piątek, 26 lutego 2016

Rozdział 217: Wojskowe muay-thai

ROZDZIAŁ 217

     — Co do kurwy? — pomyślał ze zdziwieniem Bruce, gdy siła uderzenia wyrwała jego dolną szczękę, wbijając ją w ścianę, a zwisający język musnął mu szyję. Nie spodziewał się. Nie oczekiwał, że stojący przed nim mężczyzna pokaże mu coś takiego. Choć Wilkołak prowokował Marionetkarza od samego początku walki, w przeciwległym narożniku widział całkiem innego człowieka. Jednooki wojownik o żelaznych pięściach nie wyglądał na takiego, który potrzebowałby kilkuset członków swojej prywatnej gwardii.
Nie wydawałeś się taki mocny kilka sekund temu, skurwysynu — powiedział w duchu Carver, bo nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. — Ale to dobrze!
      Krwistoczerwona opoka z energii duchowej otoczyła ciało Generała, niczym płaszcz płomieni, połykający oblaną benzyną słomę. Jaskrawe sztandary załopotały złowieszczo, jak sama śmierć, każdym ruchem rozbijając podłogę wokół obydwu Madnessów. Powietrze zatrzęsło się ze strachu, odłamki podnosiły się ku górze, porwane z ziemi cyrkulacją mocy. Napór czerwieni nie przeraził jednak Stana. Jego twarz, jak i całe ciało było chłostane przez żywą żądzę krwi Bruce'a, lecz Marionetkarz nie ugiął się ani nawet nie ruszył z miejsca. Stał wręcz zbyt pewnie, niczym ogromny głaz, wystający spomiędzy szalejących na morzu fal - niewzruszony, niepowstrzymany i niemożliwy do ukruszenia. A potem nadszedł atak.
     Obydwie dłonie Carvera wystrzeliły ze świstem w stronę przeciwnika, rozczapierzając groźniejsze od wszelkich szponów palce, gotowe do przebicia się przez każdą przeszkodę, jaka tylko stanęłaby im na drodze. Generał wycelował w dwa równoległe punkty - stawy barkowe charakteryzującego się szeroką klatką piersiową Stana. Nawet ten pojedynczy atak obliczony był na pozbycie się oponenta. Wystarczyłoby tylko przebić się przez stawy, żeby jednym szarpnięciem pozbawić go obydwu rąk i móc rozpocząć dalsze poniewieranie go. Może nawet usłyszeć jego pełen bólu krzyk i obraz niewysłowionego przerażenia na połowicznie spalonej twarzy. Wilkołak myślał do przodu tylko wtedy, gdy tworzył w swojej głowie szczegółowy plan masakrowania przeciwnika. Tym razem jednak jego plan zawiódł...
     Zatrzymały się. Obie. Obie dłonie zatrzymały się w połowie drogi, a wszystkie kotłujące się pod skórą mięśnie zaparły się z ogromną mocą. Chaotyczne, silne drganie ramion Generała w niczym nie pomogło - jego atak został przerwany. Ot tak. Jak nic. Nawet Bruce nie mógł się powstrzymać przed wyrażeniem swojego zaskoczenia, kiedy dłonie Stana niespodziewanie wniknęły w przerwy pomiędzy jego palcami i zacisnęły się na jego własnych. Wyprostowane łapska napakowanego Marionetkarza okazały się barierą nie do przebicia. Cała siła włożona przez Carvera w atak rozbiła się o żywy mur w postaci jednookiego, ledwo co ruszając go z miejsca. Mężczyzna przesunął się raptem o kilka centymetrów, nim zaparte nogami ciało zupełnie zniwelowało potęgę Wilkołaka. Zastygli obaj w pozornym bezruchu.
Pierdolisz... — pomyślał Bruce.
     Wokół Stana buzowała moc duchowa. Jaskrawa, błękitna, gryząca się z czerwoną energią Carvera, walcząca z nią o miejsce, jakby ścigały się w pożeraniu przestrzeni między walczącymi. Jednooki naparł rękami na dłonie Wilkołaka, powoli cofając je w jego stronę, ku zdziwieniu samego Generała. Bruce zaparł się stopami o podłogę, lecz gładkie płytki nie pomogły mu w utrzymaniu się w miejscu. Przeciwstawiał się sile oponenta swoją własną, napinając mięśnie do granic możliwości, lecz okazał się słabszy. Choć było to dla niego czymś niepojętym, jednooki sentymentalista i bezwstydny tchórz pokonywał go samą tylko siłą fizyczną.
     Stan odpychał Generała. Najpierw wolno, o milimetr, dwa, później już centymetrami, zalewając czerwienią i potem jego twarz. Przepychali się jednostronnie przez prawie minutę... do momentu, w którym napór Marionetkarza z trzaskiem wybił oponentowi obydwa barki. Wtedy ręce Carvera ugięły się, jakby zrobiono je z waty, a on sam poczuł gwałtowny zacisk dłoni Stana na swoich knykciach. Usłyszał następne trzaski - trzaski miażdżonych kości palców, a chwilę później stracił grunt pod stopami. Trzymając go za połamane palce, jednooki trzasnął zamaszystym kopniakiem w jego splot słoneczny, wypychając go nogą ku górze. Bruce popluł się śliną i krwią, które wystrzeliły z chlupotem z dziury u dołu twarzy. Przeciwnik jednak go nie wypuścił, a bez ostrzeżenia przyciągnął z powrotem do siebie.
     Podskoczył lekko, wychodząc mu na spotkanie głową. Uderzenie czołem wgniotło do wewnątrz przód czaszki Carvera. Generał na moment stracił wzrok. Zupełnie, jakby ktoś nagle wyłączył światło. Udało mu się przelać nieco energii do ramion i dłoni. Chciał je szybko nastawić, lecz nie zdążył, bo tym razem Stan puścił go wolno. Wilkołak poszybował w stronę dziury w suficie, bezwiednie jak lalka - jak dowolna z tych, które sam rozbijał na kawałki jeszcze chwilę temu. Chwilowa strata wzroku nie równała się jednak stracie węchu. Bruce widział przeciwnika oczami wyobraźni, a jego nos podpowiadał mu, że mężczyzna nadal nie ruszył się z miejsca, jakby próbował go poniżyć i pokazać swoją wyższość.
Chyba nie rozumiesz, z kim się mierzysz, pierdolcu pomyślał gniewnie Generał i raptownie wystrzelił obiema powykręcanymi rękami w stronę sufitu ich piętra i podłogi wyższego piętra. Nawet zmiażdżone, palce Wilkołaka wbiły się w materiał, jak nóż w masło, wypychając gruzem powierzchnię pod paznokciami i zrywając kilka z nich. Carver jednak nie wiedział, czym było cierpienie inne, niż jego ofiar.
     Szarpnął obiema rękami znad głowy, jakby zamachiwał się wielkim młotem. Podłoga huknęła przeraźliwie, niespodziewanie oderwana przez ręce Wilkołaka. Wielki, rozległy cień o nieregularnym kształcie zalał całe niższe piętro, a z nim również Stana. Z paskudnym charkotem, który byłby zapewne zezwierzęconym rykiem, gdyby nie brak szczęki, Generał cisnął sufitem i podłogą w swojego oponenta, uwalniając z niej swoje ręce w strugach krwi. Zdawało się, że chociaż na moment będzie on mieć Marionetkarza z głowy, lecz szybko okazało się, że nie było to wcale tak proste. Nagle bowiem przywalająca Stana płyta eksplodowała na setki kawałków, potężnym uderzeniem rozniesionym na wszystkie strony. Unoszący się w powietrzu Bruce został zbombardowany rozrywającymi resztki jego ubrania i skóry kawałkami betonu oraz paneli. Jednooki stał tymczasem na swoim miejscu, trzymając przed sobą wysuniętą pięść, która nadal jeszcze emanowała zebraną wokół niej błękitną energią.
     Carver odbił się od ścianki z mocy duchowej, którą dopiero co stworzył pod stopami. Poszybował momentalnie w kierunku, w którym wcześniej posłano jego dolną szczękę. Zahamował nogami na kamiennym kominku i rozbił go na kawałki, lądując na podłodze. Powoli zaczynał już coś widzieć, ale zgubę odnalazł dzięki swojemu węchowi. Rozerwana i połamana szczęka została prowizorycznie doczepiona rękami do górnej, a czerwona energia duchowa tymczasowo zespoiła tkanki, by ułatwić późniejszy proces leczenia. Bruce jednak ani myślał poczekać na swoją regenerację. Odbił się od podłogi, pozostawiając za sobą szlak połamanych płytek i ruszył na Stana, jak podróżujący w poziomie meteor.
     Czuł rozchodzącą się po swoim ciele krew, wrzącą słodką adrenaliną i żądzą mordu. Jego zmysły wyostrzyły się, a mięśnie napięły widocznie. Na skroniach zapulsowały żyłki, w oczach popękały niektóre naczynka, przecinając białka czerwonymi błyskawicami. Wilkołak wpadł w berserk. Jeśli kiedykolwiek liczyły się dla niego przyjmowane w trakcie walki obrażenia, teraz nie znał już nawet ich pojęcia. Jednooki chyba wyczuł coś niepokojącego w dzikiej zaciętości Carvera, bo rozstawił nogi, ugiął kolana i rozstawił dłonie podług bioder, niczym zapaśnik sumo. A potem przyjął na siebie żywy pocisk, jakim stał się teraz Wilkołak.
     Gniewny grymas przebiegł po twarzy Stana, którego Generał staranował barkiem, masą całego ciała odpychając na kilka metrów. Jednooki zacisnął zęby z wysiłkiem, zapierając się rękoma o prawy bok i lewy bark oponenta, jednak nie ustąpił mu pola, pomimo usilnych starań Bruce'a. Nie mógł też jednak chwycić go, jak zrobił to poprzednio, czego Wilkołak nie zawahał się wykorzystać. Zupełnie nieoczekiwanie przestał napierać i płynnie obrócił się plecami do jednookiego, zakleszczając jego głowę między swoimi przedramionami, jakby chciał mu skręcić kark. Jednocześnie zamachnął się za siebie prawą nogą. Otoczona czerwoną energią pięta wbiła się w krocze przeciwnika. Zduszony jęk został powstrzymany przez zęby, lecz nie o krzyki chodziło Carverowi - potrzebny był impuls.
     Wilkołak szarpnął ze wszystkich sił, gdy tylko kopnięcie dosięgło celu, wolną nogą odbijając się od ziemi wraz z trzymanym za kark Stanem. W powietrzu przechylił się głową do dołu, przerzucając sobie jednookiego przez plecy, czego tamten ewidentnie się nie spodziewał. Zaczęli spadać - Marionetkarz plecami do dołu, Generał nieco nad nim, z nogami osadzonymi blisko jego głowy.
To nie są jego ruchy. Co jest? Jeszcze przed chwilą był tylko prymitywnym bezmózgiem! — zaniepokoił się zaskoczony Stan. Próbował się jeszcze obronić. Nasiąknięte mocą duchową pięści nakierowane były w twarz i ręce Carvera, ale ataki nie odniosły skutku. Jeden zbłąkany cios rozbił mężczyźnie kilka żeber, inny zerwał z lewego ramienia skórę wraz z mięśniami, lecz żaden nie mógł powstrzymać Wilkołaka.
— Big Bang — wycedził Bruce przez zaciśnięte zęby, wbijając przeciwnika w podłogę, jakby rozbijał skorupę orzecha jakimś wielkim młotem. Posadzka eksplodowała zalewem czerwonej energii wyzwalanej przez Wilkołaka. Pęknięcia przebiegły momentalnie po całym pokoju i wszystkich ścianach, rozbijając je na kawałki, a fala uderzeniowa pokonała również wszystkie szyby. Piętro zapadło się momentalnie pod walczącymi - kolejne już, ostatnie. Madnessi runęli na dół, smagani zewsząd deszczem płyt.
 — Ale to zrobiłem. Najlepsza technika kiedykolwiek! — pomyślał niefrasobliwie Carver, dumny ze swej twórczej inwencji i obojętny na ociekające krwią z ran ciało.
     Choć czerwień lała mu się spomiędzy warg i zębów, Stan szybko odzyskał kontrolę nad lotem. Zamiast jednak zaatakować spadającego Bruce'a, sam zamachnął się lewą pięścią, szybkim ciosem wbijając ją w ścianę, na której zawisł. Wtedy dopiero mógł zająć się Wilkołakiem, który dolatywał akurat na jego wysokość. Zdecydowane uderzenie prawym, emanującym duchową mocą kolankiem wbiło się w żołądek Generała. Wulkan krwi i żółci zalał Marionetkarzowi spodnie, lecz Carver wytrzymywał już mocniejsze ataki, więc i tym razem nie zrobiło to na nim wrażenia. Stan szybko się o tym przekonał, gdy zamiast wzlecieć ku górze dzięki sile kopnięcia, Wilkołak chwycił oburącz jego nogę i utrzymał się w miejscu.
Co z nim nie tak? Zamiast słabnąć, robi się coraz silniejszy, szybszy, wytrzymalszy... jakby ewoluował na moich oczach. Liczyłem na łatwe zwycięstwo po tym, ile energii zmarnował na walkę z naszymi, ale chyba nic z tego... — zrozumiał jednooki, lecz niestety zbyt późno.
     Czerwona płyta energii duchowej pojawiła się pod stopami wiszącego na nodze Marionetkarza Carvera, a gdy tylko ten posadził na niej ciężar swojego ciała, zacisnął ramiona tak mocno, że Stan musiał wzmocnić całą kończynę, by nie została zmiażdżona. Bruce nie dał mu chwili wytchnienia. Z całych sił szarpnął mężczyznę za nogę, wyrywając go ze ściany... razem ze ścianą. Odbił się od płyty, na której stał, zamachując się znad głowy swoim oponentem, jakby był szmacianą lalką.
— Big Bang... 2! — zaryczał z dumą, ciskając Stanem o podłogę. Fala uderzeniowa odcięła płytki od podłogi, a samo uderzenie wyżłobiło głęboki krater w fundamentach i zatrzęsło bodajże całym wzgórzem, nie mówiąc już o stojącym nań Dworzyszczu. Jednooki zniknął w chmurze pyłu, ale węchu Wilkołaka nie można było tak łatwo zmylić.
     Kolejna płyta pojawiła się w powietrzu - tym razem nad głową Generała. Czym prędzej obrócił się nogami do góry i odbił od niej z taką mocą, że w momencie wybicia przestała istnieć. Zawył przeciągle, nieludzko, niczym bestia, za jaką go mano, a krwistoczerwona energia dalej zdawała się pożerać jego pokryte zakrzepłą krwią ciało.
— Big Bang... 3! — z trudem wyrzucił z siebie pomimo napływu powietrza na twarz. Wbił się we wkomponowanego w podłogę przeciwnika obiema stopami, a wiadro czerwieni, które chlusnęło mu w oczy prosto z tumanów utwierdziło go w przekonaniu, że wylądował na brzuchu Marionetkarza. Lej w podłodze pogłębił się jeszcze i poszerzył, a fala uderzeniowa rozegnała chmurę na wszystkie strony, pozostawiając na samym dnie krateru tylko wgniecionego w fundament Stana i kucającego na nim Wilkołaka.
     Pozbawiony inwencji twórczej i talentu do nazewnictwa Carver zapiał arogancko na widok pobladłej twarzy przeciwnika oraz jego zapadniętego brzucha. Stan przeżył tylko dlatego, że zdążył umocnić swoje ciało po drugim Big Bangu, lecz Bruce nie dał mu wystarczająco dużo czasu, żeby tamten mógł całkiem uniknąć obrażeń.
Beznadziejnie. Opuściłem gardę. Nigdy dotąd nie walczyłem z kimś, kto staje się silniejszy w trakcie walki. Naprawdę jesteś zwierzęciem, Carver... ale nie jedynym w tym pokoju — stwierdził w duchu otumaniony jednooki. Nie nabrał nawet powietrza do opustoszałych po upadku płuc. Po prostu bez ostrzeżenia i z całych sił zgiął się wpół, uderzając głową w twarz Wilkołaka. Wystrzelona przez czaszkę fala uderzeniowa spotęgowała efekt i momentalnie usunęła siedzącego mu na brzuchu mężczyznę, który to przeleciał parę metrów nad podłogą i wyhamował, wbijając palce w kafle. Oczywiście je przy tym połamał, ale nie sprawiał wrażenia przejętego tym faktem. W ogóle nie było u niego widać żadnych ludzkich odruchów.
     Marionetkarz od razu spróbował się podnieść, ale nie dał rady. Momentalnie opadł plecami na ziemię, zaciskając zęby z bólu. Nie czuł połamanych kości i był to jedyny plus, jaki dostrzegł w swoim stanie zdrowia. Czuł bowiem zmiażdżone organy wewnętrzne, wklęsły żołądek, ponaciągane i niemalże porozrywane jelita, a nade wszystko masakryczny ból w plecach. Nie wyczuł żadnych uszkodzeń rdzenia kręgowego, co szybko zmusiło go do odnotowania drugiego plusa. Wiedział wszakże, że o ile Wilkołak mógł sobie pozwolić na rozrywanie swojego ciała na strzępy, o tyle jego dało się zabić o wiele łatwiej.
Twój szef to ostry skurwysyn, Lilith — powiedział w duchu jednooki, wciągając powietrze do płuc. Po drugim oddechu musiał jeszcze zwymiotować resztę pływającej po układzie pokarmowym krwi prosto na swoją skórzaną kurtę. Miał już dosyć ośmieszania się. Zamiast więc podpierać się rękami i wstawać najpierw na kolana, potem na kucki i dopiero równe nogi, wyzwolił tylko nieco energii duchowej, którą wysłał pod siebie. Prostokątna płyta podniosła się, podnosząc również i jego. Drwiący uśmiech Carvera uderzył Stana gdy tylko ten się wyprostował.
Nie jest tak źle. Jebnął mnie trzy razy... i jebnął mocno, ale żyję i mogę się ruszać — pomyślał jednooki, rozsyłając energię po organach, żeby od zewnątrz rozepchnęła ona te wklęsłe lub zmiażdżone, a od zewnątrz przywróciła ich pierwotną pozycję. Zajęło mu to chwilę, lecz Generał był cierpliwy, zapewne zajęty wymyślaniem kolejnych "Big Bangów".
— Gotowy? — zapytał ochoczo Carver, gdy tylko zauważył stabilizację stanu swojego przeciwnika. Nadal było mu mało, a krew w jego żyłach nie przestała wrzeć. Mógł więcej. Mógł być jeszcze silniejszy, jeszcze bardziej zajadły. Potrzebował tylko szansy.
— A ty? — odparł mu zaskakująco Stan, rozpinając kurtkę i odrzucając ją na bok. Pod spodem miał tylko szary podkoszulek, rozepchnięty mięśniami brzucha. Potężne bicepsy i barki ledwo pozwalały mu nosić cokolwiek, co miałoby rękawy. Bruce'a momentalnie przestała zadziwiać siła Marionetkarza, jednak nie wzbudziła też ona żadnego uznania.
— Phi — parsknął Wilkołak — niezły z ciebie kozak, jak na gościa, którym właśnie wytarłem podłogę.
— Niezły z ciebie mówca, jak na gościa, który do najprostszego ruchu potrzebuje pompatycznej nazwy. Jak wycierasz dupę, to każde podtarcie też jakoś nazywasz? "Wipe One, Wipe Two" i tak dalej? — zrewanżował się Stan tak mocno, że Carver na moment zwiesił szczękę.
— Ty wiesz, że zginiesz, nie? — zapytał w końcu.
— Nie... ale ty zaraz się dowiesz.
     Ruszyli sobie naprzeciw bez żadnego planu ani wymyślnych technik. Mieli tylko siłę swoich własnych ciał i argumenty w postaci pięści.

***

     Tatsuya wyskoczył w powietrze w pełnym biegu, rozciągając swoje ciało podczas wykonywania długiego lewego prostego - ciosu, który wychodził mu najlepiej. Zaryczał groźnie w locie, okrzykiem bojowym dodając sobie animuszu i w ostatniej chwili wzmocnił uderzenie aurą energii duchowej. Ichiro jednak po prostu go opłynął. To nie był unik, to nie była obrona - wojskowy przepłynął przez chłopaka, przelotem wbijając mu lewy łokieć w bok i tym jednym dźgnięciem strącając go na ziemię. Chłopak zakasłał głośno, gorączkowo hamując na podłodze i odruchowo łapiąc się za rażony punkt, lecz niemal od razu skupił moc w podeszwach stóp i wybił się skośnie w stronę przeciwnika. Celując w jego podbródek, wyrzucił ku górze proste, sztywne kopnięcie, ale jego podeszwa nawet nie musnęła odchylającego się minimalnie nosa Saotome.
     Niewiele starszy od niego mężczyzna szybko chwycił go za wyciągniętą kostkę, po czym okręcił go sobie nad głową, jak lasso i z impetem cisnął chłopakiem o ziemię. Może to wskutek wzmożonej koncentracji, płynącej z konieczności walki z przytłaczającym go oponentem, ale heterochromik zdążył wykręcić się w locie i spaść na wszystkie cztery kończyny, niczym rozwścieczony kocur. Instynktownie zebrał moc duchową w stopach i dłoniach, po czym momentalnie uwolnił z nich cztery fale uderzeniowe, którymi uniósł się w powietrze. Jednocześnie uformował pod sobą płytę energii i wykorzystał ją do podparcia się na jednej ręce. Wszystko po to, żeby móc od razu wykonać kopnięcie w skroń przeciwnika.
     Wcale się tym nie przejął. Kopnięcie nawet nie zbliżyło się do celu, bo cel niespodziewanie... rozbił od dołu płytę Tatsuyi. Chłopak stracił równowagę, zachwiał się i wylądował na podłodze. Raptownie przekoziołkował do tyłu i zatrzymał się w pozycji kucającej, z jedną dłonią opartą na kolanie i praktycznie zerową ilością powietrza w płucach. Nastolatek odruchowo starł pot z twarzy grzbietem dłoni... a gdy to zrobił Ichiro kucał pół metra od niego. Otwarta dłoń wystrzeliła w stronę heterochromika, uderzając nasadą w jego podbródek, ogłuszając go... i ciskając nim w tył dzięki fali uderzeniowej. Zaskoczony Tatsuya pokaleczył sobie plecy, przez jakiś czas jadąc nimi po podłodze, nim zdołał się obrócić i wyhamować kolanami jakieś dziesięć metrów od nietkniętego Ichiro.
     — W dalszym ciągu potrafisz tylko gadać, Tatsuya. Doskonale wiesz, że gdybym chciał, po prostu poszedłbym za Naito i zabił go, zanim dotarłby do Tory — odezwał się wojskowy, wstając.
— Może. Ale doskonale wiem, że nie chcesz. W końcu też tylko gadasz, siedząc tu ze mną — odgryzł się Tatsuya, przecierając podbródek. Ichiro zamilkł. Chyba nie spodobała mu się ta odpowiedź, lecz jego milczenie heterochromik odebrał jako swoje małe zwycięstwo.
— Ten wasz lider musi być straszną miernotą, skoro tak się boicie pozwolić mu z kimś walczyć — dodał zatem z uśmieszkiem szydercy.
— Nic się nie zmieniłeś. Tkwisz na takim samym dnie dna, jak zawsze. Mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia i o ludziach, których nie znasz. Nienawidzę takich ludzi. Kiedy czegoś nie rozumiesz, milcz!
     Tatsuya z kopyta ruszył przed siebie. Nie potrzebował już więcej czasu - osiągnął to, co osiągnąć chciał, zatem ruszył ponownie w stronę żołnierza, pełen desperacji i chęci udowodnienia czegoś wielu osobom, a w szczególności samemu sobie. W jego ciele huczało od adrenaliny, która jeszcze nie pozwalała mu się ulęknąć. Dopóki miał pomysły, miał przewagę. Czempion nigdy nie tracił werwy, dopóki nie stracił pomysłów. To inwencja i nieprzewidywalność za nim stały - agresja oraz nieustępliwość były tylko pożądanymi przez widownię dodatkami.
     Ichiro poczekał na niego cierpliwie, nie wykonując żadnych ruchów, którymi mógłby zdradzić swoje zamiary. Zawsze tak robił, odkąd tylko Tatsuya pamiętał. Saotome nie przymierzał się do wykonania ataku, nie musiał przycelować przed uderzeniem, czy kopnięciem - on to po prostu robił. Właśnie dlatego wiedział, że musi atakować z wyprzedzeniem. I właśnie dlatego odbił się od podłogi jeszcze parę metrów przed swoim oponentem, wykonując z wyprostowaną nogą pełen obrót wokół własnej osi. Pokierował prawą piętę na wysokość klatki piersiowej oponenta... ukazując mu przyczepiony do niej energią duchową nóż - jeden z tych, które chłopak zabrał po drodze. Heterochromik mógł tylko wyobrazić sobie zdziwienie na twarzy weterana, ale nie potrzebował go. Potrzebował jego krwi.
     Saotome nie uderzył. Nie mógł. Dał się podejść manewrowi chłopaka, więc musiał choć przez chwilę pograć w tę grę na jego zasadach. Musiał się obronić. Jego sprawny chwyt dalece wyprzedził zmierzający ku niemu nóż, owijając się wokół kostki nastolatka, ale kiedy tylko Ichiro spróbował przygwoździć młodzieńca do podłogi, tamten obrócił górne partie ciała w jego stronę. Oszalały, szyderczy uśmiech zobaczył najpierw. Potem prostującą się po wykonaniu zamachu rękę... która miotnęła drugim nożem prosto w jego twarz. Z odległości pół metra poszybował w niego oślepiający pocisk.
Och, jesteśmy o wiele bardziej opanowani, co? Niech będzie, punkt dla ciebie — przyznał w duchu żołnierz, niechętnie puszczając nogę Tatsuyi i robiąc błyskawiczny krok do tyłu. Nóż przepuścił tuż obok swojej szyi - o włos, w ramach prowokacji, z chęcią pokazania swojej wyższości... czyli tak, jak zawsze.
     Heterochromik wylądował na kuckach, rękami opierając się o podłogę, jak siedzący kocur. Natychmiast jednak odbił się wszystkimi kończynami od podłogi, zmierzając ku wytrąconemu z rytmu członkowi Loży. Dosięgnął go.
     Plasknięcie. Lewa, wyprostowana pięść wgniotła policzek i przekrzywiła głowę żołnierza. Cios zdawał się rozchodzić echem po całej sali i wbiegać po schodach na piętro, jakby w pogoni za Kurokawą. Czas jakby zwolnił.
Mam cię! Dwa razy! Uderzyłem cię aż dwa razy! Ssij, ssij, ssij! — pomyślał z dziką radością Tatsuya, w zwolnionym tempie prześlizgując pięść po twarzy przeciwnika. Tor lotu chłopaka wskazywał na to, że wyląduje Saotome za plecami. Jego twarz zdążyła już minąć głowę uderzonego Madnessa i nastolatek nie mógł już zobaczyć martwego, chłodniejszego od arktycznych wichrów i gorętszego od magmy lica Ichiro.
     Zapluł się krwią i zgęstniałą flegmą, a oczy nabiegły mu czerwienią. Jeśli wcześniej czas naprawdę zwolnił, to teraz wręcz się zatrzymał. Tatsuya zawisł w powietrzu, nabity brzuchem na uniesione kolano przeciwnika, który nawet na niego nie patrzył. Nie wiedział, kiedy to się stało i nawet nie był świadom, CO się stało. Poczuł tylko ból, stracił dech i na kilka chwil całkowicie przestał myśleć. Uderzenie kolankiem zaczynało właśnie powolutku unosić go w górę swoją mocą, ale Ichiro nie pozwolił mu na "ucieczkę". Nim heterochromik się zorientował, prawy łokieć wojskowego runął mu z góry na głowę, kierując go na powrót ku dołowi. Ponownie nie dane mu było się oddalić. Tym razem lewe kolano trzasnęło chłopaka w podbródek... i sam podbródek też trzasnął, pękając - przeraźliwie i przeciągle, bo przecież w zwolnionym tempie. Saotome obrócił się w miejscu, prędkością zawstydzając uderzający niedaleko wzgórza piorun. Lewy łokieć rozbił nastolatkowi czoło, ciskając nim bezwładnie w dal.
     W locie Tatsuya pytał sam siebie, jakim cudem to zderzenie tak długo trwało. Wirował w powietrzu, kilka razy, odbijając się od ziemi, zdzierając sobie skórę z łokcia, krzesząc ból w plecach i ostatecznie uderzając głową o ścianę, pod którą dopiero osiadł, jak długi. Z otwartymi szeroko i bezwiednie ustami, o których otwarciu się nawet nie wiedział. Wszystko szumiało, wirowało, kotłowało się w jego oczach i pod jego czaszką. To było zbyt nierealne i zbyt odległe, by być prawdą. To... ale nie wiedział, co. Pogrążony w letargu obserwował odległy strop i widział hasające po nim zające, za które uznał mroczki.
...UYA! — rozległ się w jego głowie chóralny głos. Nastolatek zamrugał... i zaczął się z niego śmiać, całkiem odcięty od świata. — TATSUYA! — powtórzył głos. — OBUDŹ SIĘ, TATSUYA! OBUDŹ SIĘ, BO ZGINIESZ!
     Poderwał się do pozycji siedzącej, łapczywie łykając powietrze. Szybko tego pożałował. Piorunujący ból skroni sprawił, że zasyczał, a gdy tylko poruszył szczęką, poczuł pękniętą żuchwę. Nadal kłuło go w żołądku i kręciło mu się w głowie od ciosu Ichiro. Tylko jakiego ciosu? 
Posłuchaj mnie. Mogę ci pomóc, jeśli tylko mi pozwolisz. W dalszym ciągu jest coś, czego nie wykorzystałeś. Powiem ci, jak to zro... — odezwał się Król... i na tym się skończyło, bo Tatsuya mechanicznie podniósł się z podłogi, opuszczając zaciśnięte pięści z ciężkim oddechem.
— Milcz — uciął chłopak cicho. Ichiro czekał na niego. Zawsze czekał, aż się podniesie. — Pokonam go sam. Kurokawa może mieć w dupie swoje obietnice, ale nie ja. Zabiję go albo to on mnie zabije, ale nikt nie stoczy tej walki za mnie — powiedział na głos heterochromik. Nie słuchał już więcej słów Calleba.
     Saotome stał z pięściami zaciśniętymi na wysokości twarzy - jedną wysuniętą dalej, niż druga. Jego stopy minimalnie skakały na wszystkie strony - po centymetr, po pół, ale pozostawały w nieustannym ruchu. Żarty się skończyły - to mówiła jego postawa. Tatsuya dobrze ją pamiętał. Walczył już z ludźmi, używających tego stylu walki, ale nigdy z nimi nie przegrywał.
Muay-thai. Nie, wojskowe muay-thai. Jest inne, niż to zwykłe, nie wolno mi sugerować się doświadczeniami. Pierwszy raz to widzę. Pierwszy raz będzie walczył na poważnie. Będzie chciał mnie zabić. ON. ZABIĆ. MNIEpomyślał czempion i przełknął ślinę. Trzasnął się otwartymi dłońmi w policzki, ściągając się na ziemię. Zabita ostatnimi uderzeniami adrenalina ponownie się uaktywniła. Przestał się chwiać. Odzyskał równowagę. Bał się jednak zamknąć oczy. Czuł, że w momencie, w którym zawrze powieki, walka się zakończy.
     Podskoczył parę razy w miejscu, oddychając głęboko i nic nie mówiąc. Miewał niewyparzony język tylko wtedy, kiedy nie czuł strachu. Teraz jednak bał się, jak jasna cholera. Nie trząsł się ani nie płakał, ale czuł presję. Ichiro nie wydzielał energii, lecz wokół niego zdawała się rozciągać swoista "strefa śmierci". Chłopak wiedział, że jeśli w nią wejdzie, może zginąć, a jeśli nie wejdzie - ona przyjdzie do niego. Ruszył więc przed siebie, po drodze kumulując energię w obydwu stopach. Nie widział drogi podejścia od przodu ani możliwości dostatecznie szybkiego obejścia żołnierza. Mógł jednak uderzyć jeszcze z góry i tak zrobił.
     Wybił się wysoko w biegu, podkurczając przy tym kolana. Płomienista aura otoczyła złączone knykciami pięści, których nastolatek użył, niczym młota i uderzył nimi znad głowy, chcąc rozłupać Saotome czaszkę. Uderzył jednak tylko powietrze. Ichiro nagle po prostu zniknął. Teleportował się, wyparował, nigdy go tam nie było... zniknął. A potem Tatsuya poczuł ból. Stojący na jednej nodze przeciwnik przechylił się na bok, wbijając kolano prosto w lewy bok heterochromika. Cios wygiął chłopaka i w bardzo szybkim tempie ściągnął go na podłogę. Były Połykacz Grzechów przeturlał się po niej bez tchu, mimowolnie łapiąc się za te kilka pękniętych z trzaskiem żeber. Zaczął nieudolnie łapać przerywany oddech, wijąc się na plecach z wytrzeszczonymi oczami.
JAK?! No jak?! Przecież to niemożliwe. Nie jestem przecież aż tak słaby, a robi mnie, jak chce. Nie nadążam, nie robię krzywdy, nie wywieram presji. Moje żebra poszły w chuj. Szczęka poszła w chuj. Co jeszcze? — Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. W to, jak wiele mu brakowało, by stawać w szranki z Ichiro. W to, że przez tyle lat nawet nie zbliżył się do jego poziomu. Czuł gniew. Niepowstrzymaną furię skierowaną w stronę wojskowego... lecz również w samego siebie.
     — Nie jesteś już taki wyszczekany, co? — zagadał do niego Saotome, stając nad nim. Trzymał ręce w kieszeniach, zupełnie nie przejmując się przebywaniem w pobliżu wroga. Nie uważał leżącego na podłodze dzieciaka za wroga, a już z całą pewnością nie za godnego przeciwnika.
— Pierdol... się — wyrzęził Tatsuya, przekierowując energię duchową do żeber, które postanowił ustabilizować przed jakimikolwiek próbami podniesienia się.
Tatsuya! Pozwól sobie pomóc! Jeśli tak dalej pójdzie, to mogę nie być w stanie tego zrobić. On cię zabije! NAS zabije. Nie po to zapieczętowaliśmy nasze jaźnie w grobowcach, żebyś teraz wszystko zaprzepaścił! — zgromił go chór setek głosów pod wodzą Calleba.
— Ty też się pierdol — stęknął chłopak. — Głowa mnie boli od tego pogłosu. To moja walka — oświadczył dumnie, lecz sam zaczynał w to wątpić. Tymczasem Ichiro cierpliwie czekał i słuchał jego majaczenia. Przynajmniej powinien był potraktować to, jak majaczenie, lecz jego poważna twarz sprawiała wrażenie, jakby rozumiał to, co słyszał. Jakby wiedział.
— Nigdy nie słuchasz dobrych rad, Tatsuya. To jest twój problem. Zrobisz po swojemu nawet wtedy, gdy tylko ty jeden nie masz racji. Próbowałem już dotrzeć do ciebie słowami. Próbowałem też siłą. Jeśli nic z tych rzeczy nie skutkuje, pozbawię cię możliwości podejmowania bezmyślnych decyzji — zapowiedział Ichiro, wzniośle i z wyższością. Czempion zaś nienawidził wyższości. Musiał zatriumfować. Musiał być ponad wszystkimi.
— Skończ pierdolić! Rzygać mi się chce od waszego pierdolenia! Przestańcie mnie umoralniać!
     Kopnął zamaszyście z ziemi, wtłaczając maksimum mocy w swoją stopę i uderzając nią znienacka w kostkę żołnierza. A potem znów poczuł ból. Poczuł się, jakby uderzał gołą dłonią w metalową belkę w nadziei na złamanie jej. Kopnięcie odbiło się od zawczasu utwardzonej kończyny Ichiro, ale Tatsuya tylko zacisnął zęby. Nie mógł pozwolić przeciwnikowi na przejęcie inicjatywy, więc wykorzystał swojego ostatniego asa. Trzeci z zabranych ze ściany noży wojskowych pomknął w stronę przeciwnika. Skierowany był w jego brzuch - w środek ciała, by jego uniknięcie nie okazało się zbyt proste.
     Dało to nastolatkowi moment na  cofnięcie nogi i rzucenie się na kucki... tylko po to, żeby zobaczyć, jak Ichiro chwyta lecący w niego nóż za rękojeść. Heterochromik zastygł w bezruchu na ten widok. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie pomieszane z... przerażeniem. Jak mógł dorównać tak błyskawicznemu czasowi reakcji? Czym mógł nadrobić swoje braki w tej sytuacji? Czy ucieczka była opcją? Czy w ogóle miała ona szanse powodzenia? A gdyby w ogóle uciekł, to czy Naito byłby zagrożony?
     Rozkojarzenie, szok albo jedno i drugie. Potem ból. Znów. Chłopak zauważył tylko poziomy, cieniutki błysk, długą linię przed swoją twarzą. Chwilę później Ichiro kucał na wyciągnięcie ręki od niego, a na ostrzu noża lśniła krew. Ostrze przejechało idealnie po korycie wyżłobionym przez bliznę na nosie chłopaka. Czerwień spłynęła po obu stronach, w stronę nozdrzy. Tatsuya spanikował. Chaotycznie rzucił się do tyłu, tym samym prostując ciało, by jak najszybciej opuścić zasięg przeciwnika. Wtedy właśnie okazało się, że Saotome szybciej skraca dystans, niż czempion go powiększa.
Zjebałem... — zrozumiał Tatsuya, pozwoliwszy żołnierzowi na przejęcie inicjatywy.
     Pochylony w susie Ichiro dobił się do niego ze skrzyżowanymi w łokciach rękami, by momentalnie rozłożyć je na boki ze świstem właściwym cięciu mieczem. Heterochromik przestał widzieć. Nie wiedział co się dzieje. Nie zauważył jeszcze, że oba jego łuki brwiowe zostały nagle przecięte łokciami żołnierza i że krew zalała oboje jego oczu. Zgiął się w pół, uderzony w brzuch rękojeścią noża, który osobiście sprezentował przeciwnikowi.
Jeśli czegoś nie zrobię, to naprawdę...
     Błyskawiczny atak z dwóch stron. W tej samej chwili łokieć Ichiro uderzył od góry, a kolano od dołu, rażąc w połowie drogi twarz i potylicę chłopaka. Nos zapadł się z chrzęstem, a górna warga pękła czerwienią. Niepokojący chrupot w czaszce rozszedł się po całym jego ciele, jak fala uderzeniowa.
— Natto Kurakkaa!
      — ...zginę!

Koniec Rozdziału 217
Następnym razem: W blasku setek iskier

4 komentarze: