał nogi, jak z waty, a teraz ledwo się na nich trzymał.
— Co jest? Nie mogę się ruszyć. Przecież on nigdy nie był aż tak silny! Kurwa mać! — dziwił się bezsilny heterochromik, marszcząc nos i zaciskając zęby. Cofnął się panicznie, gdy emanujący bladą energią Ichiro sięgnął ku niemu. Potknął się jednak o własną nogę i runął na plecy, podrygując nogami, jakby poraził go prąd.
— Już rozumiesz? Nigdy dotąd nie wziąłem cię na poważnie, Tatsuya. Nigdy nie chciałem naprawdę cię skrzywdzić. Nie chciałem cię zabić, tylko czegoś nauczyć. I skoro gówno z tego zrozumiałeś, nie jest to mój problem. Wypierdalaj. W twoim języku, powinieneś zrozumieć. I zapamiętaj jedną rzecz... — ukucnął przy nim, rozwiewając koronę sterczących włosów swoją aurą. Pozioma blizna na nosie czempiona ponownie go zapiekła i przypomniał sobie, skąd ją miał. — Stań przeciwko Loży, spróbuj skrzywdzić kogokolwiek z ludzi, których chronię i z którymi żyję, a potraktuję cię, jak wroga. A wrogów ZAWSZE biorę na poważnie. Chcę ich skrzywdzić. Chcę ich zabić. I uczę ich tylko tego, że zaatakowanie mnie było ich ostatnim błędem.
Aura prysła. Ichiro wiedział, że już jej nie potrzebował. Pognał pędem za Kurokawą. A biegł znacznie szybciej i znacznie ciszej, niż on. Zniknął w zakręcającym korytarzu, pozostawiając za sobą trzęsącego się, klęczącego z czołem na podłodze Tatsuyę. Pięści nastolatka grzmociły raz po raz o podłoże, trzęsąc się tak samo mocno, jak całe ciało. Bezradne łzy spływały po nosie i wsiąkały w dywan. Nawet heterochromik w końcu to pojął.
— Boję się — powiedział w duchu, a gdy zrozumiał to, do czego się przyznał, z krzykiem uderzył czołem o podłogę. — Tak cholernie się boję, że nie mogę się ruszyć! Oszukał mnie. Wszyscy mnie oszukali! Zawsze to robili i dalej to robią!
Czuł wszechogarniającą pustkę. Człowiek, na którym zawsze chciał się zemścić i który stanowił dla niego niepokonaną przeszkodę nigdy nie istniał. Mur, który chciał przekroczyć był w rzeczywistości wielokrotnie wyższy, niż uważał przez te wszystkie lata. Nigdy dotąd nie był tak mały wobec tego, co stawało mu na drodze. Nigdy dotąd otwarcie nie przyznał przed samym sobą, jak bardzo był słaby. A teraz był sam. Jak zawsze, a jednak jak nigdy.
— Nie mam szans. Najmniejszych. Jak go pokonać? Nic. Pusto. Żadnego pomysłu. Muszę uciekać. Szybko. Jeśli tu wróci, zabije mnie. Zginę. Nie pisałem się na to. Nie chcę umierać. Muszę żyć! — szalał w głębi duszy, pociągając nosem i pogrążając się w szaleństwie.
— Ale najpierw zabije Naito, czyż nie? — zasugerował niespodziewanie chór tysięcy głosów, wypływając z mrocznej, pustej czeluści, w jakiej zamykał go Tatsuya. Dyszenie chłopaka ustało, jakby nagle zapomniał, jak się oddycha.
— Wypad! Ciebie tu nie chcę! Wyjdź z mojej głowy! — wygnał w myślach Calleba.
— Nie masz nade mną władzy, chłopcze. I ja nad tobą też nie. Ale nie zabronisz mi mówić — zripostował Drugi, srogo i bezkompromisowo. — Nie zmuszę cię do walki, jeśli chcesz uciekać. Podobnie jak nie mogłem cię zmusić do ucieczki, gdy koniecznie chciałeś walczyć... — przypomniał bezlitośnie swojemu dziedzicowi, dygoczącemu ze znienawidzonego strachu.
— Milcz! To nie twoja sprawa! Nie twoje ciało! To nie ciebie zabije!
— Nie. Jeśli ty zginiesz, ja również przepadnę. Za moich czasów szanowaliśmy jednak przyjaźń i braterstwo. Jeśli nie przeszkadza ci to, że wszyscy poza tobą będą walczyć na śmierć i życie, a ty podkulisz ogon i przeżyjesz, idź.
Milczał. Obaj milczeli. Złowrogą ciszę, która panowała w zniszczonym przez Ichiro korytarzu przerywał tylko duszony przez Tatsuyę szloch i gniewne uderzenia pięściami o podłogę. Chłopak nie miał nawet głowy, by zacząć ubliżać Królowi. Nie próbował też zakrzyczeć go ani udowodnić mu, że się myli. Zamiast tego zaczął się zastanawiać, jak daleko dobiegł Naito... i czy przypadkiem Saotome już go nie dogonił. Do jego głowy zaczęły się wdzierać niechciane obrazy, znienawidzone wspomnienia i słowa, do których wstydził się wracać.
— "...jeśli naprawdę tak bardzo kochasz nienawidzić... to dlaczego twoje serce płacze?" — usłyszał ponownie Kurokawę. Pamiętał. Wtedy po raz pierwszy spotkali się ze sobą na juniorskiej arenie. Tak dawno temu... — O czym ja myślę? Nie! Zostawcie mnie wszyscy! Nie macie prawa! Nie będziecie mi mówić, jak żyć! — Poderwał się do góry, drżąc w panice, jakby zaczęły go otaczać duchy, chcące porwać go ze sobą w miejsce, z którego nie było powrotu.
— "Zrozumieć cię... i pomóc, jeśli dam radę" — powiedział Kurokawa, kolejny raz kładąc go na glebę podczas bitwy o grobowiec Króla. Idealistyczne podejście chłopaka nawet w myślach Tatsuyi było denerwujące.
— "Naprawdę myślisz, że brutalna, bezsensowna siła pomoże ci w osiągnięciu celu? To przykre..." — rozległ się znowu pseudo-mesjański głos. — "To musi być strasznie przykre uczucie... nie mieć żadnego celu w życiu".
Tym razem poczuł łzy w ustach. Nienawidził łez tak samo, jak większości ludzi. Wszystko sprzymierzało się przeciwko niemu. Przeciwko temu, kim zdecydował się być. Cały świat i każdy, kogo spotkał po drodze. Król, który nieustannie próbował być jego niańką. Gwardziści, którzy odrażali go swą bzdurną chęcią pomocy słabym. I Naito. On najbardziej wiercił mu dziurę w brzuchu.
— "Moglibyśmy... zostać przyjaciółmi".
— Co ty pieprzysz, głupi cwelu? — wycedził przez zęby, pociągając nosem. Całym sobą próbował odwrócić się plecami i wrócić drogą, którą przybył do Dworzyszcza. Zostawić ich wszystkich. Byli dla niego nikim. Nie potrzebował ich. Więzi i zaufanie bolały. Doskonale o tym wiedział. To był pewnik. Musiał być. Bez pewników nie miałby na czym się oprzeć.
— Już nimi jesteśmy... — puścił się pędem naprzód, wtłaczając w stopy tyle energii duchowej, że przyspieszył chyba czterokrotnie. Powietrze, przez które się przedzierał usunęło łzy z jego twarzy. Postanowił zrobić najgłupszą rzecz, na jaką kiedykolwiek się odważył. Bał się myśleć nad wnioskami, do których doszedł, ale... poczuł lekkość. Podejrzaną, niespotykaną lekkość.
— Nie masz nade mną władzy, chłopcze. I ja nad tobą też nie. Ale nie zabronisz mi mówić — zripostował Drugi, srogo i bezkompromisowo. — Nie zmuszę cię do walki, jeśli chcesz uciekać. Podobnie jak nie mogłem cię zmusić do ucieczki, gdy koniecznie chciałeś walczyć... — przypomniał bezlitośnie swojemu dziedzicowi, dygoczącemu ze znienawidzonego strachu.
— Milcz! To nie twoja sprawa! Nie twoje ciało! To nie ciebie zabije!
— Nie. Jeśli ty zginiesz, ja również przepadnę. Za moich czasów szanowaliśmy jednak przyjaźń i braterstwo. Jeśli nie przeszkadza ci to, że wszyscy poza tobą będą walczyć na śmierć i życie, a ty podkulisz ogon i przeżyjesz, idź.
Milczał. Obaj milczeli. Złowrogą ciszę, która panowała w zniszczonym przez Ichiro korytarzu przerywał tylko duszony przez Tatsuyę szloch i gniewne uderzenia pięściami o podłogę. Chłopak nie miał nawet głowy, by zacząć ubliżać Królowi. Nie próbował też zakrzyczeć go ani udowodnić mu, że się myli. Zamiast tego zaczął się zastanawiać, jak daleko dobiegł Naito... i czy przypadkiem Saotome już go nie dogonił. Do jego głowy zaczęły się wdzierać niechciane obrazy, znienawidzone wspomnienia i słowa, do których wstydził się wracać.
— "...jeśli naprawdę tak bardzo kochasz nienawidzić... to dlaczego twoje serce płacze?" — usłyszał ponownie Kurokawę. Pamiętał. Wtedy po raz pierwszy spotkali się ze sobą na juniorskiej arenie. Tak dawno temu... — O czym ja myślę? Nie! Zostawcie mnie wszyscy! Nie macie prawa! Nie będziecie mi mówić, jak żyć! — Poderwał się do góry, drżąc w panice, jakby zaczęły go otaczać duchy, chcące porwać go ze sobą w miejsce, z którego nie było powrotu.
— "Zrozumieć cię... i pomóc, jeśli dam radę" — powiedział Kurokawa, kolejny raz kładąc go na glebę podczas bitwy o grobowiec Króla. Idealistyczne podejście chłopaka nawet w myślach Tatsuyi było denerwujące.
— "Naprawdę myślisz, że brutalna, bezsensowna siła pomoże ci w osiągnięciu celu? To przykre..." — rozległ się znowu pseudo-mesjański głos. — "To musi być strasznie przykre uczucie... nie mieć żadnego celu w życiu".
Tym razem poczuł łzy w ustach. Nienawidził łez tak samo, jak większości ludzi. Wszystko sprzymierzało się przeciwko niemu. Przeciwko temu, kim zdecydował się być. Cały świat i każdy, kogo spotkał po drodze. Król, który nieustannie próbował być jego niańką. Gwardziści, którzy odrażali go swą bzdurną chęcią pomocy słabym. I Naito. On najbardziej wiercił mu dziurę w brzuchu.
— "Moglibyśmy... zostać przyjaciółmi".
— Co ty pieprzysz, głupi cwelu? — wycedził przez zęby, pociągając nosem. Całym sobą próbował odwrócić się plecami i wrócić drogą, którą przybył do Dworzyszcza. Zostawić ich wszystkich. Byli dla niego nikim. Nie potrzebował ich. Więzi i zaufanie bolały. Doskonale o tym wiedział. To był pewnik. Musiał być. Bez pewników nie miałby na czym się oprzeć.
— Już nimi jesteśmy... — puścił się pędem naprzód, wtłaczając w stopy tyle energii duchowej, że przyspieszył chyba czterokrotnie. Powietrze, przez które się przedzierał usunęło łzy z jego twarzy. Postanowił zrobić najgłupszą rzecz, na jaką kiedykolwiek się odważył. Bał się myśleć nad wnioskami, do których doszedł, ale... poczuł lekkość. Podejrzaną, niespotykaną lekkość.
***
— Mam nadzieję, że nic mu nie będzie. Z reguły ma dość rozumu, by wycofać się, kiedy jego życie jest zagrożone. Już prawie jestem. Za następnym zakrętem będą... — potok myśli Naito został zaburzony, gdy nagle rozbłysły złote krzyże w jego oczach. Przyspieszył jednak jeszcze bardziej. Szerokie, marmurowe schody prowadziły na pierwsze piętro. Były tuż przed nim. Chciał wyprzedzić zagrożenie, które dostrzegł, ale oczy migały wciąż i wciąż, a Kurokawa wciąż pozostawał w "czerwonej strefie".
— To on? Dogonił mnie? Ale to musi oznaczać, że nie został, by zająć się Tatsuyą. Dobrze. Jeśli dam radę znów go zatrzymać, będę mógł szybko zniknąć mu z oczu. Wystarczy, że...
Wyłonił się zza schodów z prędkością, o jaką Naito go nie podejrzewał. Na koszulce pod żołnierską bluzą widniał napis "You Die Everyday", przypominający plamy krwi. Wojskowe buty rąbały podłogę, z ogromną siłą posyłając Ichiro w stronę chłopaka, a mimo to ledwo co było słychać jego kroki. Zaskoczył go. Musiał znać drogę, której nie było na planie Miyamoto. Nie było już możliwości, by uniknąć konfrontacji, a żołnierz o tym wiedział. Odbił się z pomocą energii duchowej, nacierając prosto na dziedzica Pierwszego. Skręciwszy bok, wystrzelił kolano w twarz pędzącego młodzieńca. A potem huknęło.
Posypały się kawałki rozbitego od góry sufitu. Odłamki runęły na ziemię, niczym grad, a wśród nich pikował ryczący wniebogłosy Tatsuya. Ichiro zaskoczył Naito. Czempion zaskoczył ich obu. A oderwawszy się od ziemi, żołnierz nie był już w stanie zareagować.
— Głuchy jesteś? Powiedziałem: "Zostajesz tutaj"! — krzyknął z góry heterochromik. Ociekająca mocą duchową lewa, poczerniała pięść uderzyła w powietrzu w policzek atakującego Saotome, z impetem ciskając nim o podłogę i sprawiając, że przeturlał się jeszcze kilka metrów. W przelocie spotkały się spojrzenia obu nastolatków. Tatsuya skinął głową. Zdążył nawet walnąć Kurokawę w plecy prawą pięścią, utorowawszy mu drogę na schody.
— Ty jesteś mój... — oświadczył stanowczo mistrz juniorów. Leżący na podłodze z brzuchem do góry zrezygnowany Ichiro w milczeniu otarł krew z kącika ust. Poderwał się tak nagle, że Tatsuya cofnął się o krok. Żołnierz wyrzucił przed siebie nogi, wznosząc się w górę i obracając stopami do ziemi. Wylądował z ugiętymi kolanami i morderczym spojrzeniem.
— Dawaj, Kurokawa. Nie wiem, kiedy ostatnio coś dla ciebie zrobiłem, ale teraz zaczynamy od zera. Jesteśmy kwita! — pomyślał heterochromik.
***
Zastał otwarte drzwi i na ich widok momentalnie przestał myśleć o kimkolwiek innym, niż Tora. Nawet Alice nie zaprzątała teraz jego głowy, bo wiedział już, że lider Loży Kłamców go oczekiwał. Wparował do pomieszczenia gotów na wszystko, ale po prawdzie nie oczekiwał, że znikąd zacznie walczyć z Kanegawą Hisato. Dlatego też wcale nie zdziwiły go otwarte na oścież drzwi balkonowe i tarmoszone wiatrem białe firany. Oparty o kamienną barierkę lider stał na zewnątrz, zwrócony do niego plecami. Czarne, burzowe niebo zsyłało w oddali pioruny, rozświetlając horyzont, a srebrne włosy młodego mężczyzny powiewały razem z koszulą.
— Tora! — zwrócił na siebie uwagę Naito. Lider spokojnie obrócił się ku niemu i oparł plecami o barierkę. Za nim zalśniła kolejna błyskawica, nadając mu na ułamek sekundy złowieszczy wygląd. — Porozmawiajmy!
Koniec Rozdziału 212
Następnym razem: Legion
Faktycznie duża ilość pojedynków się zaczęła :D kilka z nich zapowiada się naprawdę ciekawie. Pojedynek Tatsuyi wyglądał naprawdę interesująco, ale teraz po tym olśnieniu jakiego dostał nie widzę innej opcji niż ta, że da radę Ichiro ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Raduje mnie pozytywny odbiór :D Co do twoich przewidywań... powinieneś od czasu do czasu głębiej się zastanowić nad nimi :P
UsuńRównież pozdrawiam ;)