środa, 30 grudnia 2015

Rozdział 213: Legion

ROZDZIAŁ 213

     — Naito — powitał go spokojny, jak tafla jeziora srebrnowłosy. — Czekałem na ciebie — dodał, stawiając kilka powolnych kroków w stronę Kurokawy. Brunet nie uląkł się. Wiedział bowiem, że gdyby Tora faktycznie chciał go teraz zaatakować, nie musiałby wcale się zbliżać. W bezkresnym błękicie tęczówek lidera odbiły się przywieszane do chłopaka lampki ze skrystalizowanej energii duchowej. Zastanawiał się nad ich zastosowaniem, lecz nie liczył na to, że zapytany nastolatek udzieliłby mu odpowiedzi.
— Wiem — odparł natomiast. — Chcesz zostać tutaj? — przeszedł od razu do rzeczy, mierząc młodego mężczyznę wzrokiem. Nie był wcale pewny siebie. Nie bał się też jednak. Nie mógłby być lepiej przygotowanym do spotkania z Torą, więc martwienie się o szanse na powodzenie było w jego sytuacji wręcz śmieszne.
     Srebrnowłosy pokręcił głową. Bladą dłonią wskazał na wyjście z pokoju.
— Chodźmy gdzie indziej. Nie ma tu zbyt wiele miejsca. Jeśli nasza "rozmowa" skończy się tak, jak ostatnio, nie będę miał już gdzie spać — stwierdził z opanowanym, miłym uśmiechem na ustach Tora. Naito skinął głową i puścił go przodem, choć w głębi duszy klął ze zniecierpliwieniem. Zostawił za sobą Tatsuyę. Obiecał w duchu, że wróci na czas, ale teraz zrozumiał, że nie da rady spełnić tej obietnicy.

***

     Nachyliwszy się ze zgiętą w kolanie nogą, Bruce dźgnął nagą dłonią od dołu. Powietrze ustąpiło ze świstem, a tkanka najbliższej marionetki z trzaskiem, który pozwalał myśleć, że podwładni Stana nie mieli nic wspólnego z prawdziwymi ludźmi. Palce mężczyzny wynurzyły się z pleców małego, może dziesięcioletniego chłopca o rudych włosach, uprzednio przebiwszy się przez jego brzuch. Impet dźgnięcia uniósł go do góry, jakby absolutnie nic nie warzył. Jeśli ktokolwiek w grupie uderzeniowej miewał opory z atakowaniem dzieci, na pewno nie był to Carver. Czerwonooki bez cienia zainteresowania zamachnął się ręką, chcąc cisnąć malcem o ścianę i przy odrobinie szczęścia rozbić go na kawałki. Gdy jednak zamierzał już sięgnąć po kolejnego dzieciaka, zauważył poprzedniego, który nadal trzymał się kurczowo jego kończyny.
Co jest, kurwa? — zdziwił się Generał. Pusty wzrok rudego chłopca przeszywał go bez lęku, a twarzy nie wykrzywiał ból, który Bruce spodziewał się ujrzeć. Wyglądało też na to, że marionetek jednookiego nie dało się "zabić", jak normalnych ludzi.
     Oblegali go ze wszystkich stron, wciąż jeszcze zeskakując z piętra powyżej przez dziurę w suficie. Każdy wyglądał inaczej, choć w pewnym stopniu tak samo. Dzieci, starcy, kobiety, mężczyźni, przedstawiciele najróżniejszych ras - wszystkich łączył ten mechaniczny, pusty wyraz twarzy, brak jakichkolwiek wyczuwalnych emocji, brak organów wewnętrznych, ewidentnie sztuczne, niezabudowane stawy. Byli jak fala przypływu. Porywali Carvera ze sobą, choć w pojedynkę żadna z kukieł nie miała z nim najmniejszych szans.
     Dłoń wolnej ręki zacisnęła się na rudej łepetynie trzymającego go chłopca z siłą zdolną do kruszenia skał. Rozległ się głośny, wypełniający całe pomieszczenie trzask, zupełnie niewłaściwy dla osoby, której pęka czaszka. Przywodził raczej na myśl łamane gałęzie, rozbijaną porcelanę, z jakiej często robiło się prawdziwe lalki. Ale prawdziwe lalki się nie ruszały. Nie atakowały. A co ważniejsze, nie zaczynały wykręcać komuś ręki, gdy miażdżono im głowy. Zaskoczony Wilkołak uniósł brwi. Kawałki skruszonego materiału, rozbitych szklanych oczu i sztucznych włosów wypadały mu spomiędzy palców, ale bezgłowe, przebite dziecko chwyciło go jeszcze mocniej i zaczęło kręcić się z całej siły wzdłuż własnej osi. Wraz z nim kręciła się też ręka Generała, groteskowo wysuwając łamane kości przez przebijaną skórę. Polała się krew. Wpierw raz, ze wspomnianej ręki, lecz zaraz potem popłynęła mężczyźnie po plecach. Kątem oka dostrzegł, jak dziecięce kukły wbijają nagie dłonie w jego boki i krzyż. Kolejne cztery pchnięcia rozgniewały go do granic możliwości.
     Wulkan czerwonej energii wybuchł wokół ciała Bruce'a, mieszając się z tryskającą krwią. Przypływ mocy był tak gwałtowny, że dźgające mężczyznę dzieci wystrzeliły na boki, taranując w locie dziesiątki swych towarzyszy. Nieustępliwa aura wniknęła w lewą rękę Generała, wypełniając ją nadludzką siłą, którą tamten zaraz wykorzystał. Ze zwierzęcym, wściekłym rykiem grzmotnął ciałem chłopca o podłogę, jakby uderzał młotem o kowadło. Trzask pękających kończyn i pleców dziecka zmieszał się z hukiem unicestwianej przez Generała podłogi. Odłamki znów pofrunęły w powietrze. Fala uderzeniowa zdmuchnęła pod ścianę kawałki rozbitego pianina, a podłoga zaczęła się miejscami zapadać od środka do zewnątrz.
     Pozostali nieugięci. Bez względu na to, jak niewiarygodny był to widok, nie ruszyli się z miejsca ani o krok. Dopiero wtedy Carver zauważył pulsującą wokół ich zwartych w ciasnej kupie ciał energię duchową, której wcześniej nie było. Zniknęła zaraz po tym, jak zagrożenie dla marionetek ustało i Bruce zrozumiał natychmiast.
— Złaź, skurwysynu! Z tobą miałem się napierdalać, nie z nimi! Wszyscy Marionetkarze to takie cioty? — wydarł się na całe gardło, jakby wcale nie otaczało go kilkaset niemalże nieśmiertelnych kukieł i jakby wcale nie połamano mu obydwu rąk. Prawa co prawda wyglądała już o wiele lepiej, niż po lądowaniu, lecz lewa nadal przerażała powyginanymi kawałkami kości, wyzierającymi spomiędzy pociętych płatów mięsa.
     Stan siedział na samej krawędzi dziury, niemo obserwując bijącego się z jego marionetkami przeciwnika. Mierziło go, by zeskoczyć na dół i pozwolić sławnemu Wilkołakowi posmakować jego własnej siły, ale nie mógł. Nie było mu wolno. Widok trójki ubezpieczających go mężczyzn i jednej kobiety tylko mu o tym przypominał.
Nie odpowiadam tylko za siebie. Nie mogę postępować lekkomyślnie. Nawet gdy jakiś pieprzony psychol odbiera mi moją ostatnią pamiątkę po przyjacielu... — uspakajał się jednooki, nie mogąc powstrzymać się przed spoglądaniem na rozbite w drzazgi pianino. Teraz nie mógł na nim zagrać nawet Tora, nie wspominając już o Sebastianie.
— Dadzą radę, paniczu — odezwał się do niego stary, zgrzybiały facecik o cienkim głosie i równo przystrzyżonej brodzie, Abdullah. Arabskiej, naznaczonej zmarszczkami cery nie można było pomylić z żadną inną.
— Prosiłem, żebyś tak do mnie nie mówił. Nie jestem żadnym królem — przypomniał starcowi Stan. Wiedział, że nic dzięki temu nie wskóra, bo mężczyzna miał to wszystko we krwi, lecz nie potrafił uważać się za kogoś, kim nie był. — Szokuje mnie twoja pewność. Z reguły to ty każesz mi być gotowym na najgorsze. A tam z dołu krzyczy na mnie Wilkołak. To wystarczający powód, żeby się martwić — zmienił temat, nie mając ochoty na bezsensowne próby "prostowania" charakteru Abdullaha.
— Wiem, że to trudne, paniczu, ale nie wolno ci z nim walczyć. Nas jest wielu i każdy gotów oddać za ciebie życie, ale ty jesteś tylko jeden. Jeśli zginie jedno z nas, pozostałym nic się nie stanie. Jeśli ty zginiesz, zginą wszyscy — pouczył jednookiego stary Arab, a Stan odpowiedział milczeniem. Stanowczo zbyt często słyszał z jego ust podobne słowa, by potraktować je z taką samą powagą, jak na początku. Wystarczająco często, by zaczęły mu one ciążyć.
A jeśli wy nie dacie mu rady i potem zginę mimo wszystko? — zapytał w duchu, zaciskając potężne dłonie na kolanach. Milczał, obserwując zmagania swych Marionetek z potworem w ludzkiej skórze.
     Bruce zamachnął się nogą do tyłu. Zbierając wokół stopy swą krwistoczerwoną energię duchową, uderzył całą powierzchnią w klatkę piersiową rzucającej się na niego kobiety. Trzask pękającego tworzywa zadudnił w pomieszczeniu. Blondynka poszybowała skośnie przez pokój, rozbijając po drodze ścianę i wlatując na korytarz. Carver był pewien, że wróci, ale to go nie interesowało. Zainteresował go za to krępy facecik o płowych włosach, który z niespotykaną przy takiej posturze zwinnością wskoczył mu na barana, oplatając grubymi, lecz pozbawionymi sprężystości udami szyję Generała. W tej samej chwili kilka osób na raz rzuciło się na Wilkołaka od frontu, próbując powalić go na glebę. Nie powaliliby. Nie byłoby na to szans... ale w ostatniej chwili wszystkie trzy sylwetki otoczyła aura energii duchowej o jaskrawej barwie. Odbili się od podłogi w tym samym momencie, z mechaniczną synchronizacją.
     Krew napłynęła Wilkołakowi do ust, kiedy wpakowali mu się z barkami, pięściami, a nawet z głową w brzuch. Z furią poczuł, jak odrywa się od podłogi i przelatuje kilka metrów nad głowami czekających na swą kolej Marionetek. Grubas ciągle ciążył mu na karku. Zaciskał krzyżowo nogi, podduszając go ze wszystkich sił. Zakleszczył nawet w ramionach jego głowę, próbując wykręcić ją na bok razem z karkiem. Nieumiejętnie, beznadziejnie wręcz, ale w połączeniu z chorym brakiem ludzkich emocji i niemożnością odczuwania bólu, zaczynał wywoływać presję.
     Energia duchowa popłynęła Generałowi przez żyły do obu rąk, szybko rozlewając się po całości kończyn. Otoczyła ciasno kości, które rozrywały skórę. W ułamku sekundy cofnęła się wgłąb ciała, paskudnym szarpnięciem wprawiając kościec na swoje miejsce. Potem jeszcze bardziej zacieśniła swój uścisk - Wilkołak znów miał ręce. I nadal leciał.
     Zakręcił się w powietrzu całą swą mocą, ustawiając się brzuchem do dołu, po czym natychmiast utworzył stabilną płytkę z energii duchowej tuż za swoimi stopami. Oparłszy się o nią i podkurczywszy nogi, jednocześnie odbił się, nadając sobie pędu i z całej siły chwycił duszącego go grubaska za nadgarstki. Wylądował z siłą uderzającego o ziemię meteorytu, rozbijając doszczętnie i tak już wgniecioną podłogę, która runęła w dół... ale bez legionu marionetek. Ku zdziwieniu mężczyzny, wszystkie kukły sprawnie poodskakiwały na jeszcze stabilne boki pokoju, otoczone przez moment energią duchową Marionetkarza.
Skurwysyn! Bez niego każdy z nich jest śmieciem, który nadrabia tylko niebyciem człowiekiem, ale kiedy przekazuje im moc, robią się o wiele mniej chujowi... — zrozumiał Carver. Zaraz po tym dotarło do niego, że zaciskający się na jego korpusie przeciwnicy nadal próbują zdziałać coś przeciwko niemu... i że zaczyna mu brakować powietrza.
— Zaczynacie mnie wkurwiać. Wy wszyscy... a ty w szczególności! — ryknął w gniewie Generał, porywając grubasa ze swego karku z taką siłą, że usłyszał jak łamią mu się ręce. Nie dało się poznać, czy mówił przed momentem o nim, czy o jego mistrzu, lecz Wilkołak zamachnął się swym dusicielem, żłobiąc jego twarzą pradawne inskrypcje w ścianie i cisnął nim w stronę jednookiego, niczym piłką do baseballa. Uśmiechnął się diabolicznie do nieruchomego Stana, czekając na moment, w którym puszczą mu nerwy, ale został niemile zaskoczony.
     Żywy pocisk otoczyła łuna energii duchowej w połowie drogi i momentalnie tłusty facecik zaczął obracać się w powietrzu, niczym zawodowy akrobata. Jednooki Marionetkarz musiał tylko wystawić przed siebie otwartą rękę, a grubas odbił się od niej obiema stopami, wracając prosto do Generała, który nim rzucił. Zdenerwowany Wilkołak nawet nie próbował zrobić uniku. Lśniący mocą duchową grubas wbił się czubkiem głowy prosto w jego podbródek. Szczęka Bruce'a odskoczyła gwałtownie razem z całym czerepem i karkiem, które zachrzęściły przerażająco, ustępując przed naporem grubaska. Kręgosłup szyjny został praktycznie złożony na pół i to ze względu na to trzy obezwładniające Carvera marionetki puściły i cofnęły się o kilka kroków.
     Stał nieruchomo, nie drgając ani nie oddychając. Gdyby kilka chwil wcześniej nie rozbijał na kawałki kukieł Stana, można by pomyśleć, że był to tylko posąg - zimny, przykry, ale przede wszystkim martwy.
— Nie dajcie mu się oszukać! — zagrzmiał z góry gotujący się do walki Stan, ale przerwał mu śmiech. Z początku cichy, mrukliwy chichot, lecz z czasem nasilający się, złowieszczy rechot z samego dna piekieł, z kręgów, o których nie śnił Alighieri.
— Kurwa mać, nie wierzę — rozległ się rozbawiony głos zza pleców Carvera. Jego własny, dochodzący z opartej o plecy głowy. — Ty jednooka kurwo. Wy zbite z gówna podróby człowieka. Że też wy... WY sprawiacie mi tyle problemów. Jakie to jest... — Sięgnął obiema rękami za siebie, chwytając nimi swą głowę za skronie. — ...kurwa... — Pociągnął z całej siły, przerażającym trzaskiem obwieszczając umieszczenie głowy na jej prawowitym miejscu. — ...ŚMIESZNE! — ryknął nagle, zamiatając otwartą dłonią od prawej strony, werwą dorównując rozjuszonemu bykowi na corridzie. Przerąbał się przez brzuch grubaska, który złamał mu kark łatwiej, niż przez taflę wody. Przepołowiona marionetka pofrunęła w dwóch kierunkach, z hukiem rozbijając się o ściany, a między palcami Generała zalśnił... kluczyk.
— Stanowią zagrożenie tylko wtedy, gdy przesyłasz im swoją moc. Wtedy możesz też je kontrolować siłą woli i stają się jeszcze bardziej niebezpieczne. Nie da się ich zabić. Nawet sama urwana ręka będzie się poruszać. Ale...
     Zmiażdżył lśniący przedmiot nagą dłonią, zmieniając go w mieniący się pył, którym prowokacyjnie sypnął w kierunku przyglądającemu się całej sytuacji Stanowi. Jednooki zacisnął zęby, aż zatrzeszczały. Stary Arab chwycił go za ramię, kręcąc głową i coś mówiąc. Zbyt cicho, by usłyszał to Generał.
— ...bez tego zginą tak samo, jakby umierali pierwszy raz. I jeśli nie zejdziesz do mnie i nie zaczniesz walczyć, jak facet, rozpierdolę ich na atomy. A ich atomy na... mniejsze atomy!
     Krwistoczerwona energia pulsowała wokół Wilkołaka, lecząc go na oczach wszystkich. Podziurawione boki zostały już niemal całkiem zasklepione, choć skóra w okaleczonych punktach nadal była cienka i delikatna, jak u niemowlęcia. Połowy grubego mężczyzny rozpadły się tak samo, jak kluczyk. Dziesiątki nieludzkich kukieł rzuciły się ze wszystkich stron na wyszczerzonego w entuzjastycznym uśmiechu Bruce'a.

***

     Jean ustawił się przodem do punktu pomiędzy wejściem do pomieszczenia i dziurą, przez którą chwilę wcześniej wyrzucił niewidzialnego oponenta. Prawą stopę wysunął przed siebie, na próbę napinając i rozluźniając mięśnie, by przygotować się do interwencji. Nie spuszczając wzroku z obydwu wejść, przelał swą energię duchową do lewej dłoni. Wyłamane, groteskowo skręcone palce poruszyły się z trzaskiem, na co Francuz zareagował tylko skrzywioną miną. Napływająca moc wyprostowała połamane kości i siłą wepchnęła je na swoje miejsce, a potem sprawnie usztywniła, by na powrót uczynić okaleczoną kończynę całkiem sprawną. Noailles zazwyczaj stronił od używania rąk, lecz każdy słaby punkt stawiał go na straconej pozycji, a od pojawienia się w Dworzyszczu zdążył już przygarnąć dwa takie punkty.
No dobrze, zastanówmy się. Jest na tyle cichy, bym nie był w stanie go usłyszeć, póki nie nadepnie na odłamki, ale nie musi tego robić. Wystarczyłoby zwyczajnie przejść po ścianie... — Śledził wzrokiem domniemaną trasę, jaką jego zdaniem musiał przebyć przeciwnik. — Ale najbliższą ścianę dzieli ode mnie kilka metrów. Nie zaatakuje mnie z takiej odległości. Musi się zbliżyć, a jeśli chce to zrobić jednym ruchem, będzie się poruszać szybko. Na tyle szybko, żebym wyczuł pęd powietrza. Nie zrobi tego — zdecydował w końcu, stawiając się w punkcie wyjścia.
Mógłby zaatakować na dystans, ale skoro wcześniej chciał to zrobić bezpośrednio, nie jest to jego mocną stroną. Chyba że chciał mnie zmylić. Nie, nie chciał. Nie zadałby sobie tyle trudu, by się podkraść, gdyby chciał. Zresztą porządnie mi przypieprzył, kiedy go dopadłem. To zdecydowanie typ preferujący walkę w zwarciu. Zaryzykuje wymianę ze mną? Tym bardziej teraz, kiedy już wiem, że muszę się przed nim bronić? Musiałby cholernie wierzyć w swoją defensywę. Lub ofensywę. Muszę przyjąć, że dysponuje czymś więcej, niż prostą "niewidzialnością"... której zresztą nie rozumiem. Ech... w filmach to mają zawsze jakąś farbę, żeby gościa opryskać i widzieć. Albo mąkę z wodą. A ja mam tylko nic... — westchnął ze zrezygnowaniem blondyn, lecz wtem zdarzyło się coś zgoła nieoczekiwanego.
     W ścianie tuż obok wybitej dziury otworzyło się... dwoje oczu. Czarnych, jak węgiel, błyszczących i przyglądających mu się bez emocji. Noailles uniósł brwi w zaskoczeniu, na co pod ciemnymi oczyma rozwinął się, niczym wachlarz uśmiech wyszczerzonych, białych zębów. Francuz opamiętał się momentalnie i zareagował z właściwą sobie gwałtownością. Obrócił się w piorunującym tempie wokół własnej osi, z rozmachem wykrawając prawą stopą  głęboki okrąg, jednocześnie porywając też w powietrze chmarę odłamków rozsianych po okolicy. Natychmiast po tym, jakby sformułowanie "stracić równowagę" było mu obce, zamachnął się lewą stopą, wypuszczając z jej pomocą silną falę uderzeniową i ciskając kamieniami w uśmiechniętą ścianę. Wtedy też zaobserwował swój błąd.
     To było tylko złudzenie. Ani oczy, ani zęby nie znajdowały się w samej ścianie, a jedynie przed nią. Resztą zajmowało się właśnie złudzenie. Generał zauważył to dopiero w momencie, gdy od ściany "odkleiła się" - a przynajmniej tak się zdawało - ręka, w całości składająca się z tego samego kamienia, z jakiego wykonano ścianę. Kamienna dłoń smagnęła zamaszyście powietrze przed sobą, przy pomocy emisji odbijając z powrotem część odłamków. Reszta odbiła się od ciała oponenta, wydając przy tym taki odgłos, jakby rzeczywiście uderzyło w kamień. Jean nie zamierzał zgrywać twardziela. Zbił kopniakami wszystkie kamyczki, kładąc kres dziecinnej, prowokacyjnej wymianie ognia.
     Poruszył się, nareszcie ukazując się przy tym w pełnej krasie, po czym ostentacyjnie cisnął trzymanym w drugiej ręce kamieniem pod nogi Francuza. Okrywająca go skalna powłoka stopniowo zanikła, zacząwszy na stopach, a skończywszy na głowie i dłoniach jednocześnie. Był czarnoskóry. Jego cera miała czekoladowo-brązowy kolor, a wydęte wargi podkreślał pochodzenie etniczne. Noailles nigdy nie widział tak osobliwie wyglądającego człowieka. W pozbawionym rękawów, czarnym, podartym kubraku widniało kilkadziesiąt różnych kieszonek - każda zapięta na guzik, każda z innego materiału, niekiedy różnokolorowe lub o bogatym wzornictwie. W niektórych coś było, jakieś uwypuklenia, pociągłe kształty poplątanego "czegoś", konfundujące i prowokujące wzrok. "Patrz na mnie! Pytaj!", zdawały się szeptać. Francuz nie miał jednak zamiaru pytać ani o zawartość kieszonek, ani o niegdyś białą, a teraz poszarzałą od brudu opończę, kryjącą pod kapturem głowę niewidzialnego człowieka. Wysuwały się spod niej długie, czarne jak noc, ciasno zaplecione warkoczyki - dredy. Na końcu każdego wisiała mała kuleczka, najpewniej każda w innym kolorze, choć Generał nie dostrzegał wszystkich. Dostrzegał za to szerokie nozdrza i namalowane na środku czoła mężczyzny białe słońce otoczone koroną promieni. Karykaturalną, złowieszczą dziwność osobnika dopełniały sznurowane, podarte spodnie, zabłocone, cuchnące buty... oraz łańcuch oplatający prawe przedramię i płyta heracleum doczepiona rzemykiem do lewego nadgarstka.
     — Totalny oszołom — stwierdził bez namysłu Noailles, przez dłuższą chwilę nie mogąc wydobyć z siebie słowa. — Jak to się stało, że nie wyczułem takiego odoru? Przecież z nim w pobliżu nie da się oddychać!
— Ty! — zawołał. — Zgaduję, że nie odpowiesz, ale spróbuję. Jak działa twoja Synteza? — spytał. W odpowiedzi otrzymał tylko szeroki, bezmózgi uśmiech, jakby czarny bujał się w całkiem dla niego niedostępnych sferach świadomości.
— Nie rozumiesz mnie, czy nie lubisz? — Uśmiech. Ten sam, ale ponowiony. Ot, spoważniał na sekundę i po prostu znów się uśmiechnął. Po plecach blondyna prześliznął się niezręczny dreszcz niepokoju. — Chcesz w ogóle walczyć, czy poddasz się i dasz mi pomóc kolegom?
     Postawił jeden długi krok przed siebie, po czym śliznął drugą stopę, zrównując ją z pierwszą i pozostawiając za sobą długi ślad błota. Z tą samą nutą prowokacji, co od samego początku ich spotkania. Było to też tak samo niezrozumiałe dla Francuza.
Do tej pory w ogóle nie zostawiał śladów, a z takimi buciorami można by sobie przygotować kąpiel błotną. Coraz mniej mi się to podoba. Jest zbyt pewny siebie, zbyt dziwny... — zauważył Noailles. Zauważył też jednak, jak jego cuchnący oponent rozkłada szeroko ramiona, bezczelnie zapraszając go, by zaatakował jako pierwszy. Generał nie zamierzał tego zignorować.
— Są granice arogancji, których nie należy przekraczać, bambusie — oznajmił czarnemu, cedząc przez zęby... i zniknął, zostawiając po sobie pęknięcie w podłodze. Zatrzymał się raptownie na jednej nodze, przed samym oponentem, tworząc kolejną dziurę w podłożu i będąc już w samym środku wysokiego kopnięcia w skroń. I nagle zbladł. Z trudem przerzucił nogę jeszcze wyżej, przecinając powietrze nad głową murzyna. Kopniak pozostawił podłużną szynę w naprzeciwległej ścianie, tworząc po jej bokach kolejne pęknięcia.
     Każda szara komórka podpowiadała mu, żeby nie wierzył temu, co widzi, co czuje, czy słyszy. Zdrowy rozsądek, serce, instynkt - wszystko sprzymierzało się, by upomnieć go przed popełnieniem poważnego błędu, do którego coraz bardziej się przybliżał. A jednak Noailles stanął, jak słup soli, odskoczywszy do tyłu i postawiwszy nogę obok nogi. Zszokowany mężczyzna spoglądał na oblicze przystojnego, spokojnego kapłana o delikatnych rysach. Spod przeciętej po bokach sutanny wystawały płaskie shaolinki, a z głowy sypały się złote, długie loki. Naszyjnik ze srebrnym krzyżem odznaczał się na tle czarnego ubioru księdza. Nawet oczy miał srebrne. Nawet zapach się zgadzał. Nawet budowa ciała i mimika twarzy, gdy powitał go uśmiechem.
— Witaj, Jean! Przyszedłeś się pomodlić? — zapytał kapłan, Połykacz Grzechów, prawa ręka Bachira, najlepszy przyjaciel Francuza. Głos też był taki sam. Energia duchowa również zdawała się być identyczna - wielkością, natężeniem, atmosferą, jaką roztaczała.
— Thomas?

Koniec Rozdziału 213
Następnym razem: Kameleon

6 komentarzy:

  1. No widzę, że na Naito trochę przyjdzie poczekać. Zarówno na walkę, jak i rozmowę. Walki dobre, ale trochę trudno przechodzić mi z jednej do drugiej. (Może gdybym czytał co 5 minut nowy rozdział, a tak nie pamiętam jak tam ostatnio się skończyło). Także na przyszłość radzę robić walki po kolei.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziwnie to wtedy wypada, gdy walki toczą się równolegle, a kończą jedna po drugiej :P Aczkolwiek może to nie być tak zła sugestia i rozważę ten pomysł ;)

      Usuń
    2. Znaczy 2-3 to mógłbyś prowadzić równolegle, ale z tego co liczę to będzie ich 7 + Naito. 8 walk równocześnie to na pewno się będę gubił.

      Usuń
    3. Rozumiem, towarzyszu, rozumiem. I przystałbym na tę propozycję, gdyby nie fakt, że musiałbym rozplanować na raz całkowity przebieg wszystkich z tych walk, ponieważ niewykluczone, że niektóre będą się przenikać i wpływać na siebie. A jeśli będę robił jedną na raz, to pojawią się w nich elementy, które zaspoilerują wydarzenia z innych walk. Słowem, będzie jeszcze większy burdel, niż teraz xD Postaram się jednak zrobić to jakoś zjadliwie ^^

      Usuń
  2. Czyżby czekało nas Jean vs Thomas II?
    Jeśli faktycznie jest to on, to walka zapowiada się wyśmienicie :D

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się z pozytywnego odbioru :D Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz ;)

      Także pozdrawiam ^^

      Usuń