czwartek, 8 grudnia 2016

Rozdział 236: Już tylko popiół

ROZDZIAŁ 236

     Kiedy pierwszy raz je widział, Miracle City było baśnią - wyśnionym cudem miliardów, dziełem milionów, poplątaną mieszanką naukowego geniuszu i spontanicznej wizji artystów. Kto do niego trafiał, wpadał w zachwyt. Trafiał bowiem do innego świata - do świata, którego nie rozumiał, który skrywał przed nim tysiące tajemnic, lecz który jednocześnie już na pierwszy rzut oka miał jakiś sens i podlegał jakimś prawidłom. Wtedy, lata temu według Madnessów, stolica Morriden była przepiękna. Doskonała. Panowało w niej prawo, które działało. Nie było wyzysku, matactw, wpływów wielkich korporacji, nietolerancji, konfliktów religijnych. Nikt nie martwił się o służbę zdrowia, bo przecież w stolicy mieszkał największy geniusz medyczny na przestrzeni mileniów. Ta nieskalana złem i bezprawiem utopia była wtedy dla Kurokawy tym samym, co planował własnoręcznie stworzyć Tora i jego poplecznicy.
     A teraz babrał się w gównie. Teraz miał wrażenie, że budynki miękną, wypaczają się i wyginają, jak topniejąca w cieple czekolada. Miasto cuchnęło śmiercią i nienawiścią, każdy patrzył każdemu na ręce, nikt nikomu nie ufał, noże w plecach lądowały każdego dnia dziesiątki tysięcy razy. Więzi międzyludzkie rozpadały się tak samo, jak te urojone przez Naito budynki. W Miracle City wybuchały rozboje, powtarzały się kradzieże, zaczęli się pojawiać żebracy, których niedawno jeszcze nie dało się dostrzec. Wszystko szarzało.
     Gwardziści, których szeregi topnieć nie chciały - w przeciwieństwie do dawnej, martwej wizji stolicy - powołani byli do pomocy mieszkańcom. Dzień za dniem mozolnie sprzątali ruiny tysięcy budynków, nadal rozstrzelone po mieście po niedawnym ataku terrorystycznym. Całe masy Madnessów garnęły się do pracy w Gwardii. Coraz trudniej było ich kontrolować, a każdy chciał pieniędzy. Wielu wcale nic nie robiło - udawało, że pracuje, ignorowało wszelkie zagrożenie dla świata zewnętrznego ze strony Spaczonych.
     Naito szedł przed siebie z pustką w głowie i w sercu. Dusił się. Otępiałym spojrzeniem, pełnym dezaprobaty i zawodu, pełnym złości i poczucia braku sensu omiatał zakamarki szarego miasta. Dusił się. Dusił się tak bardzo w tym kartonowym bajzlu pełnym łajna. Świerzbiło go. Miał ochotę zniszczyć wszystko wokół, tak niepodobnie do siebie. Szczególnie odczuwał świerzbienie w ręce, której nie miał. Fantom jednak istniał. Jakimś cudem. Jakimś medycznym, przerażającym i dogłębnie niesmacznym cudem.
     Najgorsze było wrażenie, które towarzyszyło mu, kiedy opuszczał dom swojego mistrza. Wydawało mu się, że widzi kaprawe oczka, chytre spojrzenia, czujne i amoralne istoty, czyniące wszystko, co najgorsze poza zasięgiem jego wzroku. W ciemnych alejkach, za jego plecami zawsze ktoś cierpiał - kogoś poniżano, bito, okradano, gwałcono. Ktoś potrzebował pomocy, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Kurokawa był o tym przekonany tak paranoicznie mocno, że łapał się na tym, że co jakiś czas gwałtownie obracał się o 180 stopni, miotając spojrzeniami na prawo i lewo. A potem uświadamiał sobie, co robił, dostrzegał miny przechodniów i pokornie, zaczerwieniony ze wstydu, wracał na ziemię.
     — Tak bardzo mnie to zmieniło. Nie poznaję już samego siebie... — myślał chłopak, posuwając się do przodu. "Morderca Tygrysa" - szeptały w tym czasie głosy ze wszystkich stron ulicy. Nie było w nich strachu ani pogardy, jaką obdarzali go członkowie rozbitej Loży. Jego nowe miano zawsze wspominano z dumą, z entuzjazmem, z wdzięcznością - a on miał ochotę wymiotować, gdy je słyszał. Nie chciał uchodzić za osobę, która odebrała życie Torze - nawet nią nie był. Gdy gratulowano mu z tego powodu, czuł przemożną potrzebę uderzenia rozmówcy prosto w twarz... ale wiedział, że nie tędy droga.
     Prywatną klinikę "Eskulap" mijał przez przypadek i zamyślenie - szerokim łukiem, okalającym tłumy ludzi czekające na swoją kolej. Kurokawa rzucił na budynek tylko jedno, przelotne spojrzenie. To miejsce stało się dla niego martwe, odkąd zginął Miyamoto. Bez przerażająco kontrowersyjnego chirurga klinika nie istniała. Chociaż jego asystentka, a teraz już zastępczyni starała się, jak mogła, by pomóc setkom osób dziennie, a napotykany w pracy stres wyciskał z niej nadmiar kilogramów, dorównanie Tenjiro było zaledwie śmiesznie przykrą mrzonką.
     Nie rozmawiał z Shuunem od dnia, w którym pokonał Torę. Nawet wtedy, gdy pogrążony w bezkresie swoich myśli spoglądał w sufit od rana do wieczora. Nie odpowiadał mu, gdy próbował nawiązać dialog. Sam siebie ganił za to, jak dziecinne było jego zachowanie, ale jakaś część niego - po wszystkim, co udało mu się stracić - obwiniała Pierwszego Króla za jego tajemnice. Wiedział, że nie powinien - w końcu sam nie chciał od niego odpowiedzi, kiedy miał okazję je uzyskać - lecz już od jakiegoś czasu zdarzało mu się działać zbyt impulsywnie.
     Choć dojście tam na piechotę zabrało mu ponad pół godziny, wodospady myśli wypaczyły jego poczucie czasu. Niemal natychmiast stanął więc przed budynkiem, który jako jeden z niewielu zaczął przeżywać czasy swojej świetności po zamachu Loży. Przed stopami chłopaka rozciągała się całkiem nowa siedziba, a jednocześnie szkoła rodu Okuda. Od przodu widać było niemal same okna. Kwadratowe szyby stykały się ze sobą, a pokrywająca je tafla ciemnej energii duchowej sprawiała, że za dnia, jak i w nocy nikt z zewnątrz nie mógł zajrzeć przez nie do środka. Szkoła Sendo no Tatsumaki zajmowała znaczny teren. Wybudowana została na planie końskiej podkowy zamkniętej od góry, zawierała w sobie sale ćwiczebne, sypialnie dla uczniów, łazienki, kuchnie, schowki i sale kontemplacyjne, a oryginalnie miała być nową rezydencją zabitego w zamachu Ministra Zdrowia oraz jego całej rodziny.
     — Każda strata to czyjś zysk, czyż nie? — pomyślał Kurokawa i zaraz poczuł się nieswojo. Widział na własne oczy, jak potrzaskany eksplozjami latający dom ministra rozbija się na kawałki o meksykańską restaurację. Nie widział ciał, ale rzekomo wszyscy domownicy zginęli. Większość z nich udusiła się pod gruzami, wyciągnięta spod nich zbyt późno.
     Wziął głęboki oddech, nim stanął przed szerokimi, rozsuwanymi na boki, również przeszklonymi drzwiami wejściowymi. Złapał go czujnik ruchu - taki sam, jak te pod areną - wykorzystujący zakłócenia pól energetycznych. Drzwi zareagowały natychmiast, gdy czujnik wysłał do nich odpowiedni sygnał. Rozstąpiły się przed chłopakiem na obie strony, pozwalając mu wkroczyć do środka, gdzie czekali na niego domorośli gospodarze.
     Rodzeństwo - bliźnięta, młodziutcy, na oko z osiem lat. Dziewczynka w okularach-połówkach, chłopiec bez żadnych znaków szczególnych, nie licząc plastrów na policzku i kilku knykciach. Ubrani byli tak samo - białe, luźne koszulki, czarne dresy, stopy bose.
     — Dzień dobry — mruknął Naito, spoglądając na dzieci z góry. Bliźnięta przez kilka chwil mierzyły go wzrokiem i choć dziewczynka zachowała władzę nad emocjami, jej brat nadrabiał wybałuszonymi oczami i opadniętą szczęką.
     — Dzień dobry — odpowiedziała mała, skłaniając grzecznie głowę. — Pana godność i cel wizyty? Po odpowiedzi proszę o zdjęcie butów i skarpet oraz pozostawienie ich na stojakach obok pana — zwróciła się do niego z nad wyraz zdumiewającym, jak na jej wiek, doborem słownictwa. Choć najpewniej nauczono jej tych zwrotów na pamięć, nastolatek wciąż pozostawał pod pewnym wrażeniem. Miał już równie grzecznie i elegancko jej odpowiedzieć, lecz wtedy na nieszczęście wyrwał się jej brat.
     — Przecież to Kurokawa Naito! — krzyknął z entuzjazmem, wyjaśniając tym samym swoje wcześniejsze zaaferowanie. — Brał udział w wyprawie przeciwko Loży! Morder...
     — MILCZ — przerwał chłopcu Naito tak nagle i stanowczo, że dziecko odskoczyło przerażone na widok jego twarzy. Lico Kurokawy stężało na moment, nabierając kamiennego, chłodnego wyrazu. Musiało minąć kilka chwil, nim nastolatek zrozumiał, co zrobił. — Nie podziwia się morderców, młody — zwrócił się do chłopca, próbując załagodzić sytuację. — Chcę się zobaczyć z Rinjim. Jesteście nowymi adeptami? Znacie drogę?
     — Tak, proszę pana — odpowiedziała mu dziewczynka, mierząc brata pozbawionym zdziwienia, zażenowanym wzrokiem, dziwnie dorosłym. Mały już w ogóle się nie odzywał, splatając dłonie przed sobą i nieruchomo patrząc w podłogę.
     — Spodziewałeś się poznać innego człowieka. Nie powinienem był cię za to winić, ale ostatnio i tak robię wszystko to, czego nie powinienem — pomyślał Naito, ściągając powoli buty lewą ręką. Jego balans był tak dobry, że stojąc na jednej nodze, bez opierania się o cokolwiek potrafił utrzymać równowagę. Ściągnięte, zwinięte ze sobą skarpetki wcisnął do butów, odkładając je na wskazany wcześniej przez dziewczynkę stojak.
     — Będę zobowiązany, jeśli mnie do niego zaprowadzisz. Jestem tu pierwszy raz — zwrócił się ponownie do małej okularnicy, która skłoniła się, jak najlepiej wyszkolony lokaj. Nie umiał się nie uśmiechnąć, choć towarzyszyły mu tylko ciemne myśli.
     — Pan Rinji trenuje teraz z najstarszymi uczniami. Powinien być zajęty jeszcze przez jakiś czas — powiedziała do niego dziewczynka, prowadząc go po gładkich panelach wzdłuż korytarza. Minęli po drodze wielką, narożnikową kuchnię, połączoną z przedsionkiem i salonem, który przypominał, że w tym budynku jednak się żyje, a nie tylko trenuje.
     — To nie problem, poczekam. Chętnie zresztą popatrzę — zapewnił Naito. — Swoją drogą, rozumiem że szeregi rodu Okuda poszerzyły się w ostatnim czasie. Mam rację?
     — W istocie — odpowiedziała elokwentna dziewczynka. — Wkład rodu Okuda w operację zniszczenia Loży Kłamców poskutkował zakopaniem topora wojennego między jego członkami, a większością Morriden. W konsekwencji pojawiło się wielu chętnych, pragnących nauczyć się Sendo no Tatsumaki od pana Rinji'ego i pana lidera.
     — "Pana lidera", co? — zaśmiał się w duchu chłopak.
     — Ma to sporo sensu. Kryzysowe sytuacje zbliżają do siebie ludzi. Pomagają zapomnieć o różnicach i współpracować — skomentował na głos. Poprowadzony lewą odnogą "podkowy", dotarł tymczasem przed otwarte, zsunięte na bok drzwi do wielkiej, kwadratowej sali. Już z zewnątrz dało się słyszeć sapanie i odgłosy uderzeń.
     W centrum pomieszczenia, opuszczona niżej w stosunku do reszty, usytuowana była kwadratowa "arena" wyłożona matą i otoczona z każdej strony dwoma stopniami. W narożnikach kwadratu piętrzyły się spiralne, gładkie kolumny, podpierające strop, a wokół samej "areny" wyłożone były panele, na których zasiadali przyszli adepci Sendo no Tatsumaki. Około kilkunastu osób wpatrywało się w scenę rozgrywającą się na kwadratowym polu walki. Wszyscy byli co najmniej powyżej dwudziestego roku życia, mierząc ich ludzkimi standardami, lecz mimo wszystko patrzyli z rozdziawionymi ustami, jak młodszy od nich chłopak zawstydza ich bez cienia litości. Stąd zresztą brało się zarówno sapanie, jak i dźwięki uderzeń.
     Rinji tańczył, otoczony przez pięciu starszych od niego młodzieńców, z których każdy miał w dłoniach drewnianą kosę. On zresztą również z niej korzystał, wirując jak huragan. Wyginał ciało pod niesłychanie ostrymi kątami, ledwo co ruszając się z miejsca. Drzewce to wirowało, to zatrzymywało się w ruchu, przelatując płynnie między palcami albinosa, spływając mu po plecach, odbijając się od podnoszonych raptownie barków. Nieszczęśni uczniowie usiłowali go trafić, lecz nie mieli najmniejszych szans. Tylko od czasu do czasu, jakby z litości, Rinji blokował ich nieudolne uderzenia, zamiast ich unikać.
     Białowłosego mężczyznę z wytatuowaną na twarzy czaszką i zasznurowanymi ustami bez warg Naito poznał momentalnie. Złapali wzrokowy kontakt, gdy nastolatek wkroczył do środka sali pojedynkowej, ściągając na siebie kilka przelotnych spojrzeń. Z jakiegoś powodu Kurokawa odniósł wrażenie, że lider rodu Okuda również go poznał. Widział to w jego oczach. Skłonił mu się z daleka, na co Bóg Śmierci odpowiedział tym samym. Zaraz po tym zaprosił chłopaka bliżej sugestywnym ruchem dwóch palców.
     Bliźnięta podreptały cicho za Naito, gdy ten omijał szerokim łukiem skupionych na walce uczniów, starając się nie zasłonić żadnemu z nich widoku. Gdy udało mu się przedostać do kosiarza, za jego sugestią usiadł obok niego, krzyżując ze sobą nogi. Nagłe pochylenie się poczuł w klatce piersiowej - mostek bowiem nadal się zrastał. Nie przeszkodziło mu to w oddychaniu, co oznaczało, że stan jego popękanych kości się polepszał. Gdy pierwszy raz obudził się w szpitalnym łóżku po powrocie z Dworzyszcza, nie mógł przewrócić się na bok, by nie musieć zaciskać przy tym zębów z bólu. Wstawać nie mógł w ogóle.
     — CO SĄDZISZ? — Przed oczami chłopaka pojawiły się nagle rysowane palcem w powietrzu litery. — DAŁBYŚ MU RADĘ? — Kolejne świetliste napisy wypłynęły spod opuszka Boga Śmierci.
     — Nieistotne — odpowiedział na głos Naito. Nigdy jeszcze nie rozmawiał z głową rodu Okuda, ale nie zaskoczył go jego sposób porozumiewania się. — Nie mam zamiaru kiedykolwiek postawić się w sytuacji wymagającej walki z Rinjim. Jedna w życiu mi wystarczy.
     Kosiarz przyjrzał mu się badawczo. Z oczodołów wytatuowanej czaszki łypały puste, zgniłozielone oczy, mądre i doświadczone życiem. Kurokawa przysiągłby, że w momencie, gdy nawiązali ze sobą kontakt wzrokowy, Bóg Śmierci zaczął wyciągać wnioski ze wszystkiego, co widział. Oceniał go. Zderzał wyniki obserwacji z wiedzą, którą już posiadał na jego temat i ze wszelkimi zasłyszanymi opiniami.
     — JESTEŚ SZCZERY — popłynął osąd.
     — Nie mam nawet sił, by kłamać — odparł Naito z bladym, gorzkim uśmiechem.
     W tym czasie wirujący Rinji zaczął się powoli męczyć. Wciąż unikał pięciu atakujących go ze wszystkich stron oponentów, ale coś zmieniło się w jego spojrzeniu. Naito wychwycił tę różnicę, gdy złapał jego wzrok w trakcie piruetu. Zawczasu zrozumiał, co się stanie. Dlatego właśnie nie miał problemu, by wszystko dojrzeć. W mgnieniu oka czubek drzewca wbił się w splot słoneczny jednego z uczniów, ale w następnej kosa Rinji'ego była w całkiem innym miejscu, obejmując zakrzywionym ostrzem kostkę przeciwnika. Albinos pociągnął uderzonego, zwalając go z nóg i jednocześnie wbijając trzonek w mostek drugiego ucznia. Tamten się zachwiał, jego chwyt na broni osłabł, a Rinji "wpiruetował" mu się pod pachę, wykręcił rękę i zabrał kosę, dzierżąc wtedy już dwie sztuki oręża. Reszta potoczyła się szybko...
     Dwie kosy posłużyły albinosowi za nożyce. Połamał nimi broń kolejnego napastnika, przeskoczył nadlatujące cięcie na swoje nogi od drugiego, zawirował w powietrzu, łapiąc w "kleszcze" szyję pierwszego, zawirował raz jeszcze, ciskając nim w drugiego, a saltem w tył połączył piętę z podbródkiem ostatniego ucznia, który padł na kolana, straciwszy władzę w nogach. Naraz rozległ się głośny ryk obserwujących to uczniów, z których znaczna część poderwała się na równe nogi i zbiegła w centrum sali - w pełnym podziwie dla Rinji'ego.
     Zalali go, jak fala przypływu, prawiąc komplementy, prosząc o lekcje, pytając o czysto techniczne kwestie toczenia walk, czy po prostu po przyjacielsku klepiąc go po plecach. Niektórzy opierali mu ramiona na barkach, piejąc z dumy, jakby to oni go wszystkiego nauczyli. Minęło dobre kilka minut, nim rozległo się pojedyncze klaśnięcie dłonie z rogu pokoju. Mimo całego gwaru, który tam panował, odgłos dotarł do uszu wszystkich zebranych, zmuszając ich do zamilknięcia. Nie były to żadne czary - wszyscy uczniowie Sendo no Tatsumaki znali zasadę, która nakazywała zaprzestanie rozmów i śmiechów, kiedy Bóg Śmierci prosił o uwagę. W grobowej ciszy, wypełnionej tylko bezwzględną atencją tłumu, przywódca wymalował wszystkim w powietrzu nakaz udania się pod prysznice i późniejsze śniadanie.
     — Naito — odezwał się Rinji, z gracją przeszywając wylewający się z sali tłum. W jego ciepłym uśmiechu było jednak coś dogłębnie przejmującego - tragicznego wręcz. — Miałem nadzieję, że w końcu się pokażesz. Pogadamy?
     — Właśnie po to tu jestem — odparł brunet, również półgębkiem się uśmiechając, co przychodziło mu z większą trudnością, niż albinosowi. Wychodząc chłopakowi naprzeciw, wyciągnął do niego rękę. Fantomową - z przyzwyczajenia. Zamiast uściśnięcia przyjacielowi dłoni, machnął tylko kikutem, wywołując chwilę niezręcznej ciszy.
     — Ekhm! Przejdziemy się? Nie ruszałem się z łóżka od jakiegoś czasu. Przyda mi się choć trochę ruchu — zaproponował Naito, przerywając milczenie. Rinji spojrzał porozumiewawczo na swojego mistrza, a kiedy ten kiwnął głową, albinos wskazał przyjacielowi wyjście z sali.
     — Dziękuję za pomoc. Miło mi się z tobą rozmawiało, Rozo — powiedział jeszcze Kurokawa, kucając przed małą, elokwentną okularnicą. Cieniem uśmiechu zareagował na zdziwienie malujące się na jej twarzy.
     — Skąd wie... skąd pan wiedział, jak mam na...? — wydukała dziewczynka.
     — Czytam w myślach — odparł nastolatek, podnosząc się. Brat małej chował się za jej plecami, nadal zniechęcony do "Mordercy Tygrysa". Skłoniwszy się jeszcze w stronę Boga Śmierci, Naito ruszył w ślad za Rinjim.

***

     — Wyglądasz tragicznie — stwierdził albinos, opierając się gołymi ramionami o barierkę otaczającą odkryty taras lewitującego budynku knajpy. 
     — Tak uważasz? Zawsze byłeś spostrzegawczy — odparł Naito, stając przodem do niego, jakby chciał, by się mu dobrze przyjrzeć. Białemu usztywnieniu, które pokrywało prawie cały zmiażdżony nos, by mógł się jakoś zrosnąć. Płasko zakończonemu kikutowi, zastępującemu prawą rękę. Worom pod oczami, warstwie bandaży otaczającej pęknięte czoło. Płótna spowijającego tors i jego popękane kości nie próbował nawet pokazywać.
     — Wystarczająco spostrzegawczy, by widzieć, że obrażenia fizyczne nieszczególnie cię martwią — poinformował Kurokawę Rinji. — Ale pozwól, że ja się o nie pomartwię i powiedz mi, co z twoją ręką. Dzięki wrodzonej spostrzegawczości dostrzegam, że brzegi nie są już wypaloną, martwą tkanką...
     — Nie są. Odcięli mi jeszcze kawałek, bo uznali, że łatwiej pozbyć się części z martwicą, zamiast próbować ją odbudowywać — wyjaśnił pokrótce Naito.
     — Miyamoto dałby radę. Nie zdziwiłbym się, gdyby miał w zanadrzu coś, od czego wyrosłaby ci nowa ręka — zaśmiał się lekko Rinji, lecz w istocie żaden z nich nie był tym rozbawiony. Było na to za wcześnie - o wiele za wcześnie.
     — Tenjiro nie żyje — stwierdził fakt Kurokawa, ale zrobił to na tyle sugestywnie, by albinos pojął, że nie jest w nastroju na żarty ze zmarłych. — Dowiedziałem się natomiast, że mam bardzo nieregularną rękę w stosunku do reszty ciała. Nie, nie wiem, co to znaczy. Wiem za to, że moja proteza musi zostać wykonana na zamówienie. Nie mam pojęcia, dokąd po nią posłali, ale powinna być gotowa przed końcem tygodnia.
     — "Gotowa..." — powtórzył z pochmurnym wyrazem twarzy Rinji. — Szlaki komunikacyjne w tym kraju zmieniły się w straszny burdel, odkąd wszystko padło na twarz. Obawiam się, że możesz poczekać dodatkowy tydzień.
     — Nie szkodzi. Nie umieram, nic mi nie jest. Jestem pewien, że komuś innemu pomoc przyda się bardziej. Wielu zostało bez dachu nad głową, bez środków do życia, czy nawet bez jedzenia. To ważniejsze, niż sztuczna ręka dla mnie — odparł brunet. — A co z twoją nogą? To już był raczej niezbędny zabieg — zmienił temat niemal od razu.
     — Hm, faktycznie, nie miałem jeszcze okazji się tym czymś pochwalić — mruknął z niezadowoleniem albinos, po czym złapał za zwężaną nogawkę długich spodni i jednym ruchem podciągnął ją za kolano po opływowym materiale. Oczom Naito ukazała się wyrzeźbiona z heracleum sztuczna noga, tak gładka i wypolerowana, że można się w niej było przejrzeć. Stanowiła niemal jedną spójną całość, nie licząc minimalnych przerw w każdym stawie, gdzie dało się dojrzeć coś na wzór kul, obracających się w specjalnie wykonanych wgłębieniach. Już na pierwszy rzut oka zdawało się, że te sztuczne stawy pozwalały skręcać kończynę znacznie bardziej, niż prawdziwe. Na przedzie i tyle czarnej konstrukcji znajdowały się maleńkie, regularnie rozłożone otwory, które - według domysłów Kurokawy - miały ułatwiać manipulowanie mocą duchową za pośrednictwem nieprawdziwej kończyny. 
     — Jakie to uczucie? — zapytał Naito, wiedząc że sam niedługo posiądzie rękę wykonaną w podobny sposób.
     — Dziwne — stwierdził najpierw albinos. — Czasem strasznie dziwne. Człowiek przyzwyczaił się, że kiedy chodzi o bosych stopach, słychać coś w rodzaju plaśnięcia. Wiesz, jak mięso rzucane na deskę do krojenia. A potem nagle musisz się przyzwyczaić, że twoja naga stopa stuka. W pewnym momencie, kiedy śpisz, orientujesz się, jak bardzo jest zimna, gdy drapiesz nią drugą nogę. Może przesadzam - nie jest w końcu lodowata - ale mimo wszystko się to czuje. Na dodatek masz świadomość, że nie płynie przez nią krew, że nie jest tak naprawdę żywa... że nie jest "twoja". Jasne, można wymienić sobie obie ręce i obie nogi, i z perspektywy Madnessa będzie to genialne rozwiązanie, ale... ja jeszcze niedawno nie musiałem o tym myśleć. To mnie boli.
     — Rozumiem... — powiedział Kurokawa. — Może jeszcze nie do końca, bo nadal czekam na wszczep, ale brak ręki doskwiera mi podobnie, jak tobie brak nogi. Jestem praworęczny. To upiorne, kiedy z przyzwyczajenia próbuję po coś sięgnąć, coś złapać prawą dłonią, a zamiast tego macham tym ochłapem i przypominam sobie, że zostałem kaleką. Do teraz pamiętam ten ból tak dokładnie, że jeśli się mocno skupię, naprawdę go poczuję...
     — Tora musiał być strasznym przeciwnikiem — domyślił się albinos, ściągając z powrotem nogawkę spodni. Naito jednak pomachał dwuznacznie głową.
     — Nie zaprzeczę, ale... mam przeczucie, że mógłby być znacznie lepszym przyjacielem, niż był wrogiem — wyznał, wgapiając się przez barierkę na małe kropki na ziemi, zbierające do kupy cały pozostawiony po zamachu bajzel. 
     — Brzmi, jak bardzo kiepski żart... — burknął Rinji, choć w jego myślach gościł zmarły brat, wypełniając go nostalgią i niepewnością.
     — Być może, ale... naprawdę tak czuję. Właściwie to jeszcze nikomu o tym nie mówiłem, wiesz? Nie wściekniesz się za parę kontrowersyjnych zdań?
     Rinji uniósł brwi, przyglądając się badawczo przyjacielowi, nie mogąc go rozgryźć. Naito zawsze był dla niego nieco skomplikowany, a od momentu zdobycia Boskich Oczu to odczucie jeszcze się w nim nasiliło, ale teraz wielorakość Kurokawy zdawała się przeskakiwać wszelkie skale. 
     — Obawiam się, że od naszego powrotu tutaj nie słyszę żadnych innych, więc postaram się nie wyskoczyć z pięściami — zapewnił przyjaciela Rinji, dołączając do niego w obserwowaniu robotników w dole.
     — Kiedy przygotowywałem się do walki z Torą, dołączałem do grupy uderzeniowej i leciałem z wami do Dworzyszcza, nie miałem żadnych wątpliwości. Żadnych - wszystkie wyparłem. Byłem tak bardzo skupiony na odzyskaniu Alice, że nie myślałem o niczym innym. Do samego końca starałem się działać w ten sposób, chociaż Tenjiro ostrzegał mnie, że zanim skończy się walka, spojrzę na Lożę inaczej, niż wcześniej. Miał rację...
     — Usiłujesz mi powiedzieć, że im współczujesz? Przecież wiesz, że...
     — Wiem! I dlatego nie pozwoliłem sobie na chwilę zwątpienia. Do samego końca działałem wbrew sobie, plując na punkt widzenia Tory, punkt widzenia samej Loży. Prawie przy tym zginąłem. Byłem pewien, że to mój koniec. Kilka razy. Pokonałem najpotężniejszego przeciwnika, jaki kiedykolwiek stanął mi na drodze. W rezultacie doprowadziłem do jego śmierci, straciłem rękę, straciłem Alice i teraz... teraz sam już nie wiem, co myśleć. Nie wiem już nawet, kim jestem, Rinji! Nie wiem, co się ze mną dzieje. Odkąd tylko wyszedłem z grobowca razem z nią, przestaję się zachowywać, jak ja. Jakby jakaś niewidzialna siła chwytała mnie za gardło, wykręcała kończyny i kazała mi robić, co rozkaże! Nawet kiedy jej nie ma, kiedy jest bardzo daleko, jak teraz, czuję pustkę. Czuję, jakby coś wciągało mnie pod ziemię, miażdżyło płuca... 
     — Naito! — krzyknął na niego Rinji, łapiąc go za oba barki i potrząsając nim z całej siły, by przestał zachowywać się, jak szaleniec. Kurokawa dyszał głośno, dochodząc do siebie, jak wyrwany z hipnozy. Kątem oka dostrzegał wpatrzone w nich z zaniepokojeniem lub ze zwykłą zdrożną ciekawością oczy klientów knajpy.
     — MUSISZ się uspokoić, rozumiesz? — powiedział stanowczo albinos, patrząc prosto w oczy przyjaciela. — Cieszę się, że mi o tym mówisz, ale w trakcie zupełnie przestajesz nad sobą panować. Weź głęboki wdech i zamknij oczy. Zbierz się do kupy.
     — Ja... przepraszam cię — bąknął Naito. — Odbiegłem od tematu. Chciałem powiedzieć o czymś zupełnie innym, ale... skończyło się na Alice. Jak zwykle. Każda myśl kończy się na niej. Szczególnie po tym, co wydarzyło się w Dworzyszczu.
     — Rozumiem cię. Była dla ciebie bardzo ważna. Rozumiem więzi międzyludzkie. Między kobietą i mężczyzną, czy jakiekolwiek inne. Ty jednak... nie. Przykro mi, że to mówię, ale brzmisz, jakbyś miał obsesję. Jakbyś był narkomanem na głodzie, a ona jakąś używką. Muszę dowiedzieć się więcej, jeśli chcesz, żebym ci po...
     — Nie! — przerwał mu niespodziewanie Kurokawa i - sądząc po jego wyrazie twarzy - było to niespodziewane dla nich obu. — Wybacz. Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Po prostu wiem już, co muszę zrobić, by sobie z tym poradzić. Zrobię to. Bardzo doceniam to, że chcesz mi pomóc, ale dopóki nie dowiem się więcej, chcę zająć się tym sam, okej?
     — Naito... — Albinos spojrzał na niego zszokowany i w krótkim czasie spochmurniał, jakby uderzono go w twarz, a on nie mógł nic z tym zrobić. — Nie, zdecydowanie nie "okej". Ale uszanuję twoją decyzję — powiedział tak, że aż marzło powietrze. 
     Między nastolatkami na dłuższy czas zapanowała cisza, ale nie rozeszli się. Nawet się od siebie nie oddalili. Obaj wpatrywali się z odległości wielu dziesiątek metrów na miasto w dole, ani na moment nie spoglądając na siebie nawzajem.
      — Kiedy... wychodziłem z Dworzyszcza, wynosząc na zewnątrz ciało Tory, nie potrafiłem spojrzeć w oczy tym wszystkim ludziom. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w ramach "sprawiedliwości" zniszczyliśmy tyle żyć na raz. Loża miała złe metody i obaj to wiem, ale... miała też wspierających się nawzajem, zjednoczonych ze sobą ludzi. Miała cel, którego nie potrafię uznać za zły, jakkolwiek bym na to nie patrzył — rzekł wreszcie Naito, a jego dłoń trzęsła się na chwytanej w palce barierce. — Kiedy zostawiłem Torę na ziemi i mijałem tych ludzi, słysząc ich płacz, ich krzyki, ich wyzwiska rzucane w moim kierunku... ja... nigdy, przez całe moje życie nie czułem się tak paskudnie, jak wtedy. To nie powinno było tak wyglądać, Rinji. Użyliśmy złych metod, żeby ukarać kogoś za używanie złych metod.
     Kurokawa odwrócił się nagle, patrząc z powagą na przyjaciela, wściekły tak samo na siebie, jak i na Gwardię i mieszkańców Miracle City.
     — To błędne koło! Nienawiść rodzi nienawiść, ból rodzi ból, zemsta kolejną zemstę. To tak beznadziejnie proste, ale każdy ma to w dupie! Myślałem kiedyś, że mieszkańcy Morriden różnią się od ludzi, których znałem z czasów, gdy jeszcze żyłem. Nie różnią się. Są tacy sami, jeśli nie gorsi. Są zjednoczeni, uprzejmi i tolerancyjni, kiedy dobrze im się żyje, ale rozerwą na strzępy ciebie i siebie nawzajem, kiedy nadepniesz im na odcisk. Z Kantyjczykami było tak samo. Nadal źle się na nich patrzy. Z twoim rodem było tak samo, dopóki...
     — Dosyć! — przerwał groźnie Rinji. — Proszę — dodał, potulniejąc. — Wcale mi się to nie podoba. Byłem wściekły, kiedy przez lata traktowali nas, jak śmieci, ale... teraz wcale nie jest mi lepiej. Wiesz, że mamy teraz osiemdziesięciu dziewięciu uczniów? Nawet więcej powinno się pojawić w najbliższym czasie. Teraz nas uwielbiają. Jedni przychodzą dlatego, że "jakiś słynny Okuda poszedł zabijać za nas naszych wrogów", a inni dlatego, że po zamachu zostali bez dachu nad głową i celu w życiu. Ci drudzy po prostu próbują na nas żerować. Chcą mieć co zjeść i gdzie spać. I wiesz co? Rzygać mi się chce na widok jednych i drugich — wyznał albinos, a że zaszkliły mu się oczy, wychylił się przez barierkę w stronę ziemi. — Masz jakiekolwiek pojęcie, jakie to uczucie, kiedy publicznie odznaczają cię za zamordowanie własnego brata? — wypalił, cedząc każde słowo przez zęby, jakby miał nimi rozerwać słuchacza.
     — Nie — celowo odpowiedział na retoryczne pytanie Naito. — Mogę to sobie tylko i wyłącznie wyobrazić. Nigdy nie miałem brata.
     — Paskudne. Najgorsze. Klepią mnie po plecach, podziwiają i gratulują dlatego, że go zabiłem. Dziękują mi za to, że mogli siedzieć na dupach i leczyć odleżyny, podczas gdy ja walczyłem o życie z człowiekiem, którego podziwiałem najbardziej na świecie. Nie chcę tego. Pierdolę to! Nie o taki honor walczyłem. Nie tego chciałem dla rodu Okuda.
     — Czuję się podobnie za każdym razem, gdy słyszę o "Mordercy Tygrysa". Mam wtedy ochotę podejść i uderzyć prosto w twarz każdego, kto mnie tak nazywa. Nie wiem, jak to się stało, że mówi się z dumą o jednych mordercach, a innych się nienawidzi. Miracle City jest zepsute, Rinji. Kryzys z czasów, gdy Jadiir zabił Shuuna powtarza się teraz, tylko w innej formie. Minie sporo czasu, zanim wszystko się uspokoi.
     — JEŚLI się uspokoi — mruknął pod nosem Rinji. — Dosyć o tym, bo zaraz rzucę się z tego tarasu — uciął temat, oddychając głęboko, by się uspokoić. — Widziałeś się już z Rikim? Sporo się u niego pozmienia w najbliższym czasie.
     — Jeszcze nie. Co się stało? To w ogóle coś dobrego, czy...
     — Niech sam ci powie. Tak będzie lepiej, zaufaj mi — zapewnił Kurokawę albinos, kładąc mu rękę na ramieniu. — Przy okazji będziesz miał powód, by się z nim teraz zobaczyć.
     — Tak zrobię. Muszę tylko najpierw do kogoś zajrzeć...

***

     — Przez chwilę myślałam, że to koniec — dumała przemykająca przez tłumy ludzi mała dziewczynka w okularach. Miała na sobie szarą, kobiecą tunikę, do tego stopnia za dużą, że wisiała na niej, jak suknia. Dziecięce, bose stópki uderzały o zawalony odłamkami bruk, w żaden sposób przez nie nie okaleczone. — Poznał moje imię. To niebezpieczne. Złe. Niedobre. Przez chwilę chciałam... nie, nie trzeba. Nic nie podejrzewał — myślała Roza, z obojętnością przeciskając się między ustawionymi w kolejce do przytułku ludźmi. Małe, szybkie rączki bez najmniejszego trudu wyszarpnęły pęk kluczy z kieszeni spodni grubawego mężczyzny. Nie zauważył. Nikt nigdy nie zauważał, a klucze zawsze się przydawały. 
     — Gdzieś muszą pasować — stwierdziła w duchu okularnica, z niewielkim uśmieszkiem chowając swoją zdobycz w zaciśniętej pięści. Nie miała o co jej zaczepić. Jeszcze nie. Jeszcze kilka chwil. Morze ludzi ustępowało. Ich fale przestawały się piętrzyć - Roza wpłynęła na płyciznę, w zrujnowaną część stolicy. Zrujnowaną i nieuprzątniętą, bo w takie właśnie mało kto się zapuszczał, a jeśli już ktokolwiek, to na pewno nie ktoś z czystym sumieniem.
     W tych rejonach Miracle City nie było żebraków, bo i nie miał kto ich wspomóc czymś innym, niż wbitym pomiędzy żebra nożem. Nawet nóż mało kto miał, więc walki rozstrzygano wszystkim, co wpadło w ręce. Niektóre z dzieci gorszego boga miały w sobie talent, a zatem umiały wykorzystywać zawartą w nim moc. Takie "dzieci" wiodły prym tam, gdzie prawo nie docierało. W zrujnowanej stolicy zawsze trwały bale, a na tych balach zaproszeni goście i osoby postronne naprzemiennie tańczyły ze śmiercią. Niekiedy nieudolna tancerka nadepnęła komuś na stopę i ten ktoś kończył bez grosza przy duszy, często pod ziemią, a zdarzało się też, że w czyimś żołądku. Rodzili się tam też nowi Połykacze Grzechów, choć z ideologią wyklętych Kantyjczyków nie mieli oni nic wspólnego. Jakoś musieli sobie radzić.
     Roza kochała to miejsce. Dziwne, perwersyjne poczucie satysfakcji rozpływało się po jej ciele, ilekroć uświadamiała sobie, że nawet największa duma Morriden, dzieło pracy Ośmiu Królów, Mędrca Znikąd, Gwardii Madnessów, Niebiańskich Rycerzy, rodu Vanderheimów i Połykaczy Grzechów... była chora - na raka. I ten rak czaił się wewnątrz, po cichu zarażając kolejne organy, mordując ducha, który miał w "cudownym mieście" panować. I to było tak przyjemnie ironiczne właśnie dlatego, że nigdzie indziej w tym kraju nowotwór nie miał takiej mocy.
     Małe stópki zagłębiły się w cień. W piwniczną czeluść. Dwuczęściowe drzwi otworzyły się na boki za pośrednictwem energii duchowej. Dziewczynka zeskoczyła po betonowych stopniach w mrok, w ten sam impuls mocy zamknął za nią wejście do piwnicy. Jej ciało wydłużyło się. Zmieniło swój kształt, wydoroślało. Krótki korytarzyk prowadził do rozkosznie zimnego, cuchnącego wydzielinami z głębi ludzkiego ciała pomieszczenia. Pstryknięcie palcem nakazało lewitującej pod stropem lampce zapalenie się.
     Strumień światła ukazał prawie całkowicie inną osobę. Szara tunika wreszcie wyglądała, jak tunika, opinając się na ciele dorosłej kobiety, zarysowując małe piersi i szczupłą talię. Mała dziewczynka zniknęła... albo nigdy nie istniała. Nozdrza okularnicy rozszerzyły się, wchłaniając zapach śmierci i zaschniętej krwi. Kobietą targnął dreszcz. Przyjemny, przeraźliwie pobudzający dreszcz. Czuła się, jakby wydostano ją z klatki. Czuła, że już nie musi udawać, jakkolwiek przyjemne nie byłoby mydlenie oczu innym ludziom.
     — Miałeś szczęście, Kurokawa Naito. Gdybyś zajrzał wtedy głębiej w mój umysł... wypiłabym krew prosto z twojego rozciętego gardła...


Koniec Rozdziału 236
Początek arcu nr XI: Wstęp do końca świata
Następnym razem: Wodzeni za nos

wtorek, 22 listopada 2016

Rozdział 235: Róża Wiatrów

ROZDZIAŁ 235

     Zimny pot spływał po plecach zmęczonej Hiszpanki, przemykającej się między cieniami, niczym mała, niewidoczna dla nikogo myszka. Zimne łzy chłodziły kąciki szczypiących oczu, kiedy w milionie huków, trzasków i eksplozji wyczuwała gasnące żywoty przyjaciół. To było piekło. Ona była w piekle. Gorącym piekle, przez które należało przebiec i nie zatrzymywać się, mimo palących mięśni, krzyczących z wnętrza ciała, jak umęczone dusze.
     — Ty idiotko! Dziwisz się? Wiedziałaś, że tak będzie. Zasłaniałaś się nadzieją, wiarą w Torę, wiarą w Lożę, ale wiedziałaś, że to koniec. Czemu płaczesz? Czemu nie możesz w to uwierzyć? Czemu tak bardzo ci przykro, że nie zginęłaś razem ze wszystkimi? — biczowała się w myślach, przyspieszając jeszcze bardziej. Ten pęd był już nierozważny, niebezpieczny. Wystrzeliwała z jednego cienia do drugiego z takim impetem i częstotliwością, że traciła orientację przestrzenną. W ciemnościach, w odmętach zapadała się podłoga i pękały ściany. Robiła coś głupiego - hałasowała. Niewykrywalność i cisza były atrybutami jej Syntezy, lecz szaleńczy lot przez korytarze i szczeliny pozwalał Cassandrze odgonić złe myśli.
     Nagle zresztą stan bezmyślności i "lotności" zaniknął, jak nabity na szpilę balon. Uczucie zimna objęło gorące ciało, chłodząc je gwałtownie, ciskając do pędzącej rzeki. Węgielek, który wyskoczył z paleniska. Nagle stała się takim węgielkiem. Gdy wysunęła twarz z cienia rzucanego przez pochylony fragment rozbitej ściany, calutki korytarz skuwał lód. Jej serce nagle przestało bić, powietrze ugrzęzło w płucach, nie mogąc uciec. Zamarznięte ściany pękały i stopniowo rozpadały się na jej oczach. Na linii wzroku kobiety znalazły się pokryte lodem kawałki drewna, z których - gdyby zebrać je razem - można było złożyć drzwi. Na przykład takie, jakich brakowało w pokoju należącego do Alice...
     Z krzykiem bezsilności Cassandra w całości wyskoczyła z bezpiecznego cienia, niemal od razu wywracając się na lodowej pokrywie. Zignorowała upadek. Niezgrabnie, jakby pierwszy raz w życiu chodziła po lodzie, dopadła do częściowo wyrwanych ram drzwiowych i zajrzała do środka. Sama nie wiedziała, co spodziewała się tam ujrzeć, ale nie ujrzała nic. Nikogo. Alice nie było. Nie było też żadnego śladu jej obecności. Żadnego śladu walki, żadnej kropli krwi, przesuniętych mebli - nic. Hiszpanka zamarła.
     — Wszystko stracone... — pomyślała, a łzy popłynęły jej po twarzy. Nie wyczuła w pobliżu niczyjej obecności, zanim zatrzymana w połowie kopnięcia stopa nie rozwiała jej włosów.
     — A teraz grzecznie pójdziesz ze mną. Wszyscy na ciebie czekają — oświadczył, nawet nie rozkazał Generał Noailles. Z licznymi złamaniami i niezagojonymi ranami, brudnym, podartym ubraniem i poplamioną krwią brodą okalającą usta wyglądał tak, jakby balansował na granicy między zwykłym wzburzeniem, a zimną furią. — Uprzedzam cię, że drugi raz nie dasz rady mnie dźgnąć, a jeśli spróbujesz, wystarczą mi dwa kopnięcia, żeby połamać ci ręce i nogi. Bo uwierz mi, że w odróżnieniu od was, zabijanie wywołuje u mnie wyrzuty sumienia.

***

     Przez pół swojego życia, za każdym razem, gdy zamykał oczy - latał. Każdy wieczór przywracał mu siły, każdy moment, kiedy kładł się do łóżka pozwalał mu czuć się tak, jakby zdejmował z siebie codzienność. Odpinał wtedy ciążące nad nim łańcuchy, tak nieubłaganie przytwierdzające go do ziemi, zmuszające do tego, by wieść szare, pozbawione nadziei i szans życie - odpinał i odkładał na szafkę nocną. A potem znikał z tego świata - z ich świata.
     Latał. Nie miał skrzydeł - nie był ptakiem, nietoperzem, lotopałanką, lecz po prostu człowiekiem. Człowiekiem, który wznosił się w przestworza. Powietrze spływało po jego ciele, otaczało go całego, ściskało go na powitanie i na pożegnanie, tuliło się do niego i łasiło, niczym wierny czworonóg, którego pogrzebał w wieku sześciu lat. Problemy zostawiał na dole. Problemy były ich światem, nie jego. Jego świat wisiał w chmurach i tylko on mógł tam dotrzeć.
     Kochał to. Kochał wiatr we włosach i wiatr w ogóle, a wiatr odwzajemniał to uczucie. Tylko po to zapuścił włosy, by lepiej czuć ten powiew, gdy zataczał kręgi nad mrowiskami ludzi, zlepkami miast na ogromnej makiecie ich świata. Zawsze był lżejszy, niż wszystko to, co na ziemi i lekki był też jego umysł, kiedy przemierzał kilometry i mile, to szybując, to machając rękoma, by wzbić się wyżej. Zawsze, każdej nocy docierał w jedno miejsce i kręcił się ponad nim. Czasem godzinami, czasem ledwie przez kilka minut - w zależności od tego, kiedy wystartował. 
     Nie znał tego miejsca. Nie znał tego kraju. W nawyku miał za to, że gdy napotykał coś nowego i nieznajomego, robił wszystko, by jak najlepiej to poznać. I tak właśnie całymi latami obserwował z chmur ogromny kraj, w którym zawsze wiał potężny wiatr i w którym zawsze świeciło słońce. Obserwował czyste wody, obserwował kolory, których nie było w ich świecie, ich szarym świecie. Tam nie było kominów fabryk. Obłoków dymu, duszących ptaki i ludzi, zanieczyszczających wszystko to, co dobre. 
     Zawsze, kiedy otwierał oczy, trwał w ciszy i bezruchu, wpatrzony w sufit, pytając się siebie, czym był kraj, który obserwował i czemu widział go każdej nocy. Musiało minąć sporo czasu, nim uświadomił sobie, że kraj ten był marzeniem. Był wizją, do której należało dążyć. Był Utopią, którą należało znaleźć... lub stworzyć.

***

     Gungnir, żywy piorun - twarda i przenikająca wszystko włócznia z elektryczności - przeszedł przez stalowe mięśnie, przez organy, a także przez plecy Tory. Nie zatrzymał się. Popędził dalej, przekłuwając ściany, kondygnacje, podłogi na kolejnych piętrach, by wreszcie wydostać się na zewnątrz i polecieć w stronę horyzontu - jak pozioma błyskawica. 
     W tym samym czasie jednak ogromne, zaokrąglone ostrze powietrza pędziło w zupełnie przeciwnym kierunku. Cieńsze, niż kartka papieru, lecz wystarczająco długie, by przekroić jednocześnie podłogę w jadalni i dach trzy poziomy wyżej. Miecz, lub też raczej niosąca śmierć kosa boga wiatrów rozdarł całe Dworzyszcze, uciekając na zewnątrz, w burzę. Burza zaś przyszła do nich, do walczących, do środka.
     Odgłosy szalejącego wiatru i bijących gromów ostatecznie wybudziły Torę z letargu. Początkowo chciał ruszyć się gwałtownie, lecz szybko uświadomił sobie, jak wolno płynął czas. Adrenalina w jego ciele nadal działała. Mężczyzna miał przed oczyma rozdarty własnym atakiem sufit - upadał. Powoli i nieuchronnie, jak strącony z drzewa liść. Jego plecy, dotknąwszy ziemi, sunęły po niej jeszcze przez długi czas, pokonując kolejne metry i zostawiając po drodze szkarłatny, usłany fragmentami spalonej skóry ślad.
     — Co się... stało? — pomyślał Tora, zaciskając zęby z bólu. Pulsowało mu w głowie, mięśnie chciały rwać się na strzępy. Bolały go nerki, jakby rozbito je na miazgę młotkiem do mięsa, a w płucach osadziły się gorejące węgle. Z trudem uniósłszy głowę, ujrzał dziurę w swoim brzuchu, w swojej tarczy, którą hartował przez tyle lat. Przechodziła na wylot, przez jelita, ale nie nerki. Umarłby, gdyby jeszcze mocniej zabolały go nerki.
     — Nai... JA to zrobiłem? — zdziwił się mężczyzna, gdy podparty dłonią o posadzkę dostrzegł stojącego przed nim przeciwnika z prawą ręką skróconą do połowy ramienia. Krew lała się z chłopaka strumieniami i wszystko wskazywało na to, że w skutek adrenaliny, przeciążenia układu nerwowego oraz wszelkich innych czynników, Kurokawa dopiero teraz uświadomił sobie brak kończyny. Srebrnowłosy obserwował klatka po klatce, jak Przeklęte Oczy otwierają się szeroko w wyrazie szoku i przerażenia. A potem nadszedł krzyk.
     Gdyby dźwięk miał ciało, z ust Naito wyskoczyłoby coś o monstrualnych rozmiarach. Zdawało się, że żuchwa wyskoczy mu z zawiasów, tak mocno otworzył szczęki. Krew nabiegła do oczu, nogi ugięły się pod nim. Niewyobrażalny ból uwalił go na podłogę, odbierając dech i zdolność do trzeźwego myślenia. Ale Tora już na niego nie patrzył. Już zaczął działać. Już skupiał w sobie moc duchową, póki był jeszcze dość otępiały, by samemu się nie drzeć. Nie wstawał. Jeszcze nie. Wiedział, że w tym stanie przebite jelita rozerwą się do reszty, a może nawet wypełzną na zewnątrz jamy brzusznej.
     Lider powstrzymywał się przed oddychaniem. Zamknął oczy na chwilę i raz jeszcze przeanalizował uważnie swój stan. Moc duchowa zalała rozerwane wnętrzności, zalepiając dziury i łącząc ze sobą kawałki, jakby nigdy nic ich nie naruszyło. To było najbardziej prowizoryczne, ale też najszybsze rozwiązanie, o jakim pomyślał Tora. Już w następnym momencie podobna warstwa energii zakryła podziurawiony korpus. Przepalony brzuch nadal okrutnie cuchnął, ale mężczyzna w jednej chwili kupił sobie co najmniej kilka minut.
     — Gdzie są wszyscy? — pomyślał z przerażeniem lider, podpierając się rękoma o podłogę. Krew, którą niedawno zalał go Naito częściowo jeszcze spływała po spoconym torsie, ale spora jej część zdążyła stężeć i przykleić się do ciała mężczyzny. Wyglądał teraz, jakby pokrywały go całe place strupów. Jakby wytoczył się spod sterty zwłok.
     — Czy to... naprawdę się stało? Ja... nie wyczuwam już nikogo poza nami. W całym Dworzyszczu czuję tylko naszą energię — uświadomił sobie Tora i nagle zalały go smutek i wypływające spod zamkniętych powiek łzy. Został sam. Cała Wyższa Izba zniknęła. Przygotowywał się psychicznie na tę ewentualność. Liczył się z nią. Mimo to jednak miał ochotę zaryczeć jeszcze głośniej, niż walczący z bólem Kurokawa.
     Wiatr zrobił to za niego. Zawył z większą mocą, niż kiedykolwiek wcześniej.

***

     — Siad, kurwa! Spokój! — wydarł się Generał Carver na setki zebranych u stóp Dworzyszcza twarzy, które zaczęły nagle podnosić się z krzykiem. Powyciągani z bezpiecznych domostw niedoszli obywatele Utopii tworzyli długi, poplątany sznur. Łańcuchy ze skrystalizowanej mocy duchowej łączyły ze sobą ich nogi, by nikt nie mógł pomyśleć o ucieczce, a podobne kajdany krępowały ruchy rąk. Na kompletnie nagim mężczyźnie z kudłatym irokezem wisiał tylko puchaty, kremowy koc, przypominający pelerynę superbohatera.
     — Kazałem się wam nie ruszać, tak? — burknął nagle siedzący na kamieniu Generał Noailles. — Usiądźcie grzecznie na ziemi i współpracujcie, zanim ten oszołom postanowi coś wam zrobić — rzucił, wskazując na Carvera. Na nic się zdały nawoływania obydwu Generałów. Tłum ludzi opętanych wizjami Loży zaczął krzyczeć coś nieskładnie i niezrozumiale. Wszyscy wpatrzeni byli w Dworzyszcze i w niebo ponad nim. 
     — Co tu się dzieje? — zakrzyknął wychodzący z wnętrza budynku Kawasaki, podziurawiony na każdym odcinku swojego ciała. Tuż za nim ciągnęły się dwie płyty z energii duchowej, na których rozłożeni byli Rinji i Rikimaru. Nieprzytomni, wykrwawieni młodzieńcy wyglądali jak zwłoki, a dwie katany nadal przebijały się przez boki szermierza. 
     — Te wszystkie łańcuchy to nie przesada? To ludzie, nie bydło, nie są groźni — zwrócił się Matsu do reszty Generałów.
     — Twój ryj to, kurwa, przesada! — odparł głośno Bruce z mieszanką zaskoczenia i bycia sobą. — Co ci się stało, człowieku? Masz więcej dziur, niż...
     — Bydło potrafi cię stratować. Ludzie też — przerwał Wilkołakowi Jean. — Nieważne, jak słabi by nie byli, kiedy zaatakują cię w kupie bardzo trudno się obronić, nie robiąc im krzywdy. Te kajdany są dla ich własnego bezpieczeństwa.
     — Nie mam siły się kłócić. Przypilnuj ich dla mnie, muszę oszczędzać moc duchową na własne rany — poprosił Matsu, odstawiając dwóch nastolatków. Noailles skinął tylko głową. Dwaj Madnessi płynnie się zmienili i w kilka sekund to Francuz tamował krwawienie z uciętej nogi Rinji'ego i poranionego w wielu miejscach Rikimaru.
     — Twój dzieciak nieźle się napierdala — rzucił nagle Carver, wskazując na rozcięte po ataku Tory skrzydło budynku.
     — Da sobie radę? Wiem, że do wzywania posiłków mamy nasz sygnał, ale... — zaczął Jean.
     — ...ale jeśli jest martwy to gówno zasygnalizuje — dokończył za niego Bruce. Kawasaki pokręcił jednak przecząco głową.
     — To jego walka. Od miesięcy myślał tylko o tym. Każdą wolną chwilę poświęcił przygotowaniom. Wiem, jakie to dla niego ważne, a co ważniejsze - wierzę w niego. Dopóki sam o to nie poprosi, nie będę się wtrącał — oświadczył Matsu, w milczeniu spoglądając na centrum Dworzyszcza, w którym wciąż trwała walka Kurokawy.
     — Wróć bezpieczny, Naito. Wiem, że dasz radę — myślał, zaciskając pięści. Tymczasem wiatr wzmagał się coraz bardziej i bardziej, wyjąc przeraźliwie, jakby w bólu i smutku. Masy powietrza pędziły zza horyzontu, wyrywając po drodze drzewa z korzeniami. Wszystko to zbierało się w jednym miejscu, otaczając całe Dworzyszcze niemożliwym do przebicia pierścieniem z wiatru. Wiał on zbyt szybko, by dało się w ogóle go dotknąć, nie tracąc przy tym ręki. Tylko członkowie Loży Kłamców wiedzieli, co się działo, z czym mieli do czynienia i co to oznaczało. I dlatego właśnie każdy powstał, z lękiem, lecz również nadzieją słuchając podmuchów. Gromy waliły w oddali, deszcz nadal topił żywcem, a ich lider, ich ukochany przywódca toczył decydujące starcie.
     — Nie przegraj, Hisato, błagam cię. Nie daj się zabić — prosiła w duchu Cassandra, splatając ze sobą ręce i zamykając oczy, by nie musieć patrzeć na to, co działo się z Dworzyszczem. Dzieło ich wieloletniej pracy zamieniało się w ruinę. — Nikt cię nie pokona, kiedy jej używasz, prawda? Róża Wiatrów jest niepokonana. Teraz, kiedy zostałeś tam sam, możesz jej użyć, nie martwiąc się o to, że zrobisz nam krzywdę. Pokonaj go i uciekaj. Żyj. Proszę... — Ciepłe łzy spływały po mokrych od deszczu policzkach. Hiszpanka nie dołączyła się do krzyków towarzyszy. Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

***

     — Walka się nie skończyła! Zbierz się do kupy, Naito! Szybko, póki jeszcze możesz — oderwał się chór głosów w głowie powalonego na kolana Kurokawy. Nastolatek zapluwał się cały, usiłując trzymać swój krzyk za zaciśniętymi zębami. Łzy napływały mu do oczu. Ból zniewalał. Mordował go od środka. Wiatr huczał tak głośno, że ledwo słyszał Shuuna, ale nie musiał go słyszeć, by wiedzieć, że walka trwała nadal. 
     Wystarczył jeden rzut oka na wyprostowanego, podniesionego mężczyznę z wypaloną dziurą w brzuchu. Na umazane krwią włosy, twarz i tors. Na łzy spływające po policzkach z bezdennych, niebieskich oczu - bezdennie smutnych i rozżalonych. 
     Naito przezwyciężył ból. Nieporadnym, chwiejnym ruchem złapał mocno lewą dłonią za rozerwany kikut, na którym kończyło się jego ramię. Zebrał tyle energii, ile tylko zdążył, od razu zamieniając ją w prąd i bezlitośnie, w dużych ilościach wlewając ją w kończynę. Znów stracił dech w płucach i tym razem już nie zahamował łez.
     — Muszę to zrobić. Muszę. Od tego bólu bym zwariował. Muszę całkiem stracić czucie w tej ręce, jeśli chcę jakkolwiek się obronić! — przekonywał sam siebie, smażąc mięso i ukruszony brzeg kości. Poraził kikut z wystarczająco wysokim napięciem, by całkiem stracić nad nim kontrolę. Ból powoli stawał się coraz łagodniejszy - przynajmniej na tyle, żeby można go było znieść. 
     — Nic nie robi. Tylko patrzy. Czemu nie atakuje? Czemu dał mi się przygotować? — zadawał sobie kolejne pytania Naito, patrząc przeciwnikowi prosto w oczy. — Płacze. Wygraliśmy? Co z resztą? Shuun!
     Wiem tylko, że tylko my jeszcze walczymy. W całym Dworzyszczu nie ma ani śladu energii duchowej. Chyba nawet on rozumie, że to już koniec... ale tym bardziej musisz uważać. Kiedy człowiek nie ma już nic do stracenia, potrafi robić straszne rzeczy — polecił dziedzicowi Pierwszy Król, nim szalejący na zewnątrz wiatr wdarł się do wnętrza budynku przez ogromną wyrwę wyciętą atakiem Tory.
     — Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić. Gungnir nie podziałał. Madman Stream w połączeniu z Thor Overdrive też nie. Wyłożyłem na stół wszystkie karty... i obawiam się, że on nie — pomyślał zaniepokojony Naito, niemal przewrócony przez nagły podmuch, ciskający wyłupanymi kawałami podłogi i połamanymi stołami. 
     Stopy Tory nagle oderwały się od podłogi, choć on sam nie poruszył nawet mięśniem. Wiatr wziął go w swoje objęcia, a srebrne włosy załopotały gwałtownie, strząsając zaschnięte drobinki krwi. Krzyże w oczach Kurokawy zauważalnie błysnęły. Na próżno. Tora bowiem niespodziewanie zniknął. Wyprzedził wszystko, co Naito dotychczas widział. Lecący niczym pikujący jastrząb mężczyzna wbił kolano w czoło chłopaka. Trzask pękającej kości odbił się echem w każdym zakątku ciała nastolatka.
     Bezręki Naito został zdmuchnięty, zanim pomyślał o zareagowaniu. Stracił na chwilę kontakt z rzeczywistością po ostatnim uderzeniu. Nie widział swojego niekontrolowanego lotu w stronę ściany ani wyprzedzającego go po łuku Tory. Latający mężczyzna pojawił się za jego plecami, wymierzając w nie zamaszystego kopniaka i tym samym budząc przeciwnika. Kurokawa zarył o podłogę, rozdzierając klatkę piersiową o leżące wszędzie odłamki. Nowa fala bólu wywołała u niego odruchową reakcję - spróbował się podnieść przy użyciu prawej ręki... ale jej nie miał. W ostateczności odepchnął się lewą i przetoczył na plecy.
     Próbował się podnieść, ale uniósł jedynie głowę, a i to przyszło mu z niemałym wysiłkiem. Unoszący się w powietrzu Tora wystrzelił w jego stronę, jak pocisk, lecz nieoczekiwanie zatrzymał się tuż przed nim - tak nagle, jak ruszył. Pędzący z nim podmuch cisnął leżącym chłopakiem o ścianę, sprawiając że usiadł.
     Krew z rozbitego czoła lała się chłopakowi na twarz. Ledwo oddychał, a mógł to robić tylko przez usta. Przy każdym ruchu mięśniem kopnięte przed momentem plecy bolały, jakby ktoś mu w nie wbijał gwoździe do torów.
     — Chce, żebym się poddał — domyślił się Naito i zamiast tego uśmiechnął się pod nosem, co nie zrobiło na Torze żadnego wrażenia. — Żyję, prawda? Czemu miałbym się poddawać teraz, kiedy jeszcze żyję? Jeśli to zrobię, zostanę bez ręki i bez Alice. Nie mogę pójść na taki układ, Tora. Wiesz o tym... — tłumaczył w myślach.
     Tymczasem ogromny pierścień wiatru, który wirował coraz szybciej wokół całego Dworzyszcza zaczął się powoli zawężać, wytłukując wszystkie szyby w oknach. Jego ryk wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy Tora skręcił ciało, zamachując się prawą stopą. Szalejący wiatr zebrał się po jednej stronie budynku, nie będąc już pierścieniem.
     — Solanus! — Lider Loży kopnął przeciwnikowi tuż przed twarzą... i tym razem to Naito zniknął. Nieskończona fala powietrza wbiła się do wnętrza budynku, jak Tsunami zalewające przybrzeżną wioskę. W jednej chwili Kurokawa poczuł się, jakby w całą lewą stronę jego ciała grzmotnął rozpędzony tir. Potem nie nadążał już wzrokiem za pokonywanym przez siebie bez żadnej kontroli dystansem. Wiedział tylko, że przebił każdą ścianę, jaka stała mu na drodze i ostatecznie wyleciał na zewnątrz, w deszcz i burzę.
     — Przez całe życie zastanawiałem się, co to było za miejsce. Czym był ten kraj, nad którym przelatywałem każdej nocy... — pomyślał Tora, podążając w ślad za Kurokawą. Wyleciał z Dworzyszcza tą samą drogą, którą wyrzucił z niego przeciwnika, a potem wyprzedził go bez najmniejszego wysiłku. Ponownie zamachnął się prawą stopą, czekając na lecącego w jego stronę chłopaka. Piorun zalał ich obu światłem.
     — Auster! — kopnął ku niebu, mijając ciało nastolatka o kilka cali. Nie minął go jednak strumień powietrza, uderzając go ponownie - od dołu, jak wnosząca się z zabójczą prędkością wieża, w całą powierzchnię torsu. Kurokawa poleciał do góry, tracąc kolejne żebra. Łamały się, jak zapałki, a on nie mógł nic z tym zrobić. Nie mógł nawet myśleć ani oddychać. Zupełnie nie kontrolował swojego lotu, obracając się, jak marionetka na sznurkach. Przez moment mógłby przysiąc, że zaraz wpadnie między chmury burzowe i zostanie spalony na wiór przez wyładowania. Tak się jednak nie stało... bo nim tam dotarł, Tora już znajdował się nad nim.
     — Favonius! — Lider zakręcił się w powietrzu, wymierzając zamaszyste kopnięcie w lewy bok wznoszącego się chłopaka. Niepojęty ogrom przywoływanego przez niego wiatru zawrócił Kurokawę w stronę Dworzyszcza. Raz jeszcze mężczyzna poleciał za nim, niemalże czując, jak jego ciało rozpada się od środka. Wszędzie, we wszystkich organach czuł pęki żyletek i zardzewiałe gwoździe. Między mięśniami umieszczono rozżarzone węgle, a szkielet trząsł się, ledwo utrzymując swój własny ciężar.
     Dogonił chłopaka, gdy ten przelatywał właśnie nad Dworzyszczem. Z wysokości dziesiątek metrów widział setki zebranych u stóp pagórka mężczyzn i kobiet, nadzorowanych przez wroga. Sępy czekały na jego zgon, rozszarpawszy na strzępy jego wyśniony raj.
     — To już koniec... Boréas! — pomyślał Tora, zaginając w kolanach obie nogi i z pełną mocą rozprężając je nad Kurokawą. Dwie stopy wbiły się w jego brzuch, zsyłając na niego boski wiatr. Kolumna powietrza naparła na chłopaka wgniatając go prosto w dach Dworzyszcza, który praktycznie eksplodował, rozpryskując się na wszystkie strony.
     — Nie mam ręki. Lewą tak mocno nie uderzę. Thor Drive w niczym mi nie pomoże. Co mi pozostało? — przeszło przez myśl chłopaka, gdy wiatr wgniatał go w podłogę strychu, szybko wbijając go na niższe piętro i nie ustając. — Nogi? Tak. Mógłbym użyć nóg. Mięśnie nóg są z reguły kilka razy silniejsze, niż u rąk... a ja przecież trenowałem je dzień w dzień, żeby wytrzymywały impakt Thor Drive'u. Tylko co miałbym nimi zrobić? Nigdy nie używałem ich w walce, a potrzebuję czegoś, co zdejmie go jednym uderzeniem. Szlag... moje kości — zastanawiał się nastolatek, lądując coraz niżej i niżej.
     Wielka chmura pyłu i brudu wzbiła się w powietrze, kiedy Naito dotarł do samego parteru. Patrzący na to z góry Tora zaczął powoli opadać, odstawiany na miejsce przez wiatr. Dyszał ciężko, po podbródku lała się krew, a nagły atak bólu głowy sprawiał, że miał ochotę krzyczeć. Mógłby przysiąc, że coś pękło mu w żołądku i nie zdziwiłby się, gdyby był to sam żołądek. Chciał się upewnić. Zobaczyć ciało Kurokawy. Zaszedł bowiem zbyt daleko, by nie doprowadzić tej sprawy do końca. Wtem jednak zamarł.
     — Ty... jak ty to... kiedy? — zdziwił się mężczyzna, wytrzeszczając oczy, gdy w rozpierzchających się obłokach dojrzał podłużne błyski. Naito stał na mocno podkurczonych nogach, swoją jedyną ręką podpierając się o kolano. Na pochylonych plecach, karku i ramionach widniała krusząca się i rozpadająca na oczach Tory powłoka. Przypominała skrystalizowaną energię duchową, lecz... w jej wnętrzu poruszały się ładunki elektryczne. Pokrywała większą część korpusu chłopaka, niczym najprawdziwsza zbroja.
     — Zeus... — ochrzcił swoją nową technikę Naito. Stworzył ją na poczekaniu. Improwizował. Już po pierwszym kopnięciu, kiedy Tora wyrzucił go w mrok. — Skoro energię duchową można krystalizować... to dlaczego nie można by zrobić czegoś podobnego z produktami Syntezy? 
      Doskonała robota, Naito! Nie wierzę, że ci się udało! — odezwał się rozentuzjazmowany chór setek głosów. — Zakończ to teraz! 
      Tak... — zgodził się chłopak. Popękana od naporu wiatru zbroja ponownie zamieniła się w czyste wyładowania elektryczne, skupiając się w prawej nodze i wirując wokół niej. Tymczasem Kurokawa zbierał w niej coraz więcej i więcej energii, ignorując pulsujący w całym ciele ból. Tora patrzył z niedowierzaniem na to, co się działo, wisząc w powietrzu.
     — Nawet po tym wszystkim, co zrobiłem, ma jeszcze dość siły, by walczyć? — pomyślał, trzęsąc się bez kontroli. Zimno rozchodziło się po jego ciele, a ból głowy narastał coraz bardziej, niemal wymuszając na mężczyźnie wymioty. Tora załopotał w powietrzu, jakby miał zaraz runąć na ziemię, ale cudem się utrzymał.
     — Leki... przestały działać? — uświadomił sobie. Nawet do oczu napływała mu krew. Oddech stał się urywany i chaotyczny. Z największym trudem trzymał ze sobą rozerwane jelita i blokował dziury w tułowiu. — Więc miałem rację... to JEST koniec.
      Gungnir! — wydarł się w sercu Kurokawa, całą mocą swoich mięśni wyrzucając nogę do góry, jak rozkładany maszt. Zgromadzona w niej energia elektryczna wystrzeliła w powietrze pod postacią rotującej włóczni, w ułamku sekundy przeszywając klatkę piersiową Tory, nie odczuwszy żadnego oporu z jej strony. Gungnir przebił się przez wszystkie piętra i dach Dworzyszcza, nim w końcu ruszył ku niebu, między chmury - jak odwrócona błyskawica. I to już naprawdę był koniec. Wiatr przestał wiać wokół ciała Tory. Ucichł momentalnie - zginął bezsilnie, żegnając swojego pana w milczeniu. Srebrnowłosy runął na podłogę kilka metrów przed swoim przeciwnikiem.
     — Żyję... — wyszeptał Naito, padając na kolana ze łzami w oczach. Był na ten moment zbyt słaby, by wstać, ale uczucie ulgi przeszyło go na wskroś. — Ja naprawdę... wygrałem — powiedział sam do siebie, tylko ze względu na ból powstrzymując się przed krzykiem. Nareszcie mógł znów się z nią zobaczyć. Nareszcie mógł zabrać ją do domu, do Miracle City.
     — Nie... — usłyszał nagle słaby, przygaszony głos i skamieniał ze strachu. Z wytrzeszczonymi oczami spojrzał przed siebie. Choć cały się trząsł i nadal znajdował się na kolanach, Tora desperacko usiłował wstać. Ze wzrokiem wbitym w podłogę podpierał się dłońmi, próbując wykrzesać z siebie tę ostatnią iskierkę energii.
     — Nie! Nie możesz! — krzyczał w myślach Naito. — Leż! Nie wstawaj! — zaklinał swojego przeciwnika, który mozolnie podnosił się na roztrzęsione nogi. Krew lała się z wnętrza dziury w klatce piersiowej. Swąd spalonego na jej brzegach mięsa rozniósł się po pomieszczeniu. Tora wyglądał, jak uniesione na sznurkach truchło.
     Ręce wisiały mu po bokach. Nie był w stanie się do końca wyprostować, a kolana uginały się coraz mocniej i mocniej. Oczy jednak dalej płonęły. Ironicznie, te błękitne, jak toń oceanu oczy miały w sobie tylko i wyłącznie ogień. Lider Loży zacisnął pięści, by powstrzymać drganie rąk... i nagle wokół jego ciała wybuchła fioletowa aura. Skórę pokryła czerń, srebrne włosy rozjaśniły się jeszcze bardziej. Podłoga dookoła popękała od przypływu chaotycznej mocy.
     — Chyba żartujesz! JA już nie dam rady walczyć. Jakim cudem TY możesz się ruszać? — pytał w myślach zszokowany Kurokawa. Zaczął uderzać pięścią w nogi, by zmusić je do ruchu, ale kończyny nie chciały go słuchać. Tymczasem milczący Tora postawił pierwszy krok w stronę Naito - tak ciężki i mozolny, że stopa zatopiła się w podłożu. Podbródek mężczyzny zadrżał zauważalnie. Z gardła wyrwał się dziwny dźwięk, przypominający charknięcie... i nagle Madman Stream zniknął, a wraz z nim czarna skóra, biel włosów i fiolet energii duchowej. Tora zgiął się wpół i znikąd zaczął wymiotować krwią.
     Wyglądał tak krucho, że Kurokawa nie mógł uwierzyć w to, jak bardzo przed momentem się przestraszył. Lider desperacko zaczął zakrywać sobie usta dłońmi, by zatrzymać krew w sobie, ale ta dalej przelatywała mu przez palce i spływała po przedramionach. Popękane naczyniami oczy emanowały bólem i smutkiem. Tora zaczął kroczyć przed siebie, pochylając się coraz mocniej z każdym krokiem. Gdy zdał sobie sprawę, że nie da rady dojść do swojego przeciwnika, wyciągnął ręce w jego stronę. Sięgał nimi tak mocno i daleko, jak potrafił, lecz była to tylko desperacka próba oszukania własnego ciała.
     Upadł tak nagle, jak wcześniej aktywował Madman Stream. Srebrne włosy załopotały jeszcze delikatnie, gdy twarz uderzyła w podłogę.
     — Tora — odezwał się do niego Naito, podpierając się jedyną dłonią o podłogę i przysuwając bliżej. Dotknął jego ramienia. Było zimne, jak śmierć. Chwycił mężczyznę tak mocno, jak potrafił i z mozolnym wysiłkiem przewrócił go na plecy. Nie zwalniając uścisku, zaczął przelewać swoją moc duchową do jego ciała.
     — Co ty... robisz? — wychrypiał Tora. Dziurę w klatce piersiowej zakryła warstwa energii, powstrzymując krwawienie.
      — Nie chciałem cię zabijać i nadal tego nie chcę. Zabieram cię do Miracle City. Żywego — odpowiedział jakby nigdy nic Naito, siadając po turecku u boku pokonanego przeciwnika.
     — Nie doniesiesz mnie tam żywego — stwierdził z gorzkim uśmiechem Tora. — Mam w środku już tylko sieczkę. W trakcie naszej walki moje organy zaczęły po kolei wysiadać. Nie zostało mi już dużo czasu...
     — Tenjiro-san jest tu z nami! Nie ma lepszego lekarza w Morriden. Nie zginiesz, jeśli... — zaczął Naito, ale gdy lodowata, drżąca dłoń  mężczyzny chwyciła go za ramię, zamilkł.
     — Naito, Tenjiro nie żyje — zastrzelił go Tora. Kurokawa rozdziawił usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie dał rady. — Cicho! Błagam, nie mam czasu się z tobą kłócić. Jest coś... — Zakasłał nagle, plując krwawą flegmą na swój brzuch. — Jest coś, co muszę ci powiedzieć. Mam prośbę. Ostatnie życzenie. Przysługuje skazańcowi, prawda? A ja zostałbym skazany, gdybym poszedł z tobą do stolicy...
     — Mów — zgodził się Kurokawa, poważniejąc.
     — Jest jedna rzecz... którą mówiłem każdej osobie włączonej w szeregi Wyższej Izby. Mam siostrę pośród żywych. Kanegawa Yurika. Przebywa w śpiączce od czterech lat. Leży w sali 88 w szpitalu prywatnym dwie ulice od wieży w Tokio. Zawsze zabezpieczałem się na wypadek, gdybym miał zginąć. Opowiadałem mojej najbliższej rodzinie o Yurice, prowadziłem ich do niej po to, żeby mieć pewność, że będzie się nią miał kto zająć, gdyby mnie zabrakło. Ale teraz... Wyższej Izby już nie ma, a ja umieram. Dlatego mówię o tym tobie. Błagam cię... zajmij się nią. Nie pozwól... żeby została sama.
     — Tora, ja...
     — Naito! Ten szpital... należy do Enigmy. Rozumiesz? Zdradziłem ich. Nie powiedziałem o odzyskaniu Alice. Gdybyśmy zwyciężyli, nie byłoby problemu, ale przegraliśmy, a ja zaraz umrę! Nie będą mieli powodu, by opłacać jej leczenie! Odłączą ją od aparatury, Naito! Błagam cię... obiecaj mi... przyrzeknij — powiedział Tora, patrząc nastolatkowi prosto w oczy. Z jego własnych płynęły łzy. Drżał coraz bardziej, a jego serce biło coraz wolniej. Gasł.
     — Przyrzekam — oświadczył chłopak, kładąc rękę na ramieniu lidera Loży. — Kiedy tylko wrócimy ze wszystkimi do Miracle City, pójdę po nią. Jeśli będzie trzeba, to znajdę dla niej nowe miejsce. Nie musisz się martwić.
     — Cieszę się — mruknął Tora, a jego dłoń ześlizgnęła się na posadzkę. — Tak bardzo się cieszę... Tyle dzisiaj straciłem. Nie wiem, jak bym się czuł ze świadomością, że ona również umrze. Nie zasłużyła na to. Wiesz... lekarze już kilka razy proponowali mi odpięcie jej od aparatury. Nie wierzyli, że się obudzi. Ja... też miałem wątpliwości, ale nie chciałem dla niej takiego świata. Jeśli miałem zabrać ją ze świata żywych, to tylko do naszej Utopii. Do kraju, w którym wszyscy mogliby być szczęśliwi. To się już nie wydarzy...
     — Chciałbym... powiedzieć ci coś, co cię pocieszy, ale...
     — Nie. Wystarczy. Bo zacznę płakać i krzyczeć, jak to strasznie chcę żyć — zaśmiał się Tora, co poskutkowało tylko kolejną plamą z krwi na podbródku. — Pamiętasz, gdzie jest Alice, prawda? Idź po nią. Daj mi odejść w spokoju... — poprosił, wznosząc wzrok ku niebu. Przynajmniej tym razem naprawdę je widział przez dziury na wszystkich piętrach.
     — To nie będzie konieczne, Hisato — usłyszeli obaj czyjś głos. Obaj momentalnie zwrócili twarze w kierunku, z którego dobiegał - Naito z zaskoczeniem, lecz Tora - z przerażeniem. Z jednego rozbitego stopnia marmurowych schodów na drugi zeskakiwał nieznany Kurokawie mężczyzna. Przy każdym kroku łopotał długi, rozpięty płaszcz z kołnierzem i rękawami podszytymi puchatym futrem. Między dwoma złotymi klamrami w kształcie lisich pysków rozciągał się łańcuszek, łączący poły płaszcza. Pod spodem odznaczała się ciemnożółta kamizelka garniturowa. Ciasne, eleganckie spodnie i wypolerowane, drogie buty, najpewniej ze skóry jakiegoś zagrożonego gatunku sprawiały wrażenie, jakoby mężczyzna był jakimś bogaczem. Mężczyzna miał szare, starcze włosy, choć wyglądał, jakby brakowało mu jeszcze kilku lat do czterdziestki. Grzywka zaczesana była do tyłu, odkrywając marszczone czoło, a kosmyki zakrywały uszy. Brązowawe oczy przejawiały widoczne oznaki znudzenia. Dwudniowy zarost pokrywał policzki i szczękę nieznajomego. Najbardziej jednak rzucał się w oczy tatuaż na jego twarzy. Wokół lewego oka krwistoczerwonym tuszem wyrysowaną miał tarczę zegara z godzinami oznaczonymi cyframi rzymskimi.
     — Wilder! — wykrztusił z niepokojem Tora, gdy podeszwy mężczyzny dotknęły posadzki. Naito spojrzał to na nieznajomego, to na lidera Loży, a instynkt i zachowanie tego drugiego nakazały mu wzmożoną ostrożność wobec pierwszego.
     — Kto to? — szepnął cicho Kurokawa, cały czas patrząc się na dziwnego jegomościa, by w razie ewentualnego ataku móc zawczasu dostrzec wektor ruchu.
     — Edward Wilder. Wiceprezes Enigmy...
     — Na miłość boską, Hisato... — mruknął z wyrzutem Wilder, jedną ręką sięgając do kieszeni płaszcza, jakby upewniał się, czy nic mu z niej nie wypadło. — Naprawdę nie masz już nic do stracenia? Musisz nas zdradzać w tak ostentacyjny sposób? Raz ci nie wystarczył?
     — Co tu robisz? — zapytał z nieskrywaną niechęcią Tora, ignorując narzekania Edwarda.
     — Czy to nie oczywiste? Zabieram, co nasze. I tak zostaliście rozbici, więc postanowiłem zabrać dziewczynę, zanim znów trafi do stolicy.
     Słowa mężczyzny zadziałały na Naito, jak płachta na byka.
     — Zaraz! Co z Alice? Gdzie ją zabrałeś?! — krzyknął, ale Wilder spojrzał na niego bez wyrazu, przeskakując wzrokiem od rany do rany. Klęczący na podłodze, jednoręki chłopak najwyraźniej nie zrobił na nim wrażenia.
     — Nie krzycz, okej? — poprosił flegmatycznie facet. — Jest tu, ze mną — odpowiedział chłopakowi, sięgając do tej samej kieszeni, co wcześniej i wyjmując z niej większy od pięści kryształ. Jego jasnoróżowy odcień i bijące ze środka światło, przywodzące na myśl szalejącego wewnątrz ognika z jakiegoś powodu sprawiły, że serce Kurokawy szybciej zabiło.
     — Co to za żart?! — warknął Naito, choć szybko tego pożałował przez pęknięty mostek. — Co jej zrobiłeś? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nagle zamieniła się w kryształ?!
     — Ech... — westchnął z politowaniem Wilder, jakby perspektywa tłumaczenia się była równoznaczna z przebiegnięciem maratonu na boso. — Nie wiem, co z ciebie za Madness, chłopczyku. Nie przyszło ci do głowy, że w ostatecznym rozrachunku ciało każdego z was składa się z energii duchowej? Resztę dopowiedz sobie sam, nie mam dla ciebie czasu. Z drogi — rozkazał, chociaż wcale nie unosił się gniewem. Zdecydowanym krokiem stanął przed leżącym na podłodze Torą, momentalnie chowając różowy kryształ do kieszeni. Kompletnie ignorując Kurokawę, uniósł dłoń i zagiął palce, łącząc je ze sobą tak, by między nimi powstała kolista przestrzeń. W mgnieniu oka powietrze zaczęło się ochładzać.
     Długi, ostro zakończony sopel lodu uformował się w ręku mężczyzny, niczym oszczep gotowy do ciśnięcia we wroga.
     — Musisz zginąć. Powiedziałbym, że jest mi przykro, ale nie jest mi przykro. Na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że człowiek, który nam cię wydał również nie żyje — zwrócił się Wilder do Tory, który tylko zasunął powieki, w milczeniu czekając na śmierć.
     — Nadal tu jestem! — krzyknął Kurokawa, znajdując w nogach dość sił, by pozwoliły mu się podnieść. — Nie pozwolę ci go... — Bez ostrzeżenia zamachnął się lewą pięścią, w ruchu ładując ją energią elektryczną.
     — Zgadza się, jesteś... — szepnął cicho Edward. Zimny, lodowaty oddech niespodziewanie zalał atakującego nastolatka, okrywając go od stóp do głów. Naito zastygł w bezruchu tuż przed uderzeniem Wildera, jak posąg wyrzeźbiony z lodu. — Jesteś zdecydowanie za głośno — skwitował mężczyzna, momentalnie wbijając lodową włócznię w serce lidera Loży. Tora wierzgnął lekko, wypluwając krew na swój tors.
     — Nie jesteście nam już potrzebni. Wiesz dobrze, co to oznacza dla twojej rodziny, prawda? — rzucił jeszcze na odchodne Wilder, widząc gasnące, rozpaczliwe spojrzenie umierającego. Schowawszy dłonie do kieszeni, Edward minął lekkim łukiem swoją nową "rzeźbę" i miał już zniknąć, gdy nagle usłyszał trzask.
     — N... n... nigdzie nie i... dziesz — wycedził Naito, szczękając zębami. Od pasa w dół w dalszym ciągu był zamrożony, ale udało mu się napinaniem i rozkurczaniem mięśni oswobodzić rękę. Zacisnął lewą dłoń na ramieniu odchodzącego Wildera, trzęsąc się z zimna i z każdym oddechem uwalniając z ust zimną parę.
     — Oddawaj... Alice. Cokolwiek jej zrobiłeś, wyciągnę ją z tego pierdolonego kryształu. Dawaj ją! — znów krzyknął roztrzęsiony Kurokawa. Wilder spojrzał na niego przez ramię ze swoją zwyczajową, znudzoną obojętnością.
     — Jesteś tylko zdenerwowany, czy naprawdę uważasz, że masz jakiekolwiek szanse? — zapytał lodowatym głosem Edward i w tym samym momencie krzyże w oczach Naito błysnęły. Gniew chłopaka ustąpił miejsca rozsądkowi, a rozsądek... nakazał się bać. Nigdy wcześniej nie widział bowiem czegoś takiego. Przed jego oczami nie malował się żaden zauważalny wektor. Całe wnętrze budynku było czerwone. Gdzie się nie obejrzał, widział czerwień. I tym razem ciarki na jego plecach spowodowane były lękiem.
     — Co to ma być za atak? — pomyślał zaszokowany Naito, czując jak jego uścisk zaczyna mimowolnie słabnąć.
     — PUŚĆ — rozkazał stanowczo Wilder, a chłopak wbrew swej woli pozwolił mu odejść. W mgnieniu oka mężczyzna zaczął rozpływać się w powietrzu, wsysany do Strumienia przez dziurę w dachu Dworzyszcza. Wraz z nim zniknęła też Alice...
     Przez chwilę zdawało mu się, że pęknie mu serce. Cofnął się, rozbijając pokrywę lodową na swoich rozdygotanych nogach. Miał ochotę płakać. W jeden dzień odzyskał i stracił wszystko, co się dla niego liczyło. Ta świadomość drążyła dziury w jego pogruchotanej kolanem czaszce.
     — Nai... to... — usłyszał za sobą cichy szept. Odwrócił się na pięcie, dostrzegając swojego gasnącego przeciwnika. — Podejdź tu... szybko... Jest coś... o czym musisz wiedzieć...
     — Tora... — szepnął Kurokawa, nie mając w sobie wiele więcej życia, niż on. Klęknął przy nim, zbliżając do niego ucho, by lepiej słyszeć jego słabnący głos.
     — Pamiętaj, co ci powiedziałem. Nie ufaj temu... co wam mówią. Tablice z grobowców. Zapiski... szukaj... tożsamość Alice... zrozumiesz, kiedy... się w nie zagłębisz — wydusił z siebie mężczyzna, mocno łapiąc dłońmi jego rękę. — Słuchaj... "Baśniopisarz". Zrozumiesz... Baśniopisarz — sapał z niewyobrażalnym wysiłkiem, wyciskając z siebie swoje ostatnie siły. — Yurika. Znajdź Yurikę...
     — Już mówiłem. Znaj... — zamilkł w połowie zdania Naito. Głowa lidera Loży, symbolu wolności i przyszłości dla setek ludzi ostatni raz opadła na posadzkę. Lekko rozchylone, trupie usta i otwarte szeroko, martwe oczy ugodziły chłopaka prosto w serce.
     — Dziękuję. Zapamiętam wszystko... — oświadczył drżącym głosem Kurokawa. Przerażająca, przykra cisza uderzyła jego uszy. Wszystko wskazywało na to, że burza się zakończyła. Nie było słychać uderzających na horyzoncie błyskawic. Wiatr również całkiem ucichł, jakby w minucie ciszy dla poległego Madnessa.
     Naito podniósł się z trudem, by opleść ramieniem wielki sopel wbity w serce lidera. Dopiero przy trzecim szarpnięciu, w które włożył całą siłą udało mu się go wyrwać i polecieć wraz z nim plecami na podłogę. Czuł się żałośnie. Przetoczył się na brzuch i znów obrócił w stronę zwłok. Starł gołą dłonią część krwi zimnego torsu, przejeżdżając palcami po wklęsłych bliznach. Wyglądały, jakby zrobiło mu je pazurami jakieś ogromne zwierzę, ale...
     — ...przypominają tygrysie pręgi — zauważył chłopak. — No tak. "Tora"...

*** 

     Cassandra czekała, nasłuchując trzasków, wybuchów, wyjącego wiatru i szalejącej burzy. Każdy kolejny huk mógł oznaczać koniec. Każdy kolejny grzmot przybliżał ją do nieuniknionej konfrontacji z rzeczywistością. Nie chciała. Bała się jej. Wierzyła w Torę z całego serca, ale nadal się bała.
     Wszyscy darli się wniebogłosy. Krzyczeli jego imię, jakby dopingowali swojego faworyta w jakimś turnieju. Czuli, że ich energia coś zmieni, ale Cassandra wiedziała, że nie zmieni nic. Nawet więcej - bała się coraz bardziej, słuchając ich. Bała się, bo wiedziała, że jeśli w pewnym momencie usłyszy, jak wszyscy milkną, nie przeżyje tego.
     — Błagam, żyj. Żyj... — prosiła, zaciskając splatane ze sobą palce tak mocno, że zatrzymywała w nich przepływ krwi. Nie śmiała nawet otworzyć oczu... do momentu, w którym umarł wiatr. Skandujący imię lidera tłum zaczął się rozłamywać. Pojawiły się odgłosy zwątpienia i przerażenia. Deszcz przestał padać i przez dłuższy czas nie uderzały też pioruny. Serce Hiszpanki zaczęło rozbijać się o żebra. Gardło i żołądek ścisnęły się, jak imadło.
     Czekała i czekała, przez kilka minut trwając w kompletnym bezruchu. I w pewnym momencie ktoś zaczął krzyczeć. Z przerażeniem otworzyła oczy... i zamarła.

***

     Zapach gorącej czekolady pieścił jej nozdrza. Słodki napój rozgrzewał dłonie i całe ciało, pozwalając zapomnieć o nocnym chłodzie. Bokiem opierała się o ramię srebrnowłosego, który również raz po raz sięgał ustami do swojego kubka. Patrzyła na odległą gęstwinę lasu, na trzy bliźniacze szczyty górskie i czuła ulgę. Zbliżał się zmrok. Czerwone niebo było najpiękniejszym widokiem, jaki pamiętała i jedynym pięknym w portowej dziurze, w której przyszło jej się wychowywać. To zdawało się być tak dawno temu.
     Siedzieli obok siebie na kamiennej balustradzie balkonu Tory, pozwalając nogom wisieć w powietrzu. Podłożyli pod siebie gruby, ciepły koc, by również od dołu nie było im zimno. Milczeli, ale nie była to krępująca cisza. W jakiś sposób Cassandra miała wrażenie, że Hisato czuł ten sam rodzaj ulgi, który towarzyszył i jej.
     — Przepraszam — powiedział nagle mężczyzna, a ona zbystrzała. 
     — Słucham? Za co? — Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
     — Za wszystko. Jutro... może się to różnie skończyć. I to wszystko moja wina. Gdybym nie dał Naito szansy na rewanż i od razu powiedział o wszystkim Enigmie, to może...
     — To może postąpiłbyś wbrew sobie — przerwała mu z powagą, opierając się ręką o jego kolano, by móc się wychylić i spojrzeć mu w twarz. — To właśnie dzięki temu, że zawsze trzymasz się swoich ideałów, każdy chce za tobą podążać. Nie powinieneś się z tego powodu zadręczać. 
     — Ech... sam nie wiem. Być może masz rację. Może faktycznie przesadzam. Po prostu nie potrafię się nad tym nie zastanawiać. Ostatnio... miewam dziwne myśli. Niczego nie jestem pewien. Zaczynam kwestionować wszystkie swoje decyzje. Mam wrażenie, że wszystko wymyka mi się z rąk. Sam nie wiem, czy jesteśmy przygotowani — zwierzył się dziewczynie, patrząc jej prosto w oczy. On nigdy nie bał się patrzeć człowiekowi prosto w oczy, kimkolwiek by on nie był. Zawsze go za to podziwiała.
     — To normalne. Kiedy bardzo się czegoś boję albo kiedy się stresuję, mam tak, jak ty. Ale sam wiesz, że nie ma już odwrotu. Jutro damy z siebie wszystko. Mamy coś, o co warto walczyć. O co warto umierać. Nie moglibyśmy przygotować się lepiej — pocieszyła go najlepiej, jak potrafiła. 
     — Gdyby coś mi się stało, to...
     — Wiem. Nie pozwolimy, by stała się jej krzywda — obiecała Cassandra, uśmiechając się do niego najcieplej, jak potrafiła. 
     — Dziękuję, Cass — powiedział, również delikatnie się uśmiechając. Pociągnął kolejnego łyka z kubka, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Nigdy wcześniej nie odważyła się tego zrobić, ale tym razem mogło nie być kolejnej szansy.
     — Wiesz... — zaczął Hisato. Dziewczyna spojrzała na niego z uwagą. — Przez całe życie zastanawiałem się, o jakim kraju śniłem za każdym razem, gdy kładłem się do łóżka. Dopiero dzięki wam znalazłem odpowiedź. Każde z was dało mi swoją własną. Tak naprawdę Utopia, do której dążę to zlepek waszych wizji i marzeń. Ja tylko uczyniłem je moimi własnymi.
     — Tak chyba powinna robić głowa państwa. Mam na myśli kierowanie się potrzebami obywateli — stwierdziła Cassandra, a Hisato uśmiechnął się z nostalgią.
     — Urijah był pierwszy. Marzył o kraju, w którym nikt, bez względu na pozycję, nie pozostaje bezkarny. Stan chciał kraju, w którym powszechna byłaby sztuka marionetkarstwa. By ratować w nim Spaczonych, zamiast ich zabijać. Ichiro to pacyfista. Chciał kraju bez wojen. Bez kultu siły i bez najmłodszych, ignorujących wartość swojego życia. Joseph chciał kraju, w którym nikt nie osądza cię po wyglądzie. W którym nikt nie musi się bać prosić o pomoc, a jego przypadłość jest skutecznie leczona - nie piętnowana. Chinedu pragnął kraju bez rasizmu, tolerancyjnego dla zwyczajów i nawyków, akceptującego odmienność. Ty chciałaś kraju, w którym zawsze jest wybór i w którym każdy ma takie same szanse. Yashiro chciał po prostu odbudować swój ród, odcinając się od pomówień i uprzedzeń. 
     — Naprawdę to wszystko pamiętasz — stwierdziła z podziwem Cassandra.
     — Oczywiście. Mogłem stworzyć pomysł Utopii, ale to wy wymyśliliście, czym ona będzie. Nie mógłbym zapomnieć o czymś takim — powiedział do niej z uśmiechem i znów na kilka chwil zapanowała cisza. Hiszpanka zaczęła nerwowo przełykać ślinę. Usiłowała to ukryć za pomocą gorącej czekolady, ale w pewnym momencie opróżniła swój kubek, a zdenerwowanie nie minęło. Mało tego - jej serce również zaczęło mocniej bić. Na tyle mocno, by poczuł to również Hisato, jako że dziewczyna nadal się o niego opierała.
     — Dobrze się czujesz? — zapytał.
     — Doskonale wiesz, jak się czuję. Nie każ mi tego mówić — zdenerwowała się w myślach... i podjęła decyzję. Cisnęła swój kubek w dal, by po chwili niespodziewanie oprzeć obie dłonie na nogach mężczyzny i połączyć ze sobą ich usta. Prąd przeszył całe jej ciało na ten jeden moment, po którym odkleiła się od niego z rozgrzanymi do czerwoności policzkami. Spojrzała mu prosto w oczy, nie oddalając twarzy zbyt mocno.
     — Cass... — wykrztusił z siebie Hisato. — ...przecież wiesz, że ja...
     — Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi — przerwała mu. — Tylko dlatego, że jesteś chory... — zwiesiła głos na moment, ważąc słowa w głowie. — ...nie przestanę cię kochać, rozumiesz? Jutro oboje możemy być martwi. To wszystko może się skończyć. Wiem, co wcześniej powiedziałam i mówiłam szczerze, ale... ja też się boję. Nie chcę stracić nikogo z was. Nie chcę stracić ciebie. Jeśli jednak stanie się najgorsze, to właśnie z tobą chcę spędzić moje ostatnie chwile. Nie przerywaj, bo drugi raz nie dam rady! — podniosła głos, dosłownie zatykając mu usta dłonią, choć nawet jej wydawało się to głupie i dziecinne. — Byłeś pierwszą osobą, która spojrzała na mnie, jak na normalną kobietę, wiedząc kim byłam. Może dla ciebie to normalne, ale nie dla mnie. Już od tamtego dnia cię kochałam, choć jeszcze nie zdążyłam wtedy zebrać myśli. To... wszystko.
     — Cassandra — powiedział Hisato po chwili milczenia jej imię. Pełne imię, choć prawie zawsze zwracał się do niej zdrobniale. Dziewczyna spuściła głowę, nie mogąc zebrać w sobie odwagi, by jeszcze raz spojrzeć mu w twarz. Trzęsła się cała i trudno jej było złapać oddech, a serce wyrywało się z piersi w ucieczce. I w pewnym momencie zauważyła, jak przerzuca nogę przez balustradę, siadając na niej okrakiem. Sięgnął po nią. Objął ją obydwoma ramionami, przyciągnął do siebie i przytulił bez słowa. Rozpłakała mu się w koszulę.
     Razem spędzili tę ostatnią noc.

***

     Nie wiedziała, co zatrzęsło się pierwsze - jej podbródek, czy kolana. Na pewno nie serce, bo ono stanęło. Z pagórka od strony Dworzyszcza stąpał powoli czarnowłosy chłopak bez jednej ręki. Ledwo szedł. Wręcz człapał, wyprany z sił... niosąc drugą osobę, przerzuconą przez ramię. Bezwiednie, wciąż jeszcze nie dowierzając, Cassandra zaczęła mimo łańcuchów stąpać w stronę chłopaka.
     — Hej! Gdzie leziesz? Na miejsce! — warknął na nią Generał Carver i już zapuszczał się ku niej, gdy nagle poczuł na ramieniu dłoń Kawasakiego.
     — Pozwól jej... — zasugerował błagalnym tonem głosu, który Wilkołak niechętnie zaakceptował. Tymczasem kolejni członkowie Loży orientowali się, co się wydarzyło.
     Z jakiegoś powodu Naito patrzył tylko pod nogi tak długo, jak tylko mógł. Obawiał się tego, co się wydarzy, gdy wszyscy się zorientują. Wątpliwości zaczęły namnażać się w jego głowie. Sam podważał słuszność własnych działań. Jeden wielki mętlik zagościł w umyśle chłopaka... a potem zatrzymał się przed wysuniętą z tłumu młodą kobietą i nie mógł już patrzeć tylko pod nogi. Na jeden, krótki moment spojrzał jej w oczy.
     Pożałował tego na całe życie. Do tego stopnia, że natychmiast uciekł wzrokiem, jak oparzony. Pochylił się do ziemi, jedną ręką ściągając z ramienia zakrwawione, przedziurawione w trzech miejscach ciało srebrnowłosego. Położył je u stóp oniemiałej Cassandry i podniósł się bez słowa. Ledwo udało mu się zachować spokój, gdy ją mijał. Kątem oka dostrzegł, jak Hiszpanka bezsilnie opada na kolana.
     Zorientował się, gdy spojrzał w tłum. Właśnie zabił dziesiątki osób. Ich spojrzenia świdrowały go, oskarżały, pytały o powód, wyklinały. Młodzi i starzy - ludzie każdej kultury i rasy. Przyniósł im ich nadzieję. Martwą. Niektórzy zaczęli więc krzyczeć potępieńczo. Inni się rozpłakali. Niektórzy padali na kolana lub chowali twarz w dłoniach, a jeszcze inni w ogóle nie mogli się ruszyć. Naito minął ich wszystkich. Ktoś z gniewem uderzył go w twarz obiema szczepionymi w kajdanach rękoma, ale on przyjął cios bez reakcji, zataczając się tylko i idąc dalej. Słyszał, jak za nim pluli, ale nikt go jakimś cudem nie dosięgnął.
     Cassandra nawet nie próbowała powstrzymać łez, które wylewały się z jej oczu. Załkała gorzko nad ciałem jedynego mężczyzny, którego kochała w swoim życiu. Przypomniała jej się treść ich ostatniej rozmowy. Oparła się dłońmi o jego tors - zimniejszy od lodu, śmierdzący spalenizną. Nie zwracając uwagi na pokrywającą mężczyznę krew, przyłożyła ucho do jego serca... a raczej dziury, przez którą przeszła lodowa włócznia.
     Wsunęła ręce pod jego plecy, objęła go. Przysunęła do siebie i ścisnęła ze wszystkich sił, mocząc go swoimi łzami. Oparła skroń o jego głowę, łkając coraz głośniej. Żywy ogień trawił jej serce, a gardło wypełniły kamienie. Jej świat... przestał istnieć.
     Przeraźliwy kobiecy krzyk bólu i smutku wzniósł się ku niebu, sprawiając że znaczna część obecnych przynajmniej się zatrzęsła. Hiszpanka krzyczała ze wszystkich sił, bo nic więcej jej nie pozostało, bez przerwy tuląc do siebie lodowate ciało ukochanego. Naito poczuł się, jakby gołymi rękami wyrwano mu serce. Nie zamieniając z nikim słowa, ruszył przed siebie, z dala od wszystkich, z zaciśniętymi zębami zakrywając twarz dłonią.
     Loża Kłamców została unicestwiona.

***

     Kilkadziesiąt tysięcy ludzi zebrało się tego dnia tak blisko bramy Miracle City, jak tylko było to możliwe. Zawczasu usłyszano bowiem raport drużyny uderzeniowej, która miała niebawem powrócić do miasta. Wszyscy chcieli zobaczyć ludzi odpowiedzialnych za śmierć ich najbliższych i zniszczenie dorobku całego ich życia. Prości ludzie czuli żądzę zemsty i w osobach wysłanych na wojnę z Lożą widzieli siebie samych. Choć w rzeczywistości to nie oni krwawili i cierpieli w boju, czuli się w pełni odpowiedzialni za więźniów, których rzekomo prowadzono do miasta. Porządku strzeli wszyscy Niebiańscy Rycerze za wyjątkiem jednego nieobecnego w stolicy. Było zresztą czego strzec - Gwardziści pod wodzą Naczelnika Zhanga raz po raz konfiskowali bowiem uzbrojenie zebranych oraz wszelkie niedozwolone substancje.
     — Myśli pani, że z mistrzem wszystko dobrze? — zapytał przeszło dwumetrowy młodzik o ciele Adonisa i czerwonych włosach, krocząc obok zielonookiej okularnicy i kierując się w stronę bramy miejskiej. 
     — Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej — odpowiedziała Salvadorowi Lilith, stawiając szybkie kroki, by wielkolud nie śmiał przypadkiem jej wyprzedzić. — Swoją drogą, dlaczego ciągle mówisz na niego "mistrz"? To brzmi dziwnie.
     — Mistrz kazał mi tak się do siebie zwracać — odparł hiszpański bokser, na co zastępczyni Generała Carvera westchnęła z politowaniem.
     — No tak, mogłam się tego spodziewać... — mruknęła z zażenowaniem. — Naczelniku — zwróciła się ze skinieniem głowy do Chińczyka. Tao Zhang odpowiedział jej skinieniem. Zeller i Pyron z Niebiańskich Rycerzy stali po dwóch stronach podnoszącej się bramy, gotowi w krytycznej sytuacji wkroczyć i zażegnać konfliktowi.
     Ludzie wybuchnęli okrzykiem radości, widząc setki wylatujących ze Strumienia Madnessów, z których znaczna część była skuta ze sobą łańcuchem. Krzyczeli zwycięsko, z triumfem na ustach, nie mogąc się doczekać, aż sprawiedliwości stanie się zadość. Pochód grupy uderzeniowej i jej więźniów wjechał do brzucha Miracle City, jak wąż. Atmosfera szybko uległa zmianie, gdy dało się dostrzec kroczących na przedzie dwóch Generałów. O ile Noailles nie wyglądał tak tragicznie, o tyle Kawasaki wydawał się chodzącym trupem. Podziurawiony i okaleczony od stóp do głów, prowizorycznie zamknięty w zbroi z bandaży, z zamkniętym okiem o przebitej powiece i ze spojrzeniem mówiącym, że nie było warto.
     Zaraz za nimi rozpoczynał się pochód ustawionych jeden za drugim więźniów, byłych członków Loży Kłamców, "czcicieli" Tory. Podniósł się chwiejny gwar. W powietrze poleciały kamienie. Rycerze i Gwardziści ruszyli w tłum, dopadając rzucających, lecz było ich zwyczajnie zbyt wielu. Pokrzywdzeni i smutni mieszkańcy Miracle City zamienili się w zwierzęta, ciskając w załamanych nerwowo mężczyzn i kobiety odpadami. Zgniłe owoce i warzywa rozpadały się na twarzach. Wulgarne okrzyki górowały nad miastem.
     Darli się, że zabiją. Że zgwałcą. Że zasłużyli sobie na to. Wyrywali się naprzód, wciskając przed twarze więźniów zdjęcia ich dzieci, ich rodzin i przyjaciół. Ktoś miał schowany prowizoryczny nóż za gumą od slipów. Zdążył przygwoździć do ziemi czarnoskórą kobietę i cztery razy przeciąć jej twarz, nim z nadludzką siłą uderzyła go piramidalna tarcza Pyrona. Wydawało się, że nad tłumem nie uda się w żaden sposób zapanować...
     ...ale potem wjechały nosze. Na lewitujących jedna za drugą płytach z energii duchowej wwożeni byli polegli lub krytycznie ranni. Jako pierwsze pojawiło się sadystycznie sponiewierane ciało najsłynniejszego chirurga w Morriden. Blade zwłoki z pociętym korpusem, oskalpowanym torsem, pustym oczodołem - to dopiero zrobiło wrażenie na jakiejś części wołających o pomstę obywateli. Trzech nieprzytomnych nastolatków leciało tuż za Tenjiro - jeden przebity na wylot katanami, jeden bez nogi, jeszcze jeden bez ręki. Zaschnięta krew i smród palonego ludzkiego mięsa pokonały odór zgniłych pomidorów. Zahamowały rozruchy.
     Ostatnia wjechała platforma z "nim". Wszyscy wyrywali się do przodu. Nawet dzieci chciały widzieć tego, który kierował wszystkim. Tego, który ich zdaniem wydał na nich wyrok. Również na Torę planowano pośmiertny zamach. Nie udał się, bo na równi z ostatnimi noszami podążali ostatni więźniowie, a za nimi niemal całkowicie nagi Bruce Carver, którego jedno spojrzenie nawet bez ubrań kazało bać się o własne życie.
     — Nie wierzę... Co on ze sobą zrobił? — zażenowała się Lilith, widząc swojego gołego przełożonego. — Sal, masz swojego mis... Sal? — Spojrzała w lewo, ale chłopak nie stał obok niej. Prędko ujrzała giganta, jak bezwiednie, coraz szybciej kroczy w stronę sznura więźniów, brutalnie odpychając każdego, kto stanął mu na drodze. Nie rozumiała.
     Gigantowi serce waliło, jak młot w kowadło. Wypatrzył ją z daleka i momentalnie ruszył w jej stronę. Nie mógł uwierzyć, ale musiał sprawdzić. Nie widział jej od tak dawna. Był pewien, że nie żyła. Nawet pogodził się z jej śmiercią. Czuł się teraz, jakby ujrzał ducha.
     — CASSIE! — zaryczał, przekrzykując drący się tłum. Powłócząca nogami dziewczyna idąca na samym końcu kolumny drgnęła zauważalnie i uniosła wzrok. Jej opuchnięte, czerwone oczy otaczały czarne plamy po makijażu. Była blada i słaba, cała się trzęsła. Część oczu dziewczyny zlepiła krew jej ukochanego.
   — S... Sal? — wydukała zaskoczona Cassandra, ale gigant dopadł do niej bez słowa, pochylając się. Złapał ją w muskularne ramiona i uniósł w powietrze, przyciskając do piersi. Momentalnie zatrzymał pochód. Gigant zapłakał, jak dziecko i krzykiem dał upust swoim emocjom. Swojemu narastającemu szczęściu. On jeden był naprawdę szczęśliwy w tym mieście.

***

     Wkrótce po tym, jak ocalali członkowie Loży zostali sprowadzeni do stolicy, zarządzono ich masowe przesłuchania, mające poprzedzać obrady sądu. Na czas przesłuchań wszyscy więźniowie zostali zamknięci w miejskich aresztach, których Miracle City nigdy nie miało. Zrobione je prowizorycznie, "od ręki", bez najmniejszych wygód. Ze względu na ilość przetrzymywanych osób, nie były dostatecznie strzeżone. W ciągu pierwszego tygodnia mieszkańcy stolicy urządzali sobie swoje własne, małe krucjaty przeciw członkom Loży. Odnotowano w tym czasie 112 gwałtów. 37 więźniów zginęło. 4 ciał nigdy nie odnaleziono, a 12 w zmasakrowanym stanie rozwieszono po mieście. Sprawca pozostawał nieznany.
     Poległego w walce z Lożą Kłamców Miyamoto Tenjiro oczyszczono ze wszystkich zarzutów i pośmiertnie mianowano honorowym członkiem Gwardii Madnessów. Pochowano go pośród innych Gwardzistów na Marsowych Polach. Ciała Tatsuyi nie odnaleziono mimo wielokrotnego przeszukiwania ruin Dworzyszcza. Uznano, że zdążyło się ono rozpaść, nim ktokolwiek zdołał do niego dotrzeć. On również został odznaczony na specjalną prośbę Kurokawy Naito, znanego w Morriden jako "Morderca Tygrysa".


Koniec Rozdziału 235
Koniec arcu X
Następnym razem: Już tylko popiół