ROZDZIAŁ 230
Ichiro zamknął prawą pięść w lewej dłoni i z siłą obydwu rąk zamachnął się łokciem w bok, niedbale lecz z ogromną siłą uderzając nim prosto w skroń okrążającego go heterochromika. Jednocześnie z czubka łokcia wystrzeliła fala uderzeniowa, która kolejny raz zdmuchnęła nastolatka w dal, zanim jego pięć w ogóle zaczęła stanowić zagrożenie dla Saotome. Połamany i ciężko ranny chłopak przeturlał się po podłodze, jakby robił serię przewrotów w tył, ale ostatecznie udało mu się wbić lewą rękę w ziemię i zatrzymać na kuckach. Po drodze zostawił jednak ślad z wylewającej się z niego krwi. Dyszał tak ciężko, jakby miał zaraz umrzeć.
— Kurwa. Żadnych postępów. Wiem, że z grubsza taki jest plan, ale w dalszym ciągu mnie to wkurwia, Calleb — odezwał się w duchu do rezydującego w nim Króla, by podtrzymać swoją koncentrację i zachować świadomość.
— To nieprawda. Nie jest już w stanie tak po prostu cię powalić. Czego by nie zrobił, zawsze stoisz o własnych siłach. To na pewno narzuci na niego presję — zaprzeczył Drugi, odzywając się pobrzmiewającym echem setek, jeżeli nie tysięcy.
— I zmusi go, żeby napierdalał mnie jeszcze mocniej... — dodał z czerstwą miną Tatsuya. — Muszę tylko wytrzymać wszystko, czego użyje przeciwko mnie, tak? — postanowił się upewnić. Trzymane w ryzach płaszczem duchowej energii żebra przypominały mu drżącymi ruchami, że robił coś durnego i ryzykownego. Z drugiej strony napastowała go przecież świadomość, że samo podjęcie tej walki było czymś durniejszym i ryzykowniejszym.
— Nie do końca. Potem musisz go jeszcze trafić. A wcześniej znaleźć sposób na wykorzystanie mojej ręki. Tatsuya... jesteś pewien, że nie chcesz, żebym cię tego nauczył? To sprawa życia i śmierci, jeżeli zdążyłeś zapomnieć... — zwrócił się do niego Drugi, podczas gdy chłopak oparł się ręką o kolano, by pomóc sobie wstać. Zatoczył się do tyłu, ale udało mu się utrzymać na nogach. Zarówno Król, jak i obserwujący to z daleka Saotome zdawali sobie sprawę, że ciało heterochromika nie będzie w stanie wytrzymać wiele więcej.
— Pamiętam. A ty pamiętaj, że to wciąż moja walka i moje nemezis. To JA muszę go pokonać i skoro już ja zaufałem tobie, to ty zaufaj mi. Sam to odkryję. W przeciwieństwie do Kurokawy, sam nauczę się używać twojej mocy. A teraz siedź cicho, muszę skupić się na nieumieraniu... — nakazał dziarsko czempion juniorów. Calleb wiedział jednak, że jego dziedzic robił dobrą minę do złej gry. Teoretycznie nie miał on najmniejszych szans na zwycięstwo... lecz w praktyce trwająca przy klatce schodowej walka była walką dwóch przeciw jednemu.
— Rośnie w siłę, fakt... ale to już nie ma znaczenia — zauważył w myślach Ichiro, rozciągając nogi i strzelając palcami. — W pewnym sensie smuci mnie jego determinacja. Widziałem ją tyle razy, a mimo to nadal boli mnie jej widok. Nie będziesz bohaterem, Tatsuya. Życie to nie jest bajka, ale ty zupełnie to ignorujesz. Nie da się wbić rozsądku do twojej głowy. Przepadniesz — powiedział w duchu, bo w przeciwieństwie do swojego przeciwnika, on uczył się na błędach. Wiedział zatem, że nastolatek nie posłucha mądrych rad.
Heterochromik nagle puścił się frontalnie w stronę oponenta, cały czas skupiając swoją energię wokół popękanych kości, chcąc utrzymać je na swoim miejscu. Pęknięć robiło się jednak coraz więcej, co utrudniało chłopakowi utrzymanie nad nimi kontroli i jednoczesne próby walki z Ichiro. Dla byłego żołnierza oznaczało to jedynie rychły koniec ich pojedynku bez konieczności mordowania przeciwnika. Dla Tatsuyi było jednak chwilą próby. Wyzwaniem, które rzuciło mu własne ciało i które zobowiązał się podjąć.
Zbliżył się do Saotome w pełnym biegu, podczas gdy ten tylko czekał i patrzył na niego bez przejęcia. Nie krył jednak swojego zawodu ani zażenowania.
— Już prawie chciałem cię pochwalić. To twoja desperacja, czy upór, gdy cały czas robisz to samo i liczysz na inny efekt? — zastanawiał się Ichiro, podczas gdy czempion juniorów zamachnął się w pędzie prawą pięścią, nie wzmacniając jej nawet energią duchową, by nie stracić kontroli nad kośćmi. Dla wojskowego atak ten nadchodził w zwolnionym tempie. Już wcześniej był znacznie szybszy od Tatsuyi, a teraz chłopaka spowalniały jeszcze obrażenia. Kolano żołnierza wystrzeliło na spotkanie z przedramieniem nastolatka niemal od niechcenia... i niespodziewanie zatrzymało się na postawionej w jednej chwili ściance z energii duchowej.
W tym samym momencie zamachujący się młodzieniec zatrzymał się gwałtownie, by prędko wykorzystać swoją zmyłkę, obracając się przez ramię. Żwawym, choć chwiejnym z powodu otrzymanych obrażeń ruchem wysunął się z boku swojej ścianki, tym razem wyrzucając na żołnierza swoją lewą pięść, nasączoną energią duchową.
— Mądrze. Zmieniłeś strategię znienacka, przyzwyczaiwszy mnie do twojej bezmyślnej szarży. Punkt dla ciebie. Sęk w tym, że jest na to o wiele za późno... — ocenił Saotome... i zamiast uskakiwać przed ciosem, skoczył w stronę chłopaka, puszczając jego pięść przy swoim boku. Jednocześnie obrócił się plecami do młodzieńca. Lewą dłoń zakleszczył na jego nadgarstku, podczas gdy prawy łokieć trzykrotnie, niczym gwoździownica uderzył w połamaną nasadę nosa przeciwnika. Każde uderzenie zagłębiło odłamki do wewnątrz, ale żadne nie zmusiło heterochromika do wycofania się. Zamiast tego nastolatek bez wahania wyprowadził niskie kopnięcie, próbując podciąć odwróconego do niego tyłem oponenta.
— Zbyt proste. Bez szans — pomyślał zawiedziony Ichiro, momentalnie odbijając się od podłogi i prędko obracając w powietrzu. Niedomyte włosy żołnierza, jak czarne wodorosty na dnie den ukryły jego twarz. Bez trudu uderzył piętą prosto w skroń przeciwnika, natychmiast obalając go na podłogę, po której ten przeturlał się kilka metrów. Tym razem jednak Saotome nie zatrzymał się w miejscu, w którym wylądował. Wręcz przeciwnie - wystrzelił przed siebie ze stopami emanującymi energią duchową, pochylając się coraz mocniej, jak zawodowy łyżwiarz. Wyciągnął rękę ku podłodze, brutalnie chwytając w przelocie Tatsuyę za szczękę i ciągnąc go za sobą. Gdy tylko go dotknął, poczuł palcami, jak impet wywołał ruch w połamanych kościach chłopaka.
— To byłoby dla mnie znacznie prostsze, gdybyś nie był tak cholernie uparty. TY mnie do tego zmuszasz, pamiętaj. Jeśli chcesz mnie uderzyć, pozwolę ci próbować, póki nie zginiesz, ale niech ci się nie wydaje, że nie będę się bronić — pomyślał żołnierz, hamując gwałtownie i tym samym ciskając chłopakiem po podłodze, jak kulą do kręgli. Bezwładny, trzymany w jednym kawałku tylko dzięki energii duchowej czempion przekoziołkował pod samą klatkę schodową, o którą uderzył plecami z ogromną siłą. Siłą, która jeszcze raz sprowadziła mrok do różnokolorowych, słabnących oczu. Jeszcze jeden raz zdawało się, że to koniec.
— Tatsuya! — w głowie chłopaka rozbrzmiał chóralny głos Drugiego Króla. — Trzymaj się! Nie wolno ci stracić świadomości. Jeśli przestaniesz podtrzymywać tych wszystkich połamanych kości, zginiesz! — Darł się tak głośno, jak umiał, by wywołać u nastolatka szok i sprowadzić go na ziemię. W istocie, heterochromik wzdrygnął się, raptownie podnosząc głowę i rozglądając dokoła, jakby zapomniał, gdzie się znajdował i czemu robił to, co robił. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, jak wiele krwi wydobywa się z jego otwartych ust, zalewając czerwienią koszulkę. Były Połykacz Grzechów odcharknął i splunął gęstą flegmą na podłogę. Chciał się podnieść, ale nie było to wcale tak proste ze względu na zawroty głowy i pulsujący ból w całej czaszce. Musiał najpierw przewrócić się na brzuch.
— Ile jeszcze, kurwa? — zapytał w myślach, patrząc z bliska na swoją lewą rękę. Cała czarna, pozbawiona paznokci, pokryta tajemniczymi symbolami - wklęsłymi, jakby wyryto je w jego ciele. Musiały mieć jakieś znaczenie, ale Tatsuya nie potrafił wpaść na żaden pomysł, gdy piorunował go ból, a całe skupienie poświęcał utrzymywaniu się przy życiu.
— Musisz znieść jak najwięcej, jeśli chcesz, żeby to faktycznie zadziałało. Będziesz mieć tylko jedną szansę, a i tak musisz najpierw odkryć, jak używać mojej ręki. Potem będziesz też musiał trafić. I to najlepiej czysto, w niewzmocniony punkt na jego ciele. Najlepszą okazję miałbyś...
— Na sam koniec walki — dokończył za Calleba chłopak. — Kiedy będzie pewien, że już po mnie. Wtedy MOŻE wezmę go z zaskoczenia i nie zdąży się obronić. Jestem w kawałkach... ale póki nie załatwi mi lewej ręki, nadal mogę go pokonać — pomyślał z cierpką niepewnością. Starał się odganiać ją od siebie, jak tylko potrafił, lecz w momentach, gdy musiał podnosić się po kolejnych upadkach okazywało się to nad wyraz trudne.
— Dasz radę, Tatsuya. Nie masz wyboru. Jeśli się poddasz, zginiesz. Co gorsza, nie uderzysz go ani razu. Nietknięty pójdzie zabijać naszych sojuszników. Nie mo...
— Wiem! Dosyć, sam się pozbieram. Jeśli chcesz mi pomóc, pilnuj żebym nie odpłynął, jak ostatnio — przerwał Drugiemu chłopak, uderzając pięścią w podłogę, by zaraz potem podeprzeć się na niej. Jego ramiona i barki zatrzęsły się, gdy próbował powstać. Jedno kolano, przerwa, drugie kolano, wyprostowanie się - nigdy dotąd tak proste czynności nie były dla niego czymś tak skomplikowanym i bolesnym. Zaciskał swój ból w zębach, przygniatał go językiem i spychał do gardła tylko dlatego, że krzyk wyrządziłby mu jeszcze większą krzywdę.
Saotome z impetem rozbił podłogę pod sobą, rzucając się na chłopaka, gdy tylko tamten wstał. Miał w sobie tyle honoru, czy może współczucia lub politowania, by czekać na moment, w którym jego wróg będzie gotowy. Innymi słowy, nie odczuwał żadnej presji. Heterochromik próbował zareagować, ale miał wrażenie, że jego ciało rusza się w zwolnionym tempie. Żołnierz dopadł go bez trudu. Kolano skośnie wgniotło do środka lewy bok nastolatka - ofiara nie wiedziała już, który raz przyjmował ten sam atak.
Krew lała się czempionowi po brodzie, ale mimo to jego oczy płonęły determinacją, kiedy tylko Ichiro zbliżał się na odległość pięści. Zamiast ugiąć się pod wpływem uderzenia, czy skrzywić z bólu, Tatsuya wyrzucił na przeciwnika swą prawą pięść. Nie przyniosło to jednak oczekiwanego skutku. Łokieć zamaszyście odbił atak, trafiając chłopaka w przedramię. Ten sam łokieć w drodze powrotnej jeszcze raz zahaczył o zmasakrowany nos, ponownie uparcie przekrzywiając go na bok, jak jakiś pokraczny twór z plasteliny.
Czempion to zignorował. Po prostu zaczął oddychać przez usta. Bez zastanowienia zamachnął się na swojego przeciwnika prawą pięścią, nie ryzykując uszkodzenia swojej lewej. Saotome był jednak jak zwykle nieosiągalny. Z gracją odgiął się do tyłu, gładko omijając nadchodzące uderzenie i momentalnie podskoczył z kolanem do podbródka chłopaka, wgniatając go do wewnątrz. Nie używał nawet energii duchowej. Nie musiał - nastolatek skupiał całą swoją moc na podtrzymywaniu w ryzach zniszczonych kości, więc nie próbował chociażby utwardzić skóry. W ślad za uderzeniem w łokieć szybko poszła opadająca na czubek głowy dłoń. Żołnierz oparł się nią na swoim przeciwniku, żeby ostatecznie grzmotnąć drugim kolanem w skroń chłopaka. Całe ciało Tatsuyi zadrżało, jakby przeszedł przez nie prąd.
— Oprzytomniej, Tatsuya! Wykończy cię! — chóralny głos zadzwonił w głowie heterochromika, który zaczynał już powoli chylić się ku upadkowi z zamglonym wzrokiem. Kolejny raz Calleb ocalił go przed śmiercią, wymuszając odruchowy odskok w bok. Odskok tak nieporadny i pokraczny, że wyglądał bardziej, jak zataczanie się pijanego człowieka. Mimo to jednak Tatsuyi udało się zatoczyć w momencie, w którym na wysokości jego głowy pojawiło się kolano przeciwnika. Uniknąwszy śmierci, zachwiał się i upadł, przetaczając przez plecy po podłodze i lądując na kuckach. Ciężko dysząc, bez namysłu uderzył dłońmi w płytę podłogową.
Zadziałał impulsywnie, nie do końca świadom tego, co działo się dookoła. Nie przemyślał tego. Po prostu instynktownie spróbował zaskoczyć atakującego go żołnierza. Przez ręce heterochromika przepłynęła energia duchowa, która wydostała się przez palce, zalała płytki i wniknęła między szczeliny dzielące je od siebie. Już w następnym momencie płytka, na której kucał chłopak gwałtownie poderwała się do góry, przepuszczając pod sobą niskie kopnięcie Saotome, którego Tatsuya nawet nie widział. Latająca platforma czempiona prędko wystrzeliła do przodu, zabierając go jak najdalej od Ichiro.
— Nie podoba mi się to. Jeszcze przed chwilą prawie stracił przytomność, a teraz wyskoczył z czymś takim. Ma więcej doświadczenia, niż pokazywał do tej pory. Zaczynam mieć wrażenie, że może... specjalnie atakuje w sposób, który naraża go na otrzymywanie obrażeń. Ale to nie ma sensu. Czemu miałby to robić? — zaczął się zastanawiać żołnierz, hamując i na jednej nodze odbijając się do tyłu w pogoni za odlatującym chłopakiem. Wtedy jednak kolejna płyta podłogowa oderwała się od ziemi, wystrzeliwując w górę, gdy nad nią przelatywał. Lot Saotome został gwałtownie zatrzymany. Zaskoczony weteran natychmiast odepchnął się rękoma od platformy. Saltem w tył osiadł z powrotem na podłodze.
— Pomysłowe... i nieoczekiwane. Wyrywa i podnosi płytki, używając energii duchowej. Gdyby spróbował czegoś takiego na początku, być może nie byłby tak połamany, ale teraz nie robi mi tym najmniejszej różnicy. Wręcz przeciwnie... — pomyślał Ichiro i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Tatsuya padł na glebę, dusząc w ustach okrzyk bólu. Trzymał się za klatkę piersiową, jakby wierzył, że w czymś mu to pomoże, lecz nic podobnego nie miało prawa się zdarzyć.
— Puściła, co? — zawołał do zwiniętego pod ścianą heterochromika, leżącego wśród odłamków rozbitej płytki. — Powłoka, którą podtrzymywałeś żebra. Tak to jest, gdy próbujesz złapać zbyt wiele srok za ogon — skomentował Saotome, chowając ręce do kieszeni. Niespiesznym krokiem ruszył w stronę milczącego przeciwnika, by dokończyć to, co zaczął.
— Pierdol się! Nie rozumiesz. Śmiało, podejdź tu. Będzie mi łatwiej cię trafić. Calleb! Jak moja ręka? — zapytał w myślach czempion, podpierając się łokciem o podłogę.
— Już prawie. Jeszcze tylko trochę. Musisz wytrzymać tylko kilka uderzeń. Jesteś pewien, że dasz radę jej użyć? — odparł pytaniem Drugi Król, podczas gdy jego dziedzic mozolnie podnosił się z kolan, dysząc przy tym, jak umierający.
— A mam wybór? — rzucił z bladym uśmieszkiem heterochromik. Gdyby nie wyemitowana przez dłoń fala uderzeniowa, nie byłby nawet w stanie stanąć o własnych siłach. Tatsuya rozpadał się powoli z każdym ruchem, jaki wykonywał. Wiedział, jak daleki był od pokonania Ichiro, ale był zbyt uparty, by sobie odpuścić. Nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobi w całym swoim życiu, postawiłby wszystko na tę jedną kartę. Kartę, która wcale nie musiała go uratować i której wciąż nie potrafił wykorzystać.
Saotome doskoczył do niego niskim susem. Bezlitośnie grzmotnął kolanem w klatkę piersiowa chłopaka, która przed momentem była bliska całkowitemu zniszczeniu. Plecy Tatsuyi zagłębiły się w ścianę. Sieć pęknięć odznaczyła się wokół nich, niczym dzieło martwego pająka. Trzymane energią duchową żebra pękły ponownie, miażdżone i rozbijane na coraz więcej coraz mniejszych kawałków. Parę odłamków zadrapało, lecz na szczęście nie przebiło płuc nastolatka.
— Już wystarczy, Tatsuya. Od samego początku byliśmy, jak niebo i ziemia. Poddaj się, a zagwarantuję ci szybką śmierć — przysiągł w duchu Ichiro, wymownie wpatrując się prosto w oczy przeciwnika. Nadal jednak widział w nich ogień i determinację, które rozumiał, lecz których za nic w świecie nie mógł przetrawić. Koniec końców, to bezmyślne, żenujące zachowanie przypominało Saotome o dziesiątkach podobnych dzieciaków, a nawet o nim samym.
— Co za ironia. Byłem kiedyś tak podobny do ciebie, a teraz jestem dla ciebie taką samą ścianą, o jaką sam się w przeszłości rozbiłem. Strasznie to wszystko mroczne, czyż nie? — rozmawiał w duchu z Tatsuyą, jakby liczył na to, że tamten usłyszy jego myśli lub mu odpowie. Nie istniała jednak taka możliwość. Prawa dłoń czempiona sięgnęła ku twarzy żołnierza, lecz ten natychmiast odchylił się na bok, zbliżył i zbił ją łokciem na dół. Zaraz po tym uderzył w tę samą kończynę swoim kolanem. "Dziadek do orzechów" zaatakował ponownie. Przerażający trzask rozszedł się po całej sali, gdy napierające z dwóch stron łokieć i kolano połamały przedramię chłopaka, jak małą, kruchą zapałkę. Tatsuya wzdrygnął się, dławiąc ból.
Bezsilna kończyna zawisła nad ziemią, niczym wisielczy sznur. Z ust heterochromika popłynęła czerwona piana, lecz zacisnął on tylko popękane zęby... i zamachnął się głową w stronę Ichiro. Zniecierpliwiony żołnierz w tym samym momencie wyskoczył w powietrze, zamaszyście wgniatając szczękę nastolatka wgłąb jamy ustnej, kolejny raz miażdżąc jego kości. Atakujący czempion zachwiał się i tylko ponowne uderzenie w ścianę powstrzymało go przed padnięciem na podłogę. Saotome miał dość. Agresywnie objął przedramionami szyję chłopaka, splatając dłonie na jego karku i tym razem kumulując energię duchową w kolanach.
— Dlaczego nie możesz odpuścić? Skąd w tobie ten upór? Co sprawia, że mimo całego doświadczanego bólu nadal próbujesz mi coś udowodnić? To idiotyczne! Nielogiczne, nierozsądne, żałosne! — Kolano grzmotnęło w brzuch Tatsuyi, wyduszając z jego zdeformowanych ust jeszcze trochę krwawej piany. Następny natychmiastowy cios doprowadził do zapadnięcia się popękanych żeber wgłąb klatki piersiowej. Jeszcze jeden raził prawy bok, potem lewy i znów prawy. Każdy kolejny atak żołnierza sprawiał, że jego ofiara podskakiwała w miejscu wbrew swej woli, ale chwyt rodem z tajskiego boksu nie pozwalał mu się oddalić.
— W ogóle się nie boisz... — zauważył Ichiro, patrząc heterochromikowi w oczy. Mimo miażdżącej kości nawałnicy uderzeń, Tatsuya spoglądał na wojskowego tak, jakby to jego okładał przez całą ich walkę. Mimo wylanej krwi, mimo połamanych kości, mimo niezadania ani jednego ciosu przeciwnikowi, czempion sprawiał wrażenie, jakby wygrywał. Bezmyślnie wierzył w zwycięstwo. Saotome za nic w świecie nie mógł zamglić jego wzroku, nie mógł odebrać mu woli walki ani nawet przytomności. Tatsuya ciągle wracał.
— DOŚĆ! Padnij wreszcie! Padnij! Nie jesteś dla mnie żadnym wyzwaniem, więc czemu nie daję rady cię znokautować?! — nie pojmował żołnierz. Widział na własne oczy, jak utrzymująca chłopaka energia duchowa spływa z jego kości i ran. Krew z rozciętych łuków ponownie zaczęła wlewać się nastolatkowi pod powieki, zamiast regularnych oddechów, słychać było u niego jedynie gardłowe rzężenie. Mimo wszystko jednak młodszy Madness nie chciał zasnąć. Ichiro nie dawało to spokoju. Przez cały czas uważał siebie za osobę mającą całkowitą kontrolę nad przebiegiem walki, lecz teraz, kiedy próbował ją zakończyć, zaczynał dostrzegać, jak bardzo się mylił.
— Niemożliwe... Nadal coś knujesz. Nie wiem, co to jest, ale... to by tłumaczyło twoje zachowanie. To bezmyślne, durne młócenie piąchami bez najmniejszej próby obronienia się przede mną. Coś planujesz. Tu nie może chodzić tylko o kupienie innym czasu. Co ty chcesz zrobić?! — pytał w duchu Ichiro. Puścił przeciwnika i gwałtownie się cofnął, przyjmując pozę gotową do obrony przed czymkolwiek, co miało nadejść... a zamiast tego w jego kierunku potoczyła się pusta, bezwolna skorupa heterochromika. Tatsuya dosłownie oparł się barkiem o jego ramię, tylko dzięki temu nie uderzając twarzą o podłogę i tym samym zaskakując go kompletnie.
— Pomyliłem się? Umarł? Ale w takim razie... po co cała ta szopka? Może zabrakło mu sił, żeby dokończyć to, co zaczął? Albo stracił przytomność już dawno temu, tylko jakimś cudem tego nie dostrzegłem? — zaczął się zastanawiać skonfundowany Saotome. Poczuł, jak jego tętno przyspiesza. Miał wrażenie, jakby z jego udziałem działo się właśnie coś, o czym nikt nie raczył go powiadomić, a co może mu się zupełnie nie spodobać. Jak oparzony obrócił się przez ramię, puszczając trupa za siebie, w obawie przed jego powrotem do życia.
I wtedy zauważył coś, co umknęło jego uwadze, gdy heterochromik się o niego opierał. Zagłębienia na całej długości jego czarnej ręki... jarzyły się bladym, zielonkawym światłem, jakby obserwowane z lotu ptaka rzeki.
— Nie wpadłeś na mnie, bo straciłeś przytomność... Zrobiłeś to celowo! Zrobiłeś to, żebym nie zauważył tego światła! — zrozumiał wreszcie Saotome.
— To już. Już jest gotowa. Moja najcięższa armata... — przemknęło przez głowę zmasakrowanego młodzieńca. — Jak zimno. Szlag. Tak strasznie zimno i ciemno. — Powoli, świadomie zapadał się w bezkresny mrok. Krew zamarzała w jego żyłach i na jego ranach. Chłód łagodził ból. Był przyjemny, niemalże pożądany, przynosił ukojenie, którego tak mu brakowało. Lepka, masująca obolałe ciało czerń sprawiała, że Tatsuya miał ochotę pogrążyć się w niej, zasnąć. Tego domagały się jego członki, jego tkanki. Nawet rozum krzyczał: "Już dość! Śpij...".
— Umarłem? Nie mogłem. Jeszcze nie. Sekunda. Tylko sekunda. Mój jeden cios. Ten jeden cholerny cios, o nic więcej nie proszę. Obudź się! Jeszcze raz. Tylko raz... Jeśli teraz upadnę... już więcej... nie wstanę. — Mógłby przysiąc, że to ten sam mrok, wgłąb którego nurkował, a jednak na jego końcu otworzyły się dwa owale. Kształty te rosły jeden obok drugiego, aż złączyły się ze sobą, tworząc obraz zbliżającej się nieuchronnie podłogi.
Wyrzucił do przodu stopę tak gwałtownie, że aż zapiszczała podeszwa. Wszystko po to, by jakimś cudem zatrzymać swój upadek. Jego nogi rozsunęły się, jak nogi starego statywu, skrzypiąc i trzęsąc się, lecz unosząc nad ziemią ciężar chłopaka.
— Zrobiłeś to! Udało się! — usłyszał w głowie chór setek głosów, wykrzykujący jakieś pełne przejęcia, zaskoczenia, niepokoju i dumy frazy, ale po prawdzie wcale ich nie rozumiał.
— Taa... — odparł w duchu, bez świadomości. Podświadomie jednak spojrzał na swoją rękę. Nigdy w życiu nie czuł czegoś podobnego. Dosłownie widział, jak podrygują wszystkie mięśnie w przeklętej kończynie. Czuł ich nienaturalnie szybkie i potężne wibracje, widział wyzierającą z wzorów na ramieniu zieloną energię, czuł niepohamowaną falę ciepła zamkniętą w swojej ręce, ręce Calleba. Nie widział żadnej innej możliwości, jak tylko uformować pięść na końcu tej ręki, jakby właśnie w tym celu istniała dłoń, jakby była to ostatnia czynność, jaką przy jej pomocy wykona. Tatsuya już nawet nie oddychał.
Z perspektywy Ichiro wyglądało to zgoła inaczej. Upadający chłopak nagle zatrzymał się w połowie drogi, skąd nie powinno być już powrotu i bez chwili zwłoki obrócił się ku niemu, ignorując wetknięte między tkanki fragmenty swoich kości. Martwy człowiek powrócił zza grobu na ułamek sekundy tylko po to, by nisko wśliznąć się pod bok Saotome i całym ciężarem ciała wgnieść lewą pięść w jego żołądek, jak wybijający zamkową bramę taran. Piekielnie silne uderzenie na niewzmocniony brzuch zgięło żołnierza, jak kartkę papieru.
— Kurwa. Żadnych postępów. Wiem, że z grubsza taki jest plan, ale w dalszym ciągu mnie to wkurwia, Calleb — odezwał się w duchu do rezydującego w nim Króla, by podtrzymać swoją koncentrację i zachować świadomość.
— To nieprawda. Nie jest już w stanie tak po prostu cię powalić. Czego by nie zrobił, zawsze stoisz o własnych siłach. To na pewno narzuci na niego presję — zaprzeczył Drugi, odzywając się pobrzmiewającym echem setek, jeżeli nie tysięcy.
— I zmusi go, żeby napierdalał mnie jeszcze mocniej... — dodał z czerstwą miną Tatsuya. — Muszę tylko wytrzymać wszystko, czego użyje przeciwko mnie, tak? — postanowił się upewnić. Trzymane w ryzach płaszczem duchowej energii żebra przypominały mu drżącymi ruchami, że robił coś durnego i ryzykownego. Z drugiej strony napastowała go przecież świadomość, że samo podjęcie tej walki było czymś durniejszym i ryzykowniejszym.
— Nie do końca. Potem musisz go jeszcze trafić. A wcześniej znaleźć sposób na wykorzystanie mojej ręki. Tatsuya... jesteś pewien, że nie chcesz, żebym cię tego nauczył? To sprawa życia i śmierci, jeżeli zdążyłeś zapomnieć... — zwrócił się do niego Drugi, podczas gdy chłopak oparł się ręką o kolano, by pomóc sobie wstać. Zatoczył się do tyłu, ale udało mu się utrzymać na nogach. Zarówno Król, jak i obserwujący to z daleka Saotome zdawali sobie sprawę, że ciało heterochromika nie będzie w stanie wytrzymać wiele więcej.
— Pamiętam. A ty pamiętaj, że to wciąż moja walka i moje nemezis. To JA muszę go pokonać i skoro już ja zaufałem tobie, to ty zaufaj mi. Sam to odkryję. W przeciwieństwie do Kurokawy, sam nauczę się używać twojej mocy. A teraz siedź cicho, muszę skupić się na nieumieraniu... — nakazał dziarsko czempion juniorów. Calleb wiedział jednak, że jego dziedzic robił dobrą minę do złej gry. Teoretycznie nie miał on najmniejszych szans na zwycięstwo... lecz w praktyce trwająca przy klatce schodowej walka była walką dwóch przeciw jednemu.
— Rośnie w siłę, fakt... ale to już nie ma znaczenia — zauważył w myślach Ichiro, rozciągając nogi i strzelając palcami. — W pewnym sensie smuci mnie jego determinacja. Widziałem ją tyle razy, a mimo to nadal boli mnie jej widok. Nie będziesz bohaterem, Tatsuya. Życie to nie jest bajka, ale ty zupełnie to ignorujesz. Nie da się wbić rozsądku do twojej głowy. Przepadniesz — powiedział w duchu, bo w przeciwieństwie do swojego przeciwnika, on uczył się na błędach. Wiedział zatem, że nastolatek nie posłucha mądrych rad.
Heterochromik nagle puścił się frontalnie w stronę oponenta, cały czas skupiając swoją energię wokół popękanych kości, chcąc utrzymać je na swoim miejscu. Pęknięć robiło się jednak coraz więcej, co utrudniało chłopakowi utrzymanie nad nimi kontroli i jednoczesne próby walki z Ichiro. Dla byłego żołnierza oznaczało to jedynie rychły koniec ich pojedynku bez konieczności mordowania przeciwnika. Dla Tatsuyi było jednak chwilą próby. Wyzwaniem, które rzuciło mu własne ciało i które zobowiązał się podjąć.
Zbliżył się do Saotome w pełnym biegu, podczas gdy ten tylko czekał i patrzył na niego bez przejęcia. Nie krył jednak swojego zawodu ani zażenowania.
— Już prawie chciałem cię pochwalić. To twoja desperacja, czy upór, gdy cały czas robisz to samo i liczysz na inny efekt? — zastanawiał się Ichiro, podczas gdy czempion juniorów zamachnął się w pędzie prawą pięścią, nie wzmacniając jej nawet energią duchową, by nie stracić kontroli nad kośćmi. Dla wojskowego atak ten nadchodził w zwolnionym tempie. Już wcześniej był znacznie szybszy od Tatsuyi, a teraz chłopaka spowalniały jeszcze obrażenia. Kolano żołnierza wystrzeliło na spotkanie z przedramieniem nastolatka niemal od niechcenia... i niespodziewanie zatrzymało się na postawionej w jednej chwili ściance z energii duchowej.
W tym samym momencie zamachujący się młodzieniec zatrzymał się gwałtownie, by prędko wykorzystać swoją zmyłkę, obracając się przez ramię. Żwawym, choć chwiejnym z powodu otrzymanych obrażeń ruchem wysunął się z boku swojej ścianki, tym razem wyrzucając na żołnierza swoją lewą pięść, nasączoną energią duchową.
— Mądrze. Zmieniłeś strategię znienacka, przyzwyczaiwszy mnie do twojej bezmyślnej szarży. Punkt dla ciebie. Sęk w tym, że jest na to o wiele za późno... — ocenił Saotome... i zamiast uskakiwać przed ciosem, skoczył w stronę chłopaka, puszczając jego pięść przy swoim boku. Jednocześnie obrócił się plecami do młodzieńca. Lewą dłoń zakleszczył na jego nadgarstku, podczas gdy prawy łokieć trzykrotnie, niczym gwoździownica uderzył w połamaną nasadę nosa przeciwnika. Każde uderzenie zagłębiło odłamki do wewnątrz, ale żadne nie zmusiło heterochromika do wycofania się. Zamiast tego nastolatek bez wahania wyprowadził niskie kopnięcie, próbując podciąć odwróconego do niego tyłem oponenta.
— Zbyt proste. Bez szans — pomyślał zawiedziony Ichiro, momentalnie odbijając się od podłogi i prędko obracając w powietrzu. Niedomyte włosy żołnierza, jak czarne wodorosty na dnie den ukryły jego twarz. Bez trudu uderzył piętą prosto w skroń przeciwnika, natychmiast obalając go na podłogę, po której ten przeturlał się kilka metrów. Tym razem jednak Saotome nie zatrzymał się w miejscu, w którym wylądował. Wręcz przeciwnie - wystrzelił przed siebie ze stopami emanującymi energią duchową, pochylając się coraz mocniej, jak zawodowy łyżwiarz. Wyciągnął rękę ku podłodze, brutalnie chwytając w przelocie Tatsuyę za szczękę i ciągnąc go za sobą. Gdy tylko go dotknął, poczuł palcami, jak impet wywołał ruch w połamanych kościach chłopaka.
— To byłoby dla mnie znacznie prostsze, gdybyś nie był tak cholernie uparty. TY mnie do tego zmuszasz, pamiętaj. Jeśli chcesz mnie uderzyć, pozwolę ci próbować, póki nie zginiesz, ale niech ci się nie wydaje, że nie będę się bronić — pomyślał żołnierz, hamując gwałtownie i tym samym ciskając chłopakiem po podłodze, jak kulą do kręgli. Bezwładny, trzymany w jednym kawałku tylko dzięki energii duchowej czempion przekoziołkował pod samą klatkę schodową, o którą uderzył plecami z ogromną siłą. Siłą, która jeszcze raz sprowadziła mrok do różnokolorowych, słabnących oczu. Jeszcze jeden raz zdawało się, że to koniec.
— Tatsuya! — w głowie chłopaka rozbrzmiał chóralny głos Drugiego Króla. — Trzymaj się! Nie wolno ci stracić świadomości. Jeśli przestaniesz podtrzymywać tych wszystkich połamanych kości, zginiesz! — Darł się tak głośno, jak umiał, by wywołać u nastolatka szok i sprowadzić go na ziemię. W istocie, heterochromik wzdrygnął się, raptownie podnosząc głowę i rozglądając dokoła, jakby zapomniał, gdzie się znajdował i czemu robił to, co robił. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, jak wiele krwi wydobywa się z jego otwartych ust, zalewając czerwienią koszulkę. Były Połykacz Grzechów odcharknął i splunął gęstą flegmą na podłogę. Chciał się podnieść, ale nie było to wcale tak proste ze względu na zawroty głowy i pulsujący ból w całej czaszce. Musiał najpierw przewrócić się na brzuch.
— Ile jeszcze, kurwa? — zapytał w myślach, patrząc z bliska na swoją lewą rękę. Cała czarna, pozbawiona paznokci, pokryta tajemniczymi symbolami - wklęsłymi, jakby wyryto je w jego ciele. Musiały mieć jakieś znaczenie, ale Tatsuya nie potrafił wpaść na żaden pomysł, gdy piorunował go ból, a całe skupienie poświęcał utrzymywaniu się przy życiu.
— Musisz znieść jak najwięcej, jeśli chcesz, żeby to faktycznie zadziałało. Będziesz mieć tylko jedną szansę, a i tak musisz najpierw odkryć, jak używać mojej ręki. Potem będziesz też musiał trafić. I to najlepiej czysto, w niewzmocniony punkt na jego ciele. Najlepszą okazję miałbyś...
— Na sam koniec walki — dokończył za Calleba chłopak. — Kiedy będzie pewien, że już po mnie. Wtedy MOŻE wezmę go z zaskoczenia i nie zdąży się obronić. Jestem w kawałkach... ale póki nie załatwi mi lewej ręki, nadal mogę go pokonać — pomyślał z cierpką niepewnością. Starał się odganiać ją od siebie, jak tylko potrafił, lecz w momentach, gdy musiał podnosić się po kolejnych upadkach okazywało się to nad wyraz trudne.
— Dasz radę, Tatsuya. Nie masz wyboru. Jeśli się poddasz, zginiesz. Co gorsza, nie uderzysz go ani razu. Nietknięty pójdzie zabijać naszych sojuszników. Nie mo...
— Wiem! Dosyć, sam się pozbieram. Jeśli chcesz mi pomóc, pilnuj żebym nie odpłynął, jak ostatnio — przerwał Drugiemu chłopak, uderzając pięścią w podłogę, by zaraz potem podeprzeć się na niej. Jego ramiona i barki zatrzęsły się, gdy próbował powstać. Jedno kolano, przerwa, drugie kolano, wyprostowanie się - nigdy dotąd tak proste czynności nie były dla niego czymś tak skomplikowanym i bolesnym. Zaciskał swój ból w zębach, przygniatał go językiem i spychał do gardła tylko dlatego, że krzyk wyrządziłby mu jeszcze większą krzywdę.
Saotome z impetem rozbił podłogę pod sobą, rzucając się na chłopaka, gdy tylko tamten wstał. Miał w sobie tyle honoru, czy może współczucia lub politowania, by czekać na moment, w którym jego wróg będzie gotowy. Innymi słowy, nie odczuwał żadnej presji. Heterochromik próbował zareagować, ale miał wrażenie, że jego ciało rusza się w zwolnionym tempie. Żołnierz dopadł go bez trudu. Kolano skośnie wgniotło do środka lewy bok nastolatka - ofiara nie wiedziała już, który raz przyjmował ten sam atak.
Krew lała się czempionowi po brodzie, ale mimo to jego oczy płonęły determinacją, kiedy tylko Ichiro zbliżał się na odległość pięści. Zamiast ugiąć się pod wpływem uderzenia, czy skrzywić z bólu, Tatsuya wyrzucił na przeciwnika swą prawą pięść. Nie przyniosło to jednak oczekiwanego skutku. Łokieć zamaszyście odbił atak, trafiając chłopaka w przedramię. Ten sam łokieć w drodze powrotnej jeszcze raz zahaczył o zmasakrowany nos, ponownie uparcie przekrzywiając go na bok, jak jakiś pokraczny twór z plasteliny.
Czempion to zignorował. Po prostu zaczął oddychać przez usta. Bez zastanowienia zamachnął się na swojego przeciwnika prawą pięścią, nie ryzykując uszkodzenia swojej lewej. Saotome był jednak jak zwykle nieosiągalny. Z gracją odgiął się do tyłu, gładko omijając nadchodzące uderzenie i momentalnie podskoczył z kolanem do podbródka chłopaka, wgniatając go do wewnątrz. Nie używał nawet energii duchowej. Nie musiał - nastolatek skupiał całą swoją moc na podtrzymywaniu w ryzach zniszczonych kości, więc nie próbował chociażby utwardzić skóry. W ślad za uderzeniem w łokieć szybko poszła opadająca na czubek głowy dłoń. Żołnierz oparł się nią na swoim przeciwniku, żeby ostatecznie grzmotnąć drugim kolanem w skroń chłopaka. Całe ciało Tatsuyi zadrżało, jakby przeszedł przez nie prąd.
— Oprzytomniej, Tatsuya! Wykończy cię! — chóralny głos zadzwonił w głowie heterochromika, który zaczynał już powoli chylić się ku upadkowi z zamglonym wzrokiem. Kolejny raz Calleb ocalił go przed śmiercią, wymuszając odruchowy odskok w bok. Odskok tak nieporadny i pokraczny, że wyglądał bardziej, jak zataczanie się pijanego człowieka. Mimo to jednak Tatsuyi udało się zatoczyć w momencie, w którym na wysokości jego głowy pojawiło się kolano przeciwnika. Uniknąwszy śmierci, zachwiał się i upadł, przetaczając przez plecy po podłodze i lądując na kuckach. Ciężko dysząc, bez namysłu uderzył dłońmi w płytę podłogową.
Zadziałał impulsywnie, nie do końca świadom tego, co działo się dookoła. Nie przemyślał tego. Po prostu instynktownie spróbował zaskoczyć atakującego go żołnierza. Przez ręce heterochromika przepłynęła energia duchowa, która wydostała się przez palce, zalała płytki i wniknęła między szczeliny dzielące je od siebie. Już w następnym momencie płytka, na której kucał chłopak gwałtownie poderwała się do góry, przepuszczając pod sobą niskie kopnięcie Saotome, którego Tatsuya nawet nie widział. Latająca platforma czempiona prędko wystrzeliła do przodu, zabierając go jak najdalej od Ichiro.
— Nie podoba mi się to. Jeszcze przed chwilą prawie stracił przytomność, a teraz wyskoczył z czymś takim. Ma więcej doświadczenia, niż pokazywał do tej pory. Zaczynam mieć wrażenie, że może... specjalnie atakuje w sposób, który naraża go na otrzymywanie obrażeń. Ale to nie ma sensu. Czemu miałby to robić? — zaczął się zastanawiać żołnierz, hamując i na jednej nodze odbijając się do tyłu w pogoni za odlatującym chłopakiem. Wtedy jednak kolejna płyta podłogowa oderwała się od ziemi, wystrzeliwując w górę, gdy nad nią przelatywał. Lot Saotome został gwałtownie zatrzymany. Zaskoczony weteran natychmiast odepchnął się rękoma od platformy. Saltem w tył osiadł z powrotem na podłodze.
— Pomysłowe... i nieoczekiwane. Wyrywa i podnosi płytki, używając energii duchowej. Gdyby spróbował czegoś takiego na początku, być może nie byłby tak połamany, ale teraz nie robi mi tym najmniejszej różnicy. Wręcz przeciwnie... — pomyślał Ichiro i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Tatsuya padł na glebę, dusząc w ustach okrzyk bólu. Trzymał się za klatkę piersiową, jakby wierzył, że w czymś mu to pomoże, lecz nic podobnego nie miało prawa się zdarzyć.
— Puściła, co? — zawołał do zwiniętego pod ścianą heterochromika, leżącego wśród odłamków rozbitej płytki. — Powłoka, którą podtrzymywałeś żebra. Tak to jest, gdy próbujesz złapać zbyt wiele srok za ogon — skomentował Saotome, chowając ręce do kieszeni. Niespiesznym krokiem ruszył w stronę milczącego przeciwnika, by dokończyć to, co zaczął.
— Pierdol się! Nie rozumiesz. Śmiało, podejdź tu. Będzie mi łatwiej cię trafić. Calleb! Jak moja ręka? — zapytał w myślach czempion, podpierając się łokciem o podłogę.
— Już prawie. Jeszcze tylko trochę. Musisz wytrzymać tylko kilka uderzeń. Jesteś pewien, że dasz radę jej użyć? — odparł pytaniem Drugi Król, podczas gdy jego dziedzic mozolnie podnosił się z kolan, dysząc przy tym, jak umierający.
— A mam wybór? — rzucił z bladym uśmieszkiem heterochromik. Gdyby nie wyemitowana przez dłoń fala uderzeniowa, nie byłby nawet w stanie stanąć o własnych siłach. Tatsuya rozpadał się powoli z każdym ruchem, jaki wykonywał. Wiedział, jak daleki był od pokonania Ichiro, ale był zbyt uparty, by sobie odpuścić. Nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobi w całym swoim życiu, postawiłby wszystko na tę jedną kartę. Kartę, która wcale nie musiała go uratować i której wciąż nie potrafił wykorzystać.
Saotome doskoczył do niego niskim susem. Bezlitośnie grzmotnął kolanem w klatkę piersiowa chłopaka, która przed momentem była bliska całkowitemu zniszczeniu. Plecy Tatsuyi zagłębiły się w ścianę. Sieć pęknięć odznaczyła się wokół nich, niczym dzieło martwego pająka. Trzymane energią duchową żebra pękły ponownie, miażdżone i rozbijane na coraz więcej coraz mniejszych kawałków. Parę odłamków zadrapało, lecz na szczęście nie przebiło płuc nastolatka.
— Już wystarczy, Tatsuya. Od samego początku byliśmy, jak niebo i ziemia. Poddaj się, a zagwarantuję ci szybką śmierć — przysiągł w duchu Ichiro, wymownie wpatrując się prosto w oczy przeciwnika. Nadal jednak widział w nich ogień i determinację, które rozumiał, lecz których za nic w świecie nie mógł przetrawić. Koniec końców, to bezmyślne, żenujące zachowanie przypominało Saotome o dziesiątkach podobnych dzieciaków, a nawet o nim samym.
— Co za ironia. Byłem kiedyś tak podobny do ciebie, a teraz jestem dla ciebie taką samą ścianą, o jaką sam się w przeszłości rozbiłem. Strasznie to wszystko mroczne, czyż nie? — rozmawiał w duchu z Tatsuyą, jakby liczył na to, że tamten usłyszy jego myśli lub mu odpowie. Nie istniała jednak taka możliwość. Prawa dłoń czempiona sięgnęła ku twarzy żołnierza, lecz ten natychmiast odchylił się na bok, zbliżył i zbił ją łokciem na dół. Zaraz po tym uderzył w tę samą kończynę swoim kolanem. "Dziadek do orzechów" zaatakował ponownie. Przerażający trzask rozszedł się po całej sali, gdy napierające z dwóch stron łokieć i kolano połamały przedramię chłopaka, jak małą, kruchą zapałkę. Tatsuya wzdrygnął się, dławiąc ból.
Bezsilna kończyna zawisła nad ziemią, niczym wisielczy sznur. Z ust heterochromika popłynęła czerwona piana, lecz zacisnął on tylko popękane zęby... i zamachnął się głową w stronę Ichiro. Zniecierpliwiony żołnierz w tym samym momencie wyskoczył w powietrze, zamaszyście wgniatając szczękę nastolatka wgłąb jamy ustnej, kolejny raz miażdżąc jego kości. Atakujący czempion zachwiał się i tylko ponowne uderzenie w ścianę powstrzymało go przed padnięciem na podłogę. Saotome miał dość. Agresywnie objął przedramionami szyję chłopaka, splatając dłonie na jego karku i tym razem kumulując energię duchową w kolanach.
— Dlaczego nie możesz odpuścić? Skąd w tobie ten upór? Co sprawia, że mimo całego doświadczanego bólu nadal próbujesz mi coś udowodnić? To idiotyczne! Nielogiczne, nierozsądne, żałosne! — Kolano grzmotnęło w brzuch Tatsuyi, wyduszając z jego zdeformowanych ust jeszcze trochę krwawej piany. Następny natychmiastowy cios doprowadził do zapadnięcia się popękanych żeber wgłąb klatki piersiowej. Jeszcze jeden raził prawy bok, potem lewy i znów prawy. Każdy kolejny atak żołnierza sprawiał, że jego ofiara podskakiwała w miejscu wbrew swej woli, ale chwyt rodem z tajskiego boksu nie pozwalał mu się oddalić.
— W ogóle się nie boisz... — zauważył Ichiro, patrząc heterochromikowi w oczy. Mimo miażdżącej kości nawałnicy uderzeń, Tatsuya spoglądał na wojskowego tak, jakby to jego okładał przez całą ich walkę. Mimo wylanej krwi, mimo połamanych kości, mimo niezadania ani jednego ciosu przeciwnikowi, czempion sprawiał wrażenie, jakby wygrywał. Bezmyślnie wierzył w zwycięstwo. Saotome za nic w świecie nie mógł zamglić jego wzroku, nie mógł odebrać mu woli walki ani nawet przytomności. Tatsuya ciągle wracał.
— DOŚĆ! Padnij wreszcie! Padnij! Nie jesteś dla mnie żadnym wyzwaniem, więc czemu nie daję rady cię znokautować?! — nie pojmował żołnierz. Widział na własne oczy, jak utrzymująca chłopaka energia duchowa spływa z jego kości i ran. Krew z rozciętych łuków ponownie zaczęła wlewać się nastolatkowi pod powieki, zamiast regularnych oddechów, słychać było u niego jedynie gardłowe rzężenie. Mimo wszystko jednak młodszy Madness nie chciał zasnąć. Ichiro nie dawało to spokoju. Przez cały czas uważał siebie za osobę mającą całkowitą kontrolę nad przebiegiem walki, lecz teraz, kiedy próbował ją zakończyć, zaczynał dostrzegać, jak bardzo się mylił.
— Niemożliwe... Nadal coś knujesz. Nie wiem, co to jest, ale... to by tłumaczyło twoje zachowanie. To bezmyślne, durne młócenie piąchami bez najmniejszej próby obronienia się przede mną. Coś planujesz. Tu nie może chodzić tylko o kupienie innym czasu. Co ty chcesz zrobić?! — pytał w duchu Ichiro. Puścił przeciwnika i gwałtownie się cofnął, przyjmując pozę gotową do obrony przed czymkolwiek, co miało nadejść... a zamiast tego w jego kierunku potoczyła się pusta, bezwolna skorupa heterochromika. Tatsuya dosłownie oparł się barkiem o jego ramię, tylko dzięki temu nie uderzając twarzą o podłogę i tym samym zaskakując go kompletnie.
— Pomyliłem się? Umarł? Ale w takim razie... po co cała ta szopka? Może zabrakło mu sił, żeby dokończyć to, co zaczął? Albo stracił przytomność już dawno temu, tylko jakimś cudem tego nie dostrzegłem? — zaczął się zastanawiać skonfundowany Saotome. Poczuł, jak jego tętno przyspiesza. Miał wrażenie, jakby z jego udziałem działo się właśnie coś, o czym nikt nie raczył go powiadomić, a co może mu się zupełnie nie spodobać. Jak oparzony obrócił się przez ramię, puszczając trupa za siebie, w obawie przed jego powrotem do życia.
I wtedy zauważył coś, co umknęło jego uwadze, gdy heterochromik się o niego opierał. Zagłębienia na całej długości jego czarnej ręki... jarzyły się bladym, zielonkawym światłem, jakby obserwowane z lotu ptaka rzeki.
— Nie wpadłeś na mnie, bo straciłeś przytomność... Zrobiłeś to celowo! Zrobiłeś to, żebym nie zauważył tego światła! — zrozumiał wreszcie Saotome.
— To już. Już jest gotowa. Moja najcięższa armata... — przemknęło przez głowę zmasakrowanego młodzieńca. — Jak zimno. Szlag. Tak strasznie zimno i ciemno. — Powoli, świadomie zapadał się w bezkresny mrok. Krew zamarzała w jego żyłach i na jego ranach. Chłód łagodził ból. Był przyjemny, niemalże pożądany, przynosił ukojenie, którego tak mu brakowało. Lepka, masująca obolałe ciało czerń sprawiała, że Tatsuya miał ochotę pogrążyć się w niej, zasnąć. Tego domagały się jego członki, jego tkanki. Nawet rozum krzyczał: "Już dość! Śpij...".
— Umarłem? Nie mogłem. Jeszcze nie. Sekunda. Tylko sekunda. Mój jeden cios. Ten jeden cholerny cios, o nic więcej nie proszę. Obudź się! Jeszcze raz. Tylko raz... Jeśli teraz upadnę... już więcej... nie wstanę. — Mógłby przysiąc, że to ten sam mrok, wgłąb którego nurkował, a jednak na jego końcu otworzyły się dwa owale. Kształty te rosły jeden obok drugiego, aż złączyły się ze sobą, tworząc obraz zbliżającej się nieuchronnie podłogi.
Wyrzucił do przodu stopę tak gwałtownie, że aż zapiszczała podeszwa. Wszystko po to, by jakimś cudem zatrzymać swój upadek. Jego nogi rozsunęły się, jak nogi starego statywu, skrzypiąc i trzęsąc się, lecz unosząc nad ziemią ciężar chłopaka.
— Zrobiłeś to! Udało się! — usłyszał w głowie chór setek głosów, wykrzykujący jakieś pełne przejęcia, zaskoczenia, niepokoju i dumy frazy, ale po prawdzie wcale ich nie rozumiał.
— Taa... — odparł w duchu, bez świadomości. Podświadomie jednak spojrzał na swoją rękę. Nigdy w życiu nie czuł czegoś podobnego. Dosłownie widział, jak podrygują wszystkie mięśnie w przeklętej kończynie. Czuł ich nienaturalnie szybkie i potężne wibracje, widział wyzierającą z wzorów na ramieniu zieloną energię, czuł niepohamowaną falę ciepła zamkniętą w swojej ręce, ręce Calleba. Nie widział żadnej innej możliwości, jak tylko uformować pięść na końcu tej ręki, jakby właśnie w tym celu istniała dłoń, jakby była to ostatnia czynność, jaką przy jej pomocy wykona. Tatsuya już nawet nie oddychał.
Z perspektywy Ichiro wyglądało to zgoła inaczej. Upadający chłopak nagle zatrzymał się w połowie drogi, skąd nie powinno być już powrotu i bez chwili zwłoki obrócił się ku niemu, ignorując wetknięte między tkanki fragmenty swoich kości. Martwy człowiek powrócił zza grobu na ułamek sekundy tylko po to, by nisko wśliznąć się pod bok Saotome i całym ciężarem ciała wgnieść lewą pięść w jego żołądek, jak wybijający zamkową bramę taran. Piekielnie silne uderzenie na niewzmocniony brzuch zgięło żołnierza, jak kartkę papieru.
***
W 2018 roku w zamachu terrorystycznym podczas parady na cześć Wielkiego Wodza zginął prezydent i umiłowany przewodnik Zjednoczonej Korei. W połowie tego samego roku - na terenach, które do zimy 2017-go nazywano Koreą Południową - zaczęły się ujawniać nastroje separatystyczne. Nie minął mniej, niż tydzień, a w Zjednoczonej Korei rozgorzała wojna domowa. Oficjalnie nowy prezydent, syn zamordowanego przywódcy, w reakcji na tę przykrą wiadomość sięgnął po dyplomację, jako że Zjednoczona Korea była państwem prawa, wysoce ceniącym sobie demokrację i pacyfizm. Oficjalnie prowadzono również rozmowy, negocjacje i mediacje z południowymi rebeliantami, a wszystko to miało na celu wypracowanie satysfakcjonującego, akceptowalnego przez obie strony konfliktu rozwiązania.
Nieoficjalnie Zjednoczona Korea sprowadziła organizacje najemników spoza terytorium swojego kraju. Słynąca ze swojego izolacjonizmu lub raczej z wybiórczej polityki międzynarodowej, ograniczonej zaledwie do państw dalekowschodnich, ZK zaangażowała w wojnę domową Kompanię Czarnych Słońc. Organizacja ta, powstała gdzieś w nieprzeniknionych odmętach czasu, zrzeszała "ludzi bez wyjścia" z całej Azji. Mówiono, że nie istniał w niej podział na płeć ani na wiek, z oczywistych względów wyśmiewano wszelkie ubezpieczenia, a jej rekruci posyłani byli na front po raptem dwumiesięcznym przeszkoleniu.
Ichiro Saotome należał do Kompanii. Miał szesnaście lat, kiedy dał się zwerbować. Był burzliwym młodzieńcem z Kiusiu, zamieszkałym w jednym z sierocińców portowej Araty. Młody Ichiro nie należał do ludzi, którym obce było cierpienie, w związku z czym nie zaliczano go również do osób wstrzemięźliwych w kwestii jego zadawania. Z tego też względu młodzieniec od czternastego roku życia brał udział w walkach ulicznych organizowanych w opuszczonym tunelu metra na obrzeżach miasta. Był tam swego rodzaju maskotką, małym bożkiem, niepokonanym i najmłodszym w tamtejszej historii czempionem, na którego każdy chciał postawić i którego niejeden próbował zdetronizować.
Płacili mu z zakładów. Niewiele, a przynajmniej nie tyle, ile powinni, ale Ichiro potrzebował pieniędzy tylko po to, by od czasu do czasu kupić sobie nowe ubrania, czy zjeść coś, co nie smakowało, jak wymiociny poza sierocińcem. Poza tym lubił to życie. Być może za powód tego upodobania należało uznać wrodzony talent, może brak innego pomysłu na życie, może pociąg do ryzyka i ekstremalnych wrażeń, ale Saotome po prostu dobrze się bił. Na tyle dobrze, że nikt nie umiał tego robić lepiej, co z kolei klasyfikowało go jako "najlepszego". Nie znał innego życia, niż to pełne przemocy, nie znał innych twarzy, niż te pobite, te pijane i te fałszywe. Nie znał innej chwały, niż ta ulotna, zmazywalna w ciągu jednej porażki, motywująca do bycia najlepszym i wyzbycia się człowieczeństwa oraz wszelkich norm moralnych.
I pewnego dnia przegrał. Dwa lata święcił triumfy, bawił publikę, zbierał pieniądze dla organizatorów i marne grosze dla siebie, a potem stracił wszystko w pół minuty. Ktoś wyliczył 31 sekund. Z metra wyszedł tamtej nocy jako ostatni, gdy tylko odzyskał przytomność - bez grosza przy duszy, okradziony i pozostawiony na pastwę losu. Zapomniany, jakby był nikim. Był, wiedział o tym. W tym miejscu było się kimś tylko wtedy, gdy było się zwycięzcą. A on przegrał i nawet nie miał tego nikomu za złe.
Rankiem po feralnej porażce spotkał nieodpowiedniego człowieka. Mężczyznę w prochowcu i wojskowych butach, z papierosem w ustach i rękami w kieszeniach, z ciężkim plikiem banknotów, które rozsypał przed nim w ciemnej uliczce, jakby to były zwykłe papierki. Nazwał to "zaliczką".
— Za co? — zapytał wtedy Ichiro, dziko zbierając papiery na kolanach i wciskając je sobie do kieszeni bluzy, jak taplająca się w błocie świnia, na którą rozmówca patrzył ze wzgardą lub nie patrzył w ogóle.
— Za walkę. Walkę o chwałę lub walkę o śmierć. Z bronią w ręku i w służbie wyższej sprawie — odpowiedział mężczyzna, kopcąc ruskiego papierosa. Cuchnął okrutnie, ale Ichiro cuchnął tak samo. Już wtedy rzadko mył włosy.
— Chcesz mnie posłać na wojnę, staruszku?
— Chcę dać ci cel. Słyszałem o tobie. Walczyłeś pod ziemią przez dwa lata i nigdy dotąd nie przegrałeś. Na pewno było ciekawie, ale co w tym zabawnego, kiedy po jednej porażce zaczynasz wszystko od nowa? Ja mogę zabrać cię do miejsca, w którym porażka oznacza śmierć. Nigdy nie zobaczysz, jak cię opluwają i nigdy się nie dowiesz, co naprawdę o tobie myślą. Możesz zarobić tysiące razy więcej, niż zarabiałeś do tej pory albo umrzeć i stracić wszystko. Decyzję pozostawiam tobie.
Zgodził się. I tak nie miał nic do stracenia. Żadnej rodziny, żadnych przyjaciół, pasji... Umiał tylko walczyć, więc to właśnie chciał robić. Dali mu dwa miesiące treningu, nieśmiertelnik, ciepłe łóżka wszędzie, gdzie stacjonował, nóż wojskowy, stary karabin i cztery magazynki. Tak każdy zaczynał. Nie mógł na początku liczyć na nic innego poza wojskowym ubraniem. Nawet na buty musiał sobie zapracować. Na dodatkowe naboje, na pieniądze, na wyżywienie inne od sucharów i kefiru. Wszystko miało cenę w krwi.
W wojnie domowej w Zjednoczonej Korei wziął udział przypadkiem. Miano go wtedy wysłać z misją do południowej Afryki, gdzie radykalni Islamiści zaatakowali dwie kolonie Nowej Brytanii. W ostatniej chwili powstrzymano go przed wejściem do helikoptera i skierowano go do wojskowej furgonetki. Nie znał w ogóle ludzi, którzy mieli jechać tam razem z nim, ale też nie próbował ich poznać. Widział tylko, że nikt tam nie przewyższał go doświadczeniem, choć większość mężczyzn i te kilka kobiet było starszych od niego. On miał już wtedy kamizelkę kuloodporną, gogle mające go bronic przed nagłymi rozbłyskami, dwa wojskowe noże, wytłumiony pistolet, czterdzieści magazynków do karabinu i granat odłamkowy na czarną godzinę.
Gdy jechali, mały telewizor naścienny wyświetlał im najświeższe wiadomości z linii frontu i te ogólnoświatowe. Nic o nich oczywiście. Kompania Czarnych Słońc nie istniała. Nie była nawet legalna. Kiedy jeszcze istniała Unia Europejska, próbowała ona walczyć z wysypem organizacji najemniczych na wschodzie, ale gdy rozbiło ją wewnętrznie zagrożenie muzułmańskie, Zachód nie miał czasu na tak trywialne sprawy. Ichiro i wszyscy inni byli tylko pionkami pola bitwy. Pozbawionymi znaczenia figurkami, jak zwykle przesuwanymi po mapie przez starych i chytrych, którzy czerpali zysk z ich mogił.
We wiadomościach nie było żadnych najemników. Oficjalna wersja mówiła o dwóch grupach rebeliantów z południa, które zbrojnie walczyły między sobą. W wyniku tych walk zginęło wielu negocjatorów i mediatorów z północy, lecz to również była tylko wersja oficjalna. W rzeczywistości zginęli tylko polityczni przeciwnicy reżimu. Nazwanie ich negocjatorami było na rękę Wielkiemu Wodzowi Zjednoczonej Korei.
— Nas nikt nijak nie nazwie — pomyślał Saotome, zanim jego grupa dołączyła do walk. A potem wkroczył piekło razem z nimi, bo tak uczyli w Kompanii. Nie musieli współpracować, nie było między nimi więzi, ale każdy najemnik z organizacji nauczony został jednej zasady: "Myśl o każdym, jak o swojej tarczy". Ta jedna, prosta i wyprana z uczuć reguła sprawdzała się doskonale na każdym froncie, jaki miał okazję widzieć Ichiro. Takie taktyki stosowało się w piekle.
W gruzowych polach zburzonych domów, w swądzie palonych ciał i obłokach dymu walczył i zabijał tak, jak robił to zawsze. Nie pchał się nigdy na pierwszy ogień, płynnie przechodził z biegu do czołgania się, strzelał zza pleców "swoich", chował się pod zwłokami - norma. Przeszukiwał ciała pokonanych, marnował mało kul, celował zawsze między oczy, nie odzywał się, nie używał okrzyków bojowych, nie pomagał ranionym. Nie dobijał umierających dzieci, nie reagował na krzyki gwałconych kobiet, na proste, ludzkie okrucieństwo. Jęczący z bólu cywile pozwalali mu przemieszczać się swobodniej, zagłuszali go.
Do samego końca nikt nie wiedział, w co ich wpakowano i jakim cudem nieistniejąca Korea Południowa mogła w ogóle pomyśleć o sprzeciwieniu się północy. A potem było za późno, potem była krew i ból, i niedowierzanie. Jeden żołnierz okazał się bowiem szybszy od wiatru, zwinniejszy od małpy, silniejszy od byka i bardziej przerażający, niż sam diabeł. Praktycznie nic go nie chroniło, a nie imały się go kule. Czarne, potargane włosy i martwe spojrzenie były jedynymi znakami rozpoznawczymi. "98". Po stronie południowców stał mężczyzna, na którego wołano 98, czasami nr 98, czasami 9-8.
Pierwszy i ostatni raz Ichiro Saotome stanął oko w oko z diabłem. Zawsze zabijał ludzi. Nigdy nie musiał robić nic więcej. Nie rzucano go przeciw dzikim zwierzętom, nie kazano przenosić gór, pływać w lawie, łapać w locie kul. Wszystko to jednak wydało mu się dziecięcą igraszką, gdy zobaczył, jak ostrzeliwany z czterech karabinów na raz mężczyzna przemyka przez otwarte pole nietrafiony i machinalnie, jednorącz skręca karki atakujących go najemników. Nic na niebie i ziemi nie było bardziej przerażające, niż ten widok, gdy diabeł stał naprzeciwko niego, a czwarte zwłoki runęły na ziemię, zanim jeszcze zdążyły jej dotknąć pierwsze.
Był nikim przez całe życie. Nie miał do kogo wracać, niczego nie posiadał, nie miał domu, celu w życiu, pasji, ulubionych potraw, muzyki, artystów. Nie poszedł nigdy do kina, nie obudził się nigdy we własnym łóżku, nie pocałował kobiety z potrzeb innych, niż seksualne, nie był u lekarza, by wyleczyć proste przeziębienie, nie odebrał listu ze skrzynki. Nie miał psa, a nagle bardzo zapragnął go mieć. Gdy strzelał, jak opętany i darł się wniebogłosy, straciwszy rozum, gdy czekał tak na śmierć zadaną z rąk nadczłowieka, w jego głowie pojawiło się życie. Prawdziwe, znaczące życie, którego nigdy nie zaznał i miał już nie zaznać. I chciał się zaśmiać, lecz zamiast tego - zapłakał.
— I to już? — zapytał siebie albo bogów, w których nie miał czasu uwierzyć. A potem usłyszał chrzęst i zobaczył swoje własne plecy. Wypuścił karabin. I ten granat na czarną godzinę. Nawet nie wyciągnął zawleczki.
Zjednoczona Korea podniosła się z wojny domowej bez zająknięcia. Mniejszość południowokoreańska została siłą zasymilowana, pognębiona i spacyfikowana za jej próby wywołania ogólnonarodowego powstania przeciw Wielkiemu Wodzowi. Dogłębnie dotknięty przywódca zakazał w całym kraju wspominania o Korei Południowej, rozkazał spalić wszystkie księgi, w których widniała najmniejsza o niej wzmianka, usunął ją z jakiegokolwiek nauczania - wszystko to pod ewentualną karą więzienia.
O najemnikach nikt nie pisał. O 98 nikt nie wiedział. Spalono wszystkie zwłoki w wielkich dołach, prochy rozsypano na polach uprawnych. Nad Zjednoczoną Koreą ponownie rozkwitło cudowne słońce wielkiej chwały.
***
Ichiro przypomniał sobie o tym wszystkim w chwili, w której Przeklęta Ręka wbiła się w jego brzuch. O niczym innym nie zdążył pomyśleć. Nie miał czasu na żale, na marzenia i wewnętrzne mowy pożegnalne, czy monologi duchowe.
— AOKATAKI! — ochrzcił w duchu swój atak Tatsuya, napierając całym ciałem na swojego zgiętego na pół wroga. Czuł, jak w jego wnętrzu rozchodzą się na boki fragmenty kości. W ułamku sekundy wypełnione zielonkawym światłem wzory na lewej ręce heterochromika wygasły, a cała ich moc wybuchła w pięści. Skoncentrowana fala zielonej energii duchowej wystrzeliła naprzód, niczym gigantyczny bełt o tępym końcu, wypełniając całe pomieszczenie światłem. Rażony nim Ichiro został pociągnięty w dal, jak pacynka, a fala uderzeniowe zdmuchnęła podłogę, tworząc z niej swoisty wał powodziowy. Saotome zniknął, z taką prędkością porwał go atak, wyważając nim wszystkie ściany na całym parterze Dworzyszcza i rujnując wszystko, co stało mu na drodze. W ułamku sekundy zielony taran przebił się przez ścianę jego żołądka i wydostał plecami, ale nie przeszedł w całości przez ciało żołnierza.
Aokataki pociągnęła mężczyznę w deszcz. Jej moc była tak wielka, że wygasła dopiero trzynaście kilometrów dalej, na jałowym pustkowiu, gdzie nigdy nie odnaleziono ciała Saotome, które po jakimś czasie rozpadło się.
— Spocznij... — wycharczał Tatsuya, odwracając się plecami do wydrążonego w Dworzyszczu tunelu. Powłócząc nogami, ruszył nieświadomie przed siebie, nie czując wcale bólu i wyczerpania, które zakamuflował szok. Nie miał już sił, by myśleć, czy działać logicznie.
— Udało się! Tatsuya, udało się! Zrobiłeś to! — rozbrzmiał w jego głowie głos Drugiego Króla, ale chłopak na niego nie zareagował. Padł kilka kroków później, bez ostrzeżenia i twardo, zostawiwszy za sobą szlak z krwi i powiększającą się kałużę pod sobą. Nie było mu dane nacieszyć się swoim zwycięstwem...
Koniec Rozdziału 230
Następnym razem: Saint Effroi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz