piątek, 26 lutego 2016

Rozdział 217: Wojskowe muay-thai

ROZDZIAŁ 217

     — Co do kurwy? — pomyślał ze zdziwieniem Bruce, gdy siła uderzenia wyrwała jego dolną szczękę, wbijając ją w ścianę, a zwisający język musnął mu szyję. Nie spodziewał się. Nie oczekiwał, że stojący przed nim mężczyzna pokaże mu coś takiego. Choć Wilkołak prowokował Marionetkarza od samego początku walki, w przeciwległym narożniku widział całkiem innego człowieka. Jednooki wojownik o żelaznych pięściach nie wyglądał na takiego, który potrzebowałby kilkuset członków swojej prywatnej gwardii.
Nie wydawałeś się taki mocny kilka sekund temu, skurwysynu — powiedział w duchu Carver, bo nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. — Ale to dobrze!
      Krwistoczerwona opoka z energii duchowej otoczyła ciało Generała, niczym płaszcz płomieni, połykający oblaną benzyną słomę. Jaskrawe sztandary załopotały złowieszczo, jak sama śmierć, każdym ruchem rozbijając podłogę wokół obydwu Madnessów. Powietrze zatrzęsło się ze strachu, odłamki podnosiły się ku górze, porwane z ziemi cyrkulacją mocy. Napór czerwieni nie przeraził jednak Stana. Jego twarz, jak i całe ciało było chłostane przez żywą żądzę krwi Bruce'a, lecz Marionetkarz nie ugiął się ani nawet nie ruszył z miejsca. Stał wręcz zbyt pewnie, niczym ogromny głaz, wystający spomiędzy szalejących na morzu fal - niewzruszony, niepowstrzymany i niemożliwy do ukruszenia. A potem nadszedł atak.
     Obydwie dłonie Carvera wystrzeliły ze świstem w stronę przeciwnika, rozczapierzając groźniejsze od wszelkich szponów palce, gotowe do przebicia się przez każdą przeszkodę, jaka tylko stanęłaby im na drodze. Generał wycelował w dwa równoległe punkty - stawy barkowe charakteryzującego się szeroką klatką piersiową Stana. Nawet ten pojedynczy atak obliczony był na pozbycie się oponenta. Wystarczyłoby tylko przebić się przez stawy, żeby jednym szarpnięciem pozbawić go obydwu rąk i móc rozpocząć dalsze poniewieranie go. Może nawet usłyszeć jego pełen bólu krzyk i obraz niewysłowionego przerażenia na połowicznie spalonej twarzy. Wilkołak myślał do przodu tylko wtedy, gdy tworzył w swojej głowie szczegółowy plan masakrowania przeciwnika. Tym razem jednak jego plan zawiódł...
     Zatrzymały się. Obie. Obie dłonie zatrzymały się w połowie drogi, a wszystkie kotłujące się pod skórą mięśnie zaparły się z ogromną mocą. Chaotyczne, silne drganie ramion Generała w niczym nie pomogło - jego atak został przerwany. Ot tak. Jak nic. Nawet Bruce nie mógł się powstrzymać przed wyrażeniem swojego zaskoczenia, kiedy dłonie Stana niespodziewanie wniknęły w przerwy pomiędzy jego palcami i zacisnęły się na jego własnych. Wyprostowane łapska napakowanego Marionetkarza okazały się barierą nie do przebicia. Cała siła włożona przez Carvera w atak rozbiła się o żywy mur w postaci jednookiego, ledwo co ruszając go z miejsca. Mężczyzna przesunął się raptem o kilka centymetrów, nim zaparte nogami ciało zupełnie zniwelowało potęgę Wilkołaka. Zastygli obaj w pozornym bezruchu.
Pierdolisz... — pomyślał Bruce.
     Wokół Stana buzowała moc duchowa. Jaskrawa, błękitna, gryząca się z czerwoną energią Carvera, walcząca z nią o miejsce, jakby ścigały się w pożeraniu przestrzeni między walczącymi. Jednooki naparł rękami na dłonie Wilkołaka, powoli cofając je w jego stronę, ku zdziwieniu samego Generała. Bruce zaparł się stopami o podłogę, lecz gładkie płytki nie pomogły mu w utrzymaniu się w miejscu. Przeciwstawiał się sile oponenta swoją własną, napinając mięśnie do granic możliwości, lecz okazał się słabszy. Choć było to dla niego czymś niepojętym, jednooki sentymentalista i bezwstydny tchórz pokonywał go samą tylko siłą fizyczną.
     Stan odpychał Generała. Najpierw wolno, o milimetr, dwa, później już centymetrami, zalewając czerwienią i potem jego twarz. Przepychali się jednostronnie przez prawie minutę... do momentu, w którym napór Marionetkarza z trzaskiem wybił oponentowi obydwa barki. Wtedy ręce Carvera ugięły się, jakby zrobiono je z waty, a on sam poczuł gwałtowny zacisk dłoni Stana na swoich knykciach. Usłyszał następne trzaski - trzaski miażdżonych kości palców, a chwilę później stracił grunt pod stopami. Trzymając go za połamane palce, jednooki trzasnął zamaszystym kopniakiem w jego splot słoneczny, wypychając go nogą ku górze. Bruce popluł się śliną i krwią, które wystrzeliły z chlupotem z dziury u dołu twarzy. Przeciwnik jednak go nie wypuścił, a bez ostrzeżenia przyciągnął z powrotem do siebie.
     Podskoczył lekko, wychodząc mu na spotkanie głową. Uderzenie czołem wgniotło do wewnątrz przód czaszki Carvera. Generał na moment stracił wzrok. Zupełnie, jakby ktoś nagle wyłączył światło. Udało mu się przelać nieco energii do ramion i dłoni. Chciał je szybko nastawić, lecz nie zdążył, bo tym razem Stan puścił go wolno. Wilkołak poszybował w stronę dziury w suficie, bezwiednie jak lalka - jak dowolna z tych, które sam rozbijał na kawałki jeszcze chwilę temu. Chwilowa strata wzroku nie równała się jednak stracie węchu. Bruce widział przeciwnika oczami wyobraźni, a jego nos podpowiadał mu, że mężczyzna nadal nie ruszył się z miejsca, jakby próbował go poniżyć i pokazać swoją wyższość.
Chyba nie rozumiesz, z kim się mierzysz, pierdolcu pomyślał gniewnie Generał i raptownie wystrzelił obiema powykręcanymi rękami w stronę sufitu ich piętra i podłogi wyższego piętra. Nawet zmiażdżone, palce Wilkołaka wbiły się w materiał, jak nóż w masło, wypychając gruzem powierzchnię pod paznokciami i zrywając kilka z nich. Carver jednak nie wiedział, czym było cierpienie inne, niż jego ofiar.
     Szarpnął obiema rękami znad głowy, jakby zamachiwał się wielkim młotem. Podłoga huknęła przeraźliwie, niespodziewanie oderwana przez ręce Wilkołaka. Wielki, rozległy cień o nieregularnym kształcie zalał całe niższe piętro, a z nim również Stana. Z paskudnym charkotem, który byłby zapewne zezwierzęconym rykiem, gdyby nie brak szczęki, Generał cisnął sufitem i podłogą w swojego oponenta, uwalniając z niej swoje ręce w strugach krwi. Zdawało się, że chociaż na moment będzie on mieć Marionetkarza z głowy, lecz szybko okazało się, że nie było to wcale tak proste. Nagle bowiem przywalająca Stana płyta eksplodowała na setki kawałków, potężnym uderzeniem rozniesionym na wszystkie strony. Unoszący się w powietrzu Bruce został zbombardowany rozrywającymi resztki jego ubrania i skóry kawałkami betonu oraz paneli. Jednooki stał tymczasem na swoim miejscu, trzymając przed sobą wysuniętą pięść, która nadal jeszcze emanowała zebraną wokół niej błękitną energią.
     Carver odbił się od ścianki z mocy duchowej, którą dopiero co stworzył pod stopami. Poszybował momentalnie w kierunku, w którym wcześniej posłano jego dolną szczękę. Zahamował nogami na kamiennym kominku i rozbił go na kawałki, lądując na podłodze. Powoli zaczynał już coś widzieć, ale zgubę odnalazł dzięki swojemu węchowi. Rozerwana i połamana szczęka została prowizorycznie doczepiona rękami do górnej, a czerwona energia duchowa tymczasowo zespoiła tkanki, by ułatwić późniejszy proces leczenia. Bruce jednak ani myślał poczekać na swoją regenerację. Odbił się od podłogi, pozostawiając za sobą szlak połamanych płytek i ruszył na Stana, jak podróżujący w poziomie meteor.
     Czuł rozchodzącą się po swoim ciele krew, wrzącą słodką adrenaliną i żądzą mordu. Jego zmysły wyostrzyły się, a mięśnie napięły widocznie. Na skroniach zapulsowały żyłki, w oczach popękały niektóre naczynka, przecinając białka czerwonymi błyskawicami. Wilkołak wpadł w berserk. Jeśli kiedykolwiek liczyły się dla niego przyjmowane w trakcie walki obrażenia, teraz nie znał już nawet ich pojęcia. Jednooki chyba wyczuł coś niepokojącego w dzikiej zaciętości Carvera, bo rozstawił nogi, ugiął kolana i rozstawił dłonie podług bioder, niczym zapaśnik sumo. A potem przyjął na siebie żywy pocisk, jakim stał się teraz Wilkołak.
     Gniewny grymas przebiegł po twarzy Stana, którego Generał staranował barkiem, masą całego ciała odpychając na kilka metrów. Jednooki zacisnął zęby z wysiłkiem, zapierając się rękoma o prawy bok i lewy bark oponenta, jednak nie ustąpił mu pola, pomimo usilnych starań Bruce'a. Nie mógł też jednak chwycić go, jak zrobił to poprzednio, czego Wilkołak nie zawahał się wykorzystać. Zupełnie nieoczekiwanie przestał napierać i płynnie obrócił się plecami do jednookiego, zakleszczając jego głowę między swoimi przedramionami, jakby chciał mu skręcić kark. Jednocześnie zamachnął się za siebie prawą nogą. Otoczona czerwoną energią pięta wbiła się w krocze przeciwnika. Zduszony jęk został powstrzymany przez zęby, lecz nie o krzyki chodziło Carverowi - potrzebny był impuls.
     Wilkołak szarpnął ze wszystkich sił, gdy tylko kopnięcie dosięgło celu, wolną nogą odbijając się od ziemi wraz z trzymanym za kark Stanem. W powietrzu przechylił się głową do dołu, przerzucając sobie jednookiego przez plecy, czego tamten ewidentnie się nie spodziewał. Zaczęli spadać - Marionetkarz plecami do dołu, Generał nieco nad nim, z nogami osadzonymi blisko jego głowy.
To nie są jego ruchy. Co jest? Jeszcze przed chwilą był tylko prymitywnym bezmózgiem! — zaniepokoił się zaskoczony Stan. Próbował się jeszcze obronić. Nasiąknięte mocą duchową pięści nakierowane były w twarz i ręce Carvera, ale ataki nie odniosły skutku. Jeden zbłąkany cios rozbił mężczyźnie kilka żeber, inny zerwał z lewego ramienia skórę wraz z mięśniami, lecz żaden nie mógł powstrzymać Wilkołaka.
— Big Bang — wycedził Bruce przez zaciśnięte zęby, wbijając przeciwnika w podłogę, jakby rozbijał skorupę orzecha jakimś wielkim młotem. Posadzka eksplodowała zalewem czerwonej energii wyzwalanej przez Wilkołaka. Pęknięcia przebiegły momentalnie po całym pokoju i wszystkich ścianach, rozbijając je na kawałki, a fala uderzeniowa pokonała również wszystkie szyby. Piętro zapadło się momentalnie pod walczącymi - kolejne już, ostatnie. Madnessi runęli na dół, smagani zewsząd deszczem płyt.
 — Ale to zrobiłem. Najlepsza technika kiedykolwiek! — pomyślał niefrasobliwie Carver, dumny ze swej twórczej inwencji i obojętny na ociekające krwią z ran ciało.
     Choć czerwień lała mu się spomiędzy warg i zębów, Stan szybko odzyskał kontrolę nad lotem. Zamiast jednak zaatakować spadającego Bruce'a, sam zamachnął się lewą pięścią, szybkim ciosem wbijając ją w ścianę, na której zawisł. Wtedy dopiero mógł zająć się Wilkołakiem, który dolatywał akurat na jego wysokość. Zdecydowane uderzenie prawym, emanującym duchową mocą kolankiem wbiło się w żołądek Generała. Wulkan krwi i żółci zalał Marionetkarzowi spodnie, lecz Carver wytrzymywał już mocniejsze ataki, więc i tym razem nie zrobiło to na nim wrażenia. Stan szybko się o tym przekonał, gdy zamiast wzlecieć ku górze dzięki sile kopnięcia, Wilkołak chwycił oburącz jego nogę i utrzymał się w miejscu.
Co z nim nie tak? Zamiast słabnąć, robi się coraz silniejszy, szybszy, wytrzymalszy... jakby ewoluował na moich oczach. Liczyłem na łatwe zwycięstwo po tym, ile energii zmarnował na walkę z naszymi, ale chyba nic z tego... — zrozumiał jednooki, lecz niestety zbyt późno.
     Czerwona płyta energii duchowej pojawiła się pod stopami wiszącego na nodze Marionetkarza Carvera, a gdy tylko ten posadził na niej ciężar swojego ciała, zacisnął ramiona tak mocno, że Stan musiał wzmocnić całą kończynę, by nie została zmiażdżona. Bruce nie dał mu chwili wytchnienia. Z całych sił szarpnął mężczyznę za nogę, wyrywając go ze ściany... razem ze ścianą. Odbił się od płyty, na której stał, zamachując się znad głowy swoim oponentem, jakby był szmacianą lalką.
— Big Bang... 2! — zaryczał z dumą, ciskając Stanem o podłogę. Fala uderzeniowa odcięła płytki od podłogi, a samo uderzenie wyżłobiło głęboki krater w fundamentach i zatrzęsło bodajże całym wzgórzem, nie mówiąc już o stojącym nań Dworzyszczu. Jednooki zniknął w chmurze pyłu, ale węchu Wilkołaka nie można było tak łatwo zmylić.
     Kolejna płyta pojawiła się w powietrzu - tym razem nad głową Generała. Czym prędzej obrócił się nogami do góry i odbił od niej z taką mocą, że w momencie wybicia przestała istnieć. Zawył przeciągle, nieludzko, niczym bestia, za jaką go mano, a krwistoczerwona energia dalej zdawała się pożerać jego pokryte zakrzepłą krwią ciało.
— Big Bang... 3! — z trudem wyrzucił z siebie pomimo napływu powietrza na twarz. Wbił się we wkomponowanego w podłogę przeciwnika obiema stopami, a wiadro czerwieni, które chlusnęło mu w oczy prosto z tumanów utwierdziło go w przekonaniu, że wylądował na brzuchu Marionetkarza. Lej w podłodze pogłębił się jeszcze i poszerzył, a fala uderzeniowa rozegnała chmurę na wszystkie strony, pozostawiając na samym dnie krateru tylko wgniecionego w fundament Stana i kucającego na nim Wilkołaka.
     Pozbawiony inwencji twórczej i talentu do nazewnictwa Carver zapiał arogancko na widok pobladłej twarzy przeciwnika oraz jego zapadniętego brzucha. Stan przeżył tylko dlatego, że zdążył umocnić swoje ciało po drugim Big Bangu, lecz Bruce nie dał mu wystarczająco dużo czasu, żeby tamten mógł całkiem uniknąć obrażeń.
Beznadziejnie. Opuściłem gardę. Nigdy dotąd nie walczyłem z kimś, kto staje się silniejszy w trakcie walki. Naprawdę jesteś zwierzęciem, Carver... ale nie jedynym w tym pokoju — stwierdził w duchu otumaniony jednooki. Nie nabrał nawet powietrza do opustoszałych po upadku płuc. Po prostu bez ostrzeżenia i z całych sił zgiął się wpół, uderzając głową w twarz Wilkołaka. Wystrzelona przez czaszkę fala uderzeniowa spotęgowała efekt i momentalnie usunęła siedzącego mu na brzuchu mężczyznę, który to przeleciał parę metrów nad podłogą i wyhamował, wbijając palce w kafle. Oczywiście je przy tym połamał, ale nie sprawiał wrażenia przejętego tym faktem. W ogóle nie było u niego widać żadnych ludzkich odruchów.
     Marionetkarz od razu spróbował się podnieść, ale nie dał rady. Momentalnie opadł plecami na ziemię, zaciskając zęby z bólu. Nie czuł połamanych kości i był to jedyny plus, jaki dostrzegł w swoim stanie zdrowia. Czuł bowiem zmiażdżone organy wewnętrzne, wklęsły żołądek, ponaciągane i niemalże porozrywane jelita, a nade wszystko masakryczny ból w plecach. Nie wyczuł żadnych uszkodzeń rdzenia kręgowego, co szybko zmusiło go do odnotowania drugiego plusa. Wiedział wszakże, że o ile Wilkołak mógł sobie pozwolić na rozrywanie swojego ciała na strzępy, o tyle jego dało się zabić o wiele łatwiej.
Twój szef to ostry skurwysyn, Lilith — powiedział w duchu jednooki, wciągając powietrze do płuc. Po drugim oddechu musiał jeszcze zwymiotować resztę pływającej po układzie pokarmowym krwi prosto na swoją skórzaną kurtę. Miał już dosyć ośmieszania się. Zamiast więc podpierać się rękami i wstawać najpierw na kolana, potem na kucki i dopiero równe nogi, wyzwolił tylko nieco energii duchowej, którą wysłał pod siebie. Prostokątna płyta podniosła się, podnosząc również i jego. Drwiący uśmiech Carvera uderzył Stana gdy tylko ten się wyprostował.
Nie jest tak źle. Jebnął mnie trzy razy... i jebnął mocno, ale żyję i mogę się ruszać — pomyślał jednooki, rozsyłając energię po organach, żeby od zewnątrz rozepchnęła ona te wklęsłe lub zmiażdżone, a od zewnątrz przywróciła ich pierwotną pozycję. Zajęło mu to chwilę, lecz Generał był cierpliwy, zapewne zajęty wymyślaniem kolejnych "Big Bangów".
— Gotowy? — zapytał ochoczo Carver, gdy tylko zauważył stabilizację stanu swojego przeciwnika. Nadal było mu mało, a krew w jego żyłach nie przestała wrzeć. Mógł więcej. Mógł być jeszcze silniejszy, jeszcze bardziej zajadły. Potrzebował tylko szansy.
— A ty? — odparł mu zaskakująco Stan, rozpinając kurtkę i odrzucając ją na bok. Pod spodem miał tylko szary podkoszulek, rozepchnięty mięśniami brzucha. Potężne bicepsy i barki ledwo pozwalały mu nosić cokolwiek, co miałoby rękawy. Bruce'a momentalnie przestała zadziwiać siła Marionetkarza, jednak nie wzbudziła też ona żadnego uznania.
— Phi — parsknął Wilkołak — niezły z ciebie kozak, jak na gościa, którym właśnie wytarłem podłogę.
— Niezły z ciebie mówca, jak na gościa, który do najprostszego ruchu potrzebuje pompatycznej nazwy. Jak wycierasz dupę, to każde podtarcie też jakoś nazywasz? "Wipe One, Wipe Two" i tak dalej? — zrewanżował się Stan tak mocno, że Carver na moment zwiesił szczękę.
— Ty wiesz, że zginiesz, nie? — zapytał w końcu.
— Nie... ale ty zaraz się dowiesz.
     Ruszyli sobie naprzeciw bez żadnego planu ani wymyślnych technik. Mieli tylko siłę swoich własnych ciał i argumenty w postaci pięści.

***

     Tatsuya wyskoczył w powietrze w pełnym biegu, rozciągając swoje ciało podczas wykonywania długiego lewego prostego - ciosu, który wychodził mu najlepiej. Zaryczał groźnie w locie, okrzykiem bojowym dodając sobie animuszu i w ostatniej chwili wzmocnił uderzenie aurą energii duchowej. Ichiro jednak po prostu go opłynął. To nie był unik, to nie była obrona - wojskowy przepłynął przez chłopaka, przelotem wbijając mu lewy łokieć w bok i tym jednym dźgnięciem strącając go na ziemię. Chłopak zakasłał głośno, gorączkowo hamując na podłodze i odruchowo łapiąc się za rażony punkt, lecz niemal od razu skupił moc w podeszwach stóp i wybił się skośnie w stronę przeciwnika. Celując w jego podbródek, wyrzucił ku górze proste, sztywne kopnięcie, ale jego podeszwa nawet nie musnęła odchylającego się minimalnie nosa Saotome.
     Niewiele starszy od niego mężczyzna szybko chwycił go za wyciągniętą kostkę, po czym okręcił go sobie nad głową, jak lasso i z impetem cisnął chłopakiem o ziemię. Może to wskutek wzmożonej koncentracji, płynącej z konieczności walki z przytłaczającym go oponentem, ale heterochromik zdążył wykręcić się w locie i spaść na wszystkie cztery kończyny, niczym rozwścieczony kocur. Instynktownie zebrał moc duchową w stopach i dłoniach, po czym momentalnie uwolnił z nich cztery fale uderzeniowe, którymi uniósł się w powietrze. Jednocześnie uformował pod sobą płytę energii i wykorzystał ją do podparcia się na jednej ręce. Wszystko po to, żeby móc od razu wykonać kopnięcie w skroń przeciwnika.
     Wcale się tym nie przejął. Kopnięcie nawet nie zbliżyło się do celu, bo cel niespodziewanie... rozbił od dołu płytę Tatsuyi. Chłopak stracił równowagę, zachwiał się i wylądował na podłodze. Raptownie przekoziołkował do tyłu i zatrzymał się w pozycji kucającej, z jedną dłonią opartą na kolanie i praktycznie zerową ilością powietrza w płucach. Nastolatek odruchowo starł pot z twarzy grzbietem dłoni... a gdy to zrobił Ichiro kucał pół metra od niego. Otwarta dłoń wystrzeliła w stronę heterochromika, uderzając nasadą w jego podbródek, ogłuszając go... i ciskając nim w tył dzięki fali uderzeniowej. Zaskoczony Tatsuya pokaleczył sobie plecy, przez jakiś czas jadąc nimi po podłodze, nim zdołał się obrócić i wyhamować kolanami jakieś dziesięć metrów od nietkniętego Ichiro.
     — W dalszym ciągu potrafisz tylko gadać, Tatsuya. Doskonale wiesz, że gdybym chciał, po prostu poszedłbym za Naito i zabił go, zanim dotarłby do Tory — odezwał się wojskowy, wstając.
— Może. Ale doskonale wiem, że nie chcesz. W końcu też tylko gadasz, siedząc tu ze mną — odgryzł się Tatsuya, przecierając podbródek. Ichiro zamilkł. Chyba nie spodobała mu się ta odpowiedź, lecz jego milczenie heterochromik odebrał jako swoje małe zwycięstwo.
— Ten wasz lider musi być straszną miernotą, skoro tak się boicie pozwolić mu z kimś walczyć — dodał zatem z uśmieszkiem szydercy.
— Nic się nie zmieniłeś. Tkwisz na takim samym dnie dna, jak zawsze. Mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia i o ludziach, których nie znasz. Nienawidzę takich ludzi. Kiedy czegoś nie rozumiesz, milcz!
     Tatsuya z kopyta ruszył przed siebie. Nie potrzebował już więcej czasu - osiągnął to, co osiągnąć chciał, zatem ruszył ponownie w stronę żołnierza, pełen desperacji i chęci udowodnienia czegoś wielu osobom, a w szczególności samemu sobie. W jego ciele huczało od adrenaliny, która jeszcze nie pozwalała mu się ulęknąć. Dopóki miał pomysły, miał przewagę. Czempion nigdy nie tracił werwy, dopóki nie stracił pomysłów. To inwencja i nieprzewidywalność za nim stały - agresja oraz nieustępliwość były tylko pożądanymi przez widownię dodatkami.
     Ichiro poczekał na niego cierpliwie, nie wykonując żadnych ruchów, którymi mógłby zdradzić swoje zamiary. Zawsze tak robił, odkąd tylko Tatsuya pamiętał. Saotome nie przymierzał się do wykonania ataku, nie musiał przycelować przed uderzeniem, czy kopnięciem - on to po prostu robił. Właśnie dlatego wiedział, że musi atakować z wyprzedzeniem. I właśnie dlatego odbił się od podłogi jeszcze parę metrów przed swoim oponentem, wykonując z wyprostowaną nogą pełen obrót wokół własnej osi. Pokierował prawą piętę na wysokość klatki piersiowej oponenta... ukazując mu przyczepiony do niej energią duchową nóż - jeden z tych, które chłopak zabrał po drodze. Heterochromik mógł tylko wyobrazić sobie zdziwienie na twarzy weterana, ale nie potrzebował go. Potrzebował jego krwi.
     Saotome nie uderzył. Nie mógł. Dał się podejść manewrowi chłopaka, więc musiał choć przez chwilę pograć w tę grę na jego zasadach. Musiał się obronić. Jego sprawny chwyt dalece wyprzedził zmierzający ku niemu nóż, owijając się wokół kostki nastolatka, ale kiedy tylko Ichiro spróbował przygwoździć młodzieńca do podłogi, tamten obrócił górne partie ciała w jego stronę. Oszalały, szyderczy uśmiech zobaczył najpierw. Potem prostującą się po wykonaniu zamachu rękę... która miotnęła drugim nożem prosto w jego twarz. Z odległości pół metra poszybował w niego oślepiający pocisk.
Och, jesteśmy o wiele bardziej opanowani, co? Niech będzie, punkt dla ciebie — przyznał w duchu żołnierz, niechętnie puszczając nogę Tatsuyi i robiąc błyskawiczny krok do tyłu. Nóż przepuścił tuż obok swojej szyi - o włos, w ramach prowokacji, z chęcią pokazania swojej wyższości... czyli tak, jak zawsze.
     Heterochromik wylądował na kuckach, rękami opierając się o podłogę, jak siedzący kocur. Natychmiast jednak odbił się wszystkimi kończynami od podłogi, zmierzając ku wytrąconemu z rytmu członkowi Loży. Dosięgnął go.
     Plasknięcie. Lewa, wyprostowana pięść wgniotła policzek i przekrzywiła głowę żołnierza. Cios zdawał się rozchodzić echem po całej sali i wbiegać po schodach na piętro, jakby w pogoni za Kurokawą. Czas jakby zwolnił.
Mam cię! Dwa razy! Uderzyłem cię aż dwa razy! Ssij, ssij, ssij! — pomyślał z dziką radością Tatsuya, w zwolnionym tempie prześlizgując pięść po twarzy przeciwnika. Tor lotu chłopaka wskazywał na to, że wyląduje Saotome za plecami. Jego twarz zdążyła już minąć głowę uderzonego Madnessa i nastolatek nie mógł już zobaczyć martwego, chłodniejszego od arktycznych wichrów i gorętszego od magmy lica Ichiro.
     Zapluł się krwią i zgęstniałą flegmą, a oczy nabiegły mu czerwienią. Jeśli wcześniej czas naprawdę zwolnił, to teraz wręcz się zatrzymał. Tatsuya zawisł w powietrzu, nabity brzuchem na uniesione kolano przeciwnika, który nawet na niego nie patrzył. Nie wiedział, kiedy to się stało i nawet nie był świadom, CO się stało. Poczuł tylko ból, stracił dech i na kilka chwil całkowicie przestał myśleć. Uderzenie kolankiem zaczynało właśnie powolutku unosić go w górę swoją mocą, ale Ichiro nie pozwolił mu na "ucieczkę". Nim heterochromik się zorientował, prawy łokieć wojskowego runął mu z góry na głowę, kierując go na powrót ku dołowi. Ponownie nie dane mu było się oddalić. Tym razem lewe kolano trzasnęło chłopaka w podbródek... i sam podbródek też trzasnął, pękając - przeraźliwie i przeciągle, bo przecież w zwolnionym tempie. Saotome obrócił się w miejscu, prędkością zawstydzając uderzający niedaleko wzgórza piorun. Lewy łokieć rozbił nastolatkowi czoło, ciskając nim bezwładnie w dal.
     W locie Tatsuya pytał sam siebie, jakim cudem to zderzenie tak długo trwało. Wirował w powietrzu, kilka razy, odbijając się od ziemi, zdzierając sobie skórę z łokcia, krzesząc ból w plecach i ostatecznie uderzając głową o ścianę, pod którą dopiero osiadł, jak długi. Z otwartymi szeroko i bezwiednie ustami, o których otwarciu się nawet nie wiedział. Wszystko szumiało, wirowało, kotłowało się w jego oczach i pod jego czaszką. To było zbyt nierealne i zbyt odległe, by być prawdą. To... ale nie wiedział, co. Pogrążony w letargu obserwował odległy strop i widział hasające po nim zające, za które uznał mroczki.
...UYA! — rozległ się w jego głowie chóralny głos. Nastolatek zamrugał... i zaczął się z niego śmiać, całkiem odcięty od świata. — TATSUYA! — powtórzył głos. — OBUDŹ SIĘ, TATSUYA! OBUDŹ SIĘ, BO ZGINIESZ!
     Poderwał się do pozycji siedzącej, łapczywie łykając powietrze. Szybko tego pożałował. Piorunujący ból skroni sprawił, że zasyczał, a gdy tylko poruszył szczęką, poczuł pękniętą żuchwę. Nadal kłuło go w żołądku i kręciło mu się w głowie od ciosu Ichiro. Tylko jakiego ciosu? 
Posłuchaj mnie. Mogę ci pomóc, jeśli tylko mi pozwolisz. W dalszym ciągu jest coś, czego nie wykorzystałeś. Powiem ci, jak to zro... — odezwał się Król... i na tym się skończyło, bo Tatsuya mechanicznie podniósł się z podłogi, opuszczając zaciśnięte pięści z ciężkim oddechem.
— Milcz — uciął chłopak cicho. Ichiro czekał na niego. Zawsze czekał, aż się podniesie. — Pokonam go sam. Kurokawa może mieć w dupie swoje obietnice, ale nie ja. Zabiję go albo to on mnie zabije, ale nikt nie stoczy tej walki za mnie — powiedział na głos heterochromik. Nie słuchał już więcej słów Calleba.
     Saotome stał z pięściami zaciśniętymi na wysokości twarzy - jedną wysuniętą dalej, niż druga. Jego stopy minimalnie skakały na wszystkie strony - po centymetr, po pół, ale pozostawały w nieustannym ruchu. Żarty się skończyły - to mówiła jego postawa. Tatsuya dobrze ją pamiętał. Walczył już z ludźmi, używających tego stylu walki, ale nigdy z nimi nie przegrywał.
Muay-thai. Nie, wojskowe muay-thai. Jest inne, niż to zwykłe, nie wolno mi sugerować się doświadczeniami. Pierwszy raz to widzę. Pierwszy raz będzie walczył na poważnie. Będzie chciał mnie zabić. ON. ZABIĆ. MNIEpomyślał czempion i przełknął ślinę. Trzasnął się otwartymi dłońmi w policzki, ściągając się na ziemię. Zabita ostatnimi uderzeniami adrenalina ponownie się uaktywniła. Przestał się chwiać. Odzyskał równowagę. Bał się jednak zamknąć oczy. Czuł, że w momencie, w którym zawrze powieki, walka się zakończy.
     Podskoczył parę razy w miejscu, oddychając głęboko i nic nie mówiąc. Miewał niewyparzony język tylko wtedy, kiedy nie czuł strachu. Teraz jednak bał się, jak jasna cholera. Nie trząsł się ani nie płakał, ale czuł presję. Ichiro nie wydzielał energii, lecz wokół niego zdawała się rozciągać swoista "strefa śmierci". Chłopak wiedział, że jeśli w nią wejdzie, może zginąć, a jeśli nie wejdzie - ona przyjdzie do niego. Ruszył więc przed siebie, po drodze kumulując energię w obydwu stopach. Nie widział drogi podejścia od przodu ani możliwości dostatecznie szybkiego obejścia żołnierza. Mógł jednak uderzyć jeszcze z góry i tak zrobił.
     Wybił się wysoko w biegu, podkurczając przy tym kolana. Płomienista aura otoczyła złączone knykciami pięści, których nastolatek użył, niczym młota i uderzył nimi znad głowy, chcąc rozłupać Saotome czaszkę. Uderzył jednak tylko powietrze. Ichiro nagle po prostu zniknął. Teleportował się, wyparował, nigdy go tam nie było... zniknął. A potem Tatsuya poczuł ból. Stojący na jednej nodze przeciwnik przechylił się na bok, wbijając kolano prosto w lewy bok heterochromika. Cios wygiął chłopaka i w bardzo szybkim tempie ściągnął go na podłogę. Były Połykacz Grzechów przeturlał się po niej bez tchu, mimowolnie łapiąc się za te kilka pękniętych z trzaskiem żeber. Zaczął nieudolnie łapać przerywany oddech, wijąc się na plecach z wytrzeszczonymi oczami.
JAK?! No jak?! Przecież to niemożliwe. Nie jestem przecież aż tak słaby, a robi mnie, jak chce. Nie nadążam, nie robię krzywdy, nie wywieram presji. Moje żebra poszły w chuj. Szczęka poszła w chuj. Co jeszcze? — Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. W to, jak wiele mu brakowało, by stawać w szranki z Ichiro. W to, że przez tyle lat nawet nie zbliżył się do jego poziomu. Czuł gniew. Niepowstrzymaną furię skierowaną w stronę wojskowego... lecz również w samego siebie.
     — Nie jesteś już taki wyszczekany, co? — zagadał do niego Saotome, stając nad nim. Trzymał ręce w kieszeniach, zupełnie nie przejmując się przebywaniem w pobliżu wroga. Nie uważał leżącego na podłodze dzieciaka za wroga, a już z całą pewnością nie za godnego przeciwnika.
— Pierdol... się — wyrzęził Tatsuya, przekierowując energię duchową do żeber, które postanowił ustabilizować przed jakimikolwiek próbami podniesienia się.
Tatsuya! Pozwól sobie pomóc! Jeśli tak dalej pójdzie, to mogę nie być w stanie tego zrobić. On cię zabije! NAS zabije. Nie po to zapieczętowaliśmy nasze jaźnie w grobowcach, żebyś teraz wszystko zaprzepaścił! — zgromił go chór setek głosów pod wodzą Calleba.
— Ty też się pierdol — stęknął chłopak. — Głowa mnie boli od tego pogłosu. To moja walka — oświadczył dumnie, lecz sam zaczynał w to wątpić. Tymczasem Ichiro cierpliwie czekał i słuchał jego majaczenia. Przynajmniej powinien był potraktować to, jak majaczenie, lecz jego poważna twarz sprawiała wrażenie, jakby rozumiał to, co słyszał. Jakby wiedział.
— Nigdy nie słuchasz dobrych rad, Tatsuya. To jest twój problem. Zrobisz po swojemu nawet wtedy, gdy tylko ty jeden nie masz racji. Próbowałem już dotrzeć do ciebie słowami. Próbowałem też siłą. Jeśli nic z tych rzeczy nie skutkuje, pozbawię cię możliwości podejmowania bezmyślnych decyzji — zapowiedział Ichiro, wzniośle i z wyższością. Czempion zaś nienawidził wyższości. Musiał zatriumfować. Musiał być ponad wszystkimi.
— Skończ pierdolić! Rzygać mi się chce od waszego pierdolenia! Przestańcie mnie umoralniać!
     Kopnął zamaszyście z ziemi, wtłaczając maksimum mocy w swoją stopę i uderzając nią znienacka w kostkę żołnierza. A potem znów poczuł ból. Poczuł się, jakby uderzał gołą dłonią w metalową belkę w nadziei na złamanie jej. Kopnięcie odbiło się od zawczasu utwardzonej kończyny Ichiro, ale Tatsuya tylko zacisnął zęby. Nie mógł pozwolić przeciwnikowi na przejęcie inicjatywy, więc wykorzystał swojego ostatniego asa. Trzeci z zabranych ze ściany noży wojskowych pomknął w stronę przeciwnika. Skierowany był w jego brzuch - w środek ciała, by jego uniknięcie nie okazało się zbyt proste.
     Dało to nastolatkowi moment na  cofnięcie nogi i rzucenie się na kucki... tylko po to, żeby zobaczyć, jak Ichiro chwyta lecący w niego nóż za rękojeść. Heterochromik zastygł w bezruchu na ten widok. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie pomieszane z... przerażeniem. Jak mógł dorównać tak błyskawicznemu czasowi reakcji? Czym mógł nadrobić swoje braki w tej sytuacji? Czy ucieczka była opcją? Czy w ogóle miała ona szanse powodzenia? A gdyby w ogóle uciekł, to czy Naito byłby zagrożony?
     Rozkojarzenie, szok albo jedno i drugie. Potem ból. Znów. Chłopak zauważył tylko poziomy, cieniutki błysk, długą linię przed swoją twarzą. Chwilę później Ichiro kucał na wyciągnięcie ręki od niego, a na ostrzu noża lśniła krew. Ostrze przejechało idealnie po korycie wyżłobionym przez bliznę na nosie chłopaka. Czerwień spłynęła po obu stronach, w stronę nozdrzy. Tatsuya spanikował. Chaotycznie rzucił się do tyłu, tym samym prostując ciało, by jak najszybciej opuścić zasięg przeciwnika. Wtedy właśnie okazało się, że Saotome szybciej skraca dystans, niż czempion go powiększa.
Zjebałem... — zrozumiał Tatsuya, pozwoliwszy żołnierzowi na przejęcie inicjatywy.
     Pochylony w susie Ichiro dobił się do niego ze skrzyżowanymi w łokciach rękami, by momentalnie rozłożyć je na boki ze świstem właściwym cięciu mieczem. Heterochromik przestał widzieć. Nie wiedział co się dzieje. Nie zauważył jeszcze, że oba jego łuki brwiowe zostały nagle przecięte łokciami żołnierza i że krew zalała oboje jego oczu. Zgiął się w pół, uderzony w brzuch rękojeścią noża, który osobiście sprezentował przeciwnikowi.
Jeśli czegoś nie zrobię, to naprawdę...
     Błyskawiczny atak z dwóch stron. W tej samej chwili łokieć Ichiro uderzył od góry, a kolano od dołu, rażąc w połowie drogi twarz i potylicę chłopaka. Nos zapadł się z chrzęstem, a górna warga pękła czerwienią. Niepokojący chrupot w czaszce rozszedł się po całym jego ciele, jak fala uderzeniowa.
— Natto Kurakkaa!
      — ...zginę!

Koniec Rozdziału 217
Następnym razem: W blasku setek iskier

wtorek, 9 lutego 2016

Rozdział 216: Trapper

ROZDZIAŁ 216

     Myślał, że zaraz odpadną mu ręce. Jego mięśnie i ścięgna krzyczały wewnątrz ramion, cierpiąc na równi z trzeszczącymi przy każdym zderzeniu kośćmi. Rikimaru spadał z zawrotną prędkością, uderzany raz po raz dwiema katanami pikującego minimalnie wyżej Urijaha. Ślepy szermierz miał lepszą pozycję - nacierał z góry, uderzając w dół, podczas gdy czerwonowłosy chłopak musiał wysuwać ręce nad siebie, by móc się bronić. A obrona była jedynym, co mógł robić, zasypywany błyskawicznymi cięciami.
Te ataki nawet nie są silne. Nie zużywa ani grama energii duchowej... bo nie musi. Nie daje mi czasu na wzmocnienie ciała, więc każdy jego atak może mnie zabić. Każdy jeden. Cholera... kiedy wreszcie przestaniemy spadać?! — denerwował się Rikimaru. Blokował i zbijał zasypujące go cięcia i dźgnięcia techniką, którą wypracował podczas studniowego treningu z Tenjiro, lecz nadal raz za razem ocierał się o śmierć. Widział tylko ślepca w kimonie Srebrnego Kręgu i mijające ich lub mijane przez nich odłamki.
     Nie wiedział, ile razy przebito nim podłogę i sufit, ale działo się to zbyt szybko, by miał szansę policzyć. Rejestrował tylko sam fakt dzięki gwałtownym uderzeniom bólu w rozbijanych na kotlety plecach. Podłoga, sufit, podłoga, sufit, podłoga, sufit i tak bez końca. Chciał choć na ułamek sekundy zamknąć powieki wysychających oczu, ale nie mógł. Gdyby to zrobił, zginąłby momentalnie. Ślepiec wykorzystałby okazję w jednej chwili. Starał się wykorzystywać je nawet w trakcie lotu. Tworzone przez Kokoro ostrza pękały bowiem po dziesiątkach lub setkach przyjmowanych na siebie cięć i pozornie tworzyło to dogodną okazję do zakończenia walki... ale tajemnicza rękojeść z grobowca Drugiego Króla samoistnie "kradła" energię użytkownika. Kokoro zdawało się myśleć samo za siebie, instynktownie chroniąc swego pana. Wsysana moc natychmiast formowała nowy miecz, wyciągnąwszy odpowiedni, najczęściej pokraczny kształt ze wzburzonego umysłu młodego szermierza. Dominowały katany, wakizashi, uchigatany, czy nawet tanto, lecz klingi były niepraktyczne, często powyginane drapieżnie, jak gałęzie drzewa, nieprzystosowane do ataku, a jedynie do chwilowej obrony.
     A potem, nagle i niespodziewanie Urijah zamachnął się znad głowy obiema katanami, uderzając w broniącego się grubą uchigataną o krzyżowym czubie chłopaka i rozbijając nim ostatni już sufit. Rikimaru boleśnie odczuł nagłe zatrzymanie, kiedy to wgnieciono go na kilka centymetrów w grubą, ceglaną i szczelną podłogę. Z jego ust trysnęła krew, w plecy wbiły się odłamki, przed oczami pociemniało... a uchigatana pękła niespodziewanie w połowie. Fragmenty świetlistego ostrza odleciały na boki, a kąt lewego, czerwonego oka Rikimaru przez ułamek sekundy widział migające metalowe linie przed twarzą. Może dzięki czystemu szczęściu, może dzięki instynktowi, a może dzięki wypracowanym przez sto dni morderczej batalii odruchom, ale głowa czerwonowłosego odskoczyła raptownie w bok razem z popiersiem. Jedna z katan ślepca wjechała w podłogę, jak w masło, a ta trzymana w lewej ręce spoczęła na czarnym naramienniku młodzieńca. Rikimaru nie był przygotowany na chwilę dogłębnego przerażenia, jaką mu sprezentowano, gdy do ucha dobiegł trzask... dochodzący od strony ochraniacza z heracleum.
Nie może być! — zaprotestował w myślach, lecz Urijah za nic zdawał się mieć jego protesty. Heracleum pękło na pół. Nachodzące na siebie płytki ryknęły złowieszczo, wydając z siebie ostatnie tchnienie i uciekając z ramienia Rikimaru. Zniknęły gdzieś w mroku tajemniczego pomieszczenia, które tylko częściowo rozświetliła zrobiona przez szermierzy dziura w suficie. Nie zniknął jednak kucający na brzuchu chłopaka ślepiec.
— Urijah! Rikimaru! — usłyszeli nagle obaj walczący. Głos był znajomy.
     W półmroku stał zaopatrzony w dwa skalpele Miyamoto z czerwoną twarzą i dziesiątkami długich, głębokich blizn na klatce piersiowej, brzuchu i bokach. Umiejętnie i celowo poraniony, jakby dla zabawy, jakby dla satysfakcji, z żądzy zemsty, czy innej żądzy.
Miyamoto-san? Co? Z kim walczył? — zdziwił się młodzieniec. Jego przeciwnik zastygł w bezruchu, wbijając swoje katany po dwóch stronach jego głowy. Nie puścił rękojeści. Odwrócił jednak głowę w kierunku chirurga, jakby chciał mu powiedzieć, że słucha go uważnie.
— Urijah! — krzyknął nagle Joseph, siląc się na powstrzymanie tajemniczej żądzy, która trawiła jego ciało. — Zabierz swoją walkę gdzie indziej! — wycedził przez zęby Fletcher, dysząc ciężko, niczym rozjuszone zwierzę, gotów by rzucić się na każdego, kto znajdował się w pobliżu. — Jeśli tu zostaniesz, tobie też może stać się krzywda...
     Rikimaru nic nie rozumiał, ale to była jego szansa. Momentalnie pobudził Kokoro, pozwalając mu na odgryzienie dużej ilości jego energii duchowej, z której to uformowało się olbrzymie, szpiczaste ostrze. Przypominało nieco zaostrzony, świecący kamień, lecz kamień w niczym nie dorównywałby mu destrukcyjną mocą. Tę moc wykorzystał właśnie szermierz, korzystając z chwili nieuwagi Urijaha. Zamachnął się gwałtownie, jedną ręką na kucającego mu na brzuchu mężczyznę, celując prosto w jego kark z cała siłą, jaką mógł w tej pozycji wykorzystać. Chłopak nie przewidział jednak, jak niewiarygodnie czujny mógł być ślepy wojownik...
     Urijah wyrwał swoje ostrza z podłogi z niemożebną prędkością, krzyżując je ze sobą i takim oto krzyżowym blokiem klinując między nimi wielkie ostrze Rikimaru. Nawet się przy tym nie ugiął, jakby parował uderzenie drewnianego mieczyka dziecka. Jednocześnie przerwało to jego rozmowę z kimkolwiek. Ślepiec odbił się nagle od brzucha swojego przeciwnika, który tym razem wytrzymał napór dzięki użytej do wzmocnienia ciała energii duchowej. Urijah nie dał mu jednak nacieszyć się tym faktem, z całej siły zamachując się w powietrzu swoimi katanami. W potężnym wymachu porwał z podłogi Rikimaru wraz z jego ogromnym ostrzem i ruchem obrotowym posłał go w stronę najbliższej ściany, rozbijając ją w drobny mak. Bez słowa rzucił się w ślad za nim, pozostawiając Fletchera i Miyamoto w prowizorycznej sali tortur.
     Uderzenie o ścianę wybiło chłopakowi powietrze z płuc, ale nie rozum z głowy. Najszybciej jak potrafił zmienił wielki szpikulec Kokoro na prostą katanę, z którą najlepiej się czuł. Obrócił się w powietrzu, usiłując skontrolować lot i ujrzał pędzącego ku niemu ślepca. Zareagował od razu, uznawszy że atak z tak niefortunnej pozycji go zaskoczy. Chwycił lewą dłonią prawy nadgarstek, w którym trzymał katanę za rękojeść, odczekał ten taktyczny ułamek sekundy, aż oponent się zbliży, po czym z całej siły ciął zza pleców.
— Tetsurai! — Atak łączący w sobie siłę obu jego ramion spadł na przeciwnika, mierząc w jego głowę. Rikimaru wziął pod uwagę wszystko, począwszy od swojego położenia, przez kąt jego opadania aż po prędkość Urijaha i miejsce, w którym powinien się znajdować, gdy ostrze do niego dotrze. Miał dostać w głowę. Kokoro miało rozciąć mu przód czaszki na głębokość co najmniej kilku centymetrów. Chłopak widział już nawet widmo ranionego mężczyzny oczami wyobraźni. Przewidział wszystko... ale nie siłę mięśni ślepego szermierza.
     Wyhamował. Ot tak skupił moc w stopach, zaparł się piętami o podłoże i zahamował, momentalnie się zatrzymując, aż popękała podłoga. Cięcie Rikimaru mignęło o milimetr przed jego nosem... a on wykorzystał okazję. Wsunął się z jedną nogą naprzód i wykonał na niej szybki piruet, tnąc poziomo, obydwoma ustawionymi równolegle ostrzami w bok lądującego młodzieńca.
Szlag! Jeśli oberwę, przerąbie mnie na pół! — uświadomił sobie Rikimaru i szybkim, rozpaczliwym zrywem wykręcił się przodem do ostrzy Urijaha. Postawił przeciwko nim swoje karwasze z heracleum i to na nie przyjął podwójne cięcie, które zwaliło go z nóg, ciskając o kolejną ścianę. Plecy znów zatrzeszczały, gdy chłopak przebił się przez nią wraz z chmurą odłamków i z trudem wylądował, uderzając jeszcze o kolejną ścianę - tym razem w korytarzu.
     Urijah nie przestawał atakować. Nagle wyskoczył z dziury w ścianie, z podkurczonymi nogami i skręconymi w podwójnym zamachu ramionami. Rikimaru odchylił się raptownie, niemalże tracąc równowagę i tylko to uratowało go przed stratą głowy. Dwa głębokie cięcia pofrunęły po ścianie korytarza. Nie prostując się nawet, młodzieniec ciął zza pleców. Napotkał opór. Katany ślepca z trzaskiem stawiły czoła Kokoro, lecz oznaczało to, że nareszcie tamten przerwał swoje natarcie. Nowy Rikimaru nie był jednak tak głupi, jak ten, którego pozbawiono rąk. Wolał przyjąć dogodniejszą pozycję, zamiast pchać się z kolejnym atakiem, zatem taktycznie odskoczył od oponenta wgłąb korytarza.
     Pochwycił katanę oburącz, lecz opuścił jej ostrze, trzymając je przy nogach. Serce biło mu jak szalone, a krew pływała wewnątrz żył w zabójczym tempie. Czuł większą presję, niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedział, że nie walczył z równym sobie. Musiałby być głupcem, by uważać się za silniejszego od Urijaha, ale właśnie dlatego - właśnie przez świadomość bycia od niego słabszym - nadal żył. Nie otrzymał jeszcze ani jednego cięcia i choć coraz mocniej bolały go plecy, a w szczególności krzyż, był tak samo sprawny, jak na początku walki... jeśli nie bardziej. Kilka kosmyków czerwonych włosów przykleiło mu się do twarzy od potu, ale Rikimaru nie miał nawet chwili, by się ich pozbyć. Sekunda lub nawet ułamek sekundy rozkojarzenia naraziłby go na kolejną lawinę ataków ślepca.
     Mierzyli się wzrokiem przez kilka chwil. Szermierz z osławionego Srebrnego Kręgu lub tylko pozer udający jego członka stanął w rozkroku, opuszczając bliźniacze katany tak samo, jak chłopak. W oddali, w pokoju, do którego na początku spadli rozlegały się głuche dźwięki uderzeń, przeplatające się naprzemiennie z odgłosami ciętych kamieni. Pobrzmiewały łańcuchy, dało się słyszeć dźwięki, których Rikimaru nie potrafił ani nie próbował rozpoznać. Patrzył tylko na oplatający linię wzroku Urijaha bandaż, wyobrażając sobie ślepe oczy kryjące się pod nim. Ślepe lub może wyłupione.
— Joseph powiedział mi, kim jesteś — odezwał się nagle ślepiec. — Co ważniejsze jednak, powiedział mi, kim był twój ojciec.
     Rikimaru poczuł dreszcz na plecach. Nie miał pojęcia, o co chodziło szermierzowi i co było tak ważne, by przerwać pojedynek, ale samo wspomnienie o tym człowieku wywoływało w nim odruch wymiotny i poczucie winy.
— Chcę, żebyś to dla mnie potwierdził lub temu zaprzeczył — ciągnął dalej Urijah. — Nazywasz się Rikimaru, a twoim ojcem był Paladyn Mayers. Daniel Mayers. To prawda?
— Tak — potwierdził młodzieniec — to prawda.
     Znalazł się nad nim w połowie skoku tak nagle, że chłopak nie mógł w to uwierzyć. Ciął z szaloną potęgą zza pleców, obydwiema ostrzami rozbijając na kawałki biedną katanę Rikimaru. Uderzenie było tak silne, że nastolatek tylko szczęściu zawdzięczał ocalenie swoich nadgarstków. Zepchnięty cięciem do tyłu, czerwonowłosy mógł się już tylko cofać, spychany coraz dalej przez tnącego dwiema katanami szermierza.

***

     Pierwsze krople deszczu rozbiły się na głowie i ramionach Matsu, zagłębiającego się coraz dalej w zielony labirynt żywopłotu. Jego przeciwnik, kimkolwiek by nie był, wodził go za nos. Prowadził go w jakieś konkretne miejsce, licząc jednocześnie na to, że Arab pojawi się w nim pozbawiony litra krwi i części skóry, co zapewnić miały świetliste pułapki. Miał też jednak plan B, o czym zielonowłosy Generał przekonał się na samym początku swej podróży. Labirynt z każdej strony ogradzały bowiem przezroczyste, twarde ścianki z energii duchowej. Były one tak samo irytujące, jak łatwe do zniszczenia i tak samo łatwe do zniszczenia, jak zdradliwe. Ich zdradliwość pomogła jednak Kawasakiemu w odkryciu czegoś ważnego.
Wygląda na to, że pułapki może rozmieścić na każdej stabilnej powierzchni. Nawet na takie, które stworzono z samej energii duchowej. Chciałbym wiedzieć, czego potrzeba do ich aktywacji, lecz wygląda na to, że czynniki zapalne się różnią. Podejrzewam, że niektóre działają zbliżeniowo, inne czasowo, jeszcze inne są czasowo połączone ze zbliżeniowymi, a wszystkie bez wyjątku - z wolą użytkownika. Innymi słowy...
     Potok myśli Generała przerwał świst powietrza, który rozległ się, gdy tylko skręcił w lewo. Nie po raz pierwszy ani nawet po raz osiemnasty śmignęły w jego stronę grube i długie igły do akupunktury. Trudno się je odbijało, ale trzy wywietrzniki w brzuchu i dwie w lewym udzie nauczyły mężczyznę tej skomplikowanej sztuki. Te nadlatujące cztery pociski zmiótł jednym, maleńkim lecącym cięciem, posłanym przez jego naginatę. To nie był poważny atak - to było tylko "ukąszenie". Ktokolwiek bowiem ustawił pułapki, zdawał się dbać o atencję Generała i raz po raz przypominał mu o swojej obecności, zazwyczaj wtedy, gdy Matsu był już mocno zamyślony lub zdekoncentrowany. Z tego właśnie powodu Kawasaki przestał biec, a zaczął iść.
Innymi słowy — kontynuował — niewykluczone, że zostawiłem za sobą jakieś dzidy, katany, noże i inne wnyki, o których wcale nie wiem, a które w każdej chwili może aktywować wróg. Szczególnie wtedy, gdy znajdę ślepą uliczkę i będę chciał się cofnąć.
     Nie bał się. Nie wydarzyło się wystarczająco dużo, by zaczął ani nawet tyle, by poczuł stres. W tej chwili czuł jedynie irytację. Denerwował go fakt, że dał się tak łatwo wpędzić w pułapkę oraz to, że kapał na niego deszcz. Ten drugi fakt potwierdzał tylko, że grodzące górę labiryntu płyty nie przylegały do siebie. Musiało być między nimi parę milimetrów lub może nawet centymetr przerwy, lecz Kawasakiemu nie robiło to różnicy. On grał w tę grę z wyboru. Mógł z łatwością rozbić ścianki i wyjść na zewnątrz, ale przecież w całym natarciu na Dworzyszcze chodziło o to, by każdy z atakujących wziął na siebie jednego przeciwnika. Jemu się to udało i wolał się tego trzymać, kupując więcej czasu innym.
     Niebieskie światło zawoalowanego runami okręgu zajaśniało mu nad głową. Nie spojrzał się jednak w górę, a w dół, w ziemię. Wystarczyły mu bowiem cienie. Nie potrzebował więcej, by uniknąć kolejnych wystrzelonych przez pieczęć sztuk oręża. Rzucił drzewce naginaty w powietrze, nieco przed sobą, a sam zakręcił się w ruchu, zwinnie niczym wąż omijając celujące w niego włócznie. Ich ostrza z głuchym sykiem wbiły się w mokrą od deszczu trawę, nie tknąwszy Araba. Zielonowłosy zdążył nawet złapać w locie swoją naginatę i ruszyć dalej. Było to zdecydowanie zbyt proste. Oczekiwał czegoś więcej na myśl o tym, jak wiele trudu zadali sobie przeciwnicy, by zamknąć go w labiryncie.
Też kupują czas? Zabawne, bo wcale nie mam zamiaru nikomu pomagać. Przynajmniej dopóki nie dostanę sygnału — pomyślał mężczyzna i skręcił w prawo. Jak na ironię, musiał się zaraz zatrzymać, jako że ze ściany ślepej uliczki coś wystrzeliło. Od razu, bez opóźnienia, jakby usiłowało go zaskoczyć. Nie zaskoczyło.
     Zrobił wypad swoim orężem, wrażając ostrze między potrójny, gruby sznur, do którego każdego końca przymocowany był obciążnik. Łowiecki bolas owinął się wokół drzewców... i w tym właśnie momencie puściły zawleczki. Matsu wytrzeszczył oczy, zorientowawszy się, że obciążnikami bolasa nie były metalowe ani kamienne kule, lecz granaty odłamkowe, które właśnie na własne życzenie obudził. Wielka eksplozja rozbiła górne ścianki labiryntu falą odłamków, a boczne podziurawiła, jak sito. Huk i fala uderzeniowa wybiły na boki lgnące wcześniej do Generała krople deszczu. Wewnątrz spadającego mokrego pyłu wyodrębniła się jego klęcząca na kolanie sylwetka. Miał białe włosy, czarną skórę, dziurawe ubranie... i kilkucentymetrowy kawałek skorupy, wystający z oczodołu przez przebitą powiekę prawego oka.
— Kurwa mać! — zaklął głośno, żeby złagodzić ból. Poskutkowało. Na ułamek sekundy, ale jednak, więc pod nosem klął dalej. Miał jeszcze okaleczone prawe kolano i ramię, a w klatce piersiowej było widać trzy dziury, w które odłamki weszły na tyle głęboko, że nie było ich widać z zewnątrz. Nie przebiły jednak płuc ani nie połamały żeber, czy mostka.
Gdyby nie fala uderzeniowa przy aktywacji MS'a, ledwo bym teraz chodził. Dałem się porobić, jak dziecko przez te wcześniejsze pseudoataki rozwścieczył się Kawasaki. Niemałym bólem nagrodziło go jego ciało przy próbie powstania na równe nogi, ale zrobił to tak raptownie, że ten nie zdążył go powstrzymać.
     Rozdarł podziurawioną czarną koszulę gołymi rękoma, ukazując zakrwawioną klatkę piersiową. Klasnął w dłonie, jakby chciał się pomodlić i z zaciśniętymi zębami rozprowadził energię duchową po ciele. Pilnował w międzyczasie, by odruchowo nie zaczął ruszać gałką oczną. Nie był lekarzem, ale i tak wiedział, że bolałoby to, jak diabli. Zebraną w ranach mocą raptownie wypchnął pozostające w ciele odłamki granatów, które wystrzeliły na zewnątrz fontannami krwi. Pozostawił tylko ten w oku, którego bał się usuwać w ten sam sposób. Zresztą nagła fala bólu zwaliła go na kolana - w tym na to poranione, to z pękniętą od uderzenia kością. Zakrztusił się. Zalał go pot, jakby dopiero co przebiegł maraton, ale nie dał czającemu się w labiryncie przeciwnikowi swojego krzyku. Mężczyzna wyje tylko w domu - tak go uczyli.
     Zabolało go już w chwili, gdy chwycił wystający koniec pocisku w trzy palce. Na początku próbował nim delikatnie poruszyć na boki, żeby zobaczyć, jak mocno siedział, ale szybko zaniechał dalszych prób. Powody były wielorakie - ból, bulgoczący dźwięk w oku, ból, uczucie przesuwającej się w różnych kierunkach mazi wewnątrz gałki ocznej, a także ból. Mnogość doznań skłoniła go do wysnucia bardzo konkretnego wniosku - nie miał oka. Wniosek ten ewoluował w nowy wniosek - wszystko w jego wnętrzu wypłynie, gdy tylko wyciągnie się odłamek. Nie zabrakło również wniosku trzeciego - będzie bliski omdlenia z bólu, kiedy to zrobi.
     Zrobił. Wyprostował odłamek i wyszarpnął go sobie z oczodołu tak szybko i gwałtownie, jak potrafił. Nigdy dotąd tak mocno nie zaciskał zębów, jak w moment przed tym jednym szarpnięciem. Nigdy dotąd ból z taką łatwością nie otworzył mu ust i nie zmusił go do zaplucia sobie brody. Nigdy dotąd nie darł się tak głośno, jak wtedy. Gdyby nie był zbyt zajęty cierpieniem, zrobiłby porównanie skali dźwięku swojego ryku z wyciem śpiewaczki operowej - na swoją korzyść. Bezwiednie padł na mokrą i usłaną odłamkami trawę, powalony nagłymi zawrotami głowy i zaburzeniem widzenia również w tym zdrowym oku. Teraz już wszyscy członkowie Loży wiedzieli, gdzie się znajdował. Nawet głuchy by go usłyszał. Nawet ci, którzy mieszkali w prowizorycznym mieście okalającym wzgórze Dworzyszcza.
     Leżał nieruchomo przez jakiś czas. Może pół minuty, a może kilka minut - nie wiedział i nie był w stanie policzyć. Naginata już dawno się rozpadła od koszmarnego napięcia w ciele Generała. On też się rozpadał, a przynajmniej tak czuł. Dyszał ciężko, choć coraz lżej i lżej, w miarę oswajania się z bólem oraz brakiem oka. Zaciskał prawą powiekę z całych sił, ale co miało wypłynąć, już dawno spłynęło mu po twarzy, jak rozbite jajo. Nie widział. Nie był tak naiwny, by łudzić się, że będzie inaczej, ale w dalszym ciągu trudno mu było w to uwierzyć. Zawiódł się na sobie... lecz znajdował się przecież na polu walki. Na polu walki bezpieczniej było zwalić winę na przeciwnika i obdarzyć go swą pogardą, nienawiścią oraz innymi pompatycznymi zwrotami - tak go uczyli. Tak też zrobił, podnosząc się z pomocą rąk i formując ponownie swą broń.
     Nie dano mu chwili wytchnienia ani też szansy na zebranie myśli. Światło uderzyło go zza pleców. Kawasaki ruszył przed siebie jeszcze zanim dostrzegł, co zmierzało w jego kierunku. Obejrzał się dopiero w ruchu. Płonąca szmata wetknięta w gąsior niewielkiej butelki podążała za nim z sykiem i trzaskiem płomieni. Zaniżała pułap, ale i tak musiał przyspieszyć, żeby wyjść z pola rażenia. Wybił się do przodu z pomocą energii duchowej w momencie gdy szkło rozbiło się o ziemię, eksplodując falą ognia, zraszającą wszystko dookoła. Koktajl Mołotowa połaskotał mu tylko plecy swoim żarem, ale nie zrobił mu krzywdy. Nie on... ale naraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęły pojawiać się ciągi pieczęci. Na ziemi, ścianach, "suficie" - wszędzie. Kilka sztyletów pofrunęło ku niemu z prawej strony, z odległości mniejszej, niż pół metra. Odbicie ich wystarczająco szybko było tak trudne, że aż niemożliwe, przez co jeden przebił się przez jego prawy nadgarstek. Nie zrobił dziury wylotowej, po prostu ozdobił mu dłoń.
     Ciąg włóczni zaczął się wynurzać z każdej strony i pod najróżniejszymi kątami, zmuszając go do szybkich uników, przeskoków, turlania się, czy nawet biegania po suficie od czasu do czasu, a wszystko tylko po to, żeby wbić się w ślepą uliczkę, z której wydobył się grad ociekających fioletowym płynem igieł. W tym samym momencie musiał postawić przed sobą ścianę z energii duchowej... i nadać jej fioletową barwę przez powtórną aktywację Madman Stream. Mur popękał w wielu miejscach, ale wytrzymał... czego nie można było powiedzieć o jego tyle. Zbyt późno usłyszał za sobą świst, zagłuszony przez pomruki burzy i rzewny płacz deszczu. Coś w rodzaju tomahawka wbiło mu się w prawą łopatkę, rotując w powietrzu.
     Najgorszy był dla niego brak czasu na cokolwiek. Nie mógł nawet mrugnąć, nie mógł pomyśleć, wyjąć z siebie tego przeklętego toporka ani zastanowić się nad przeciwdziałaniem ofensywie, bo wciąż i wciąż musiał się ruszać. Z tej samej ściany w ślepym zaułku, która zbombardowała go igłami wystrzelił nagle czarny, jak noc bełt do kuszy z heracleum. Pokiereszowana igłami ściana rozpadła się, jakby nigdy jej tam nie było, a Generał musiał wywinąć się w uniku tak mocno za siebie, że prawie padł na plecy. Miał właśnie w myślach porównać swą pozycję do grającego w pogo, lecz wtem ujrzał kolejny krąg - bezpośrednio nad sobą. Czarny, wrzący płyn wylał się na niego z góry, gotów całego go oblepić, poparzyć i pozbawić skóry. Tylko szybkie uderzenie emisją w najbliższą ścianę przy pomocy ręki pozwoliło mu w porę się odbić i uniknąć zalania smołą. Wrzucił się jednak dobrowolnie w ostatni pozostały mu korytarz, więc musiał pędzić przed siebie i dalej omijać atakujące go zewsząd środki śmierci.
Myślisz, że mnie wyczerpiesz. Że zacznę popełniać błędy. Nie, nie, o nie... Zrobię to po swojemu. Pokonam cię w twojej własnej grze. Nic mnie nie obchodzi, jak długi jest ten labirynt, ale ma jakiś koniec. Kimkolwiek jesteś, siedzisz tam i czekasz na mnie. Czekaj. Dorwę cię i zamorduję... — obiecał nieznanemu oponentowi Matsu, zębami wyrywając nóż z nadgarstka i osłaniając się przed nadlatującym z góry ostrzem.

***

     Krwistoczerwona energia duchowa ryczała wokół Wilkołaka, niczym rozwścieczona bestia. Kopniak całą podeszwą buta w klatkę piersiową jakiejś wyjątkowo płaskiej dziewczyny najpierw połamał ją na miejscu... a potem połamał jeszcze mocniej, przerzucając ją przez kilka ścian, które z hukiem przebijała. Zakrzywione jak szpony palce dłoni Generała zamachnęły się w śmiercionośnym ataku na głowę jakiegoś małego chłopca, ale tamtego niespodziewanie otoczył wulkan mocy duchowej. Malec zrobił gwałtowny szpagat, unikając dekapitacji, po czym jeszcze gwałtowniej chwycił Carvera za drugą rękę, podciął go łamiącym kostkę kopniakiem i wywrócił w powietrzu głową do dołu. Ubogacona irokezem czaszka rąbnęła o podłogę, robiąc w niej głęboki otwór i pękając z trzaskiem.
— Kurwo, zgiń! — ryknął Bruce. Każda marionetka, nad którą Stan choć na chwilę przejmował kontrolę momentalnie zmieniała się z beznadziejnej ofiary losu w mistrza lub mistrzynię sztuk walki o sile szarżującego nosorożca.
     Gdy wbity głową w podłogę Generał padł na plecy, kilka osób na raz rzuciło mu się na tors i brzuch. Parę ociekających mocą duchową pięści wbiło mu się w żołądek, przesuwając jego treść to w jedną, to w drugą. Ci nie byli jednak ważni. Ważny był wciąż jeszcze wykręcający mu rękę malec, w którego to Carver momentalnie wbił nagie palce, przerąbując się nimi przez jego mostek. Zamachnął się beznamiętnym chłopczykiem znad głowy, a że przecież wykręcił mu rękę, bark Generała trzaskiem obwieścił swoje załamanie. Mimo to jednak Wilkołak strącił żywym kastetem wszystkich najeźdźców ze swojego ciała, po czym bez oporu wyrwał chłopcu głowę i zmiażdżył ją gołą ręką. Kluczyk z pleców wyrwał i rozgryzł zębami, a ciałkiem cisnął w stronę siedzącego już dwa piętra wyżej jednookiego Marionetkarza.
     Wykręcił sobie rękę w drugą stronę, prostując ją. Naładował dłonie mocą duchową i z całej siły trzasnął nimi o podłogę, jeszcze mocniej ją kiereszując, a siła uderzenia poderwała go w powietrze. Przed lądowaniem zdążył jeszcze kopniakiem w podbródek pozbawić jakiegoś wysokiego murzyna głowy. Ten oczywiście niewzruszony tym faktem objął go rękami za szyję, bardzo skutecznie usiłując udusić Wilkołaka. Błąd logiczny takiego działania polegał niestety na tożsamości przeciwnika, który w rzeczy samej BYŁ Wilkołakiem. Z tego też względu Bruce z dzikim rykiem oplótł rękami ręce wroga, po czym w szybkim podskoku zaparł się stopami o jego szeroką klatkę piersiową. Jak nietrudno było się domyślić, Generał jednym szarpnięciem wyrwał ręce duszącemu go wrogowi. Bezwładne kończyny zawisły mu na szyi, jak szalik, lecz szybko zostały wykorzystane w boju. Czerwień mocy duchowej okryła je, kiedy tylko dobył ich Carver.
     Usztywnione do granic możliwości, utwardzone łapska posłużyły Wilkołakowi jako dwie krótkie włócznie. Jedną przebił bezgłowemu i bezrękiemu murzynowi brzuch, rozbijając na kawałki znajdujący się w plecach kluczyk, a drugą cisnął, jak oszczep w stronę  Stana. Marionetkarz z zaciśniętymi zębami złapał lecącą rękę za nadgarstek, nie dając się zranić, lecz nie zszedł również na dół, jakby nie doceniał usilnych starań Bruce'a.
Kurwa, co to za staruch? Już prawie zmusiłem go do walki, ale ten dziad ciągle go powstrzymuje. Może jak go zdejmę, to w końcu dostanę kogoś lepszego od tych płotek? — zamyślił się na chwilę Carver, stając w miejscu bez baczenia na ponad 250ciu przeciwników. Stał tak do momentu, w którym jakaś na oko 11letnia dziewczynka skoczyła na wysokość jego twarzy i piąstką musnęła mu policzek... rozcinając go od wargi po mięśnie szczęki.
     To go rozbudziło i zaskoczyło. Nie zauważył nawet chwili, w której mięso armatnie zmieniło taktykę. Teraz dopiero dostrzegł ostrą i cienką krawędź z energii duchowej na całej linii ich rąk i nóg. Każdy atak, którym ranili go przez ostatnie kilka minut rozcinał jego skórę, a niekiedy nawet mięśnie, wypuszczając na zewnątrz krew, a Carver nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Sam ten fakt rozjuszył go jednak wystarczająco mocno, by natychmiast zaczął wprowadzać w życie plan, na który dopiero co wpadł.
     Wsadził do nogi tyle mocy duchowej, że aż odepchnął kilku wrogów samym jej napływem, po czym kopnął nisko i zamaszyście, uwalniając całą tę energię pod postacią szerokiej, gęstej fali uderzeniowej. Ciśnięci z nieprawdopodobną siłą przeciwnicy rozbili się na pobliskiej ścianie, szybko zmieniając ją w ruinę, przez co każdy następny szybował jeszcze dalej, połamany w połowie, a nawet rozerwany na pół przez Bruce'a. Spory fragment podłogi został nagle oczyszczony z marionetek, po raz pierwszy od dłuższego czasu zapewniając Generałowi choć trochę miejsca na swobodniejsze manewry. Wilkołak skupił w nogach jeszcze więcej mocy, ugiął kolana i momentalnie wystrzelił w górę, po drodze wyrywając nogę jednemu pasażerowi na gapę, który zdążył uczepić się jego pleców. 
— Chodź do mnie, jebany tchórzu! — zaryczał do Stana, wznosząc się.
— Idę... Nie wytrzymam, do kurwy! Idę! — wysyczał jednooki do Abdullaha, czerwony na twarzy prawie tak, jak jego fryzura. Choć jednak spodziewał się stanowczego oporu ze strony staruszka, nie spodziewał się wymierzonego mu policzka.
— Nie! — zagrzmiał stary, lecz szybko spokorniał, widząc zaskoczenie na twarzy swojego wybawcy. — Nie mogę na to pozwolić, chłopcze. Mówiłem ci już, że jeśli ty zginiesz, to...
— A co dobrego wyniknie ze śmierci ich wszystkich?! Zmarnuję niepotrzebnie energię, a potem i tak mogę zginąć! Zginiemy wszyscy, jeśli nie dam mu tego, czego chce! — zaprotestował jednooki, przerywając.
— Kto "chce"? On, czy może ty? — zapytał z dezaprobatą brodaty Arab w chwilę przed tym, jak Carver wynurzył się z dziury w podłodze i zawisł przed Stanem oraz grupką jego najwierniejszych strażników. Abdullah zareagował szybciej, niż należałoby przypuszczać ze względu na jego wiek. Uderzył otwartą dłonią w mostek Marionetkarza i odepchnął go falą uderzeniowa, wbrew jego woli posyłając go z dala od Wilkołaka.
— Nie róbcie tego, idioci! Jestem Marionetkarzem, a wy marionetkami! Nie macie prawa sprzeciwiać się mojej woli! — ryknął Stan, doturlawszy się do ściany, lecz żaden z czterech pozostałych na jego piętrze "byłych Spaczonych" nie zareagował.
Nie. Ty nam dałeś takie prawo, chłopcze — pomyślał tylko Abdullah, karkołomnym saltem przeskakując nad głową Carvera na drugą stronę dziury i unikając w międzyczasie zmierzającej w jego stronę dłoni. — Marionetki żyją tylko dlatego, że żyje ten, kto powołał je do życia - Marionetkarz. Żyjemy po to, żeby chronić naszego pana i naszych współtowarzyszy, jeśli tylko jakichś mamy. Nie istnieje większy honor, niż ocalić życie tego, kto ocalił twoje i nie ma mniejszej straty, niż jedna poległa marionetka...
     Bruce poczuł, jak krew nabiega mu do ust, otrzymawszy w krótkim czasie jakieś kilkanaście dźgnięć palcem wskazującym w dolny odcinek kręgosłupa. Podziurawione plecy zaskomlały krwią. Nim raniony Carver pomyślał o zajęciu się uporczywym starcem lub rzuceniu się na odepchniętego Stana, nad jego głową zawisł jakiś wysoki Azjata z długim, czarnym warkoczem i nogą uniesioną pod takim kątem, że wyglądał, jakby robił pionowy szpagat. Wykonywał jednak kopnięcie z góry do dołu i już wkrótce jego pięta rozbiła Generałowi czubek głowy, niczym opadająca gilotyna. Otwarte usta Wilkołaka zatrzasnęły się z ogromną siłą, krusząc kilka zębów, a on sam zostałby niechybnie posłany w dół, jak meteoryt... gdyby w ostatniej chwili nie wbił palców dłoni w krawędź podłogi. Szarpnięcie w dalszym ciągu połamało mu wszystkie palce, lecz dzięki temu utrzymał się, wisząc na jednej ręce...
     ...którą stracił, gdy ubrana w białą, rozciętą na liniach nóg szatę kobieta odcięła mu dłoń, oburącz zamachując się znad głowy kataną. Znów był bliski upadku. Krew trysnęła zarówno z tej części kończyny, którą nadal posiadał, jak i z tej, która utknęła w podłodze, ale to nie krwawieniem przejmował się Carver. W ostatniej chwili zdołał utworzyć pod sobą płytę z energii duchowej, od której odbił się tak mocno, że jednocześnie rozbił ją na kawałeczki. Potrzebował tylko tego wybicia, by natychmiast odpowiedzieć kobiecie na jej atak, nabijając jej brzuch na kolano, po czym uderzając w jej odsłonięte plecy - z góry, łokciem... rozbijając kluczyk jednym ruchem. Ostatnią dłonią złapał kobietę za włosy i użył jej ciała jako bicza, którym strącił lądującego Azjatę w dziurę. Żeby upewnić się, że mężczyzna trafi na sam dół, cisnął jeszcze umierającą marionetką w jego stronę. Żywy pocisk wpadł na niego w połowie drogi i wspólnie wbili się w podłogę dwa piętra niżej... rozbijając ją i lądując na następnej kondygnacji, podobnie jak kilkanaście innych marionetek, które stały w pobliżu. 
     Czerwony woal otoczył względnie zdrową rękę Carvera, momentalnie czyniąc z nią jeszcze bardziej zabójczą broń. Ostatni z czterech strażników próbował zajść Generała od tyłu, ale cuchnął impregnatem, a walczył przecież z Wilkołakiem. Nie zdążył nawet pokazać choćby jednej sztuczki, bo Bruce momentalnie odwrócił się i gołą dłonią przerąbał się przez jego ciało, jak jakiś ogromny topór. Palce ostrzejsze od szponów przepołowiły czaszkę, klatkę piersiową, miednicę oraz wszystko, co pomiędzy nimi i po drodze. Jednym zamachem z góry na dół Generał podzielił faceta - na oko chyba Latynosa, ale czemuż niby Carver miałby się tym przejmować - na dwie różne części. Cała potyczka, choć wydarzyło się tak wiele, trwała może ze trzy sekundy, jeśli nie mniej. Po ich upływie Bruce momentalnie rzucił się w stronę Stana, po drodze wyciągając z podłogi połamaną i odciętą dłoń, którą przymocował sobie do kikuta dzięki energii duchowej. Abdullaha zwyczajnie zignorował, nie bojąc się bólu, ni obrażeń.
— NARESZCIE! — wydarł się triumfalnie Bruce, całe ciało okrywając czerwoną powłoką. Nie wiedział jeszcze nawet, co podpowie mu instynkt, jak również w jaki sposób zaatakuje jednookiego, lecz jego serce i duszę wypełniła psychopatyczna euforia.
— Paniczu! — zarzęził Abdullah, bez przyzwolenie wyciągając energię duchową od swojego pana. Ruszył, jak błyskawica w pogoń za Carverem, by móc go wyprzedzić i ochronić Stana przed - jego zdaniem - niechybną śmiercią.
— Nie, stój! Nie pozwalam, odsuń się! — krzyknął na niego jednooki, gdy tylko go zobaczył, ale było już za późno, bo staruszek właśnie wyprzedzał Wilkołaka, a Wilkołak właśnie przymierzał się do uderzenia.
     Dłoń Carvera przebiła Abdullaha, który stanął mu na drodze do celu, porywając go w górę. Najpierw zmiażdżony został kluczyk, potem przeszyto jamę brzuszną, a na koniec ręka Wilkołaka wyszła przez starczą klatkę piersiową, wypuszczając spomiędzy palców jaśniejący pył. Gasnący, jak lampka staruszek zamknął raptownie oczy, zwrócony twarzą do zszokowanego Stana. Nastała głucha, niczym niezmącona cisza. Generał wyprostował się, ewidentnie zawiedziony, zniesmaczony lub zażenowany irracjonalnym dla niego zachowaniem durnej marionetki.
— Przecież byś się przed tym obronił... Co za beznadziejna śmierć — burknął Wilkołak w kierunku jednookiego. Stan z nadal wytrzeszczonym okiem patrzył na martwego Abdullaha, tak samo, jak patrzył chwilę temu na rozdzieranego Cahira i mordowaną Helenę. Niemoc i gniew, które zaryczały w jego wnętrzu, a których nie mógł usłyszeć ni Carver, ni jakakolwiek z jego marionetek zamroczyły go na kilka chwil, odbierając zdolność mowy.
Wy cholerni idioci! Wy niewdzięczni, nieposłuszni głupcy! Bezmyślne suki, półmózgi, wy bezpańskie psy! Kto wam pozwolił za mnie ginąć...?
— Ani myśli się rozpadać, jebany dziad — zdenerwował się Wilkołak, machając nabitym na rękę Arabem. Już miał niedbale cisnąć nim w kąt, jak śmieciem, za jakiego go uważał, już zamachiwał się ręką, gdy nagle uścisk zmiażdżył mu dłoń, powstrzymując go. Nawet nie zauważył, kiedy czerwonowłosy Marionetkarz podniósł się na równe nogi, nadal trzymając go za rękę. Teraz dopiero dobrze widział, że górował nad nim o kilka centymetrów.
— Dosyć — warknął groźnie i twardo Stan. Carver prychnął na niego z pogardą i arogancją.
— Nie będziesz mi rozka...
— Nie mówiłem do ciebie — wycedził przez zęby jednooki. Momentalnie przytrzymał go drugą ręką i delikatnie ułożył zdjętego z niej Abdullaha na małej, lewitującej płycie z energii duchowej. — Dosyć! — tym razem już ryknął Stan.
     Dopiero wtedy Bruce zauważył przeszło dwie setki marionetek. Zwisały z sufitu, wspinały się na ich piętro lub patrzyły w ich stronę z niższych pięter tymi swoimi martwymi oczyma bez ludzkich emocji, ale niezaprzeczalnie tam były. I wszystkie zatrzymały się nagle na dźwięk  głosu poparzonego członka Loży.
— Wszyscy na górę. Ale już! — krzyknął Stan, momentalnie rozprowadzając energię duchową do każdej pojedynczej lalki, by ułatwić im wykonanie rozkazu. Rozskakały się, jak pasikoniki, posiłkując się nabytą mocą. Wyglądało to tak samo zabawnie, jak groteskowo, ale w kilkanaście sekund cały tabun marionetek był już obok Madnessów.
— Co? W końcu się z nami pobawisz? — zapytał z uśmiechem godnym władcy ciemności i wszelkiego zła Bruce.
— Nie. Tylko z tobą — poprawił go facet o połowie twarzy. — Odłączam was. Wszystkich! Śpijcie! — rozkazał swoim marionetkom. Naraz strzeliły wszystkie kluczyki, przekręcając się w prawą stronę i tak, jak zamykane zamki w drzwiach, tak przeszło dwie setki wojowników zamknęło oczy i usta, zgodnie padając na podłogę. Klucze jednak nie zniknęły, zatem wszyscy pozostali żywi, jak od razu zauważył Carver.
     Gdy Wilkołak otworzył usta, by rzucić jeszcze jeden prowokujący i uszczypliwy komentarz, dłoń Stana zacisnęła się na jego twarzy i z łatwością uniosła go nad ziemię. Nim zaś Generał zaatakował, Marionetkarz cisnął nim prosto w dziurę, jakby rzucał piłeczką palantową. Bruce runął trzy piętra niżej i rozbił się o podłogę, gdzie jeszcze niedawno posłał martwą panią szermierz. W tym samym momencie niewzruszony Carver podniósł się na nogi, a jednooki wylądował kilka metrów przed nim, nie odzywając się ani słowem. 
— O to chodziło, pięknisiu! — ucieszył się Wilkołak, ochoczo zbliżając się do przeciwnika. Stanęli ze sobą twarzą w twarz, dzieleni raptem kilkunastoma centymetrami. — Pewnie jesteś wściekły, co? Albo głupi. Mam nadzieję, że jesteś tak silny, jak usiłujesz mi udowodnić, bo zmarnowałem z twoimi zabawkami zbyt dużo...
     Nie zauważył ciosu. Tak krótki i wąski prawy sierp, że niemal niemożliwym wydawało się wykonanie go na tym dystansie. A jednak pięść jednookiego przerwała Carverowi w połowie zdania, dosłownie zmiatając całą jego dolną szczękę z dźwiękiem rozdzieranego mięsa. Żywy pocisk uderzył o ścianę z mocą armatniej kuli, doprowadzając do niemal całkowitego jej pęknięcia. Język pokiereszowanego Wilkołaka wisiał teraz w powietrzu, bujając się na lewo i prawo, niczym mięsiste wahadełko. 
— Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, mów pięściami.

Koniec Rozdziału 216
Następnym razem: Wojskowe muay thai