wtorek, 5 stycznia 2016

Rozdział 214: Kameleon

ROZDZIAŁ 214

     — Co się stało, Jean? Nie cieszysz się na mój widok? — zapytał oderwany od rzeczywistości Thomas, uśmiechając się ciepło, jakby nikt mu nie powiedział o jego własnej śmierci. Jak wtedy, gdy naprawdę żył, gdy nawet ciężarówka nie odebrała mu jeszcze życia, a "Morriden" było pojęciem tak obcym, że aż nierealnym. Taki Thomas, nie Połykacz Grzechów, nie jego przeciwnik, lecz prosty, dobroduszny kapłan mierzył Francuza wzrokiem. Wbrew wszelkiej logice.
— Co to za sztuczka? Przyszedłeś tu tylko po to, żeby zabawić się moim kosztem? — przemógł się, by spytać Jean. Był niespokojny. Zaczęła w nim wzbierać złość, ale też niepewność. Śmiałby się z siebie, gdyby patrzył na tę sytuację z boku. Śmiałby się na widok dorosłego faceta, który nabierał się na tak proste i oczywiste zagrywki. A przecież on był teraz tym facetem i to on wahał się pomiędzy sercem, a rozumem.
— Sztuczka? Nie wiem, o czym mówisz. Jesteś trzeźwy? Poważnie pytam, nie kłam — zmienił temat bez przejęcia ksiądz.
— Jestem — odparł szorstko Jean. Mózg nie współpracował. Nie umiał sobie wyobrazić, jak działała zdolność dziwnego czarnoskórego, skoro pozwalała mu tak idealnie kopiować innych ludzi.
— Tak? W takim razie czemu patrzysz się na swojego przyjaciela, jakbyś uwierzył, że go nie zabiłem?
     Kopnął z miejsca, wysoko i skośnie, prosto w lewą skroń Francuza, przekrzywiając jego głowę na bok z właściwą prawdziwemu Thomasowi siłą i prędkością, lecz bez majestatycznej techniki mistrza kung-fu. Fala uderzeniowa wytrzepała z podłogi kolejne odłamki i załopotała ubiorem Generała, lecz kopnięcie nie ruszyło go z miejsca ani o centymetr, jakby wrósł w ziemię. Po prostu mierzył wzrokiem swojego przeciwnika, przetwarzając w głowie to, co właśnie usłyszał, nie mogąc uwierzyć w to, że tak po prostu "go" znalazł.
— Ty go zabiłeś? — spytał z chłodnym gniewem w głosie. Potrzebował wyjaśnień, oficjalnego potwierdzenia, jakichkolwiek szczegółów. Nie był, jak Hariyama, choć to on pomógł mu wznieść się na wyżyny. Samo zmiażdżenie wroga nie było dla niego satysfakcjonujące.
— Nic osobistego — odparł tajemniczy oponent, posługując się głosem Thomasa, co jeszcze mocniej rozwścieczyło Jeana. — Nie było innego wyjścia, aczkolwiek weź poprawkę na to, że... — Przepoczwarzył się. Znowu. Skóra zafalowała, deformując się i formując ponownie, długie loki zagłębiły się wewnątrz skóry, cofając się na wysokość taką, jak u Francuza. Nawet ubiór był identyczny. Brakowało tylko brody.
— ...to ty przyniosłeś jego skalp Połykaczom Grzechów. I wywołałeś wojnę — dokończył przeciwnik głosem Jeana. Tak wyglądał Generał Noailles podczas II Wojny Ideałów. Taka też otaczała go atmosfera, taką gęstość miała jego energia duchowa, tyle miał wtedy ogniw. Wszystko się zgadzało, łącznie z ciągnącym się za mężczyzną zapachem rozmaitych trunków.
— Po chuj? — wyrwało się z ust prawdziwego Jeana. Cedził słowa przez zęby, usiłując uspokoić swój oddech i oddalić złość. W złości robił głupie rzeczy. W złości przebijano mu bok nożem. Nie przepadał za przebijaniem mu boku nożem.
— Nie powiem — mruknął z uśmiechem mniej zarośnięty Noailles, mrugając drwiąco do oryginału.
— Nie powiesz — przyznał ów oryginał. — Zabiję cię.
     Lewą dłoń oplótł momentalnie wokół kostki nogi, którą go kopnięto, a która wciąż opierała się o jego skroń. Momentalnie zamachnął się swoją własną, kopiąc w identyczny sposób - skośnie i prosto w skroń, nie przejmując się małym polem do manewrów. Stopa Generała rozbiła się na głowie przeciwnika, który nic sobie nie zrobił z uderzenia. Kątem oka Jean dostrzegł, że połowa czaszki mężczyzny niezauważenie zdążyła pokryć się kamieniem... lub nawet stać się nim. Nie rozumiał, jak to się stało, lecz go to nie obchodziło. Błyskawicznie przerzucił energię duchową do swojej nogi, by zaraz wystrzelić przez nią falę uderzeniową, bezpośrednio na twarz oponenta.
     Wybił go na bok, w międzyczasie puszczając jego nogę, żeby samemu nie zostać pociągniętym za falą. Zawirował w miejscu, na jednej nodze. Obrócił się trzy razy, nim przeciwnik zdążył się dobrze oddalić i wystrzelił znowu - tym razem płaskim, łukowatym sierpem z energii duchowej. Lecące cięcie pomknęło za oderwanym od ziemi "kameleonem", wymierzone w taki sposób, by przeciąć go na pół, przez pas. Nie przecięło. W jednej chwili sobowtór Generała schował dłoń do kieszeni, a w drugiej... zzieleniał. Dosłownie. Całe jego ciało, łącznie z ubraniem i włosami przyjęło soczyście zieloną barwę, przywodzącą na myśl trawę. Zmianie zdawał się ulegać również "materiał", z jakiego "wykonany" był mężczyzna. Ku zaskoczeniu Noaillesa, jego zielona podobizna wygięła się w powietrzu, praktycznie zwijając się na pół, opierając łydki na potylicy, jakby w ciele przeciwnika nie istniały kości, ni organy. Lecące cięcie minęło go o cal, przelatując tuż pod pasem i dosłownie wywiewając drugiego Jeana na drugi koniec sali.
Jak trawa na wietrze... — pomyślał prawdziwy Noailles.
     Pognał za celem. Odbił się od podłogi i pomknął przez eter, jak strzała, za sobą zostawiając odgłos pękających kafli. Zielony Francuz dolatywał akurat do ściany, wirując sobie parę metrów nad ziemią, zatem "kolorowy" Francuz postanowił przywrócić mu kontakt z podłożem. W ostatniej chwili zdążył wyrzucić nogę wysoko ku górze, by móc natychmiast posłać ją w dół. Pięta uderzyła w zieloną czaszkę wroga. Z bliska naprawę wyglądała, jak trawa... i ugięła się pod wpływem uderzenia, jak trawa. Impet nie wbił go z ziemię, a raczej zepchnął na bok, nie czyniąc mu szkody, a jedynie wyginając. Generał stracił zielonego dziwaka z oczu.
Będzie za mną. Na stówę będzie za mną — pomyślał, więc natychmiast odbił się od ściany, posiłkując się energią duchową. Wzniósł się o parę metrów wyżej, niż już się znajdował. Ściana pękła. Pękł również sufit, w który uderzył plecami i głową, źle oceniwszy wysokość. Zgodnie z oczekiwaniami zobaczył jednak swą trawiastą kopię, przelatującą przez miejsce, z którego dopiero co zniknął.
Saint Pluie! — przeszło przez myśl blondyna. Posłał pod siebie prawdziwy grad wykonywanych całymi podeszwami stóp tupnięć, co z boku przypominało nieco stepowanie. Każdemu z tych tupnięć towarzyszyła uwalniana poprzez emisję fala uderzeniowa, przez co na wyrywającego się ciosom mężczyznę runął deszcz fal. Zielony Noailles wyginał się bezwiednie, uderzany raz za razem, nie mogąc wykonać ani jednego swobodnego ruchu. Nie mógł też tym razem przelecieć na drugi koniec pomieszczenia, bo po drodze kolejna fala uderzeniowa spychała go coraz bliżej i bliżej ziemi. Atak Generała w pewnym sensie "uwięził" go na obszarze zasypywanym tupnięciami, by ostatecznie docisnąć go do podłogi. Zanim jeszcze wytracił cały pęd, Jean złożył nogę mocno, jak sprężynę, prostując stopę, niczym ostrze. Kończynę otoczyła ogromna, tnąca powietrze i gruchocząca ściany masa energii duchowej.
Excalibur! — Dźgnął, całkiem prostując nogę i posyłając skoncentrowaną wiązkę mocy, niby świetlistą strzałę, niosącą śmierć przyciśniętemu do ziemi źdźbłu trawy. Tym razem nawet pęd nie miał szans zwiać przeciwnika poza zasięg ataku. Atak był bowiem zbyt szybki. Choć nie było widać ani słychać zdziwienia, ni strachu u trawiastego wroga, w całym swoim życiu nie widział on nic szybszego, niż to.
     Kosmiczny impet, kosmiczna prędkość, kosmiczna celność i ostrość - cztery ogniwa Generała pokazały swój pełen potencjał. Wykonane stopą lecące dźgnięcie przeniknęło przez punkt, w którym znajdował się "kameleon", niosąc nieposkromioną destrukcję. Podłoga nie miała szans tego przetrwać. Choć Excalibur uderzył w jeden konkretny punkt, zniszczeniu uległo praktycznie całe pomieszczenie. W rozszerzających się po całej okolicy pęknięciach zajaśniały słupy światła wytwarzane przez energię duchową Noaillesa. Strzała mocy przeszyła też fundamenty i przedarła się przez kilkadziesiąt metrów ziemi oraz skał wewnątrz wzgórza, na którym stało Dworzyszcze. Przez moment zdawało się, że wszystko drży. Wszędzie latały odłamki, dziurawiąc wzniesione przerażającym atakiem tumany kurzu.
     Noailles - ten prawdziwy, kolorowy - wylądował na zniszczonej, wybrzuszonej w wielu miejscach podłodze, dysząc ciężko i wolno stabilizując oddech. Znów poczuł mokrą koszulę na swoim boku - musiał na moment stracić kontrolę nad energią, dzięki której zasklepiał ranę po nożu. Wznowił zasklepianie bez wysiłku, a rękawem otarł pot z twarzy. Dawno nie prowadził tak zintensyfikowanej ofensywy. Ich rezultat uważał za straszny bajzel, lecz bardziej zawodziło go to, co wyczuł pośród zrobionego bałaganu.
— Wiem, że żyjesz! Czuję twoją energię duchową. Znów będziesz się chował? — zawołał do czarnoskórego.
Teraz już nikogo nie imituje. To jego własna moc, poznaję ją. I dobrze. Nie podoba mi się perspektywa ranienia samego siebie. Ten gość to kłopoty. Ale sam fakt, że teraz czuję jego obecność w jednym miejscu oznacza, że chyba przestanie się chować. Być może uznał, że narobię za dużo szkód, szukając go, gdzie popadnie. Racja, rozwaliłbym wszystko wokół...
     W rzedniejącym kurzu uformował się jakiś kształt, wijący się i naprzemiennie gęstniejący oraz wybrzuszający się. Cuchnący, brudny i niewiarygodnie dziwny murzyn wyłonił się nietknięty z chmury, przybierając poważny wyraz twarzy. Zaskakująca była jednak jego postać. Wyglądał bowiem, jakby całe jego ciało tworzył... piasek. Brakowało mu połowy prawej ręki, która dopiero się formowała, chłonąc ciągnące do niej z podłogi drobinki.
— Mogłem się w sumie spodziewać — westchnął Jean. — Byłeś już kamieniem i trawą, to czemu by nie piaskiem. Nie wiem, jak to robisz, ale nie uważam się ani za ślepego, ani za głupiego. Wychodziłoby na to, że przyjmujesz właściwości fizyczne materiału, w który się zmieniasz. I jakimś cudem używasz tego, by wtopić się w otoczenie. Efekt raczej iluzoryczny, ale na mnie podziałało. Szalenie pomysłowa rzecz — pochwalił przeciwnika Francuz.
— Mam na imię Chinedu — zmienił temat murzyn, po raz pierwszy odzywając się swoim własnym głosem - basowym i nieco wibrującym.
— O! Nie można było tak od razu? — zapytał kpiąco Jean. W lustrujących jego oblicze oczach czarnoskórego nie było zrozumienia ani akceptacji dla jego kpiny. Patrzył na niego, jak na zwierzynę. Jak myśliwy, szykujący się do ciśnięcia oszczepem w wytropiony obiad. Ten wzrok wywoływał dyskomfort, a nawet delikatny lęk.
— Nie zabijesz mnie. Zaatakowałeś nasz dom. Jesteś złym człowiekiem, więc umrzesz. Nie miej mi tego za złe. Wszyscy będziemy kiedyś częścią jednej, wspólnej całości. Ty zostaniesz nią dzisiaj — powiedział z powagą Chinedu i w tym momencie Noailles naprawdę zaczął sądzić, że murzyn był co najmniej nawiedzony, jeśli nie rzeczywiście chory psychicznie.
— Nie rozumiem nic z tego, co mówisz, ale dam ci jeszcze jedną szansę. Mówiłem, co mówiłem, ale pozwolę ci żyć, jeśli się poddasz i odpowiesz szczerze na moje pytania — zaoferował Jean, na co murzyn zacisnął wargi i skrzywił nozdrza, jakby poczuł odór paskudniejszy, niż jego własny.
— Nic nie rozumiesz, głupi człowieku! — obraził go. — Zostaw moją rodzinę w spokoju i uczyń zadość za szkody, które uczyniłeś — złożył swoją kontrofertę.
— W twojej propozycji brakuje czegoś w rodzaju "...a nic ci się nie stanie" — mruknął z drażniącym Chinedu uśmieszkiem Francuz.
— Nic nie brakuje. Powiedziałem, że umrzesz. Wtedy uczynisz zadość. Umierając.
     Noailles chciał jeszcze coś powiedzieć, ale kipiąca, ciemnozielona energia duchowa otoczyła brudne ciało przeciwnika, zamiatając w powietrzu jego długimi dredami oraz umieszczonymi na ich końcach kulkami. Miał dziwne przeczucie, że już więcej nie będzie mu dane porozmawiać z człowiekiem, który odebrał życie Thomasowi, ale jakaś jego część cieszyła się, że czarny się nie poddał. Wolał bowiem po prostu go zabić. Odpłacić mu za przyjaciela i za wszystkich, którzy ucierpieli w wyniku II Wojny Ideałów.
Pieprzyć szczegóły! O nie mogę zapytać kogoś innego. Ten tutaj ginie... — postanowił ostatecznie Generał Noailles.
     Murzyn dzikim ruchem odpiął dwie z dziesiątek kieszonek na swoim brudnym kubraku i szybko wyciągnął z obydwu garść czegoś, co szybko zniknęło w jego zaciśniętych dłoniach. Nie składał się już z piasku. Jego ciało zaczęło się niespodziewanie przemieniać jednocześnie z dwóch stron, zaczynając właśnie od dłoni. Prawa część ciała zalśniła ciemnym, gładkim różem, jakiego nigdy wcześniej nie widział Noailles, podczas gdy lewa stała się niemal przezroczysta, równie gładka i na swój sposób przyciągająca wzrok. Tę drugą Francuz rozpoznał w moment. Niejednokrotnie w dawnym, wystawnym życiu zaopatrywał kolejne dziewczęta w biżuterię udekorowaną tym materiałem. Lewa połowa ciała Chinedu stała się żywym diamentem.
Cokolwiek chowa w kieszeniach, ma to związek z jego Syntezą. Muszę uważać. Nie wiem, w co zamienił rękę, gdy starliśmy się po raz pierwszy, ale prawie straciłem przez to swoją własną uczulił sam siebie Noailles, strzelając karkiem.

***

     Rikimaru wysunął się prawą nogą do przodu, zamachując się uformowanym z energii duchowej ostrzem katany poziomo, od lewej strony. Ciął na wysokości pasa Urijaha, który wciąż jeszcze nie wyciągnął z pochew żadnej ze swoich własnych katan. Nie przeszkodziło mu to jednak w zareagowaniu na atak młodzieńca. Ponownie lekko poderwał ten miecz, który wisiał przy jego prawym boku, uwalniając z kabury kilka centymetrów ostrza. Kokoro uderzyło prosto w klingę, rozprowadzając po starym strychu metaliczny trzask. Ślepiec nie poruszył się. Stał twardo, zwracając twarz ku zastygłemu w bezruchu Rikimaru, jakby doskonale go widział. Czerwonowłosy nie przerwał jednak natarcia.
     W mgnieniu oka ostrze Kokoro rozmyło się, przez co pusta rękojeść ominęła broń przeciwnika. Nastolatek zręcznie przerzucił czarny uchwyt do drugiej dłoni, tym razem przysuwając się jeszcze bliżej. Ciął od prawej, znów poziomo, na tej samej linii, lecz tym razem przy użyciu tanto - na katanę nie miał teraz dość miejsca. Szybki atak na nic się zdał. Sytuacja bowiem powtórzyła się, a Urijah jedynie wystawił częściowo lewe ostrze, ponownie osłaniając się jego kawałkiem. Znów też nie ruszył się z miejsca, jakby jego sandały przytwierdzono do podłogi gwoździami. Nie zraziło to oczywiście Rikimaru, który wcale nie spodziewał się po nim mniej.
Muszę sprowokować go do zaatakowania mnie. Ciągle zdaje się mnie testować. Jeśli przesunę granicę trochę dalej, to...
     Wtem wszystko zatrzęsło się w posadach. Gdzieś na dole, na samym dole wielkiego Dworzyszcza coś huknęło z porażającą mocą, wzburzając fundamentami i sprawiając, że budynek zadrżał. Stopa członka Srebrnego Kręgu mimo jego woli przesunęła się o kilka centymetrów, gdy szermierz zachwiał się wraz z kwaterą Loży. Rikimaru nie czekał na zaproszenie. Odskoczył od mężczyzny, zamachując się oburącz swym tanto i chowając go za głowę. Ciął zza pleców... ale już nie przy pomocy tanto. Na Urijaha opadło z góry długie na prawie dwa metry zanbatou, ze złowieszczym świstem rozcinające powietrze. "Miecz tnący konie" nagle napotkał na swojej drodze prawą katanę ślepca, uniesioną nad jego głową, celem osłonienia się przed śmiercią. Ślepy zacisnął zęby z wysiłku, czując siłę cięcia przechodzącą przez całe jego ciało... i nagle opadł na lewe kolano z wystarczającym impetem, by doprowadzić deski podłogowe do pęknięcia. Tym samym stracił na mgnienie oka kontrolę nad swoją gardą. 
     Szok pojawił się na porośniętej niedbałym, nierównomiernym zarostem twarzy, kiedy to sakkat, który miał na głowie zleciał na podłogę... z obu stron. Przecięty na pół kapelusz ukazał brązowe, związane w kitkę włosy mężczyzny. Jego głowie nic się nie stało, ale nie można było powiedzieć tego samego o dumie. Tymczasem zaś Rikimaru wisiał nad ziemią, oparty swoim cienkim ostrzem o ostrze przeciwnika. Dopiero po chwili sprawił, że zanbatou znikło, a sam opadł na dół, momentalnie materializując w swej dłoni długi rapier, którym wykonał błyskawiczny wypad pomiędzy piersi Urijaha. Trzasnęło.
     Czerwonowłosy zatoczył się w bok, kiedy jego kolne ostrze pękło na pół, dosłownie przecięte przez szybki wymach drugiej katany ślepca. Przez klingę przepływał łagodny strumień energii duchowej. Rikimaru nie miał nawet czasu nacieszyć się faktem, że zmusił przeciwnika do sięgnięcia po obie bronie, bo niespodziewanie ten wystrzelił ku niemu, odpychając się od podłogi energią duchową i rzucając po drodze swoim fotelem o ścianę. Obie pochwy wyskoczyły zza pasa podczas jego susa, lądując na podłodze, a sam Urijah, zamachnął się obydwoma ostrzami od lewej strony. Tym razem to młodzieniec musiał się bronić. Z trudem zdążył zamienić złamany rapier w szerokiego półtoraka, którego ustawił sobie przed twarzą, przyjmując nań bliźniacze cięcie. Nie zdążył jednak odzyskać równowagi po poprzednim szybkim kontrataku, przez co został dosłownie zdmuchnięty do tyłu i oderwany od podłogi.
     Przekoziołkował przez plecy, lądując na kuckach, a przeciwnik podążał za nim. Niewiele myśląc, zamachnął się oburącz swym półtorakiem, posyłając poziome lecące cięcie w kierunku nacierającego w biegu ślepca. Tamten jedynie niedbale ciął z góry do dołu jednym mieczem, rozbijając świetlisty sierp, którego podzielony kształt rozbił się o dwie równoległe ściany, rozcinając je. Druga katana sięgnęła jednak celu, za jaki Urijah obrał dłoń nastolatka. Niestety dla niego, ostrze odbiło się z impetem o czerń płytowego ochraniacza z heracleum. Rikimaru nie czekał długo na szansę. Momentalnie odepchnął się ręką od desek podłogowych, prześlizgując się na kolanach za swojego przeciwnika.
Saru-Kire! — Ciął po obu zgięciach kolan. Z reguły podczas wykonywania tej techniki obracał się o 360 stopni. Teraz jednak usłyszał tylko niechciany, złowrogi szczęk metalu.
     Zdążył. Urijah zdążył wrazić katanę - tę pierwszą, którą obronił się przed lecącym cięciem - między swoje nogi, a półtorak chłopaka. Jego ręka zatrzęsła się, lecz nie ustąpiła. Rikimaru natomiast z przekleństwem w myślach odebrał kopnięcie piętą w podbródek, które powaliło go na plecy i przeciągnęło kilka metrów po podłodze. Tymczasem Urijah cały czas działał. Przelawszy moc duchową do stóp, wybił się z gracją, wykonując kilka salt do tyłu, nim znalazł się tak wysoko, jak chciał. Z nogami do góry skumulował jeszcze więcej energii w swych ostrzach, by zaraz skręcić całe ciało, wykonując szerokie, koliste lecące cięcie. Świetlisty krąg śmiercionośnej mocy wgryzł się głęboko w podłoże, krojąc je z trzaskiem.
     Odbił się stopami od sufitu. Z całych sił, wybijając w nim dziurę i w pikującym locie zamachując się katanami. Rikimaru ledwie zdążył wystawić półtoraka poziomo nad swoją klatką piersiową, bo podwójne cięcie zza pleców z przerażającą siłą uderzyło w jego miecz. Musiał podeprzeć bok ostrza ochraniaczem drugiej ręki, by nie wyłamano mu nadgarstka. Słyszał trzask podłogi i wylatujące w powietrze drzazgi, ale widział tylko napierającego na niego Urijaha, którego ledwie powstrzymywał swą gardą.
— Nie tylko ciebie nie wolno lekceważyć — mruknął ślepiec... i wystrzelił. Fala uderzeniowa grzmotnęła w całą przednią połowę Rikimaru, raptownie wgniatając go w naciętą podłogę... która zapadła się i pomknęła w dół. Okrągła, drewniana scena stworzona przez Urijaha spadła najpierw jedno piętro niżej, a chwilę później okazało się, że na tym nie poprzestanie. Wybiło podłogę również na drugim piętrze od góry. Młodzieńcowi zawirowało przed oczami. Widział dokoła ściany i meble, które mijał z dużą prędkością. Widział krew, która wyciekła mu przez otwarte usta, a którą wyprzedził w drodze na dół. Widział zimny wyraz twarzy ślepca, który zaskoczył go swymi umiejętnościami.
     A potem zobaczył, jak półtorak pęka pod naporem katan. I jak pojawiają mu się one przed oczami...

Koniec Rozdziału 214
Następnym razem: Joker

2 komentarze:

  1. Widać postępy poczynione przez Rikimaru, ale poziom przeciwnika faktycznie sprawia, że nie ma żartów. Jean też ma przeciwnika na poziomie. Porządnie napisane walki. Bardzo dobrze się je czyta ;)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda, "główna trójca" ma w tym arcu ciężki orzech do zgryzienia ze swoimi przeciwnikami. Tym bardziej zatem się cieszę, że podoba się choreografia :D Oby prędko się to nie zmieniło :P

    Także pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń