ROZDZIAŁ 236
Kiedy pierwszy raz je widział, Miracle City było baśnią - wyśnionym cudem miliardów, dziełem milionów, poplątaną mieszanką naukowego geniuszu i spontanicznej wizji artystów. Kto do niego trafiał, wpadał w zachwyt. Trafiał bowiem do innego świata - do świata, którego nie rozumiał, który skrywał przed nim tysiące tajemnic, lecz który jednocześnie już na pierwszy rzut oka miał jakiś sens i podlegał jakimś prawidłom. Wtedy, lata temu według Madnessów, stolica Morriden była przepiękna. Doskonała. Panowało w niej prawo, które działało. Nie było wyzysku, matactw, wpływów wielkich korporacji, nietolerancji, konfliktów religijnych. Nikt nie martwił się o służbę zdrowia, bo przecież w stolicy mieszkał największy geniusz medyczny na przestrzeni mileniów. Ta nieskalana złem i bezprawiem utopia była wtedy dla Kurokawy tym samym, co planował własnoręcznie stworzyć Tora i jego poplecznicy.
A teraz babrał się w gównie. Teraz miał wrażenie, że budynki miękną, wypaczają się i wyginają, jak topniejąca w cieple czekolada. Miasto cuchnęło śmiercią i nienawiścią, każdy patrzył każdemu na ręce, nikt nikomu nie ufał, noże w plecach lądowały każdego dnia dziesiątki tysięcy razy. Więzi międzyludzkie rozpadały się tak samo, jak te urojone przez Naito budynki. W Miracle City wybuchały rozboje, powtarzały się kradzieże, zaczęli się pojawiać żebracy, których niedawno jeszcze nie dało się dostrzec. Wszystko szarzało.
Gwardziści, których szeregi topnieć nie chciały - w przeciwieństwie do dawnej, martwej wizji stolicy - powołani byli do pomocy mieszkańcom. Dzień za dniem mozolnie sprzątali ruiny tysięcy budynków, nadal rozstrzelone po mieście po niedawnym ataku terrorystycznym. Całe masy Madnessów garnęły się do pracy w Gwardii. Coraz trudniej było ich kontrolować, a każdy chciał pieniędzy. Wielu wcale nic nie robiło - udawało, że pracuje, ignorowało wszelkie zagrożenie dla świata zewnętrznego ze strony Spaczonych.
Naito szedł przed siebie z pustką w głowie i w sercu. Dusił się. Otępiałym spojrzeniem, pełnym dezaprobaty i zawodu, pełnym złości i poczucia braku sensu omiatał zakamarki szarego miasta. Dusił się. Dusił się tak bardzo w tym kartonowym bajzlu pełnym łajna. Świerzbiło go. Miał ochotę zniszczyć wszystko wokół, tak niepodobnie do siebie. Szczególnie odczuwał świerzbienie w ręce, której nie miał. Fantom jednak istniał. Jakimś cudem. Jakimś medycznym, przerażającym i dogłębnie niesmacznym cudem.
Najgorsze było wrażenie, które towarzyszyło mu, kiedy opuszczał dom swojego mistrza. Wydawało mu się, że widzi kaprawe oczka, chytre spojrzenia, czujne i amoralne istoty, czyniące wszystko, co najgorsze poza zasięgiem jego wzroku. W ciemnych alejkach, za jego plecami zawsze ktoś cierpiał - kogoś poniżano, bito, okradano, gwałcono. Ktoś potrzebował pomocy, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Kurokawa był o tym przekonany tak paranoicznie mocno, że łapał się na tym, że co jakiś czas gwałtownie obracał się o 180 stopni, miotając spojrzeniami na prawo i lewo. A potem uświadamiał sobie, co robił, dostrzegał miny przechodniów i pokornie, zaczerwieniony ze wstydu, wracał na ziemię.
— Tak bardzo mnie to zmieniło. Nie poznaję już samego siebie... — myślał chłopak, posuwając się do przodu. "Morderca Tygrysa" - szeptały w tym czasie głosy ze wszystkich stron ulicy. Nie było w nich strachu ani pogardy, jaką obdarzali go członkowie rozbitej Loży. Jego nowe miano zawsze wspominano z dumą, z entuzjazmem, z wdzięcznością - a on miał ochotę wymiotować, gdy je słyszał. Nie chciał uchodzić za osobę, która odebrała życie Torze - nawet nią nie był. Gdy gratulowano mu z tego powodu, czuł przemożną potrzebę uderzenia rozmówcy prosto w twarz... ale wiedział, że nie tędy droga.
Prywatną klinikę "Eskulap" mijał przez przypadek i zamyślenie - szerokim łukiem, okalającym tłumy ludzi czekające na swoją kolej. Kurokawa rzucił na budynek tylko jedno, przelotne spojrzenie. To miejsce stało się dla niego martwe, odkąd zginął Miyamoto. Bez przerażająco kontrowersyjnego chirurga klinika nie istniała. Chociaż jego asystentka, a teraz już zastępczyni starała się, jak mogła, by pomóc setkom osób dziennie, a napotykany w pracy stres wyciskał z niej nadmiar kilogramów, dorównanie Tenjiro było zaledwie śmiesznie przykrą mrzonką.
Nie rozmawiał z Shuunem od dnia, w którym pokonał Torę. Nawet wtedy, gdy pogrążony w bezkresie swoich myśli spoglądał w sufit od rana do wieczora. Nie odpowiadał mu, gdy próbował nawiązać dialog. Sam siebie ganił za to, jak dziecinne było jego zachowanie, ale jakaś część niego - po wszystkim, co udało mu się stracić - obwiniała Pierwszego Króla za jego tajemnice. Wiedział, że nie powinien - w końcu sam nie chciał od niego odpowiedzi, kiedy miał okazję je uzyskać - lecz już od jakiegoś czasu zdarzało mu się działać zbyt impulsywnie.
Choć dojście tam na piechotę zabrało mu ponad pół godziny, wodospady myśli wypaczyły jego poczucie czasu. Niemal natychmiast stanął więc przed budynkiem, który jako jeden z niewielu zaczął przeżywać czasy swojej świetności po zamachu Loży. Przed stopami chłopaka rozciągała się całkiem nowa siedziba, a jednocześnie szkoła rodu Okuda. Od przodu widać było niemal same okna. Kwadratowe szyby stykały się ze sobą, a pokrywająca je tafla ciemnej energii duchowej sprawiała, że za dnia, jak i w nocy nikt z zewnątrz nie mógł zajrzeć przez nie do środka. Szkoła Sendo no Tatsumaki zajmowała znaczny teren. Wybudowana została na planie końskiej podkowy zamkniętej od góry, zawierała w sobie sale ćwiczebne, sypialnie dla uczniów, łazienki, kuchnie, schowki i sale kontemplacyjne, a oryginalnie miała być nową rezydencją zabitego w zamachu Ministra Zdrowia oraz jego całej rodziny.
— Każda strata to czyjś zysk, czyż nie? — pomyślał Kurokawa i zaraz poczuł się nieswojo. Widział na własne oczy, jak potrzaskany eksplozjami latający dom ministra rozbija się na kawałki o meksykańską restaurację. Nie widział ciał, ale rzekomo wszyscy domownicy zginęli. Większość z nich udusiła się pod gruzami, wyciągnięta spod nich zbyt późno.
Wziął głęboki oddech, nim stanął przed szerokimi, rozsuwanymi na boki, również przeszklonymi drzwiami wejściowymi. Złapał go czujnik ruchu - taki sam, jak te pod areną - wykorzystujący zakłócenia pól energetycznych. Drzwi zareagowały natychmiast, gdy czujnik wysłał do nich odpowiedni sygnał. Rozstąpiły się przed chłopakiem na obie strony, pozwalając mu wkroczyć do środka, gdzie czekali na niego domorośli gospodarze.
Rodzeństwo - bliźnięta, młodziutcy, na oko z osiem lat. Dziewczynka w okularach-połówkach, chłopiec bez żadnych znaków szczególnych, nie licząc plastrów na policzku i kilku knykciach. Ubrani byli tak samo - białe, luźne koszulki, czarne dresy, stopy bose.
— Dzień dobry — mruknął Naito, spoglądając na dzieci z góry. Bliźnięta przez kilka chwil mierzyły go wzrokiem i choć dziewczynka zachowała władzę nad emocjami, jej brat nadrabiał wybałuszonymi oczami i opadniętą szczęką.
— Dzień dobry — odpowiedziała mała, skłaniając grzecznie głowę. — Pana godność i cel wizyty? Po odpowiedzi proszę o zdjęcie butów i skarpet oraz pozostawienie ich na stojakach obok pana — zwróciła się do niego z nad wyraz zdumiewającym, jak na jej wiek, doborem słownictwa. Choć najpewniej nauczono jej tych zwrotów na pamięć, nastolatek wciąż pozostawał pod pewnym wrażeniem. Miał już równie grzecznie i elegancko jej odpowiedzieć, lecz wtedy na nieszczęście wyrwał się jej brat.
— Przecież to Kurokawa Naito! — krzyknął z entuzjazmem, wyjaśniając tym samym swoje wcześniejsze zaaferowanie. — Brał udział w wyprawie przeciwko Loży! Morder...
— MILCZ — przerwał chłopcu Naito tak nagle i stanowczo, że dziecko odskoczyło przerażone na widok jego twarzy. Lico Kurokawy stężało na moment, nabierając kamiennego, chłodnego wyrazu. Musiało minąć kilka chwil, nim nastolatek zrozumiał, co zrobił. — Nie podziwia się morderców, młody — zwrócił się do chłopca, próbując załagodzić sytuację. — Chcę się zobaczyć z Rinjim. Jesteście nowymi adeptami? Znacie drogę?
— Tak, proszę pana — odpowiedziała mu dziewczynka, mierząc brata pozbawionym zdziwienia, zażenowanym wzrokiem, dziwnie dorosłym. Mały już w ogóle się nie odzywał, splatając dłonie przed sobą i nieruchomo patrząc w podłogę.
— Spodziewałeś się poznać innego człowieka. Nie powinienem był cię za to winić, ale ostatnio i tak robię wszystko to, czego nie powinienem — pomyślał Naito, ściągając powoli buty lewą ręką. Jego balans był tak dobry, że stojąc na jednej nodze, bez opierania się o cokolwiek potrafił utrzymać równowagę. Ściągnięte, zwinięte ze sobą skarpetki wcisnął do butów, odkładając je na wskazany wcześniej przez dziewczynkę stojak.
— Będę zobowiązany, jeśli mnie do niego zaprowadzisz. Jestem tu pierwszy raz — zwrócił się ponownie do małej okularnicy, która skłoniła się, jak najlepiej wyszkolony lokaj. Nie umiał się nie uśmiechnąć, choć towarzyszyły mu tylko ciemne myśli.
— Pan Rinji trenuje teraz z najstarszymi uczniami. Powinien być zajęty jeszcze przez jakiś czas — powiedziała do niego dziewczynka, prowadząc go po gładkich panelach wzdłuż korytarza. Minęli po drodze wielką, narożnikową kuchnię, połączoną z przedsionkiem i salonem, który przypominał, że w tym budynku jednak się żyje, a nie tylko trenuje.
— To nie problem, poczekam. Chętnie zresztą popatrzę — zapewnił Naito. — Swoją drogą, rozumiem że szeregi rodu Okuda poszerzyły się w ostatnim czasie. Mam rację?
— W istocie — odpowiedziała elokwentna dziewczynka. — Wkład rodu Okuda w operację zniszczenia Loży Kłamców poskutkował zakopaniem topora wojennego między jego członkami, a większością Morriden. W konsekwencji pojawiło się wielu chętnych, pragnących nauczyć się Sendo no Tatsumaki od pana Rinji'ego i pana lidera.
— "Pana lidera", co? — zaśmiał się w duchu chłopak.
— Ma to sporo sensu. Kryzysowe sytuacje zbliżają do siebie ludzi. Pomagają zapomnieć o różnicach i współpracować — skomentował na głos. Poprowadzony lewą odnogą "podkowy", dotarł tymczasem przed otwarte, zsunięte na bok drzwi do wielkiej, kwadratowej sali. Już z zewnątrz dało się słyszeć sapanie i odgłosy uderzeń.
W centrum pomieszczenia, opuszczona niżej w stosunku do reszty, usytuowana była kwadratowa "arena" wyłożona matą i otoczona z każdej strony dwoma stopniami. W narożnikach kwadratu piętrzyły się spiralne, gładkie kolumny, podpierające strop, a wokół samej "areny" wyłożone były panele, na których zasiadali przyszli adepci Sendo no Tatsumaki. Około kilkunastu osób wpatrywało się w scenę rozgrywającą się na kwadratowym polu walki. Wszyscy byli co najmniej powyżej dwudziestego roku życia, mierząc ich ludzkimi standardami, lecz mimo wszystko patrzyli z rozdziawionymi ustami, jak młodszy od nich chłopak zawstydza ich bez cienia litości. Stąd zresztą brało się zarówno sapanie, jak i dźwięki uderzeń.
Rinji tańczył, otoczony przez pięciu starszych od niego młodzieńców, z których każdy miał w dłoniach drewnianą kosę. On zresztą również z niej korzystał, wirując jak huragan. Wyginał ciało pod niesłychanie ostrymi kątami, ledwo co ruszając się z miejsca. Drzewce to wirowało, to zatrzymywało się w ruchu, przelatując płynnie między palcami albinosa, spływając mu po plecach, odbijając się od podnoszonych raptownie barków. Nieszczęśni uczniowie usiłowali go trafić, lecz nie mieli najmniejszych szans. Tylko od czasu do czasu, jakby z litości, Rinji blokował ich nieudolne uderzenia, zamiast ich unikać.
Białowłosego mężczyznę z wytatuowaną na twarzy czaszką i zasznurowanymi ustami bez warg Naito poznał momentalnie. Złapali wzrokowy kontakt, gdy nastolatek wkroczył do środka sali pojedynkowej, ściągając na siebie kilka przelotnych spojrzeń. Z jakiegoś powodu Kurokawa odniósł wrażenie, że lider rodu Okuda również go poznał. Widział to w jego oczach. Skłonił mu się z daleka, na co Bóg Śmierci odpowiedział tym samym. Zaraz po tym zaprosił chłopaka bliżej sugestywnym ruchem dwóch palców.
Bliźnięta podreptały cicho za Naito, gdy ten omijał szerokim łukiem skupionych na walce uczniów, starając się nie zasłonić żadnemu z nich widoku. Gdy udało mu się przedostać do kosiarza, za jego sugestią usiadł obok niego, krzyżując ze sobą nogi. Nagłe pochylenie się poczuł w klatce piersiowej - mostek bowiem nadal się zrastał. Nie przeszkodziło mu to w oddychaniu, co oznaczało, że stan jego popękanych kości się polepszał. Gdy pierwszy raz obudził się w szpitalnym łóżku po powrocie z Dworzyszcza, nie mógł przewrócić się na bok, by nie musieć zaciskać przy tym zębów z bólu. Wstawać nie mógł w ogóle.
— CO SĄDZISZ? — Przed oczami chłopaka pojawiły się nagle rysowane palcem w powietrzu litery. — DAŁBYŚ MU RADĘ? — Kolejne świetliste napisy wypłynęły spod opuszka Boga Śmierci.
— Nieistotne — odpowiedział na głos Naito. Nigdy jeszcze nie rozmawiał z głową rodu Okuda, ale nie zaskoczył go jego sposób porozumiewania się. — Nie mam zamiaru kiedykolwiek postawić się w sytuacji wymagającej walki z Rinjim. Jedna w życiu mi wystarczy.
Kosiarz przyjrzał mu się badawczo. Z oczodołów wytatuowanej czaszki łypały puste, zgniłozielone oczy, mądre i doświadczone życiem. Kurokawa przysiągłby, że w momencie, gdy nawiązali ze sobą kontakt wzrokowy, Bóg Śmierci zaczął wyciągać wnioski ze wszystkiego, co widział. Oceniał go. Zderzał wyniki obserwacji z wiedzą, którą już posiadał na jego temat i ze wszelkimi zasłyszanymi opiniami.
— JESTEŚ SZCZERY — popłynął osąd.
— Nie mam nawet sił, by kłamać — odparł Naito z bladym, gorzkim uśmiechem.
W tym czasie wirujący Rinji zaczął się powoli męczyć. Wciąż unikał pięciu atakujących go ze wszystkich stron oponentów, ale coś zmieniło się w jego spojrzeniu. Naito wychwycił tę różnicę, gdy złapał jego wzrok w trakcie piruetu. Zawczasu zrozumiał, co się stanie. Dlatego właśnie nie miał problemu, by wszystko dojrzeć. W mgnieniu oka czubek drzewca wbił się w splot słoneczny jednego z uczniów, ale w następnej kosa Rinji'ego była w całkiem innym miejscu, obejmując zakrzywionym ostrzem kostkę przeciwnika. Albinos pociągnął uderzonego, zwalając go z nóg i jednocześnie wbijając trzonek w mostek drugiego ucznia. Tamten się zachwiał, jego chwyt na broni osłabł, a Rinji "wpiruetował" mu się pod pachę, wykręcił rękę i zabrał kosę, dzierżąc wtedy już dwie sztuki oręża. Reszta potoczyła się szybko...
Dwie kosy posłużyły albinosowi za nożyce. Połamał nimi broń kolejnego napastnika, przeskoczył nadlatujące cięcie na swoje nogi od drugiego, zawirował w powietrzu, łapiąc w "kleszcze" szyję pierwszego, zawirował raz jeszcze, ciskając nim w drugiego, a saltem w tył połączył piętę z podbródkiem ostatniego ucznia, który padł na kolana, straciwszy władzę w nogach. Naraz rozległ się głośny ryk obserwujących to uczniów, z których znaczna część poderwała się na równe nogi i zbiegła w centrum sali - w pełnym podziwie dla Rinji'ego.
Zalali go, jak fala przypływu, prawiąc komplementy, prosząc o lekcje, pytając o czysto techniczne kwestie toczenia walk, czy po prostu po przyjacielsku klepiąc go po plecach. Niektórzy opierali mu ramiona na barkach, piejąc z dumy, jakby to oni go wszystkiego nauczyli. Minęło dobre kilka minut, nim rozległo się pojedyncze klaśnięcie dłonie z rogu pokoju. Mimo całego gwaru, który tam panował, odgłos dotarł do uszu wszystkich zebranych, zmuszając ich do zamilknięcia. Nie były to żadne czary - wszyscy uczniowie Sendo no Tatsumaki znali zasadę, która nakazywała zaprzestanie rozmów i śmiechów, kiedy Bóg Śmierci prosił o uwagę. W grobowej ciszy, wypełnionej tylko bezwzględną atencją tłumu, przywódca wymalował wszystkim w powietrzu nakaz udania się pod prysznice i późniejsze śniadanie.
— Naito — odezwał się Rinji, z gracją przeszywając wylewający się z sali tłum. W jego ciepłym uśmiechu było jednak coś dogłębnie przejmującego - tragicznego wręcz. — Miałem nadzieję, że w końcu się pokażesz. Pogadamy?
— Właśnie po to tu jestem — odparł brunet, również półgębkiem się uśmiechając, co przychodziło mu z większą trudnością, niż albinosowi. Wychodząc chłopakowi naprzeciw, wyciągnął do niego rękę. Fantomową - z przyzwyczajenia. Zamiast uściśnięcia przyjacielowi dłoni, machnął tylko kikutem, wywołując chwilę niezręcznej ciszy.
— Ekhm! Przejdziemy się? Nie ruszałem się z łóżka od jakiegoś czasu. Przyda mi się choć trochę ruchu — zaproponował Naito, przerywając milczenie. Rinji spojrzał porozumiewawczo na swojego mistrza, a kiedy ten kiwnął głową, albinos wskazał przyjacielowi wyjście z sali.
— Dziękuję za pomoc. Miło mi się z tobą rozmawiało, Rozo — powiedział jeszcze Kurokawa, kucając przed małą, elokwentną okularnicą. Cieniem uśmiechu zareagował na zdziwienie malujące się na jej twarzy.
— Skąd wie... skąd pan wiedział, jak mam na...? — wydukała dziewczynka.
— Czytam w myślach — odparł nastolatek, podnosząc się. Brat małej chował się za jej plecami, nadal zniechęcony do "Mordercy Tygrysa". Skłoniwszy się jeszcze w stronę Boga Śmierci, Naito ruszył w ślad za Rinjim.
A teraz babrał się w gównie. Teraz miał wrażenie, że budynki miękną, wypaczają się i wyginają, jak topniejąca w cieple czekolada. Miasto cuchnęło śmiercią i nienawiścią, każdy patrzył każdemu na ręce, nikt nikomu nie ufał, noże w plecach lądowały każdego dnia dziesiątki tysięcy razy. Więzi międzyludzkie rozpadały się tak samo, jak te urojone przez Naito budynki. W Miracle City wybuchały rozboje, powtarzały się kradzieże, zaczęli się pojawiać żebracy, których niedawno jeszcze nie dało się dostrzec. Wszystko szarzało.
Gwardziści, których szeregi topnieć nie chciały - w przeciwieństwie do dawnej, martwej wizji stolicy - powołani byli do pomocy mieszkańcom. Dzień za dniem mozolnie sprzątali ruiny tysięcy budynków, nadal rozstrzelone po mieście po niedawnym ataku terrorystycznym. Całe masy Madnessów garnęły się do pracy w Gwardii. Coraz trudniej było ich kontrolować, a każdy chciał pieniędzy. Wielu wcale nic nie robiło - udawało, że pracuje, ignorowało wszelkie zagrożenie dla świata zewnętrznego ze strony Spaczonych.
Naito szedł przed siebie z pustką w głowie i w sercu. Dusił się. Otępiałym spojrzeniem, pełnym dezaprobaty i zawodu, pełnym złości i poczucia braku sensu omiatał zakamarki szarego miasta. Dusił się. Dusił się tak bardzo w tym kartonowym bajzlu pełnym łajna. Świerzbiło go. Miał ochotę zniszczyć wszystko wokół, tak niepodobnie do siebie. Szczególnie odczuwał świerzbienie w ręce, której nie miał. Fantom jednak istniał. Jakimś cudem. Jakimś medycznym, przerażającym i dogłębnie niesmacznym cudem.
Najgorsze było wrażenie, które towarzyszyło mu, kiedy opuszczał dom swojego mistrza. Wydawało mu się, że widzi kaprawe oczka, chytre spojrzenia, czujne i amoralne istoty, czyniące wszystko, co najgorsze poza zasięgiem jego wzroku. W ciemnych alejkach, za jego plecami zawsze ktoś cierpiał - kogoś poniżano, bito, okradano, gwałcono. Ktoś potrzebował pomocy, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Kurokawa był o tym przekonany tak paranoicznie mocno, że łapał się na tym, że co jakiś czas gwałtownie obracał się o 180 stopni, miotając spojrzeniami na prawo i lewo. A potem uświadamiał sobie, co robił, dostrzegał miny przechodniów i pokornie, zaczerwieniony ze wstydu, wracał na ziemię.
— Tak bardzo mnie to zmieniło. Nie poznaję już samego siebie... — myślał chłopak, posuwając się do przodu. "Morderca Tygrysa" - szeptały w tym czasie głosy ze wszystkich stron ulicy. Nie było w nich strachu ani pogardy, jaką obdarzali go członkowie rozbitej Loży. Jego nowe miano zawsze wspominano z dumą, z entuzjazmem, z wdzięcznością - a on miał ochotę wymiotować, gdy je słyszał. Nie chciał uchodzić za osobę, która odebrała życie Torze - nawet nią nie był. Gdy gratulowano mu z tego powodu, czuł przemożną potrzebę uderzenia rozmówcy prosto w twarz... ale wiedział, że nie tędy droga.
Prywatną klinikę "Eskulap" mijał przez przypadek i zamyślenie - szerokim łukiem, okalającym tłumy ludzi czekające na swoją kolej. Kurokawa rzucił na budynek tylko jedno, przelotne spojrzenie. To miejsce stało się dla niego martwe, odkąd zginął Miyamoto. Bez przerażająco kontrowersyjnego chirurga klinika nie istniała. Chociaż jego asystentka, a teraz już zastępczyni starała się, jak mogła, by pomóc setkom osób dziennie, a napotykany w pracy stres wyciskał z niej nadmiar kilogramów, dorównanie Tenjiro było zaledwie śmiesznie przykrą mrzonką.
Nie rozmawiał z Shuunem od dnia, w którym pokonał Torę. Nawet wtedy, gdy pogrążony w bezkresie swoich myśli spoglądał w sufit od rana do wieczora. Nie odpowiadał mu, gdy próbował nawiązać dialog. Sam siebie ganił za to, jak dziecinne było jego zachowanie, ale jakaś część niego - po wszystkim, co udało mu się stracić - obwiniała Pierwszego Króla za jego tajemnice. Wiedział, że nie powinien - w końcu sam nie chciał od niego odpowiedzi, kiedy miał okazję je uzyskać - lecz już od jakiegoś czasu zdarzało mu się działać zbyt impulsywnie.
Choć dojście tam na piechotę zabrało mu ponad pół godziny, wodospady myśli wypaczyły jego poczucie czasu. Niemal natychmiast stanął więc przed budynkiem, który jako jeden z niewielu zaczął przeżywać czasy swojej świetności po zamachu Loży. Przed stopami chłopaka rozciągała się całkiem nowa siedziba, a jednocześnie szkoła rodu Okuda. Od przodu widać było niemal same okna. Kwadratowe szyby stykały się ze sobą, a pokrywająca je tafla ciemnej energii duchowej sprawiała, że za dnia, jak i w nocy nikt z zewnątrz nie mógł zajrzeć przez nie do środka. Szkoła Sendo no Tatsumaki zajmowała znaczny teren. Wybudowana została na planie końskiej podkowy zamkniętej od góry, zawierała w sobie sale ćwiczebne, sypialnie dla uczniów, łazienki, kuchnie, schowki i sale kontemplacyjne, a oryginalnie miała być nową rezydencją zabitego w zamachu Ministra Zdrowia oraz jego całej rodziny.
— Każda strata to czyjś zysk, czyż nie? — pomyślał Kurokawa i zaraz poczuł się nieswojo. Widział na własne oczy, jak potrzaskany eksplozjami latający dom ministra rozbija się na kawałki o meksykańską restaurację. Nie widział ciał, ale rzekomo wszyscy domownicy zginęli. Większość z nich udusiła się pod gruzami, wyciągnięta spod nich zbyt późno.
Wziął głęboki oddech, nim stanął przed szerokimi, rozsuwanymi na boki, również przeszklonymi drzwiami wejściowymi. Złapał go czujnik ruchu - taki sam, jak te pod areną - wykorzystujący zakłócenia pól energetycznych. Drzwi zareagowały natychmiast, gdy czujnik wysłał do nich odpowiedni sygnał. Rozstąpiły się przed chłopakiem na obie strony, pozwalając mu wkroczyć do środka, gdzie czekali na niego domorośli gospodarze.
Rodzeństwo - bliźnięta, młodziutcy, na oko z osiem lat. Dziewczynka w okularach-połówkach, chłopiec bez żadnych znaków szczególnych, nie licząc plastrów na policzku i kilku knykciach. Ubrani byli tak samo - białe, luźne koszulki, czarne dresy, stopy bose.
— Dzień dobry — mruknął Naito, spoglądając na dzieci z góry. Bliźnięta przez kilka chwil mierzyły go wzrokiem i choć dziewczynka zachowała władzę nad emocjami, jej brat nadrabiał wybałuszonymi oczami i opadniętą szczęką.
— Dzień dobry — odpowiedziała mała, skłaniając grzecznie głowę. — Pana godność i cel wizyty? Po odpowiedzi proszę o zdjęcie butów i skarpet oraz pozostawienie ich na stojakach obok pana — zwróciła się do niego z nad wyraz zdumiewającym, jak na jej wiek, doborem słownictwa. Choć najpewniej nauczono jej tych zwrotów na pamięć, nastolatek wciąż pozostawał pod pewnym wrażeniem. Miał już równie grzecznie i elegancko jej odpowiedzieć, lecz wtedy na nieszczęście wyrwał się jej brat.
— Przecież to Kurokawa Naito! — krzyknął z entuzjazmem, wyjaśniając tym samym swoje wcześniejsze zaaferowanie. — Brał udział w wyprawie przeciwko Loży! Morder...
— MILCZ — przerwał chłopcu Naito tak nagle i stanowczo, że dziecko odskoczyło przerażone na widok jego twarzy. Lico Kurokawy stężało na moment, nabierając kamiennego, chłodnego wyrazu. Musiało minąć kilka chwil, nim nastolatek zrozumiał, co zrobił. — Nie podziwia się morderców, młody — zwrócił się do chłopca, próbując załagodzić sytuację. — Chcę się zobaczyć z Rinjim. Jesteście nowymi adeptami? Znacie drogę?
— Tak, proszę pana — odpowiedziała mu dziewczynka, mierząc brata pozbawionym zdziwienia, zażenowanym wzrokiem, dziwnie dorosłym. Mały już w ogóle się nie odzywał, splatając dłonie przed sobą i nieruchomo patrząc w podłogę.
— Spodziewałeś się poznać innego człowieka. Nie powinienem był cię za to winić, ale ostatnio i tak robię wszystko to, czego nie powinienem — pomyślał Naito, ściągając powoli buty lewą ręką. Jego balans był tak dobry, że stojąc na jednej nodze, bez opierania się o cokolwiek potrafił utrzymać równowagę. Ściągnięte, zwinięte ze sobą skarpetki wcisnął do butów, odkładając je na wskazany wcześniej przez dziewczynkę stojak.
— Będę zobowiązany, jeśli mnie do niego zaprowadzisz. Jestem tu pierwszy raz — zwrócił się ponownie do małej okularnicy, która skłoniła się, jak najlepiej wyszkolony lokaj. Nie umiał się nie uśmiechnąć, choć towarzyszyły mu tylko ciemne myśli.
— Pan Rinji trenuje teraz z najstarszymi uczniami. Powinien być zajęty jeszcze przez jakiś czas — powiedziała do niego dziewczynka, prowadząc go po gładkich panelach wzdłuż korytarza. Minęli po drodze wielką, narożnikową kuchnię, połączoną z przedsionkiem i salonem, który przypominał, że w tym budynku jednak się żyje, a nie tylko trenuje.
— To nie problem, poczekam. Chętnie zresztą popatrzę — zapewnił Naito. — Swoją drogą, rozumiem że szeregi rodu Okuda poszerzyły się w ostatnim czasie. Mam rację?
— W istocie — odpowiedziała elokwentna dziewczynka. — Wkład rodu Okuda w operację zniszczenia Loży Kłamców poskutkował zakopaniem topora wojennego między jego członkami, a większością Morriden. W konsekwencji pojawiło się wielu chętnych, pragnących nauczyć się Sendo no Tatsumaki od pana Rinji'ego i pana lidera.
— "Pana lidera", co? — zaśmiał się w duchu chłopak.
— Ma to sporo sensu. Kryzysowe sytuacje zbliżają do siebie ludzi. Pomagają zapomnieć o różnicach i współpracować — skomentował na głos. Poprowadzony lewą odnogą "podkowy", dotarł tymczasem przed otwarte, zsunięte na bok drzwi do wielkiej, kwadratowej sali. Już z zewnątrz dało się słyszeć sapanie i odgłosy uderzeń.
W centrum pomieszczenia, opuszczona niżej w stosunku do reszty, usytuowana była kwadratowa "arena" wyłożona matą i otoczona z każdej strony dwoma stopniami. W narożnikach kwadratu piętrzyły się spiralne, gładkie kolumny, podpierające strop, a wokół samej "areny" wyłożone były panele, na których zasiadali przyszli adepci Sendo no Tatsumaki. Około kilkunastu osób wpatrywało się w scenę rozgrywającą się na kwadratowym polu walki. Wszyscy byli co najmniej powyżej dwudziestego roku życia, mierząc ich ludzkimi standardami, lecz mimo wszystko patrzyli z rozdziawionymi ustami, jak młodszy od nich chłopak zawstydza ich bez cienia litości. Stąd zresztą brało się zarówno sapanie, jak i dźwięki uderzeń.
Rinji tańczył, otoczony przez pięciu starszych od niego młodzieńców, z których każdy miał w dłoniach drewnianą kosę. On zresztą również z niej korzystał, wirując jak huragan. Wyginał ciało pod niesłychanie ostrymi kątami, ledwo co ruszając się z miejsca. Drzewce to wirowało, to zatrzymywało się w ruchu, przelatując płynnie między palcami albinosa, spływając mu po plecach, odbijając się od podnoszonych raptownie barków. Nieszczęśni uczniowie usiłowali go trafić, lecz nie mieli najmniejszych szans. Tylko od czasu do czasu, jakby z litości, Rinji blokował ich nieudolne uderzenia, zamiast ich unikać.
Białowłosego mężczyznę z wytatuowaną na twarzy czaszką i zasznurowanymi ustami bez warg Naito poznał momentalnie. Złapali wzrokowy kontakt, gdy nastolatek wkroczył do środka sali pojedynkowej, ściągając na siebie kilka przelotnych spojrzeń. Z jakiegoś powodu Kurokawa odniósł wrażenie, że lider rodu Okuda również go poznał. Widział to w jego oczach. Skłonił mu się z daleka, na co Bóg Śmierci odpowiedział tym samym. Zaraz po tym zaprosił chłopaka bliżej sugestywnym ruchem dwóch palców.
Bliźnięta podreptały cicho za Naito, gdy ten omijał szerokim łukiem skupionych na walce uczniów, starając się nie zasłonić żadnemu z nich widoku. Gdy udało mu się przedostać do kosiarza, za jego sugestią usiadł obok niego, krzyżując ze sobą nogi. Nagłe pochylenie się poczuł w klatce piersiowej - mostek bowiem nadal się zrastał. Nie przeszkodziło mu to w oddychaniu, co oznaczało, że stan jego popękanych kości się polepszał. Gdy pierwszy raz obudził się w szpitalnym łóżku po powrocie z Dworzyszcza, nie mógł przewrócić się na bok, by nie musieć zaciskać przy tym zębów z bólu. Wstawać nie mógł w ogóle.
— CO SĄDZISZ? — Przed oczami chłopaka pojawiły się nagle rysowane palcem w powietrzu litery. — DAŁBYŚ MU RADĘ? — Kolejne świetliste napisy wypłynęły spod opuszka Boga Śmierci.
— Nieistotne — odpowiedział na głos Naito. Nigdy jeszcze nie rozmawiał z głową rodu Okuda, ale nie zaskoczył go jego sposób porozumiewania się. — Nie mam zamiaru kiedykolwiek postawić się w sytuacji wymagającej walki z Rinjim. Jedna w życiu mi wystarczy.
Kosiarz przyjrzał mu się badawczo. Z oczodołów wytatuowanej czaszki łypały puste, zgniłozielone oczy, mądre i doświadczone życiem. Kurokawa przysiągłby, że w momencie, gdy nawiązali ze sobą kontakt wzrokowy, Bóg Śmierci zaczął wyciągać wnioski ze wszystkiego, co widział. Oceniał go. Zderzał wyniki obserwacji z wiedzą, którą już posiadał na jego temat i ze wszelkimi zasłyszanymi opiniami.
— JESTEŚ SZCZERY — popłynął osąd.
— Nie mam nawet sił, by kłamać — odparł Naito z bladym, gorzkim uśmiechem.
W tym czasie wirujący Rinji zaczął się powoli męczyć. Wciąż unikał pięciu atakujących go ze wszystkich stron oponentów, ale coś zmieniło się w jego spojrzeniu. Naito wychwycił tę różnicę, gdy złapał jego wzrok w trakcie piruetu. Zawczasu zrozumiał, co się stanie. Dlatego właśnie nie miał problemu, by wszystko dojrzeć. W mgnieniu oka czubek drzewca wbił się w splot słoneczny jednego z uczniów, ale w następnej kosa Rinji'ego była w całkiem innym miejscu, obejmując zakrzywionym ostrzem kostkę przeciwnika. Albinos pociągnął uderzonego, zwalając go z nóg i jednocześnie wbijając trzonek w mostek drugiego ucznia. Tamten się zachwiał, jego chwyt na broni osłabł, a Rinji "wpiruetował" mu się pod pachę, wykręcił rękę i zabrał kosę, dzierżąc wtedy już dwie sztuki oręża. Reszta potoczyła się szybko...
Dwie kosy posłużyły albinosowi za nożyce. Połamał nimi broń kolejnego napastnika, przeskoczył nadlatujące cięcie na swoje nogi od drugiego, zawirował w powietrzu, łapiąc w "kleszcze" szyję pierwszego, zawirował raz jeszcze, ciskając nim w drugiego, a saltem w tył połączył piętę z podbródkiem ostatniego ucznia, który padł na kolana, straciwszy władzę w nogach. Naraz rozległ się głośny ryk obserwujących to uczniów, z których znaczna część poderwała się na równe nogi i zbiegła w centrum sali - w pełnym podziwie dla Rinji'ego.
Zalali go, jak fala przypływu, prawiąc komplementy, prosząc o lekcje, pytając o czysto techniczne kwestie toczenia walk, czy po prostu po przyjacielsku klepiąc go po plecach. Niektórzy opierali mu ramiona na barkach, piejąc z dumy, jakby to oni go wszystkiego nauczyli. Minęło dobre kilka minut, nim rozległo się pojedyncze klaśnięcie dłonie z rogu pokoju. Mimo całego gwaru, który tam panował, odgłos dotarł do uszu wszystkich zebranych, zmuszając ich do zamilknięcia. Nie były to żadne czary - wszyscy uczniowie Sendo no Tatsumaki znali zasadę, która nakazywała zaprzestanie rozmów i śmiechów, kiedy Bóg Śmierci prosił o uwagę. W grobowej ciszy, wypełnionej tylko bezwzględną atencją tłumu, przywódca wymalował wszystkim w powietrzu nakaz udania się pod prysznice i późniejsze śniadanie.
— Naito — odezwał się Rinji, z gracją przeszywając wylewający się z sali tłum. W jego ciepłym uśmiechu było jednak coś dogłębnie przejmującego - tragicznego wręcz. — Miałem nadzieję, że w końcu się pokażesz. Pogadamy?
— Właśnie po to tu jestem — odparł brunet, również półgębkiem się uśmiechając, co przychodziło mu z większą trudnością, niż albinosowi. Wychodząc chłopakowi naprzeciw, wyciągnął do niego rękę. Fantomową - z przyzwyczajenia. Zamiast uściśnięcia przyjacielowi dłoni, machnął tylko kikutem, wywołując chwilę niezręcznej ciszy.
— Ekhm! Przejdziemy się? Nie ruszałem się z łóżka od jakiegoś czasu. Przyda mi się choć trochę ruchu — zaproponował Naito, przerywając milczenie. Rinji spojrzał porozumiewawczo na swojego mistrza, a kiedy ten kiwnął głową, albinos wskazał przyjacielowi wyjście z sali.
— Dziękuję za pomoc. Miło mi się z tobą rozmawiało, Rozo — powiedział jeszcze Kurokawa, kucając przed małą, elokwentną okularnicą. Cieniem uśmiechu zareagował na zdziwienie malujące się na jej twarzy.
— Skąd wie... skąd pan wiedział, jak mam na...? — wydukała dziewczynka.
— Czytam w myślach — odparł nastolatek, podnosząc się. Brat małej chował się za jej plecami, nadal zniechęcony do "Mordercy Tygrysa". Skłoniwszy się jeszcze w stronę Boga Śmierci, Naito ruszył w ślad za Rinjim.
***
— Wyglądasz tragicznie — stwierdził albinos, opierając się gołymi ramionami o barierkę otaczającą odkryty taras lewitującego budynku knajpy.
— Tak uważasz? Zawsze byłeś spostrzegawczy — odparł Naito, stając przodem do niego, jakby chciał, by się mu dobrze przyjrzeć. Białemu usztywnieniu, które pokrywało prawie cały zmiażdżony nos, by mógł się jakoś zrosnąć. Płasko zakończonemu kikutowi, zastępującemu prawą rękę. Worom pod oczami, warstwie bandaży otaczającej pęknięte czoło. Płótna spowijającego tors i jego popękane kości nie próbował nawet pokazywać.
— Wystarczająco spostrzegawczy, by widzieć, że obrażenia fizyczne nieszczególnie cię martwią — poinformował Kurokawę Rinji. — Ale pozwól, że ja się o nie pomartwię i powiedz mi, co z twoją ręką. Dzięki wrodzonej spostrzegawczości dostrzegam, że brzegi nie są już wypaloną, martwą tkanką...
— Nie są. Odcięli mi jeszcze kawałek, bo uznali, że łatwiej pozbyć się części z martwicą, zamiast próbować ją odbudowywać — wyjaśnił pokrótce Naito.
— Miyamoto dałby radę. Nie zdziwiłbym się, gdyby miał w zanadrzu coś, od czego wyrosłaby ci nowa ręka — zaśmiał się lekko Rinji, lecz w istocie żaden z nich nie był tym rozbawiony. Było na to za wcześnie - o wiele za wcześnie.
— Tenjiro nie żyje — stwierdził fakt Kurokawa, ale zrobił to na tyle sugestywnie, by albinos pojął, że nie jest w nastroju na żarty ze zmarłych. — Dowiedziałem się natomiast, że mam bardzo nieregularną rękę w stosunku do reszty ciała. Nie, nie wiem, co to znaczy. Wiem za to, że moja proteza musi zostać wykonana na zamówienie. Nie mam pojęcia, dokąd po nią posłali, ale powinna być gotowa przed końcem tygodnia.
— "Gotowa..." — powtórzył z pochmurnym wyrazem twarzy Rinji. — Szlaki komunikacyjne w tym kraju zmieniły się w straszny burdel, odkąd wszystko padło na twarz. Obawiam się, że możesz poczekać dodatkowy tydzień.
— Nie szkodzi. Nie umieram, nic mi nie jest. Jestem pewien, że komuś innemu pomoc przyda się bardziej. Wielu zostało bez dachu nad głową, bez środków do życia, czy nawet bez jedzenia. To ważniejsze, niż sztuczna ręka dla mnie — odparł brunet. — A co z twoją nogą? To już był raczej niezbędny zabieg — zmienił temat niemal od razu.
— Hm, faktycznie, nie miałem jeszcze okazji się tym czymś pochwalić — mruknął z niezadowoleniem albinos, po czym złapał za zwężaną nogawkę długich spodni i jednym ruchem podciągnął ją za kolano po opływowym materiale. Oczom Naito ukazała się wyrzeźbiona z heracleum sztuczna noga, tak gładka i wypolerowana, że można się w niej było przejrzeć. Stanowiła niemal jedną spójną całość, nie licząc minimalnych przerw w każdym stawie, gdzie dało się dojrzeć coś na wzór kul, obracających się w specjalnie wykonanych wgłębieniach. Już na pierwszy rzut oka zdawało się, że te sztuczne stawy pozwalały skręcać kończynę znacznie bardziej, niż prawdziwe. Na przedzie i tyle czarnej konstrukcji znajdowały się maleńkie, regularnie rozłożone otwory, które - według domysłów Kurokawy - miały ułatwiać manipulowanie mocą duchową za pośrednictwem nieprawdziwej kończyny.
— Jakie to uczucie? — zapytał Naito, wiedząc że sam niedługo posiądzie rękę wykonaną w podobny sposób.
— Dziwne — stwierdził najpierw albinos. — Czasem strasznie dziwne. Człowiek przyzwyczaił się, że kiedy chodzi o bosych stopach, słychać coś w rodzaju plaśnięcia. Wiesz, jak mięso rzucane na deskę do krojenia. A potem nagle musisz się przyzwyczaić, że twoja naga stopa stuka. W pewnym momencie, kiedy śpisz, orientujesz się, jak bardzo jest zimna, gdy drapiesz nią drugą nogę. Może przesadzam - nie jest w końcu lodowata - ale mimo wszystko się to czuje. Na dodatek masz świadomość, że nie płynie przez nią krew, że nie jest tak naprawdę żywa... że nie jest "twoja". Jasne, można wymienić sobie obie ręce i obie nogi, i z perspektywy Madnessa będzie to genialne rozwiązanie, ale... ja jeszcze niedawno nie musiałem o tym myśleć. To mnie boli.
— Rozumiem... — powiedział Kurokawa. — Może jeszcze nie do końca, bo nadal czekam na wszczep, ale brak ręki doskwiera mi podobnie, jak tobie brak nogi. Jestem praworęczny. To upiorne, kiedy z przyzwyczajenia próbuję po coś sięgnąć, coś złapać prawą dłonią, a zamiast tego macham tym ochłapem i przypominam sobie, że zostałem kaleką. Do teraz pamiętam ten ból tak dokładnie, że jeśli się mocno skupię, naprawdę go poczuję...
— Tora musiał być strasznym przeciwnikiem — domyślił się albinos, ściągając z powrotem nogawkę spodni. Naito jednak pomachał dwuznacznie głową.
— Nie zaprzeczę, ale... mam przeczucie, że mógłby być znacznie lepszym przyjacielem, niż był wrogiem — wyznał, wgapiając się przez barierkę na małe kropki na ziemi, zbierające do kupy cały pozostawiony po zamachu bajzel.
— Brzmi, jak bardzo kiepski żart... — burknął Rinji, choć w jego myślach gościł zmarły brat, wypełniając go nostalgią i niepewnością.
— Być może, ale... naprawdę tak czuję. Właściwie to jeszcze nikomu o tym nie mówiłem, wiesz? Nie wściekniesz się za parę kontrowersyjnych zdań?
Rinji uniósł brwi, przyglądając się badawczo przyjacielowi, nie mogąc go rozgryźć. Naito zawsze był dla niego nieco skomplikowany, a od momentu zdobycia Boskich Oczu to odczucie jeszcze się w nim nasiliło, ale teraz wielorakość Kurokawy zdawała się przeskakiwać wszelkie skale.
— Obawiam się, że od naszego powrotu tutaj nie słyszę żadnych innych, więc postaram się nie wyskoczyć z pięściami — zapewnił przyjaciela Rinji, dołączając do niego w obserwowaniu robotników w dole.
— Kiedy przygotowywałem się do walki z Torą, dołączałem do grupy uderzeniowej i leciałem z wami do Dworzyszcza, nie miałem żadnych wątpliwości. Żadnych - wszystkie wyparłem. Byłem tak bardzo skupiony na odzyskaniu Alice, że nie myślałem o niczym innym. Do samego końca starałem się działać w ten sposób, chociaż Tenjiro ostrzegał mnie, że zanim skończy się walka, spojrzę na Lożę inaczej, niż wcześniej. Miał rację...
— Usiłujesz mi powiedzieć, że im współczujesz? Przecież wiesz, że...
— Wiem! I dlatego nie pozwoliłem sobie na chwilę zwątpienia. Do samego końca działałem wbrew sobie, plując na punkt widzenia Tory, punkt widzenia samej Loży. Prawie przy tym zginąłem. Byłem pewien, że to mój koniec. Kilka razy. Pokonałem najpotężniejszego przeciwnika, jaki kiedykolwiek stanął mi na drodze. W rezultacie doprowadziłem do jego śmierci, straciłem rękę, straciłem Alice i teraz... teraz sam już nie wiem, co myśleć. Nie wiem już nawet, kim jestem, Rinji! Nie wiem, co się ze mną dzieje. Odkąd tylko wyszedłem z grobowca razem z nią, przestaję się zachowywać, jak ja. Jakby jakaś niewidzialna siła chwytała mnie za gardło, wykręcała kończyny i kazała mi robić, co rozkaże! Nawet kiedy jej nie ma, kiedy jest bardzo daleko, jak teraz, czuję pustkę. Czuję, jakby coś wciągało mnie pod ziemię, miażdżyło płuca...
— Naito! — krzyknął na niego Rinji, łapiąc go za oba barki i potrząsając nim z całej siły, by przestał zachowywać się, jak szaleniec. Kurokawa dyszał głośno, dochodząc do siebie, jak wyrwany z hipnozy. Kątem oka dostrzegał wpatrzone w nich z zaniepokojeniem lub ze zwykłą zdrożną ciekawością oczy klientów knajpy.
— MUSISZ się uspokoić, rozumiesz? — powiedział stanowczo albinos, patrząc prosto w oczy przyjaciela. — Cieszę się, że mi o tym mówisz, ale w trakcie zupełnie przestajesz nad sobą panować. Weź głęboki wdech i zamknij oczy. Zbierz się do kupy.
— Ja... przepraszam cię — bąknął Naito. — Odbiegłem od tematu. Chciałem powiedzieć o czymś zupełnie innym, ale... skończyło się na Alice. Jak zwykle. Każda myśl kończy się na niej. Szczególnie po tym, co wydarzyło się w Dworzyszczu.
— Rozumiem cię. Była dla ciebie bardzo ważna. Rozumiem więzi międzyludzkie. Między kobietą i mężczyzną, czy jakiekolwiek inne. Ty jednak... nie. Przykro mi, że to mówię, ale brzmisz, jakbyś miał obsesję. Jakbyś był narkomanem na głodzie, a ona jakąś używką. Muszę dowiedzieć się więcej, jeśli chcesz, żebym ci po...
— Nie! — przerwał mu niespodziewanie Kurokawa i - sądząc po jego wyrazie twarzy - było to niespodziewane dla nich obu. — Wybacz. Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Po prostu wiem już, co muszę zrobić, by sobie z tym poradzić. Zrobię to. Bardzo doceniam to, że chcesz mi pomóc, ale dopóki nie dowiem się więcej, chcę zająć się tym sam, okej?
— Naito... — Albinos spojrzał na niego zszokowany i w krótkim czasie spochmurniał, jakby uderzono go w twarz, a on nie mógł nic z tym zrobić. — Nie, zdecydowanie nie "okej". Ale uszanuję twoją decyzję — powiedział tak, że aż marzło powietrze.
Między nastolatkami na dłuższy czas zapanowała cisza, ale nie rozeszli się. Nawet się od siebie nie oddalili. Obaj wpatrywali się z odległości wielu dziesiątek metrów na miasto w dole, ani na moment nie spoglądając na siebie nawzajem.
— Kiedy... wychodziłem z Dworzyszcza, wynosząc na zewnątrz ciało Tory, nie potrafiłem spojrzeć w oczy tym wszystkim ludziom. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w ramach "sprawiedliwości" zniszczyliśmy tyle żyć na raz. Loża miała złe metody i obaj to wiem, ale... miała też wspierających się nawzajem, zjednoczonych ze sobą ludzi. Miała cel, którego nie potrafię uznać za zły, jakkolwiek bym na to nie patrzył — rzekł wreszcie Naito, a jego dłoń trzęsła się na chwytanej w palce barierce. — Kiedy zostawiłem Torę na ziemi i mijałem tych ludzi, słysząc ich płacz, ich krzyki, ich wyzwiska rzucane w moim kierunku... ja... nigdy, przez całe moje życie nie czułem się tak paskudnie, jak wtedy. To nie powinno było tak wyglądać, Rinji. Użyliśmy złych metod, żeby ukarać kogoś za używanie złych metod.
Kurokawa odwrócił się nagle, patrząc z powagą na przyjaciela, wściekły tak samo na siebie, jak i na Gwardię i mieszkańców Miracle City.
— To błędne koło! Nienawiść rodzi nienawiść, ból rodzi ból, zemsta kolejną zemstę. To tak beznadziejnie proste, ale każdy ma to w dupie! Myślałem kiedyś, że mieszkańcy Morriden różnią się od ludzi, których znałem z czasów, gdy jeszcze żyłem. Nie różnią się. Są tacy sami, jeśli nie gorsi. Są zjednoczeni, uprzejmi i tolerancyjni, kiedy dobrze im się żyje, ale rozerwą na strzępy ciebie i siebie nawzajem, kiedy nadepniesz im na odcisk. Z Kantyjczykami było tak samo. Nadal źle się na nich patrzy. Z twoim rodem było tak samo, dopóki...
— Dosyć! — przerwał groźnie Rinji. — Proszę — dodał, potulniejąc. — Wcale mi się to nie podoba. Byłem wściekły, kiedy przez lata traktowali nas, jak śmieci, ale... teraz wcale nie jest mi lepiej. Wiesz, że mamy teraz osiemdziesięciu dziewięciu uczniów? Nawet więcej powinno się pojawić w najbliższym czasie. Teraz nas uwielbiają. Jedni przychodzą dlatego, że "jakiś słynny Okuda poszedł zabijać za nas naszych wrogów", a inni dlatego, że po zamachu zostali bez dachu nad głową i celu w życiu. Ci drudzy po prostu próbują na nas żerować. Chcą mieć co zjeść i gdzie spać. I wiesz co? Rzygać mi się chce na widok jednych i drugich — wyznał albinos, a że zaszkliły mu się oczy, wychylił się przez barierkę w stronę ziemi. — Masz jakiekolwiek pojęcie, jakie to uczucie, kiedy publicznie odznaczają cię za zamordowanie własnego brata? — wypalił, cedząc każde słowo przez zęby, jakby miał nimi rozerwać słuchacza.
— Nie — celowo odpowiedział na retoryczne pytanie Naito. — Mogę to sobie tylko i wyłącznie wyobrazić. Nigdy nie miałem brata.
— Paskudne. Najgorsze. Klepią mnie po plecach, podziwiają i gratulują dlatego, że go zabiłem. Dziękują mi za to, że mogli siedzieć na dupach i leczyć odleżyny, podczas gdy ja walczyłem o życie z człowiekiem, którego podziwiałem najbardziej na świecie. Nie chcę tego. Pierdolę to! Nie o taki honor walczyłem. Nie tego chciałem dla rodu Okuda.
— Czuję się podobnie za każdym razem, gdy słyszę o "Mordercy Tygrysa". Mam wtedy ochotę podejść i uderzyć prosto w twarz każdego, kto mnie tak nazywa. Nie wiem, jak to się stało, że mówi się z dumą o jednych mordercach, a innych się nienawidzi. Miracle City jest zepsute, Rinji. Kryzys z czasów, gdy Jadiir zabił Shuuna powtarza się teraz, tylko w innej formie. Minie sporo czasu, zanim wszystko się uspokoi.
— JEŚLI się uspokoi — mruknął pod nosem Rinji. — Dosyć o tym, bo zaraz rzucę się z tego tarasu — uciął temat, oddychając głęboko, by się uspokoić. — Widziałeś się już z Rikim? Sporo się u niego pozmienia w najbliższym czasie.
— Jeszcze nie. Co się stało? To w ogóle coś dobrego, czy...
— Niech sam ci powie. Tak będzie lepiej, zaufaj mi — zapewnił Kurokawę albinos, kładąc mu rękę na ramieniu. — Przy okazji będziesz miał powód, by się z nim teraz zobaczyć.
— Tak zrobię. Muszę tylko najpierw do kogoś zajrzeć...
— Kiedy... wychodziłem z Dworzyszcza, wynosząc na zewnątrz ciało Tory, nie potrafiłem spojrzeć w oczy tym wszystkim ludziom. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w ramach "sprawiedliwości" zniszczyliśmy tyle żyć na raz. Loża miała złe metody i obaj to wiem, ale... miała też wspierających się nawzajem, zjednoczonych ze sobą ludzi. Miała cel, którego nie potrafię uznać za zły, jakkolwiek bym na to nie patrzył — rzekł wreszcie Naito, a jego dłoń trzęsła się na chwytanej w palce barierce. — Kiedy zostawiłem Torę na ziemi i mijałem tych ludzi, słysząc ich płacz, ich krzyki, ich wyzwiska rzucane w moim kierunku... ja... nigdy, przez całe moje życie nie czułem się tak paskudnie, jak wtedy. To nie powinno było tak wyglądać, Rinji. Użyliśmy złych metod, żeby ukarać kogoś za używanie złych metod.
Kurokawa odwrócił się nagle, patrząc z powagą na przyjaciela, wściekły tak samo na siebie, jak i na Gwardię i mieszkańców Miracle City.
— To błędne koło! Nienawiść rodzi nienawiść, ból rodzi ból, zemsta kolejną zemstę. To tak beznadziejnie proste, ale każdy ma to w dupie! Myślałem kiedyś, że mieszkańcy Morriden różnią się od ludzi, których znałem z czasów, gdy jeszcze żyłem. Nie różnią się. Są tacy sami, jeśli nie gorsi. Są zjednoczeni, uprzejmi i tolerancyjni, kiedy dobrze im się żyje, ale rozerwą na strzępy ciebie i siebie nawzajem, kiedy nadepniesz im na odcisk. Z Kantyjczykami było tak samo. Nadal źle się na nich patrzy. Z twoim rodem było tak samo, dopóki...
— Dosyć! — przerwał groźnie Rinji. — Proszę — dodał, potulniejąc. — Wcale mi się to nie podoba. Byłem wściekły, kiedy przez lata traktowali nas, jak śmieci, ale... teraz wcale nie jest mi lepiej. Wiesz, że mamy teraz osiemdziesięciu dziewięciu uczniów? Nawet więcej powinno się pojawić w najbliższym czasie. Teraz nas uwielbiają. Jedni przychodzą dlatego, że "jakiś słynny Okuda poszedł zabijać za nas naszych wrogów", a inni dlatego, że po zamachu zostali bez dachu nad głową i celu w życiu. Ci drudzy po prostu próbują na nas żerować. Chcą mieć co zjeść i gdzie spać. I wiesz co? Rzygać mi się chce na widok jednych i drugich — wyznał albinos, a że zaszkliły mu się oczy, wychylił się przez barierkę w stronę ziemi. — Masz jakiekolwiek pojęcie, jakie to uczucie, kiedy publicznie odznaczają cię za zamordowanie własnego brata? — wypalił, cedząc każde słowo przez zęby, jakby miał nimi rozerwać słuchacza.
— Nie — celowo odpowiedział na retoryczne pytanie Naito. — Mogę to sobie tylko i wyłącznie wyobrazić. Nigdy nie miałem brata.
— Paskudne. Najgorsze. Klepią mnie po plecach, podziwiają i gratulują dlatego, że go zabiłem. Dziękują mi za to, że mogli siedzieć na dupach i leczyć odleżyny, podczas gdy ja walczyłem o życie z człowiekiem, którego podziwiałem najbardziej na świecie. Nie chcę tego. Pierdolę to! Nie o taki honor walczyłem. Nie tego chciałem dla rodu Okuda.
— Czuję się podobnie za każdym razem, gdy słyszę o "Mordercy Tygrysa". Mam wtedy ochotę podejść i uderzyć prosto w twarz każdego, kto mnie tak nazywa. Nie wiem, jak to się stało, że mówi się z dumą o jednych mordercach, a innych się nienawidzi. Miracle City jest zepsute, Rinji. Kryzys z czasów, gdy Jadiir zabił Shuuna powtarza się teraz, tylko w innej formie. Minie sporo czasu, zanim wszystko się uspokoi.
— JEŚLI się uspokoi — mruknął pod nosem Rinji. — Dosyć o tym, bo zaraz rzucę się z tego tarasu — uciął temat, oddychając głęboko, by się uspokoić. — Widziałeś się już z Rikim? Sporo się u niego pozmienia w najbliższym czasie.
— Jeszcze nie. Co się stało? To w ogóle coś dobrego, czy...
— Niech sam ci powie. Tak będzie lepiej, zaufaj mi — zapewnił Kurokawę albinos, kładąc mu rękę na ramieniu. — Przy okazji będziesz miał powód, by się z nim teraz zobaczyć.
— Tak zrobię. Muszę tylko najpierw do kogoś zajrzeć...
***
— Przez chwilę myślałam, że to koniec — dumała przemykająca przez tłumy ludzi mała dziewczynka w okularach. Miała na sobie szarą, kobiecą tunikę, do tego stopnia za dużą, że wisiała na niej, jak suknia. Dziecięce, bose stópki uderzały o zawalony odłamkami bruk, w żaden sposób przez nie nie okaleczone. — Poznał moje imię. To niebezpieczne. Złe. Niedobre. Przez chwilę chciałam... nie, nie trzeba. Nic nie podejrzewał — myślała Roza, z obojętnością przeciskając się między ustawionymi w kolejce do przytułku ludźmi. Małe, szybkie rączki bez najmniejszego trudu wyszarpnęły pęk kluczy z kieszeni spodni grubawego mężczyzny. Nie zauważył. Nikt nigdy nie zauważał, a klucze zawsze się przydawały.
— Gdzieś muszą pasować — stwierdziła w duchu okularnica, z niewielkim uśmieszkiem chowając swoją zdobycz w zaciśniętej pięści. Nie miała o co jej zaczepić. Jeszcze nie. Jeszcze kilka chwil. Morze ludzi ustępowało. Ich fale przestawały się piętrzyć - Roza wpłynęła na płyciznę, w zrujnowaną część stolicy. Zrujnowaną i nieuprzątniętą, bo w takie właśnie mało kto się zapuszczał, a jeśli już ktokolwiek, to na pewno nie ktoś z czystym sumieniem.
W tych rejonach Miracle City nie było żebraków, bo i nie miał kto ich wspomóc czymś innym, niż wbitym pomiędzy żebra nożem. Nawet nóż mało kto miał, więc walki rozstrzygano wszystkim, co wpadło w ręce. Niektóre z dzieci gorszego boga miały w sobie talent, a zatem umiały wykorzystywać zawartą w nim moc. Takie "dzieci" wiodły prym tam, gdzie prawo nie docierało. W zrujnowanej stolicy zawsze trwały bale, a na tych balach zaproszeni goście i osoby postronne naprzemiennie tańczyły ze śmiercią. Niekiedy nieudolna tancerka nadepnęła komuś na stopę i ten ktoś kończył bez grosza przy duszy, często pod ziemią, a zdarzało się też, że w czyimś żołądku. Rodzili się tam też nowi Połykacze Grzechów, choć z ideologią wyklętych Kantyjczyków nie mieli oni nic wspólnego. Jakoś musieli sobie radzić.
Roza kochała to miejsce. Dziwne, perwersyjne poczucie satysfakcji rozpływało się po jej ciele, ilekroć uświadamiała sobie, że nawet największa duma Morriden, dzieło pracy Ośmiu Królów, Mędrca Znikąd, Gwardii Madnessów, Niebiańskich Rycerzy, rodu Vanderheimów i Połykaczy Grzechów... była chora - na raka. I ten rak czaił się wewnątrz, po cichu zarażając kolejne organy, mordując ducha, który miał w "cudownym mieście" panować. I to było tak przyjemnie ironiczne właśnie dlatego, że nigdzie indziej w tym kraju nowotwór nie miał takiej mocy.
Małe stópki zagłębiły się w cień. W piwniczną czeluść. Dwuczęściowe drzwi otworzyły się na boki za pośrednictwem energii duchowej. Dziewczynka zeskoczyła po betonowych stopniach w mrok, w ten sam impuls mocy zamknął za nią wejście do piwnicy. Jej ciało wydłużyło się. Zmieniło swój kształt, wydoroślało. Krótki korytarzyk prowadził do rozkosznie zimnego, cuchnącego wydzielinami z głębi ludzkiego ciała pomieszczenia. Pstryknięcie palcem nakazało lewitującej pod stropem lampce zapalenie się.
Strumień światła ukazał prawie całkowicie inną osobę. Szara tunika wreszcie wyglądała, jak tunika, opinając się na ciele dorosłej kobiety, zarysowując małe piersi i szczupłą talię. Mała dziewczynka zniknęła... albo nigdy nie istniała. Nozdrza okularnicy rozszerzyły się, wchłaniając zapach śmierci i zaschniętej krwi. Kobietą targnął dreszcz. Przyjemny, przeraźliwie pobudzający dreszcz. Czuła się, jakby wydostano ją z klatki. Czuła, że już nie musi udawać, jakkolwiek przyjemne nie byłoby mydlenie oczu innym ludziom.
— Miałeś szczęście, Kurokawa Naito. Gdybyś zajrzał wtedy głębiej w mój umysł... wypiłabym krew prosto z twojego rozciętego gardła...
Koniec Rozdziału 236
Początek arcu nr XI: Wstęp do końca świata
Następnym razem: Wodzeni za nos
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz