wtorek, 22 listopada 2016

Rozdział 235: Róża Wiatrów

ROZDZIAŁ 235

     Zimny pot spływał po plecach zmęczonej Hiszpanki, przemykającej się między cieniami, niczym mała, niewidoczna dla nikogo myszka. Zimne łzy chłodziły kąciki szczypiących oczu, kiedy w milionie huków, trzasków i eksplozji wyczuwała gasnące żywoty przyjaciół. To było piekło. Ona była w piekle. Gorącym piekle, przez które należało przebiec i nie zatrzymywać się, mimo palących mięśni, krzyczących z wnętrza ciała, jak umęczone dusze.
     — Ty idiotko! Dziwisz się? Wiedziałaś, że tak będzie. Zasłaniałaś się nadzieją, wiarą w Torę, wiarą w Lożę, ale wiedziałaś, że to koniec. Czemu płaczesz? Czemu nie możesz w to uwierzyć? Czemu tak bardzo ci przykro, że nie zginęłaś razem ze wszystkimi? — biczowała się w myślach, przyspieszając jeszcze bardziej. Ten pęd był już nierozważny, niebezpieczny. Wystrzeliwała z jednego cienia do drugiego z takim impetem i częstotliwością, że traciła orientację przestrzenną. W ciemnościach, w odmętach zapadała się podłoga i pękały ściany. Robiła coś głupiego - hałasowała. Niewykrywalność i cisza były atrybutami jej Syntezy, lecz szaleńczy lot przez korytarze i szczeliny pozwalał Cassandrze odgonić złe myśli.
     Nagle zresztą stan bezmyślności i "lotności" zaniknął, jak nabity na szpilę balon. Uczucie zimna objęło gorące ciało, chłodząc je gwałtownie, ciskając do pędzącej rzeki. Węgielek, który wyskoczył z paleniska. Nagle stała się takim węgielkiem. Gdy wysunęła twarz z cienia rzucanego przez pochylony fragment rozbitej ściany, calutki korytarz skuwał lód. Jej serce nagle przestało bić, powietrze ugrzęzło w płucach, nie mogąc uciec. Zamarznięte ściany pękały i stopniowo rozpadały się na jej oczach. Na linii wzroku kobiety znalazły się pokryte lodem kawałki drewna, z których - gdyby zebrać je razem - można było złożyć drzwi. Na przykład takie, jakich brakowało w pokoju należącego do Alice...
     Z krzykiem bezsilności Cassandra w całości wyskoczyła z bezpiecznego cienia, niemal od razu wywracając się na lodowej pokrywie. Zignorowała upadek. Niezgrabnie, jakby pierwszy raz w życiu chodziła po lodzie, dopadła do częściowo wyrwanych ram drzwiowych i zajrzała do środka. Sama nie wiedziała, co spodziewała się tam ujrzeć, ale nie ujrzała nic. Nikogo. Alice nie było. Nie było też żadnego śladu jej obecności. Żadnego śladu walki, żadnej kropli krwi, przesuniętych mebli - nic. Hiszpanka zamarła.
     — Wszystko stracone... — pomyślała, a łzy popłynęły jej po twarzy. Nie wyczuła w pobliżu niczyjej obecności, zanim zatrzymana w połowie kopnięcia stopa nie rozwiała jej włosów.
     — A teraz grzecznie pójdziesz ze mną. Wszyscy na ciebie czekają — oświadczył, nawet nie rozkazał Generał Noailles. Z licznymi złamaniami i niezagojonymi ranami, brudnym, podartym ubraniem i poplamioną krwią brodą okalającą usta wyglądał tak, jakby balansował na granicy między zwykłym wzburzeniem, a zimną furią. — Uprzedzam cię, że drugi raz nie dasz rady mnie dźgnąć, a jeśli spróbujesz, wystarczą mi dwa kopnięcia, żeby połamać ci ręce i nogi. Bo uwierz mi, że w odróżnieniu od was, zabijanie wywołuje u mnie wyrzuty sumienia.

***

     Przez pół swojego życia, za każdym razem, gdy zamykał oczy - latał. Każdy wieczór przywracał mu siły, każdy moment, kiedy kładł się do łóżka pozwalał mu czuć się tak, jakby zdejmował z siebie codzienność. Odpinał wtedy ciążące nad nim łańcuchy, tak nieubłaganie przytwierdzające go do ziemi, zmuszające do tego, by wieść szare, pozbawione nadziei i szans życie - odpinał i odkładał na szafkę nocną. A potem znikał z tego świata - z ich świata.
     Latał. Nie miał skrzydeł - nie był ptakiem, nietoperzem, lotopałanką, lecz po prostu człowiekiem. Człowiekiem, który wznosił się w przestworza. Powietrze spływało po jego ciele, otaczało go całego, ściskało go na powitanie i na pożegnanie, tuliło się do niego i łasiło, niczym wierny czworonóg, którego pogrzebał w wieku sześciu lat. Problemy zostawiał na dole. Problemy były ich światem, nie jego. Jego świat wisiał w chmurach i tylko on mógł tam dotrzeć.
     Kochał to. Kochał wiatr we włosach i wiatr w ogóle, a wiatr odwzajemniał to uczucie. Tylko po to zapuścił włosy, by lepiej czuć ten powiew, gdy zataczał kręgi nad mrowiskami ludzi, zlepkami miast na ogromnej makiecie ich świata. Zawsze był lżejszy, niż wszystko to, co na ziemi i lekki był też jego umysł, kiedy przemierzał kilometry i mile, to szybując, to machając rękoma, by wzbić się wyżej. Zawsze, każdej nocy docierał w jedno miejsce i kręcił się ponad nim. Czasem godzinami, czasem ledwie przez kilka minut - w zależności od tego, kiedy wystartował. 
     Nie znał tego miejsca. Nie znał tego kraju. W nawyku miał za to, że gdy napotykał coś nowego i nieznajomego, robił wszystko, by jak najlepiej to poznać. I tak właśnie całymi latami obserwował z chmur ogromny kraj, w którym zawsze wiał potężny wiatr i w którym zawsze świeciło słońce. Obserwował czyste wody, obserwował kolory, których nie było w ich świecie, ich szarym świecie. Tam nie było kominów fabryk. Obłoków dymu, duszących ptaki i ludzi, zanieczyszczających wszystko to, co dobre. 
     Zawsze, kiedy otwierał oczy, trwał w ciszy i bezruchu, wpatrzony w sufit, pytając się siebie, czym był kraj, który obserwował i czemu widział go każdej nocy. Musiało minąć sporo czasu, nim uświadomił sobie, że kraj ten był marzeniem. Był wizją, do której należało dążyć. Był Utopią, którą należało znaleźć... lub stworzyć.

***

     Gungnir, żywy piorun - twarda i przenikająca wszystko włócznia z elektryczności - przeszedł przez stalowe mięśnie, przez organy, a także przez plecy Tory. Nie zatrzymał się. Popędził dalej, przekłuwając ściany, kondygnacje, podłogi na kolejnych piętrach, by wreszcie wydostać się na zewnątrz i polecieć w stronę horyzontu - jak pozioma błyskawica. 
     W tym samym czasie jednak ogromne, zaokrąglone ostrze powietrza pędziło w zupełnie przeciwnym kierunku. Cieńsze, niż kartka papieru, lecz wystarczająco długie, by przekroić jednocześnie podłogę w jadalni i dach trzy poziomy wyżej. Miecz, lub też raczej niosąca śmierć kosa boga wiatrów rozdarł całe Dworzyszcze, uciekając na zewnątrz, w burzę. Burza zaś przyszła do nich, do walczących, do środka.
     Odgłosy szalejącego wiatru i bijących gromów ostatecznie wybudziły Torę z letargu. Początkowo chciał ruszyć się gwałtownie, lecz szybko uświadomił sobie, jak wolno płynął czas. Adrenalina w jego ciele nadal działała. Mężczyzna miał przed oczyma rozdarty własnym atakiem sufit - upadał. Powoli i nieuchronnie, jak strącony z drzewa liść. Jego plecy, dotknąwszy ziemi, sunęły po niej jeszcze przez długi czas, pokonując kolejne metry i zostawiając po drodze szkarłatny, usłany fragmentami spalonej skóry ślad.
     — Co się... stało? — pomyślał Tora, zaciskając zęby z bólu. Pulsowało mu w głowie, mięśnie chciały rwać się na strzępy. Bolały go nerki, jakby rozbito je na miazgę młotkiem do mięsa, a w płucach osadziły się gorejące węgle. Z trudem uniósłszy głowę, ujrzał dziurę w swoim brzuchu, w swojej tarczy, którą hartował przez tyle lat. Przechodziła na wylot, przez jelita, ale nie nerki. Umarłby, gdyby jeszcze mocniej zabolały go nerki.
     — Nai... JA to zrobiłem? — zdziwił się mężczyzna, gdy podparty dłonią o posadzkę dostrzegł stojącego przed nim przeciwnika z prawą ręką skróconą do połowy ramienia. Krew lała się z chłopaka strumieniami i wszystko wskazywało na to, że w skutek adrenaliny, przeciążenia układu nerwowego oraz wszelkich innych czynników, Kurokawa dopiero teraz uświadomił sobie brak kończyny. Srebrnowłosy obserwował klatka po klatce, jak Przeklęte Oczy otwierają się szeroko w wyrazie szoku i przerażenia. A potem nadszedł krzyk.
     Gdyby dźwięk miał ciało, z ust Naito wyskoczyłoby coś o monstrualnych rozmiarach. Zdawało się, że żuchwa wyskoczy mu z zawiasów, tak mocno otworzył szczęki. Krew nabiegła do oczu, nogi ugięły się pod nim. Niewyobrażalny ból uwalił go na podłogę, odbierając dech i zdolność do trzeźwego myślenia. Ale Tora już na niego nie patrzył. Już zaczął działać. Już skupiał w sobie moc duchową, póki był jeszcze dość otępiały, by samemu się nie drzeć. Nie wstawał. Jeszcze nie. Wiedział, że w tym stanie przebite jelita rozerwą się do reszty, a może nawet wypełzną na zewnątrz jamy brzusznej.
     Lider powstrzymywał się przed oddychaniem. Zamknął oczy na chwilę i raz jeszcze przeanalizował uważnie swój stan. Moc duchowa zalała rozerwane wnętrzności, zalepiając dziury i łącząc ze sobą kawałki, jakby nigdy nic ich nie naruszyło. To było najbardziej prowizoryczne, ale też najszybsze rozwiązanie, o jakim pomyślał Tora. Już w następnym momencie podobna warstwa energii zakryła podziurawiony korpus. Przepalony brzuch nadal okrutnie cuchnął, ale mężczyzna w jednej chwili kupił sobie co najmniej kilka minut.
     — Gdzie są wszyscy? — pomyślał z przerażeniem lider, podpierając się rękoma o podłogę. Krew, którą niedawno zalał go Naito częściowo jeszcze spływała po spoconym torsie, ale spora jej część zdążyła stężeć i przykleić się do ciała mężczyzny. Wyglądał teraz, jakby pokrywały go całe place strupów. Jakby wytoczył się spod sterty zwłok.
     — Czy to... naprawdę się stało? Ja... nie wyczuwam już nikogo poza nami. W całym Dworzyszczu czuję tylko naszą energię — uświadomił sobie Tora i nagle zalały go smutek i wypływające spod zamkniętych powiek łzy. Został sam. Cała Wyższa Izba zniknęła. Przygotowywał się psychicznie na tę ewentualność. Liczył się z nią. Mimo to jednak miał ochotę zaryczeć jeszcze głośniej, niż walczący z bólem Kurokawa.
     Wiatr zrobił to za niego. Zawył z większą mocą, niż kiedykolwiek wcześniej.

***

     — Siad, kurwa! Spokój! — wydarł się Generał Carver na setki zebranych u stóp Dworzyszcza twarzy, które zaczęły nagle podnosić się z krzykiem. Powyciągani z bezpiecznych domostw niedoszli obywatele Utopii tworzyli długi, poplątany sznur. Łańcuchy ze skrystalizowanej mocy duchowej łączyły ze sobą ich nogi, by nikt nie mógł pomyśleć o ucieczce, a podobne kajdany krępowały ruchy rąk. Na kompletnie nagim mężczyźnie z kudłatym irokezem wisiał tylko puchaty, kremowy koc, przypominający pelerynę superbohatera.
     — Kazałem się wam nie ruszać, tak? — burknął nagle siedzący na kamieniu Generał Noailles. — Usiądźcie grzecznie na ziemi i współpracujcie, zanim ten oszołom postanowi coś wam zrobić — rzucił, wskazując na Carvera. Na nic się zdały nawoływania obydwu Generałów. Tłum ludzi opętanych wizjami Loży zaczął krzyczeć coś nieskładnie i niezrozumiale. Wszyscy wpatrzeni byli w Dworzyszcze i w niebo ponad nim. 
     — Co tu się dzieje? — zakrzyknął wychodzący z wnętrza budynku Kawasaki, podziurawiony na każdym odcinku swojego ciała. Tuż za nim ciągnęły się dwie płyty z energii duchowej, na których rozłożeni byli Rinji i Rikimaru. Nieprzytomni, wykrwawieni młodzieńcy wyglądali jak zwłoki, a dwie katany nadal przebijały się przez boki szermierza. 
     — Te wszystkie łańcuchy to nie przesada? To ludzie, nie bydło, nie są groźni — zwrócił się Matsu do reszty Generałów.
     — Twój ryj to, kurwa, przesada! — odparł głośno Bruce z mieszanką zaskoczenia i bycia sobą. — Co ci się stało, człowieku? Masz więcej dziur, niż...
     — Bydło potrafi cię stratować. Ludzie też — przerwał Wilkołakowi Jean. — Nieważne, jak słabi by nie byli, kiedy zaatakują cię w kupie bardzo trudno się obronić, nie robiąc im krzywdy. Te kajdany są dla ich własnego bezpieczeństwa.
     — Nie mam siły się kłócić. Przypilnuj ich dla mnie, muszę oszczędzać moc duchową na własne rany — poprosił Matsu, odstawiając dwóch nastolatków. Noailles skinął tylko głową. Dwaj Madnessi płynnie się zmienili i w kilka sekund to Francuz tamował krwawienie z uciętej nogi Rinji'ego i poranionego w wielu miejscach Rikimaru.
     — Twój dzieciak nieźle się napierdala — rzucił nagle Carver, wskazując na rozcięte po ataku Tory skrzydło budynku.
     — Da sobie radę? Wiem, że do wzywania posiłków mamy nasz sygnał, ale... — zaczął Jean.
     — ...ale jeśli jest martwy to gówno zasygnalizuje — dokończył za niego Bruce. Kawasaki pokręcił jednak przecząco głową.
     — To jego walka. Od miesięcy myślał tylko o tym. Każdą wolną chwilę poświęcił przygotowaniom. Wiem, jakie to dla niego ważne, a co ważniejsze - wierzę w niego. Dopóki sam o to nie poprosi, nie będę się wtrącał — oświadczył Matsu, w milczeniu spoglądając na centrum Dworzyszcza, w którym wciąż trwała walka Kurokawy.
     — Wróć bezpieczny, Naito. Wiem, że dasz radę — myślał, zaciskając pięści. Tymczasem wiatr wzmagał się coraz bardziej i bardziej, wyjąc przeraźliwie, jakby w bólu i smutku. Masy powietrza pędziły zza horyzontu, wyrywając po drodze drzewa z korzeniami. Wszystko to zbierało się w jednym miejscu, otaczając całe Dworzyszcze niemożliwym do przebicia pierścieniem z wiatru. Wiał on zbyt szybko, by dało się w ogóle go dotknąć, nie tracąc przy tym ręki. Tylko członkowie Loży Kłamców wiedzieli, co się działo, z czym mieli do czynienia i co to oznaczało. I dlatego właśnie każdy powstał, z lękiem, lecz również nadzieją słuchając podmuchów. Gromy waliły w oddali, deszcz nadal topił żywcem, a ich lider, ich ukochany przywódca toczył decydujące starcie.
     — Nie przegraj, Hisato, błagam cię. Nie daj się zabić — prosiła w duchu Cassandra, splatając ze sobą ręce i zamykając oczy, by nie musieć patrzeć na to, co działo się z Dworzyszczem. Dzieło ich wieloletniej pracy zamieniało się w ruinę. — Nikt cię nie pokona, kiedy jej używasz, prawda? Róża Wiatrów jest niepokonana. Teraz, kiedy zostałeś tam sam, możesz jej użyć, nie martwiąc się o to, że zrobisz nam krzywdę. Pokonaj go i uciekaj. Żyj. Proszę... — Ciepłe łzy spływały po mokrych od deszczu policzkach. Hiszpanka nie dołączyła się do krzyków towarzyszy. Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

***

     — Walka się nie skończyła! Zbierz się do kupy, Naito! Szybko, póki jeszcze możesz — oderwał się chór głosów w głowie powalonego na kolana Kurokawy. Nastolatek zapluwał się cały, usiłując trzymać swój krzyk za zaciśniętymi zębami. Łzy napływały mu do oczu. Ból zniewalał. Mordował go od środka. Wiatr huczał tak głośno, że ledwo słyszał Shuuna, ale nie musiał go słyszeć, by wiedzieć, że walka trwała nadal. 
     Wystarczył jeden rzut oka na wyprostowanego, podniesionego mężczyznę z wypaloną dziurą w brzuchu. Na umazane krwią włosy, twarz i tors. Na łzy spływające po policzkach z bezdennych, niebieskich oczu - bezdennie smutnych i rozżalonych. 
     Naito przezwyciężył ból. Nieporadnym, chwiejnym ruchem złapał mocno lewą dłonią za rozerwany kikut, na którym kończyło się jego ramię. Zebrał tyle energii, ile tylko zdążył, od razu zamieniając ją w prąd i bezlitośnie, w dużych ilościach wlewając ją w kończynę. Znów stracił dech w płucach i tym razem już nie zahamował łez.
     — Muszę to zrobić. Muszę. Od tego bólu bym zwariował. Muszę całkiem stracić czucie w tej ręce, jeśli chcę jakkolwiek się obronić! — przekonywał sam siebie, smażąc mięso i ukruszony brzeg kości. Poraził kikut z wystarczająco wysokim napięciem, by całkiem stracić nad nim kontrolę. Ból powoli stawał się coraz łagodniejszy - przynajmniej na tyle, żeby można go było znieść. 
     — Nic nie robi. Tylko patrzy. Czemu nie atakuje? Czemu dał mi się przygotować? — zadawał sobie kolejne pytania Naito, patrząc przeciwnikowi prosto w oczy. — Płacze. Wygraliśmy? Co z resztą? Shuun!
     Wiem tylko, że tylko my jeszcze walczymy. W całym Dworzyszczu nie ma ani śladu energii duchowej. Chyba nawet on rozumie, że to już koniec... ale tym bardziej musisz uważać. Kiedy człowiek nie ma już nic do stracenia, potrafi robić straszne rzeczy — polecił dziedzicowi Pierwszy Król, nim szalejący na zewnątrz wiatr wdarł się do wnętrza budynku przez ogromną wyrwę wyciętą atakiem Tory.
     — Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić. Gungnir nie podziałał. Madman Stream w połączeniu z Thor Overdrive też nie. Wyłożyłem na stół wszystkie karty... i obawiam się, że on nie — pomyślał zaniepokojony Naito, niemal przewrócony przez nagły podmuch, ciskający wyłupanymi kawałami podłogi i połamanymi stołami. 
     Stopy Tory nagle oderwały się od podłogi, choć on sam nie poruszył nawet mięśniem. Wiatr wziął go w swoje objęcia, a srebrne włosy załopotały gwałtownie, strząsając zaschnięte drobinki krwi. Krzyże w oczach Kurokawy zauważalnie błysnęły. Na próżno. Tora bowiem niespodziewanie zniknął. Wyprzedził wszystko, co Naito dotychczas widział. Lecący niczym pikujący jastrząb mężczyzna wbił kolano w czoło chłopaka. Trzask pękającej kości odbił się echem w każdym zakątku ciała nastolatka.
     Bezręki Naito został zdmuchnięty, zanim pomyślał o zareagowaniu. Stracił na chwilę kontakt z rzeczywistością po ostatnim uderzeniu. Nie widział swojego niekontrolowanego lotu w stronę ściany ani wyprzedzającego go po łuku Tory. Latający mężczyzna pojawił się za jego plecami, wymierzając w nie zamaszystego kopniaka i tym samym budząc przeciwnika. Kurokawa zarył o podłogę, rozdzierając klatkę piersiową o leżące wszędzie odłamki. Nowa fala bólu wywołała u niego odruchową reakcję - spróbował się podnieść przy użyciu prawej ręki... ale jej nie miał. W ostateczności odepchnął się lewą i przetoczył na plecy.
     Próbował się podnieść, ale uniósł jedynie głowę, a i to przyszło mu z niemałym wysiłkiem. Unoszący się w powietrzu Tora wystrzelił w jego stronę, jak pocisk, lecz nieoczekiwanie zatrzymał się tuż przed nim - tak nagle, jak ruszył. Pędzący z nim podmuch cisnął leżącym chłopakiem o ścianę, sprawiając że usiadł.
     Krew z rozbitego czoła lała się chłopakowi na twarz. Ledwo oddychał, a mógł to robić tylko przez usta. Przy każdym ruchu mięśniem kopnięte przed momentem plecy bolały, jakby ktoś mu w nie wbijał gwoździe do torów.
     — Chce, żebym się poddał — domyślił się Naito i zamiast tego uśmiechnął się pod nosem, co nie zrobiło na Torze żadnego wrażenia. — Żyję, prawda? Czemu miałbym się poddawać teraz, kiedy jeszcze żyję? Jeśli to zrobię, zostanę bez ręki i bez Alice. Nie mogę pójść na taki układ, Tora. Wiesz o tym... — tłumaczył w myślach.
     Tymczasem ogromny pierścień wiatru, który wirował coraz szybciej wokół całego Dworzyszcza zaczął się powoli zawężać, wytłukując wszystkie szyby w oknach. Jego ryk wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy Tora skręcił ciało, zamachując się prawą stopą. Szalejący wiatr zebrał się po jednej stronie budynku, nie będąc już pierścieniem.
     — Solanus! — Lider Loży kopnął przeciwnikowi tuż przed twarzą... i tym razem to Naito zniknął. Nieskończona fala powietrza wbiła się do wnętrza budynku, jak Tsunami zalewające przybrzeżną wioskę. W jednej chwili Kurokawa poczuł się, jakby w całą lewą stronę jego ciała grzmotnął rozpędzony tir. Potem nie nadążał już wzrokiem za pokonywanym przez siebie bez żadnej kontroli dystansem. Wiedział tylko, że przebił każdą ścianę, jaka stała mu na drodze i ostatecznie wyleciał na zewnątrz, w deszcz i burzę.
     — Przez całe życie zastanawiałem się, co to było za miejsce. Czym był ten kraj, nad którym przelatywałem każdej nocy... — pomyślał Tora, podążając w ślad za Kurokawą. Wyleciał z Dworzyszcza tą samą drogą, którą wyrzucił z niego przeciwnika, a potem wyprzedził go bez najmniejszego wysiłku. Ponownie zamachnął się prawą stopą, czekając na lecącego w jego stronę chłopaka. Piorun zalał ich obu światłem.
     — Auster! — kopnął ku niebu, mijając ciało nastolatka o kilka cali. Nie minął go jednak strumień powietrza, uderzając go ponownie - od dołu, jak wnosząca się z zabójczą prędkością wieża, w całą powierzchnię torsu. Kurokawa poleciał do góry, tracąc kolejne żebra. Łamały się, jak zapałki, a on nie mógł nic z tym zrobić. Nie mógł nawet myśleć ani oddychać. Zupełnie nie kontrolował swojego lotu, obracając się, jak marionetka na sznurkach. Przez moment mógłby przysiąc, że zaraz wpadnie między chmury burzowe i zostanie spalony na wiór przez wyładowania. Tak się jednak nie stało... bo nim tam dotarł, Tora już znajdował się nad nim.
     — Favonius! — Lider zakręcił się w powietrzu, wymierzając zamaszyste kopnięcie w lewy bok wznoszącego się chłopaka. Niepojęty ogrom przywoływanego przez niego wiatru zawrócił Kurokawę w stronę Dworzyszcza. Raz jeszcze mężczyzna poleciał za nim, niemalże czując, jak jego ciało rozpada się od środka. Wszędzie, we wszystkich organach czuł pęki żyletek i zardzewiałe gwoździe. Między mięśniami umieszczono rozżarzone węgle, a szkielet trząsł się, ledwo utrzymując swój własny ciężar.
     Dogonił chłopaka, gdy ten przelatywał właśnie nad Dworzyszczem. Z wysokości dziesiątek metrów widział setki zebranych u stóp pagórka mężczyzn i kobiet, nadzorowanych przez wroga. Sępy czekały na jego zgon, rozszarpawszy na strzępy jego wyśniony raj.
     — To już koniec... Boréas! — pomyślał Tora, zaginając w kolanach obie nogi i z pełną mocą rozprężając je nad Kurokawą. Dwie stopy wbiły się w jego brzuch, zsyłając na niego boski wiatr. Kolumna powietrza naparła na chłopaka wgniatając go prosto w dach Dworzyszcza, który praktycznie eksplodował, rozpryskując się na wszystkie strony.
     — Nie mam ręki. Lewą tak mocno nie uderzę. Thor Drive w niczym mi nie pomoże. Co mi pozostało? — przeszło przez myśl chłopaka, gdy wiatr wgniatał go w podłogę strychu, szybko wbijając go na niższe piętro i nie ustając. — Nogi? Tak. Mógłbym użyć nóg. Mięśnie nóg są z reguły kilka razy silniejsze, niż u rąk... a ja przecież trenowałem je dzień w dzień, żeby wytrzymywały impakt Thor Drive'u. Tylko co miałbym nimi zrobić? Nigdy nie używałem ich w walce, a potrzebuję czegoś, co zdejmie go jednym uderzeniem. Szlag... moje kości — zastanawiał się nastolatek, lądując coraz niżej i niżej.
     Wielka chmura pyłu i brudu wzbiła się w powietrze, kiedy Naito dotarł do samego parteru. Patrzący na to z góry Tora zaczął powoli opadać, odstawiany na miejsce przez wiatr. Dyszał ciężko, po podbródku lała się krew, a nagły atak bólu głowy sprawiał, że miał ochotę krzyczeć. Mógłby przysiąc, że coś pękło mu w żołądku i nie zdziwiłby się, gdyby był to sam żołądek. Chciał się upewnić. Zobaczyć ciało Kurokawy. Zaszedł bowiem zbyt daleko, by nie doprowadzić tej sprawy do końca. Wtem jednak zamarł.
     — Ty... jak ty to... kiedy? — zdziwił się mężczyzna, wytrzeszczając oczy, gdy w rozpierzchających się obłokach dojrzał podłużne błyski. Naito stał na mocno podkurczonych nogach, swoją jedyną ręką podpierając się o kolano. Na pochylonych plecach, karku i ramionach widniała krusząca się i rozpadająca na oczach Tory powłoka. Przypominała skrystalizowaną energię duchową, lecz... w jej wnętrzu poruszały się ładunki elektryczne. Pokrywała większą część korpusu chłopaka, niczym najprawdziwsza zbroja.
     — Zeus... — ochrzcił swoją nową technikę Naito. Stworzył ją na poczekaniu. Improwizował. Już po pierwszym kopnięciu, kiedy Tora wyrzucił go w mrok. — Skoro energię duchową można krystalizować... to dlaczego nie można by zrobić czegoś podobnego z produktami Syntezy? 
      Doskonała robota, Naito! Nie wierzę, że ci się udało! — odezwał się rozentuzjazmowany chór setek głosów. — Zakończ to teraz! 
      Tak... — zgodził się chłopak. Popękana od naporu wiatru zbroja ponownie zamieniła się w czyste wyładowania elektryczne, skupiając się w prawej nodze i wirując wokół niej. Tymczasem Kurokawa zbierał w niej coraz więcej i więcej energii, ignorując pulsujący w całym ciele ból. Tora patrzył z niedowierzaniem na to, co się działo, wisząc w powietrzu.
     — Nawet po tym wszystkim, co zrobiłem, ma jeszcze dość siły, by walczyć? — pomyślał, trzęsąc się bez kontroli. Zimno rozchodziło się po jego ciele, a ból głowy narastał coraz bardziej, niemal wymuszając na mężczyźnie wymioty. Tora załopotał w powietrzu, jakby miał zaraz runąć na ziemię, ale cudem się utrzymał.
     — Leki... przestały działać? — uświadomił sobie. Nawet do oczu napływała mu krew. Oddech stał się urywany i chaotyczny. Z największym trudem trzymał ze sobą rozerwane jelita i blokował dziury w tułowiu. — Więc miałem rację... to JEST koniec.
      Gungnir! — wydarł się w sercu Kurokawa, całą mocą swoich mięśni wyrzucając nogę do góry, jak rozkładany maszt. Zgromadzona w niej energia elektryczna wystrzeliła w powietrze pod postacią rotującej włóczni, w ułamku sekundy przeszywając klatkę piersiową Tory, nie odczuwszy żadnego oporu z jej strony. Gungnir przebił się przez wszystkie piętra i dach Dworzyszcza, nim w końcu ruszył ku niebu, między chmury - jak odwrócona błyskawica. I to już naprawdę był koniec. Wiatr przestał wiać wokół ciała Tory. Ucichł momentalnie - zginął bezsilnie, żegnając swojego pana w milczeniu. Srebrnowłosy runął na podłogę kilka metrów przed swoim przeciwnikiem.
     — Żyję... — wyszeptał Naito, padając na kolana ze łzami w oczach. Był na ten moment zbyt słaby, by wstać, ale uczucie ulgi przeszyło go na wskroś. — Ja naprawdę... wygrałem — powiedział sam do siebie, tylko ze względu na ból powstrzymując się przed krzykiem. Nareszcie mógł znów się z nią zobaczyć. Nareszcie mógł zabrać ją do domu, do Miracle City.
     — Nie... — usłyszał nagle słaby, przygaszony głos i skamieniał ze strachu. Z wytrzeszczonymi oczami spojrzał przed siebie. Choć cały się trząsł i nadal znajdował się na kolanach, Tora desperacko usiłował wstać. Ze wzrokiem wbitym w podłogę podpierał się dłońmi, próbując wykrzesać z siebie tę ostatnią iskierkę energii.
     — Nie! Nie możesz! — krzyczał w myślach Naito. — Leż! Nie wstawaj! — zaklinał swojego przeciwnika, który mozolnie podnosił się na roztrzęsione nogi. Krew lała się z wnętrza dziury w klatce piersiowej. Swąd spalonego na jej brzegach mięsa rozniósł się po pomieszczeniu. Tora wyglądał, jak uniesione na sznurkach truchło.
     Ręce wisiały mu po bokach. Nie był w stanie się do końca wyprostować, a kolana uginały się coraz mocniej i mocniej. Oczy jednak dalej płonęły. Ironicznie, te błękitne, jak toń oceanu oczy miały w sobie tylko i wyłącznie ogień. Lider Loży zacisnął pięści, by powstrzymać drganie rąk... i nagle wokół jego ciała wybuchła fioletowa aura. Skórę pokryła czerń, srebrne włosy rozjaśniły się jeszcze bardziej. Podłoga dookoła popękała od przypływu chaotycznej mocy.
     — Chyba żartujesz! JA już nie dam rady walczyć. Jakim cudem TY możesz się ruszać? — pytał w myślach zszokowany Kurokawa. Zaczął uderzać pięścią w nogi, by zmusić je do ruchu, ale kończyny nie chciały go słuchać. Tymczasem milczący Tora postawił pierwszy krok w stronę Naito - tak ciężki i mozolny, że stopa zatopiła się w podłożu. Podbródek mężczyzny zadrżał zauważalnie. Z gardła wyrwał się dziwny dźwięk, przypominający charknięcie... i nagle Madman Stream zniknął, a wraz z nim czarna skóra, biel włosów i fiolet energii duchowej. Tora zgiął się wpół i znikąd zaczął wymiotować krwią.
     Wyglądał tak krucho, że Kurokawa nie mógł uwierzyć w to, jak bardzo przed momentem się przestraszył. Lider desperacko zaczął zakrywać sobie usta dłońmi, by zatrzymać krew w sobie, ale ta dalej przelatywała mu przez palce i spływała po przedramionach. Popękane naczyniami oczy emanowały bólem i smutkiem. Tora zaczął kroczyć przed siebie, pochylając się coraz mocniej z każdym krokiem. Gdy zdał sobie sprawę, że nie da rady dojść do swojego przeciwnika, wyciągnął ręce w jego stronę. Sięgał nimi tak mocno i daleko, jak potrafił, lecz była to tylko desperacka próba oszukania własnego ciała.
     Upadł tak nagle, jak wcześniej aktywował Madman Stream. Srebrne włosy załopotały jeszcze delikatnie, gdy twarz uderzyła w podłogę.
     — Tora — odezwał się do niego Naito, podpierając się jedyną dłonią o podłogę i przysuwając bliżej. Dotknął jego ramienia. Było zimne, jak śmierć. Chwycił mężczyznę tak mocno, jak potrafił i z mozolnym wysiłkiem przewrócił go na plecy. Nie zwalniając uścisku, zaczął przelewać swoją moc duchową do jego ciała.
     — Co ty... robisz? — wychrypiał Tora. Dziurę w klatce piersiowej zakryła warstwa energii, powstrzymując krwawienie.
      — Nie chciałem cię zabijać i nadal tego nie chcę. Zabieram cię do Miracle City. Żywego — odpowiedział jakby nigdy nic Naito, siadając po turecku u boku pokonanego przeciwnika.
     — Nie doniesiesz mnie tam żywego — stwierdził z gorzkim uśmiechem Tora. — Mam w środku już tylko sieczkę. W trakcie naszej walki moje organy zaczęły po kolei wysiadać. Nie zostało mi już dużo czasu...
     — Tenjiro-san jest tu z nami! Nie ma lepszego lekarza w Morriden. Nie zginiesz, jeśli... — zaczął Naito, ale gdy lodowata, drżąca dłoń  mężczyzny chwyciła go za ramię, zamilkł.
     — Naito, Tenjiro nie żyje — zastrzelił go Tora. Kurokawa rozdziawił usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie dał rady. — Cicho! Błagam, nie mam czasu się z tobą kłócić. Jest coś... — Zakasłał nagle, plując krwawą flegmą na swój brzuch. — Jest coś, co muszę ci powiedzieć. Mam prośbę. Ostatnie życzenie. Przysługuje skazańcowi, prawda? A ja zostałbym skazany, gdybym poszedł z tobą do stolicy...
     — Mów — zgodził się Kurokawa, poważniejąc.
     — Jest jedna rzecz... którą mówiłem każdej osobie włączonej w szeregi Wyższej Izby. Mam siostrę pośród żywych. Kanegawa Yurika. Przebywa w śpiączce od czterech lat. Leży w sali 88 w szpitalu prywatnym dwie ulice od wieży w Tokio. Zawsze zabezpieczałem się na wypadek, gdybym miał zginąć. Opowiadałem mojej najbliższej rodzinie o Yurice, prowadziłem ich do niej po to, żeby mieć pewność, że będzie się nią miał kto zająć, gdyby mnie zabrakło. Ale teraz... Wyższej Izby już nie ma, a ja umieram. Dlatego mówię o tym tobie. Błagam cię... zajmij się nią. Nie pozwól... żeby została sama.
     — Tora, ja...
     — Naito! Ten szpital... należy do Enigmy. Rozumiesz? Zdradziłem ich. Nie powiedziałem o odzyskaniu Alice. Gdybyśmy zwyciężyli, nie byłoby problemu, ale przegraliśmy, a ja zaraz umrę! Nie będą mieli powodu, by opłacać jej leczenie! Odłączą ją od aparatury, Naito! Błagam cię... obiecaj mi... przyrzeknij — powiedział Tora, patrząc nastolatkowi prosto w oczy. Z jego własnych płynęły łzy. Drżał coraz bardziej, a jego serce biło coraz wolniej. Gasł.
     — Przyrzekam — oświadczył chłopak, kładąc rękę na ramieniu lidera Loży. — Kiedy tylko wrócimy ze wszystkimi do Miracle City, pójdę po nią. Jeśli będzie trzeba, to znajdę dla niej nowe miejsce. Nie musisz się martwić.
     — Cieszę się — mruknął Tora, a jego dłoń ześlizgnęła się na posadzkę. — Tak bardzo się cieszę... Tyle dzisiaj straciłem. Nie wiem, jak bym się czuł ze świadomością, że ona również umrze. Nie zasłużyła na to. Wiesz... lekarze już kilka razy proponowali mi odpięcie jej od aparatury. Nie wierzyli, że się obudzi. Ja... też miałem wątpliwości, ale nie chciałem dla niej takiego świata. Jeśli miałem zabrać ją ze świata żywych, to tylko do naszej Utopii. Do kraju, w którym wszyscy mogliby być szczęśliwi. To się już nie wydarzy...
     — Chciałbym... powiedzieć ci coś, co cię pocieszy, ale...
     — Nie. Wystarczy. Bo zacznę płakać i krzyczeć, jak to strasznie chcę żyć — zaśmiał się Tora, co poskutkowało tylko kolejną plamą z krwi na podbródku. — Pamiętasz, gdzie jest Alice, prawda? Idź po nią. Daj mi odejść w spokoju... — poprosił, wznosząc wzrok ku niebu. Przynajmniej tym razem naprawdę je widział przez dziury na wszystkich piętrach.
     — To nie będzie konieczne, Hisato — usłyszeli obaj czyjś głos. Obaj momentalnie zwrócili twarze w kierunku, z którego dobiegał - Naito z zaskoczeniem, lecz Tora - z przerażeniem. Z jednego rozbitego stopnia marmurowych schodów na drugi zeskakiwał nieznany Kurokawie mężczyzna. Przy każdym kroku łopotał długi, rozpięty płaszcz z kołnierzem i rękawami podszytymi puchatym futrem. Między dwoma złotymi klamrami w kształcie lisich pysków rozciągał się łańcuszek, łączący poły płaszcza. Pod spodem odznaczała się ciemnożółta kamizelka garniturowa. Ciasne, eleganckie spodnie i wypolerowane, drogie buty, najpewniej ze skóry jakiegoś zagrożonego gatunku sprawiały wrażenie, jakoby mężczyzna był jakimś bogaczem. Mężczyzna miał szare, starcze włosy, choć wyglądał, jakby brakowało mu jeszcze kilku lat do czterdziestki. Grzywka zaczesana była do tyłu, odkrywając marszczone czoło, a kosmyki zakrywały uszy. Brązowawe oczy przejawiały widoczne oznaki znudzenia. Dwudniowy zarost pokrywał policzki i szczękę nieznajomego. Najbardziej jednak rzucał się w oczy tatuaż na jego twarzy. Wokół lewego oka krwistoczerwonym tuszem wyrysowaną miał tarczę zegara z godzinami oznaczonymi cyframi rzymskimi.
     — Wilder! — wykrztusił z niepokojem Tora, gdy podeszwy mężczyzny dotknęły posadzki. Naito spojrzał to na nieznajomego, to na lidera Loży, a instynkt i zachowanie tego drugiego nakazały mu wzmożoną ostrożność wobec pierwszego.
     — Kto to? — szepnął cicho Kurokawa, cały czas patrząc się na dziwnego jegomościa, by w razie ewentualnego ataku móc zawczasu dostrzec wektor ruchu.
     — Edward Wilder. Wiceprezes Enigmy...
     — Na miłość boską, Hisato... — mruknął z wyrzutem Wilder, jedną ręką sięgając do kieszeni płaszcza, jakby upewniał się, czy nic mu z niej nie wypadło. — Naprawdę nie masz już nic do stracenia? Musisz nas zdradzać w tak ostentacyjny sposób? Raz ci nie wystarczył?
     — Co tu robisz? — zapytał z nieskrywaną niechęcią Tora, ignorując narzekania Edwarda.
     — Czy to nie oczywiste? Zabieram, co nasze. I tak zostaliście rozbici, więc postanowiłem zabrać dziewczynę, zanim znów trafi do stolicy.
     Słowa mężczyzny zadziałały na Naito, jak płachta na byka.
     — Zaraz! Co z Alice? Gdzie ją zabrałeś?! — krzyknął, ale Wilder spojrzał na niego bez wyrazu, przeskakując wzrokiem od rany do rany. Klęczący na podłodze, jednoręki chłopak najwyraźniej nie zrobił na nim wrażenia.
     — Nie krzycz, okej? — poprosił flegmatycznie facet. — Jest tu, ze mną — odpowiedział chłopakowi, sięgając do tej samej kieszeni, co wcześniej i wyjmując z niej większy od pięści kryształ. Jego jasnoróżowy odcień i bijące ze środka światło, przywodzące na myśl szalejącego wewnątrz ognika z jakiegoś powodu sprawiły, że serce Kurokawy szybciej zabiło.
     — Co to za żart?! — warknął Naito, choć szybko tego pożałował przez pęknięty mostek. — Co jej zrobiłeś? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nagle zamieniła się w kryształ?!
     — Ech... — westchnął z politowaniem Wilder, jakby perspektywa tłumaczenia się była równoznaczna z przebiegnięciem maratonu na boso. — Nie wiem, co z ciebie za Madness, chłopczyku. Nie przyszło ci do głowy, że w ostatecznym rozrachunku ciało każdego z was składa się z energii duchowej? Resztę dopowiedz sobie sam, nie mam dla ciebie czasu. Z drogi — rozkazał, chociaż wcale nie unosił się gniewem. Zdecydowanym krokiem stanął przed leżącym na podłodze Torą, momentalnie chowając różowy kryształ do kieszeni. Kompletnie ignorując Kurokawę, uniósł dłoń i zagiął palce, łącząc je ze sobą tak, by między nimi powstała kolista przestrzeń. W mgnieniu oka powietrze zaczęło się ochładzać.
     Długi, ostro zakończony sopel lodu uformował się w ręku mężczyzny, niczym oszczep gotowy do ciśnięcia we wroga.
     — Musisz zginąć. Powiedziałbym, że jest mi przykro, ale nie jest mi przykro. Na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że człowiek, który nam cię wydał również nie żyje — zwrócił się Wilder do Tory, który tylko zasunął powieki, w milczeniu czekając na śmierć.
     — Nadal tu jestem! — krzyknął Kurokawa, znajdując w nogach dość sił, by pozwoliły mu się podnieść. — Nie pozwolę ci go... — Bez ostrzeżenia zamachnął się lewą pięścią, w ruchu ładując ją energią elektryczną.
     — Zgadza się, jesteś... — szepnął cicho Edward. Zimny, lodowaty oddech niespodziewanie zalał atakującego nastolatka, okrywając go od stóp do głów. Naito zastygł w bezruchu tuż przed uderzeniem Wildera, jak posąg wyrzeźbiony z lodu. — Jesteś zdecydowanie za głośno — skwitował mężczyzna, momentalnie wbijając lodową włócznię w serce lidera Loży. Tora wierzgnął lekko, wypluwając krew na swój tors.
     — Nie jesteście nam już potrzebni. Wiesz dobrze, co to oznacza dla twojej rodziny, prawda? — rzucił jeszcze na odchodne Wilder, widząc gasnące, rozpaczliwe spojrzenie umierającego. Schowawszy dłonie do kieszeni, Edward minął lekkim łukiem swoją nową "rzeźbę" i miał już zniknąć, gdy nagle usłyszał trzask.
     — N... n... nigdzie nie i... dziesz — wycedził Naito, szczękając zębami. Od pasa w dół w dalszym ciągu był zamrożony, ale udało mu się napinaniem i rozkurczaniem mięśni oswobodzić rękę. Zacisnął lewą dłoń na ramieniu odchodzącego Wildera, trzęsąc się z zimna i z każdym oddechem uwalniając z ust zimną parę.
     — Oddawaj... Alice. Cokolwiek jej zrobiłeś, wyciągnę ją z tego pierdolonego kryształu. Dawaj ją! — znów krzyknął roztrzęsiony Kurokawa. Wilder spojrzał na niego przez ramię ze swoją zwyczajową, znudzoną obojętnością.
     — Jesteś tylko zdenerwowany, czy naprawdę uważasz, że masz jakiekolwiek szanse? — zapytał lodowatym głosem Edward i w tym samym momencie krzyże w oczach Naito błysnęły. Gniew chłopaka ustąpił miejsca rozsądkowi, a rozsądek... nakazał się bać. Nigdy wcześniej nie widział bowiem czegoś takiego. Przed jego oczami nie malował się żaden zauważalny wektor. Całe wnętrze budynku było czerwone. Gdzie się nie obejrzał, widział czerwień. I tym razem ciarki na jego plecach spowodowane były lękiem.
     — Co to ma być za atak? — pomyślał zaszokowany Naito, czując jak jego uścisk zaczyna mimowolnie słabnąć.
     — PUŚĆ — rozkazał stanowczo Wilder, a chłopak wbrew swej woli pozwolił mu odejść. W mgnieniu oka mężczyzna zaczął rozpływać się w powietrzu, wsysany do Strumienia przez dziurę w dachu Dworzyszcza. Wraz z nim zniknęła też Alice...
     Przez chwilę zdawało mu się, że pęknie mu serce. Cofnął się, rozbijając pokrywę lodową na swoich rozdygotanych nogach. Miał ochotę płakać. W jeden dzień odzyskał i stracił wszystko, co się dla niego liczyło. Ta świadomość drążyła dziury w jego pogruchotanej kolanem czaszce.
     — Nai... to... — usłyszał za sobą cichy szept. Odwrócił się na pięcie, dostrzegając swojego gasnącego przeciwnika. — Podejdź tu... szybko... Jest coś... o czym musisz wiedzieć...
     — Tora... — szepnął Kurokawa, nie mając w sobie wiele więcej życia, niż on. Klęknął przy nim, zbliżając do niego ucho, by lepiej słyszeć jego słabnący głos.
     — Pamiętaj, co ci powiedziałem. Nie ufaj temu... co wam mówią. Tablice z grobowców. Zapiski... szukaj... tożsamość Alice... zrozumiesz, kiedy... się w nie zagłębisz — wydusił z siebie mężczyzna, mocno łapiąc dłońmi jego rękę. — Słuchaj... "Baśniopisarz". Zrozumiesz... Baśniopisarz — sapał z niewyobrażalnym wysiłkiem, wyciskając z siebie swoje ostatnie siły. — Yurika. Znajdź Yurikę...
     — Już mówiłem. Znaj... — zamilkł w połowie zdania Naito. Głowa lidera Loży, symbolu wolności i przyszłości dla setek ludzi ostatni raz opadła na posadzkę. Lekko rozchylone, trupie usta i otwarte szeroko, martwe oczy ugodziły chłopaka prosto w serce.
     — Dziękuję. Zapamiętam wszystko... — oświadczył drżącym głosem Kurokawa. Przerażająca, przykra cisza uderzyła jego uszy. Wszystko wskazywało na to, że burza się zakończyła. Nie było słychać uderzających na horyzoncie błyskawic. Wiatr również całkiem ucichł, jakby w minucie ciszy dla poległego Madnessa.
     Naito podniósł się z trudem, by opleść ramieniem wielki sopel wbity w serce lidera. Dopiero przy trzecim szarpnięciu, w które włożył całą siłą udało mu się go wyrwać i polecieć wraz z nim plecami na podłogę. Czuł się żałośnie. Przetoczył się na brzuch i znów obrócił w stronę zwłok. Starł gołą dłonią część krwi zimnego torsu, przejeżdżając palcami po wklęsłych bliznach. Wyglądały, jakby zrobiło mu je pazurami jakieś ogromne zwierzę, ale...
     — ...przypominają tygrysie pręgi — zauważył chłopak. — No tak. "Tora"...

*** 

     Cassandra czekała, nasłuchując trzasków, wybuchów, wyjącego wiatru i szalejącej burzy. Każdy kolejny huk mógł oznaczać koniec. Każdy kolejny grzmot przybliżał ją do nieuniknionej konfrontacji z rzeczywistością. Nie chciała. Bała się jej. Wierzyła w Torę z całego serca, ale nadal się bała.
     Wszyscy darli się wniebogłosy. Krzyczeli jego imię, jakby dopingowali swojego faworyta w jakimś turnieju. Czuli, że ich energia coś zmieni, ale Cassandra wiedziała, że nie zmieni nic. Nawet więcej - bała się coraz bardziej, słuchając ich. Bała się, bo wiedziała, że jeśli w pewnym momencie usłyszy, jak wszyscy milkną, nie przeżyje tego.
     — Błagam, żyj. Żyj... — prosiła, zaciskając splatane ze sobą palce tak mocno, że zatrzymywała w nich przepływ krwi. Nie śmiała nawet otworzyć oczu... do momentu, w którym umarł wiatr. Skandujący imię lidera tłum zaczął się rozłamywać. Pojawiły się odgłosy zwątpienia i przerażenia. Deszcz przestał padać i przez dłuższy czas nie uderzały też pioruny. Serce Hiszpanki zaczęło rozbijać się o żebra. Gardło i żołądek ścisnęły się, jak imadło.
     Czekała i czekała, przez kilka minut trwając w kompletnym bezruchu. I w pewnym momencie ktoś zaczął krzyczeć. Z przerażeniem otworzyła oczy... i zamarła.

***

     Zapach gorącej czekolady pieścił jej nozdrza. Słodki napój rozgrzewał dłonie i całe ciało, pozwalając zapomnieć o nocnym chłodzie. Bokiem opierała się o ramię srebrnowłosego, który również raz po raz sięgał ustami do swojego kubka. Patrzyła na odległą gęstwinę lasu, na trzy bliźniacze szczyty górskie i czuła ulgę. Zbliżał się zmrok. Czerwone niebo było najpiękniejszym widokiem, jaki pamiętała i jedynym pięknym w portowej dziurze, w której przyszło jej się wychowywać. To zdawało się być tak dawno temu.
     Siedzieli obok siebie na kamiennej balustradzie balkonu Tory, pozwalając nogom wisieć w powietrzu. Podłożyli pod siebie gruby, ciepły koc, by również od dołu nie było im zimno. Milczeli, ale nie była to krępująca cisza. W jakiś sposób Cassandra miała wrażenie, że Hisato czuł ten sam rodzaj ulgi, który towarzyszył i jej.
     — Przepraszam — powiedział nagle mężczyzna, a ona zbystrzała. 
     — Słucham? Za co? — Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
     — Za wszystko. Jutro... może się to różnie skończyć. I to wszystko moja wina. Gdybym nie dał Naito szansy na rewanż i od razu powiedział o wszystkim Enigmie, to może...
     — To może postąpiłbyś wbrew sobie — przerwała mu z powagą, opierając się ręką o jego kolano, by móc się wychylić i spojrzeć mu w twarz. — To właśnie dzięki temu, że zawsze trzymasz się swoich ideałów, każdy chce za tobą podążać. Nie powinieneś się z tego powodu zadręczać. 
     — Ech... sam nie wiem. Być może masz rację. Może faktycznie przesadzam. Po prostu nie potrafię się nad tym nie zastanawiać. Ostatnio... miewam dziwne myśli. Niczego nie jestem pewien. Zaczynam kwestionować wszystkie swoje decyzje. Mam wrażenie, że wszystko wymyka mi się z rąk. Sam nie wiem, czy jesteśmy przygotowani — zwierzył się dziewczynie, patrząc jej prosto w oczy. On nigdy nie bał się patrzeć człowiekowi prosto w oczy, kimkolwiek by on nie był. Zawsze go za to podziwiała.
     — To normalne. Kiedy bardzo się czegoś boję albo kiedy się stresuję, mam tak, jak ty. Ale sam wiesz, że nie ma już odwrotu. Jutro damy z siebie wszystko. Mamy coś, o co warto walczyć. O co warto umierać. Nie moglibyśmy przygotować się lepiej — pocieszyła go najlepiej, jak potrafiła. 
     — Gdyby coś mi się stało, to...
     — Wiem. Nie pozwolimy, by stała się jej krzywda — obiecała Cassandra, uśmiechając się do niego najcieplej, jak potrafiła. 
     — Dziękuję, Cass — powiedział, również delikatnie się uśmiechając. Pociągnął kolejnego łyka z kubka, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Nigdy wcześniej nie odważyła się tego zrobić, ale tym razem mogło nie być kolejnej szansy.
     — Wiesz... — zaczął Hisato. Dziewczyna spojrzała na niego z uwagą. — Przez całe życie zastanawiałem się, o jakim kraju śniłem za każdym razem, gdy kładłem się do łóżka. Dopiero dzięki wam znalazłem odpowiedź. Każde z was dało mi swoją własną. Tak naprawdę Utopia, do której dążę to zlepek waszych wizji i marzeń. Ja tylko uczyniłem je moimi własnymi.
     — Tak chyba powinna robić głowa państwa. Mam na myśli kierowanie się potrzebami obywateli — stwierdziła Cassandra, a Hisato uśmiechnął się z nostalgią.
     — Urijah był pierwszy. Marzył o kraju, w którym nikt, bez względu na pozycję, nie pozostaje bezkarny. Stan chciał kraju, w którym powszechna byłaby sztuka marionetkarstwa. By ratować w nim Spaczonych, zamiast ich zabijać. Ichiro to pacyfista. Chciał kraju bez wojen. Bez kultu siły i bez najmłodszych, ignorujących wartość swojego życia. Joseph chciał kraju, w którym nikt nie osądza cię po wyglądzie. W którym nikt nie musi się bać prosić o pomoc, a jego przypadłość jest skutecznie leczona - nie piętnowana. Chinedu pragnął kraju bez rasizmu, tolerancyjnego dla zwyczajów i nawyków, akceptującego odmienność. Ty chciałaś kraju, w którym zawsze jest wybór i w którym każdy ma takie same szanse. Yashiro chciał po prostu odbudować swój ród, odcinając się od pomówień i uprzedzeń. 
     — Naprawdę to wszystko pamiętasz — stwierdziła z podziwem Cassandra.
     — Oczywiście. Mogłem stworzyć pomysł Utopii, ale to wy wymyśliliście, czym ona będzie. Nie mógłbym zapomnieć o czymś takim — powiedział do niej z uśmiechem i znów na kilka chwil zapanowała cisza. Hiszpanka zaczęła nerwowo przełykać ślinę. Usiłowała to ukryć za pomocą gorącej czekolady, ale w pewnym momencie opróżniła swój kubek, a zdenerwowanie nie minęło. Mało tego - jej serce również zaczęło mocniej bić. Na tyle mocno, by poczuł to również Hisato, jako że dziewczyna nadal się o niego opierała.
     — Dobrze się czujesz? — zapytał.
     — Doskonale wiesz, jak się czuję. Nie każ mi tego mówić — zdenerwowała się w myślach... i podjęła decyzję. Cisnęła swój kubek w dal, by po chwili niespodziewanie oprzeć obie dłonie na nogach mężczyzny i połączyć ze sobą ich usta. Prąd przeszył całe jej ciało na ten jeden moment, po którym odkleiła się od niego z rozgrzanymi do czerwoności policzkami. Spojrzała mu prosto w oczy, nie oddalając twarzy zbyt mocno.
     — Cass... — wykrztusił z siebie Hisato. — ...przecież wiesz, że ja...
     — Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi — przerwała mu. — Tylko dlatego, że jesteś chory... — zwiesiła głos na moment, ważąc słowa w głowie. — ...nie przestanę cię kochać, rozumiesz? Jutro oboje możemy być martwi. To wszystko może się skończyć. Wiem, co wcześniej powiedziałam i mówiłam szczerze, ale... ja też się boję. Nie chcę stracić nikogo z was. Nie chcę stracić ciebie. Jeśli jednak stanie się najgorsze, to właśnie z tobą chcę spędzić moje ostatnie chwile. Nie przerywaj, bo drugi raz nie dam rady! — podniosła głos, dosłownie zatykając mu usta dłonią, choć nawet jej wydawało się to głupie i dziecinne. — Byłeś pierwszą osobą, która spojrzała na mnie, jak na normalną kobietę, wiedząc kim byłam. Może dla ciebie to normalne, ale nie dla mnie. Już od tamtego dnia cię kochałam, choć jeszcze nie zdążyłam wtedy zebrać myśli. To... wszystko.
     — Cassandra — powiedział Hisato po chwili milczenia jej imię. Pełne imię, choć prawie zawsze zwracał się do niej zdrobniale. Dziewczyna spuściła głowę, nie mogąc zebrać w sobie odwagi, by jeszcze raz spojrzeć mu w twarz. Trzęsła się cała i trudno jej było złapać oddech, a serce wyrywało się z piersi w ucieczce. I w pewnym momencie zauważyła, jak przerzuca nogę przez balustradę, siadając na niej okrakiem. Sięgnął po nią. Objął ją obydwoma ramionami, przyciągnął do siebie i przytulił bez słowa. Rozpłakała mu się w koszulę.
     Razem spędzili tę ostatnią noc.

***

     Nie wiedziała, co zatrzęsło się pierwsze - jej podbródek, czy kolana. Na pewno nie serce, bo ono stanęło. Z pagórka od strony Dworzyszcza stąpał powoli czarnowłosy chłopak bez jednej ręki. Ledwo szedł. Wręcz człapał, wyprany z sił... niosąc drugą osobę, przerzuconą przez ramię. Bezwiednie, wciąż jeszcze nie dowierzając, Cassandra zaczęła mimo łańcuchów stąpać w stronę chłopaka.
     — Hej! Gdzie leziesz? Na miejsce! — warknął na nią Generał Carver i już zapuszczał się ku niej, gdy nagle poczuł na ramieniu dłoń Kawasakiego.
     — Pozwól jej... — zasugerował błagalnym tonem głosu, który Wilkołak niechętnie zaakceptował. Tymczasem kolejni członkowie Loży orientowali się, co się wydarzyło.
     Z jakiegoś powodu Naito patrzył tylko pod nogi tak długo, jak tylko mógł. Obawiał się tego, co się wydarzy, gdy wszyscy się zorientują. Wątpliwości zaczęły namnażać się w jego głowie. Sam podważał słuszność własnych działań. Jeden wielki mętlik zagościł w umyśle chłopaka... a potem zatrzymał się przed wysuniętą z tłumu młodą kobietą i nie mógł już patrzeć tylko pod nogi. Na jeden, krótki moment spojrzał jej w oczy.
     Pożałował tego na całe życie. Do tego stopnia, że natychmiast uciekł wzrokiem, jak oparzony. Pochylił się do ziemi, jedną ręką ściągając z ramienia zakrwawione, przedziurawione w trzech miejscach ciało srebrnowłosego. Położył je u stóp oniemiałej Cassandry i podniósł się bez słowa. Ledwo udało mu się zachować spokój, gdy ją mijał. Kątem oka dostrzegł, jak Hiszpanka bezsilnie opada na kolana.
     Zorientował się, gdy spojrzał w tłum. Właśnie zabił dziesiątki osób. Ich spojrzenia świdrowały go, oskarżały, pytały o powód, wyklinały. Młodzi i starzy - ludzie każdej kultury i rasy. Przyniósł im ich nadzieję. Martwą. Niektórzy zaczęli więc krzyczeć potępieńczo. Inni się rozpłakali. Niektórzy padali na kolana lub chowali twarz w dłoniach, a jeszcze inni w ogóle nie mogli się ruszyć. Naito minął ich wszystkich. Ktoś z gniewem uderzył go w twarz obiema szczepionymi w kajdanach rękoma, ale on przyjął cios bez reakcji, zataczając się tylko i idąc dalej. Słyszał, jak za nim pluli, ale nikt go jakimś cudem nie dosięgnął.
     Cassandra nawet nie próbowała powstrzymać łez, które wylewały się z jej oczu. Załkała gorzko nad ciałem jedynego mężczyzny, którego kochała w swoim życiu. Przypomniała jej się treść ich ostatniej rozmowy. Oparła się dłońmi o jego tors - zimniejszy od lodu, śmierdzący spalenizną. Nie zwracając uwagi na pokrywającą mężczyznę krew, przyłożyła ucho do jego serca... a raczej dziury, przez którą przeszła lodowa włócznia.
     Wsunęła ręce pod jego plecy, objęła go. Przysunęła do siebie i ścisnęła ze wszystkich sił, mocząc go swoimi łzami. Oparła skroń o jego głowę, łkając coraz głośniej. Żywy ogień trawił jej serce, a gardło wypełniły kamienie. Jej świat... przestał istnieć.
     Przeraźliwy kobiecy krzyk bólu i smutku wzniósł się ku niebu, sprawiając że znaczna część obecnych przynajmniej się zatrzęsła. Hiszpanka krzyczała ze wszystkich sił, bo nic więcej jej nie pozostało, bez przerwy tuląc do siebie lodowate ciało ukochanego. Naito poczuł się, jakby gołymi rękami wyrwano mu serce. Nie zamieniając z nikim słowa, ruszył przed siebie, z dala od wszystkich, z zaciśniętymi zębami zakrywając twarz dłonią.
     Loża Kłamców została unicestwiona.

***

     Kilkadziesiąt tysięcy ludzi zebrało się tego dnia tak blisko bramy Miracle City, jak tylko było to możliwe. Zawczasu usłyszano bowiem raport drużyny uderzeniowej, która miała niebawem powrócić do miasta. Wszyscy chcieli zobaczyć ludzi odpowiedzialnych za śmierć ich najbliższych i zniszczenie dorobku całego ich życia. Prości ludzie czuli żądzę zemsty i w osobach wysłanych na wojnę z Lożą widzieli siebie samych. Choć w rzeczywistości to nie oni krwawili i cierpieli w boju, czuli się w pełni odpowiedzialni za więźniów, których rzekomo prowadzono do miasta. Porządku strzeli wszyscy Niebiańscy Rycerze za wyjątkiem jednego nieobecnego w stolicy. Było zresztą czego strzec - Gwardziści pod wodzą Naczelnika Zhanga raz po raz konfiskowali bowiem uzbrojenie zebranych oraz wszelkie niedozwolone substancje.
     — Myśli pani, że z mistrzem wszystko dobrze? — zapytał przeszło dwumetrowy młodzik o ciele Adonisa i czerwonych włosach, krocząc obok zielonookiej okularnicy i kierując się w stronę bramy miejskiej. 
     — Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej — odpowiedziała Salvadorowi Lilith, stawiając szybkie kroki, by wielkolud nie śmiał przypadkiem jej wyprzedzić. — Swoją drogą, dlaczego ciągle mówisz na niego "mistrz"? To brzmi dziwnie.
     — Mistrz kazał mi tak się do siebie zwracać — odparł hiszpański bokser, na co zastępczyni Generała Carvera westchnęła z politowaniem.
     — No tak, mogłam się tego spodziewać... — mruknęła z zażenowaniem. — Naczelniku — zwróciła się ze skinieniem głowy do Chińczyka. Tao Zhang odpowiedział jej skinieniem. Zeller i Pyron z Niebiańskich Rycerzy stali po dwóch stronach podnoszącej się bramy, gotowi w krytycznej sytuacji wkroczyć i zażegnać konfliktowi.
     Ludzie wybuchnęli okrzykiem radości, widząc setki wylatujących ze Strumienia Madnessów, z których znaczna część była skuta ze sobą łańcuchem. Krzyczeli zwycięsko, z triumfem na ustach, nie mogąc się doczekać, aż sprawiedliwości stanie się zadość. Pochód grupy uderzeniowej i jej więźniów wjechał do brzucha Miracle City, jak wąż. Atmosfera szybko uległa zmianie, gdy dało się dostrzec kroczących na przedzie dwóch Generałów. O ile Noailles nie wyglądał tak tragicznie, o tyle Kawasaki wydawał się chodzącym trupem. Podziurawiony i okaleczony od stóp do głów, prowizorycznie zamknięty w zbroi z bandaży, z zamkniętym okiem o przebitej powiece i ze spojrzeniem mówiącym, że nie było warto.
     Zaraz za nimi rozpoczynał się pochód ustawionych jeden za drugim więźniów, byłych członków Loży Kłamców, "czcicieli" Tory. Podniósł się chwiejny gwar. W powietrze poleciały kamienie. Rycerze i Gwardziści ruszyli w tłum, dopadając rzucających, lecz było ich zwyczajnie zbyt wielu. Pokrzywdzeni i smutni mieszkańcy Miracle City zamienili się w zwierzęta, ciskając w załamanych nerwowo mężczyzn i kobiety odpadami. Zgniłe owoce i warzywa rozpadały się na twarzach. Wulgarne okrzyki górowały nad miastem.
     Darli się, że zabiją. Że zgwałcą. Że zasłużyli sobie na to. Wyrywali się naprzód, wciskając przed twarze więźniów zdjęcia ich dzieci, ich rodzin i przyjaciół. Ktoś miał schowany prowizoryczny nóż za gumą od slipów. Zdążył przygwoździć do ziemi czarnoskórą kobietę i cztery razy przeciąć jej twarz, nim z nadludzką siłą uderzyła go piramidalna tarcza Pyrona. Wydawało się, że nad tłumem nie uda się w żaden sposób zapanować...
     ...ale potem wjechały nosze. Na lewitujących jedna za drugą płytach z energii duchowej wwożeni byli polegli lub krytycznie ranni. Jako pierwsze pojawiło się sadystycznie sponiewierane ciało najsłynniejszego chirurga w Morriden. Blade zwłoki z pociętym korpusem, oskalpowanym torsem, pustym oczodołem - to dopiero zrobiło wrażenie na jakiejś części wołających o pomstę obywateli. Trzech nieprzytomnych nastolatków leciało tuż za Tenjiro - jeden przebity na wylot katanami, jeden bez nogi, jeszcze jeden bez ręki. Zaschnięta krew i smród palonego ludzkiego mięsa pokonały odór zgniłych pomidorów. Zahamowały rozruchy.
     Ostatnia wjechała platforma z "nim". Wszyscy wyrywali się do przodu. Nawet dzieci chciały widzieć tego, który kierował wszystkim. Tego, który ich zdaniem wydał na nich wyrok. Również na Torę planowano pośmiertny zamach. Nie udał się, bo na równi z ostatnimi noszami podążali ostatni więźniowie, a za nimi niemal całkowicie nagi Bruce Carver, którego jedno spojrzenie nawet bez ubrań kazało bać się o własne życie.
     — Nie wierzę... Co on ze sobą zrobił? — zażenowała się Lilith, widząc swojego gołego przełożonego. — Sal, masz swojego mis... Sal? — Spojrzała w lewo, ale chłopak nie stał obok niej. Prędko ujrzała giganta, jak bezwiednie, coraz szybciej kroczy w stronę sznura więźniów, brutalnie odpychając każdego, kto stanął mu na drodze. Nie rozumiała.
     Gigantowi serce waliło, jak młot w kowadło. Wypatrzył ją z daleka i momentalnie ruszył w jej stronę. Nie mógł uwierzyć, ale musiał sprawdzić. Nie widział jej od tak dawna. Był pewien, że nie żyła. Nawet pogodził się z jej śmiercią. Czuł się teraz, jakby ujrzał ducha.
     — CASSIE! — zaryczał, przekrzykując drący się tłum. Powłócząca nogami dziewczyna idąca na samym końcu kolumny drgnęła zauważalnie i uniosła wzrok. Jej opuchnięte, czerwone oczy otaczały czarne plamy po makijażu. Była blada i słaba, cała się trzęsła. Część oczu dziewczyny zlepiła krew jej ukochanego.
   — S... Sal? — wydukała zaskoczona Cassandra, ale gigant dopadł do niej bez słowa, pochylając się. Złapał ją w muskularne ramiona i uniósł w powietrze, przyciskając do piersi. Momentalnie zatrzymał pochód. Gigant zapłakał, jak dziecko i krzykiem dał upust swoim emocjom. Swojemu narastającemu szczęściu. On jeden był naprawdę szczęśliwy w tym mieście.

***

     Wkrótce po tym, jak ocalali członkowie Loży zostali sprowadzeni do stolicy, zarządzono ich masowe przesłuchania, mające poprzedzać obrady sądu. Na czas przesłuchań wszyscy więźniowie zostali zamknięci w miejskich aresztach, których Miracle City nigdy nie miało. Zrobione je prowizorycznie, "od ręki", bez najmniejszych wygód. Ze względu na ilość przetrzymywanych osób, nie były dostatecznie strzeżone. W ciągu pierwszego tygodnia mieszkańcy stolicy urządzali sobie swoje własne, małe krucjaty przeciw członkom Loży. Odnotowano w tym czasie 112 gwałtów. 37 więźniów zginęło. 4 ciał nigdy nie odnaleziono, a 12 w zmasakrowanym stanie rozwieszono po mieście. Sprawca pozostawał nieznany.
     Poległego w walce z Lożą Kłamców Miyamoto Tenjiro oczyszczono ze wszystkich zarzutów i pośmiertnie mianowano honorowym członkiem Gwardii Madnessów. Pochowano go pośród innych Gwardzistów na Marsowych Polach. Ciała Tatsuyi nie odnaleziono mimo wielokrotnego przeszukiwania ruin Dworzyszcza. Uznano, że zdążyło się ono rozpaść, nim ktokolwiek zdołał do niego dotrzeć. On również został odznaczony na specjalną prośbę Kurokawy Naito, znanego w Morriden jako "Morderca Tygrysa".


Koniec Rozdziału 235
Koniec arcu X
Następnym razem: Już tylko popiół

sobota, 12 listopada 2016

Rozdział 234: Człowiek, którego kochał wiatr

ROZDZIAŁ 234

     Strumień elektryczności zmiótł lidera Loży z powierzchni ziemi, jak nic nieznaczące źdźbło trawy. Kryształowe lampy eksplodowały kolejno, jedna po drugiej, zderzając się ze ścianami elektrycznej klatki Kurokawy. Kopuły światła rozkwitały w jadalni, wgryzając się w podłogę, jak szczęki niewidzialnych bestii i zdmuchując lecącego Torę, niby zestrzelonego z nieba ptaka. Dym rozpłynął się po podłodze, a wkrótce potem po prawie całej sali jadalnej. Naito jednak ani na chwilę nie spuścił z oczu swojego przeciwnika.
     Wystarczył mu ułamek sekundy, by dostosować swój wzrok do nowych warunków. W kłębach dymu dostrzegł żywe, choć pozbawione przytomności źródło ciepła o ludzkim kształcie, szybujące z zawrotną prędkością w kierunku ściany. Kiedyś zostawiłby wroga samemu sobie. Teraz nie zamierzał ryzykować. Dwa strumienie energii elektrycznej wystrzeliły z pięt chłopaka, w mgnieniu oka posyłając go w dym, w pogoni za Torą.
     — Któryś z wybuchów uderzył go w pobliżu głowy. Prawdopodobnie wtedy stracił przytomność. To moja szansa! Nie obroni się w takim stanie. Mogę jednym ładunkiem porazić jego układ nerwowy do stopnia, w którym się już nie ruszy, póki mu na to nie pozwolę — pomyślał w drodze Naito, nie myśląc nawet o zamknięciu oczu, choć dym gryzł go tak mocno, że łzy ciekły po policzkach, jak miniaturowe wodospady.
     Z ogromnym hukiem bezwładne ciało Tory rozbiło w drobny mak kawał ściany tuż obok wejścia do jadalni, wydostając się na korytarz. Kurokawa całkiem zignorował łomoczące w niego odłamki, jedynie zasłaniając się rękoma i pędząc bezpośrednio przez nie. Wtedy dopiero udało mu się dotrzeć do srebrnowłosego. Mężczyzna rozbił się całą powierzchnią pleców o najbliższą ścianę, wydłubując w niej niemały krater.
     Energia duchowa zamigotała wokół obydwu dłoni Naito, błyskawicznie przepoczwarzona przez niego w ładunki elektryczne. Maleńkie pioruny oplotły zgięte palce chłopaka, przechodząc pomiędzy opuszkami, niczym żerujące węże. Jaskrawe, błękitnawe światło na krótką chwilę wypełniło korytarz.
     — Ktoś zginął! Ktoś właśnie zginął, Naito! Ktoś z Loży! — rozbrzmiał w głowie chłopaka chóralny głos Shuuna, lecz zanim Król zdążył przekazać komunikat, zaskakująco silny chwyt zatrzymał dłonie Naito kilka cali przed klatką piersiową Tory. Kurokawa wytrzeszczył załzawione oczy jeszcze bardziej, niż wcześniej i zaklął w duchu, nie mogąc pojąć tego, co widział. Odruchowo dezaktywował "termowizję", która nie była mu już potrzebna.
     — Jeszcze przed chwilą... byłeś nieprzytomny — zdążył tylko pomyśleć, patrząc na oplatające jego nadgarstki palce Tory, na jego zaciśnięte z bólu zęby, na zamknięte powieki... a potem - przez krótką chwilę - na uderzające go w podbródek kolano mężczyzny. W tym samym momencie poczuł, jak jego stopy odrywają się od podłogi, a całe ciało staje się wiotkie, bezwolne.
     — Urijah... jest martwy? Z nas wszystkich akurat on? — przemknęło krótko przez głowę odklejającego się od ściany Tory, gdy otwierał zaszklone oczy. Chwilę później kolejna powietrzna pięść wbiła się raptownie w brzuch lecącego Kurokawy, zginając go na pół. Z ust chłopaka chlusnęła krew. Wciąż zdrętwiałe ciało nie odpowiadało na jego żądania.
     Otwarta dłoń Tory uniosła się w stronę Naito, emanując energią duchową, a zaraz potem eksplodując wiatrem. Gwałtowny podmuch powietrza wystrzelił do góry, wijąc się po drodze, jak wąż i zataczając łuk tuż przed zderzeniem z Kurokawą. Zamiast trafić go od dołu, trafił go zatem od przodu - prosto w klatkę piersiową. Strumień powietrza przebił chłopaka przez ścianę, ponownie wrzucając go wgłąb jadalni, jak niechcianą zabawkę.
     — Kurwa mać! — skwitował tylko ciągnięty przez "węża" brunet, czując a nawet słysząc pękające żebro. Powietrzny bicz wygiął się raz jeszcze, bezlitośnie wgniatając go w podłogę i kolejny raz raniąc jego plecy. — Shuun! Widziałeś wszystko to, co ja, tak? Jak to się stało, że zareagował? Że tak nagle się obudził? 
     Na pewno sam się już tego domyśliłeś, ale wszystko wskazuje na to, że też wyczuł zniknięcie jednego ze źródeł energii duchowej. Szok musiał być wystarczający, by przywrócić mu przytomność — stwierdził Pierwszy Król, bez cienia litości potwierdzając najgorsze obawy swego dziedzica.
     — Szok nie tłumaczy tej szybkości... — pomyślał Naito, natychmiast zaciskając ciasno energię duchową wokół pękniętego żebra, by nie rozleciało się na kawałki. Zaraz potem przeturlał się na brzuch, oparł dłońmi o podłogę i w moment był już na kuckach. — Innymi słowy to jego naturalna prędkość. POMIMO faktu, że otrzymał czyste trafienie moim Rengoku Raihou i wpadł w co najmniej pięć eksplozji. Czy on w ogóle jest człowiekiem? Jak twarde ma ciało, że wciąż jest w stanie walczyć? — zastanawiał się z niedowierzaniem.
     Potok myśli Kurokawy przerwały dopiero uderzające o posadzkę podeszwy butów Tory, który z kamienną, chłodną twarzą wkroczył ponownie do jadalni. Uderzony wcześniej strumieniem błyskawic i kilkoma eksplozjami, miał już na sobie tylko zwęglone strzępy swojej koszuli, którą zresztą szybko i zdecydowanie zerwał z ramion i cisnął na podłogę. Wcześniej nie było tego aż tak widać, lecz teraz dopiero Naito po raz pierwszy zauważył, w jak niewiarygodnej formie jest ciało lidera Loży. Choć zachowywał on swoją ogólną szczupłość, srebrnowłosy mógł się poszczycić sylwetką greckiego Adonisa. Zdawać by się mogło, że jego ciała nie obciąża ani jeden procent tłuszczu, bo mięśnie przypominały stalową konstrukcję o barwie ludzkiej skóry.
     A jednak w całej tej niezniszczalnej konstrukcji odznaczały się dwa defekty. Trzy długie i grube, skośne blizny przechodziły przez klatkę piersiową mężczyzny, przywodząc na myśl ślady po ataku jakiejś dzikiej bestii. Czarna, niemalże zwęglona skóra na lewym boku mężczyzny nadal jeszcze dymiła, bezlitośnie porażona przez Kurokawę. Tora jednak zdawał się tego nie zauważać - być może pod wpływem adrenaliny, być może też przez szok, jakiego doznał, doświadczając śmierci kolejnego przyjaciela. Nie ulegało jednak wątpliwości, że na chwilę obecną Tora przynajmniej zdawał się być w lepszym stanie, niż Naito.
     — To możliwe, żeby nic mu nie było? — zapytał w duchu brunet, powoli obgryzany ze wszystkich stron przez niepokój i gasnącą wiarę w zwycięstwo.
     — Nie, z całą pewnością nie. Trafiłeś go z zaskoczenia, kiedy nie wzmacniał ciała. Oddychaj spokojnie, Naito — poinstruował go Shuun.
     — A eksplozje? Co z nimi? Zero śladów po nich. One też trafiły? — dopytywał się Kurokawa, przełykając nerwowo ślinę w oczekiwaniu na ruch przeciwnika.
     — Tego nie widział żaden z nas. Nie myśl o tym. I tak skończyły ci się lampki. Nie powtórzysz tego manewru. Zresztą obaj wiemy, że to nie człowiek, którego nabierzesz dwa razy na tę samą sztuczkę — uciął dyskusję Pierwszy Król.
      — Czujesz to, prawda? — mruknął posępnie Tora, zaraz po tym łapiąc się za spalony, nieludzko cuchnący bok. — Ludzie wokół nas umierają. Moi przyjaciele. Moja rodzina. Ludzie, z którymi spędziłem dekady i których znam lepiej, niż samego siebie. Jak się z tym czujesz? Czy w ogóle "coś" czujesz? Aż do dzisiaj spodziewałbym się u ciebie skruchy, ale teraz... nie wiem.
     — Coś jest nie tak... Nie idzie za ciosem, nie atakuje. Chce mnie rozproszyć? — zaczął się momentalnie zastanawiać Kurokawa, czując coraz większą presję.
     — Gdyby nie walczyli, nie umieraliby — odpowiedział, maskując dekoncentrację i rozchwianie emocjonalne. Usiłował kupić sobie trochę czasu, by poskładać myśli do kupy i ponownie przeanalizować sytuację.
     — Nie — zaprzeczył Tora, kręcąc głową. — Gdyby nie walczyli, wszystko by się skończyło. Wszystkie nasze marzenia dobiegłyby końca. Walka z wami to nasza jedyna szansa, Naito. Wiesz... niedługo przed waszym przybyciem zebraliśmy się w tej sali, by jak zawsze spożyć wspólny posiłek. Korzystając z okazji, zaproponowałem im ucieczkę. Obiecałem, że jeśli ktokolwiek postanowi odejść, nie będę miał mu tego za złe. Że ta sytuacja to moja wina i jestem gotów samotnie wziąć za wszystko odpowiedzialność. Wiesz, ile osób opuściło Dworzyszcze?
     — Skoro mi o tym opowiadasz, to podejrzewam, że żadna — odparł Naito, na co mężczyzna uśmiechnął się blado i spojrzał w sufit, jakby spodziewał się ujrzeć niebo.
     — Zgadza się. Wszyscy zostali. Nawet ci, którzy nie potrafią i nie będą walczyć. Zawsze byłem tego świadom, ale wtedy chyba po raz pierwszy poczułem, jak bardzo we mnie wierzą. Tak bardzo bym chciał, żeby to wszystko dobrze się skończyło...
     — Jeśli każesz swoim ludziom zaprzestać walki, to...
     — ...to będę zdrajcą. Będę oszustem, wierutnym kłamcą. Zawiodę ich wszystkich. Oni wolą zginąć razem ze mną i swoimi marzeniami, niż żyć w świecie, który nas otacza. Przejdziemy przez to wszystko razem lub razem upadniemy.
     — Jak chcesz. Nie mam prawa wymagać od ciebie zmiany decyzji, póki masz zamiar stawić czoła konsekwencjom — oświadczył Kurokawa. W tym samym momencie usłyszał cichy szept w swojej głowie - szept tysięcy szeptów.
     — Ktoś...
     — ...zginął — dokończył Tora. — Tak. Richard Verner, ostatni, który dołączył do nas przed akcją w stolicy i pierwszy, który nas zdradził.
     — Zdradził was? I nic z tym nie zrobiłeś? To niedorzeczne!
     — Nie do końca. Widzisz, to Enigma go tu przysłała. Był ich agentem w Gwardii Madnessów. Zrobił swoje, jak należało, a że mógł być im jeszcze przydatny, kazali mi wziąć go pod swoje skrzydła. Zrobiłem to. Pierwszy i ostatni raz, gdy do Loży dołączył ktoś, kogo nie wybrałem z własnej woli. To był błąd. Czy to w Gwardii, czy w Loży, Richard zawsze był agentem Enigmy. Kiedy dałem ci szansę na rewanż, musiałem dotrzymać słowa i upewnić się, że Alice zostanie z nami do tego czasu. Z tego powodu nie powiedziałem Enigmie, że ją pojmaliśmy. Zdradziłem ich. W którymś momencie Richard na mnie doniósł. To wszystko. Zauważył, że Enigma zrobiła z nas kozły ofiarne, więc wydał nas w nadziei, że to go uratuje. Nie uratowało.
     — Nic już nie rozumiem. W co ty grasz? Na ich życzenie porywasz Alice i niszczysz miasto, narażając się na śmierć, a potem zdradzasz ich z mojego powodu? To idiotyczne! — wybuchł nagle Kurokawa, coraz bardziej zmieszany. Coraz bardziej pewny, że jego rozmówca był po prostu jakimś pomylonym szaleńcem.
     — Mylisz się. Jest w tym więcej sensu, niż widzisz. Jeśli zwyciężymy, Enigma wybaczy mi zdradę, a ja i tak dotrzymam danego ci słowa. Jeśli przegramy, zginiemy, więc gniew Enigmy niczego nie zmieni — wyjaśnił Tora. W tym samym momencie cały budynek po raz kolejny zadrżał w posadach, roznoszony na strzępy przez mordujących się Madnessów. Przerażająca eksplozja mocy duchowej dosięgła nawet jadalni, wywołując gwałtowny dreszcz u srebrno- i czarnowłosego.
     — Stan... Ty również poległeś? — zauważył z ciężkim sercem Tora. — Czy słynny Wilkołak jest aż tak potężny? — Mężczyzna zacisnął pięści i zwarł usta.
     — Macie swoją sprawiedliwość. Mam nadzieję, że była tego wszystkiego warta — rzucił z wyrzutem, cofając łokcie za plecy. W mgnieniu oka mignęły krzyże Kurokawy, a wektory zasypały go, niczym spadający poziomo deszcz. Minął ułamek sekundy, a czerwone strzałki dosłownie go zbombardowały, przenikając niemal każdy fragment jego ciała i najbliższego otoczenia. Bez chwili namysłu zrozumiał, że od nadchodzącego ataku nie dało się uciec...
     — ...ale na taką ewentualność też się przygotowałem — pomyślał chłopak. Znalazłszy się w sytuacji, którą przewidział, poczuł powracającą do niego pewność siebie, wypracowaną kilkoma miesiącami nieustannego treningu. Energia duchowa zakotłowała się wokół ciała Naito, niczym ogromny płomień, pędząc do zaciśniętych pięści, gdzie syntezowano z niej ładunki elektryczne. Madnessi zaatakowali się nawzajem w tym samym momencie.
     Pięści Tory praktycznie wybuchły, dosłownie znikając Kurokawie z oczu. Nigdy wcześniej nie widział on tak szybkich ciosów. Zdawało mu się, że ręce jego przeciwnika po prostu zniknęły i jedynie jakieś bezkształtne, wydłużone smugi łomocą powietrze. Widział jednak wektory i to w nie celował, kiedy zalała go kawalkada powietrznych pięści.
     Zaczął uderzać na równi z Torą. Nie miał najmniejszych szans, by dorównać mu prędkością nawet pomimo faktu, że dotkliwie go wcześniej zranił. Za każdym razem, gdy Kurokawa uderzał, energia wydobywała się z jego pięści pod postacią elektrycznego pocisku, ruszając idealnie wzdłuż wektorów. Braki w szybkości nadrobił on ilością. Każdy kolejny cios miotał bowiem nie jednym, a trzema elektrycznymi kulami na raz.
     Wyciosane z powietrza pięści zderzały się z pociskami Kurokawy w połowie drogi. Wpierw dziesiątki, potem setki małych fal uderzeniowych wypełniły pomieszczenie, zderzając się ze sobą, mieszając, rykoszetując we wszystkie strony. Żaden z Madnessów nie przestawał uderzać bez opamiętania, za żadne skarby świata nie chcąc ustąpić drugiemu. Mięśnie Naito zaczynały powoli krzyczeć już po kilkunastu sekundach, lecz nie pozwolił sobie na chwilę przerwy. Gdyby bowiem zwolnił chociaż minimalnie, salwa Tory zmiotłaby go z powierzchni ziemi i zabiła na miejscu. Nie miał przez to nawet szansy na wzięcie porządnego oddechu.
     Lider Loży w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. Na pierwszy rzut oka widać było ogromną różnicę doświadczenia i lata treningu. Jego szybkość, siła mięśni, kondycja - wszystko to deklasowało Kurokawę. Mimo to jednak Tora nie posiadał się ze zdumienia, widząc jak doskonale jego przeciwnik bronił się przed wszystkim, co posłano w jego stronę.
     — Niespotykana strategia. Techniki stworzone tylko po to, by skontrować moje własne. Prąd, by zmniejszać moją prędkość. Nawet jego ubiór pomaga mu w walce ze mną. Niesamowite — pomyślał z uznaniem Tora, nie przerywając natarcia. — Zmęczę go jeszcze przez chwilę, zmuszę do zmarnowania energii — postanowił, siejąc spustoszenie w połowie drogi dzielącej go od Kurokawy. Symfonia fal uderzeniowych trwała przeszło minutę, okrutnie wycieńczając Naito, a jedynie lekko skracając oddech Tory.
     Lider Loży przerwał wymianę jako pierwszy. W pewnym momencie po prostu przestał młócić pięściami, zamiast tego skupiając energię duchową w dłoniach i z całej siły zderzając je ze sobą. Przerażająco silny podmuch powietrza wystrzelił w stronę Kurokawy, drążąc szeroki rów w podłodze i zmiatając elektryczne pociski, jak kulki z papieru. Naito zacisnął zęby, ponownie aktywując Thor Drive. Strumienie ładunków wystrzeliły z boku jego stopy, błyskawicznie odsuwając go na bok, przez co uniknął zdmuchnięcia, lecz z drugiej strony na moment stracił z oczu swojego przeciwnika. Gdy ponownie skierował wzrok w miejsce, w którym przed momentem stał Tora, już go tam nie było.
     — Szlag! Nie przewidzę jego ruchów, jeśli zniknie mi z oczu! Domyślił się... — zdenerwował się w duchu chłopak... na chwilę przed tym, jak stopa przeciwnika wbiła mu się w tył głowy. Zadudniło mu pod czaszką. Poczuł, jak mimowolnie chyli się ku upadkowi pod wpływem niezauważonego kopnięcia, ale zareagował momentalnie. Jeszcze raz aktywował Thor Drive. Spod uniesionych stóp wystrzeliła rzeka iskier, posyłając go naprzód, tuż nad podłogą, niebezpiecznie blisko jej powierzchni. W szaleńczym locie skupił energię duchową w dłoni, utwardzając ją i wbijając w podłogę. W tym samym momencie kolejny strumień błyskawic wystrzelił z boku jego stóp, co sprawiło, że obrócił się w powietrzu wokół dłoni, która posłużyła mu za kotwicę. Poczuł bolesne rwanie w mięśniach przedramienia, ale jakimś cudem udało mu się zatrzymać i skupić wzrok na swoim przeciwniku.
     Wiatr szalał, ujarzmiany przez Torę, naginany podług jego woli. Mężczyzna stał na swoim miejscu z uniesioną w górę dłonią. Ze zgiętymi palcami, które wydawały się dosłownie chwytać powietrze. Energia duchowa pędziła przez całe jego ciało aż do tego punktu, gdzie stawała się wiatrem i kotłowała w uścisku Madnessa. Strumienie powietrza poruszały się we wszystkich kierunkach, jak oszalałe przeplatając się ze sobą, lecz nie przenikając. Wirowały z ogromną, ciskającą fragmentami podłogi prędkością, formując wielką kulę z wiatru. Już z daleka wydawała się ona przerażająca i absurdalna w swej istocie.
     — Więc to tak! — zrozumiał Naito. — Zaangażował mnie w wymianę, żeby mnie zmęczyć, zmusił do uniku, by zajść mnie od tyłu i zaatakował z zaskoczenia, by przygotować coś mocniejszego. Zaplanował wszystko co do sekundy. Nie - co do ułamka!
     W jednej chwili Tora gwałtownie opuścił rękę, ciskając kupą wijących się strumieni powietrza w stronę Kurokawy. Kula zaczęła zbliżać się do niego z niepokojąca prędkością, a podłogę pod nią znaczyły dziesiątki cięć, jakby od maleńkich ostrzy. Naito jednak nie był w stanie ich dostrzec, stając oko w oko z techniką wroga.
     — Jeśli będę z nim walczył na jego zasadach, przegram. Muszę działać tak samo, jak do tej pory. Muszę znaleźć lukę i uderzyć w nią z całą siłą. Muszę go zaskoczyć — myślał gorączkowo brunet, wyciągając wbitą w podłogę rękę. — Czym mógłbym zaskoczyć go w takiej sytuacji? — Odpowiedź przyszła sama - tak ryzykowna, że sam się sobie dziwił.
     — Thor Drive. — Wystrzelił przed siebie z pełną prędkością, ślizgając się na swoich nienaturalnie gładkich, wypolerowanych podeszwach. Rozwidlone rzeki ładunków wypłynęły z jego pięt, kierując go bezpośrednio na spotkanie z ciśniętym przez Torę pociskiem. Właśnie tego nie powinien był się spodziewać lider Loży - braku rozwagi i wymyślnych taktyk, pozornie nieprzemyślanego nadziania się na jego atak. Kurokawa miał jednak swój plan.
     — Rengoku... — Prawy łokieć cofnął się za plecy. Lśniący rękaw energii duchowej zawirował wokół przedramienia, zmieniając się w czystą elektryczność tuż przed zderzeniem się z tnącym wszystko na swej drodze pociskiem. — ...Raihou! — Cała ta moc wystrzeliła z wyrzucanej pięści bruneta, w sam środek wietrznej kuli, by móc ją rozsadzić, unieszkodliwić. Kurokawa postawił w tym momencie wszystko na jedną kartę... i tylko dlatego przeżył.
     Niezaprzeczalnie potężny i niebezpieczny atak Naito zetknął się z kulą wirującego wiatru, mieszając jego wyjący odgłos ze swoim własnym - upiornie iskrzącym. Wtedy właśnie Kurokawa brutalnie rozbił się o sięgający niebios, nieprzebyty, niepokonany mur - ból. Brunet widział swój strumień błyskawic tylko przez moment - przy samym zderzeniu. Potem bowiem nakładające się na sobie pod wszelkimi możliwymi kątami podmuchy powietrza szybko rozproszyły całą tę elektryczność, rozrywając ją i posyłając w obieg po powierzchni kuli.
     Ten sam los spotkał rękę Kurokawy, która podążała przecież w ślad za ładunkami. Kiedy tylko knykcie dotknęły wyjącej powierzchni, prąd powietrzny porwał kończynę ze sobą, usiłując ją przeciągnąć wokół osi kuli. Przez moment Naito miał wrażenie, że urwano mu rękę. Całkowicie stracił nad nią panowanie, gdy nad wyraz szybki ruch powietrza wybił mu ją ze stawu barkowego. Pędzące pod wszystkimi możliwymi kątami strumienie poszatkowały mu przedramię, niczym ostrza dziesiątek katan. Najpoważniejsza rana ciągnęła się od samych knykci aż po łokieć, przebijając się do samych kości przedramienia. Niezliczona ilość mniejszych skaleczeń usłała całą kończynę, a wkrótce potem - gdy kula i pędzący chłopak zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej - również jego prawy bok i klatkę piersiową.
     Pociągnięty za rękę po powierzchni pocisku Kurokawa zmienił kierunek, w którym zmierzał i właśnie to ocaliło go przed zostaniem rozerwanym na strzępy przez atak Tory. Krew rozprysła się na wietrze, miotana na wszystkie strony, niczym z moździerza. Szkarłatne wstęgi oplotły wirującą kulę, jakby ta wykształciła swój własny układ krwionośny. Naito padł na podłogę, podmuch przeturlał go na bok, brudząc kurzem pociętą rękę i maksymalizując ból. Wietrzna kula zaryła w ziemię wkrótce po tym, wwiercając się w nią na głębokość metra, zanim się rozproszyła.
      — Kurwa! — zaklął w duchu Kurokawa, zamykając wrzask za zaciśniętymi z całej siły zębami. Nie stracił rozumu, choć niewiele brakowało. Momentalnie skierował wzrok w stronę przeciwnika i od razu poczuł dreszcze na swoich plecach. Powietrze krzyczało. Kilkanaście kolejnych kul z wiatru rotowało na różnych wysokościach nad głowami Madnessów, niczym gotowe do zrzutu bombowce, czekające tylko na sygnał dowództwa.
     — Zajął mnie jednym pociskiem, żeby niezauważenie przygotować następne... — zrozumiał w końcu Kurokawa. Jego strategia - wszystko, co do tej pory osiągnął w tej walce - zaczęła się rozpadać, a on nie miał nawet czasu, by wprowadzić zmiany. Mignęły złote krzyże. Wektory - grube, najgrubsze, jakie widział przebijały się wygiętymi łukami przez całą okolicę pod różnymi kątami. Przypominały trochę kły - zamykającą się na połowie sali paszczę jakiejś ogromnej, krwiożerczej bestii. Wiatr wył potępieńczo.
     Pociski runęły na niego z góry, jak monstrualny, wirujący grad, zmuszając do natychmiastowej reakcji. By uciec od nich, musiał najpierw uciec od bólu, a do tego nie wystarczał mu przypływ adrenaliny. Dlatego właśnie - wciąż krwawiąc ze straszliwie pociętej ręki - aktywował Madman Stream. Fala fioletowej energii duchowej buchnęła z jego ciała, niczym płomienie z pieca nakarmionego suchym drewnem. Poczerniała skóra, błyszczące oczy, bielsze od śniegu włosy, ale przede wszystkim chaos. W żyłach chłopaka zaczął płynąć chaos - jak zawsze, jak u każdego, kto przechodził tę transformację.
     Szaleństwo niekontrolowanej mocy duchowej usypiało jednak ból znacznie lepiej, niż jakakolwiek adrenalina. Kurokawa grzmotnął otwartą dłonią w podłogę. Fala uderzeniowa opuściła podłogę, wyrzucając go w powietrze, pozwalając mu uniknąć pierwszego pocisku, wychodząc poza jego czerwony wektor. Kątem oka chłopak dostrzegł, jak rotująca kula wgryza się w miejsce, w którym przed chwilą stał. Serce waliło mu, jak lufa karabinu, źrenice skakały na wszystkie strony, usiłując pokryć wzrokiem całe pomieszczenie. Tora stał. Po prostu stał poza tym wszystkim, jakby jego pociski były tylko rekwizytami, Naito aktorem, a jego walka o życie - przedstawieniem. Lider Loży regenerował swoje siły. I niechybnie miał chłopaka na oku.
     Kurokawa nieustannie kumulował energię duchową w stopach, zmuszony do tego, by raz po raz wybijać się pod różnymi kątami i wyginać ciało na wszystkie strony, unikając grubych, czerwonych strzał. Skupiające się w kulach strumienie powietrza rozdzierały jego ubranie i nacinały skórę, gdy nastolatek o włos unikał śmierci, nie mogąc zatrzymać się ani na chwilę. W uszach słyszał jedynie świst. Nawet jego własne myśli zdawały się pobrzmiewać coraz ciszej i ciszej. Trudniej było mu złapać oddech, jakby pociski Tory zabierały całe powietrze z okolicy, nie pozostawiając dla chłopaka ani mililitra.
     — Jakkolwiek bym na to nie patrzył, moja ręka niedługo przestanie być użyteczna w tej walce. Oczy też zaczynają mnie boleć. Strasznie pieką. Chciałbym je zamknąć, ale jeśli to zrobię - zginę. Cholera! — pomyślał Naito, zbierając moc w prawym przedramieniu i siłą ściskając brzegi rozdartej skóry. Chciał w ten sposób powstrzymać krwawienie, ale jego ręka była w takim stanie, że czuł się, jakby obrusem przykrywał czołg.
     — Muszę znaleźć lukę, która pozwoli mi go zaatakować. Im dłużej to przeciągam, tym więcej stracę krwi, podczas gdy on odzyskuje siły. Gdybym dał radę chwycić go obiema rękami, może udałoby mi się go sparaliżować. Wystarczyłoby zaszarżować w jego stronę. Niskie podejście, jak przy obaleniu. Nawet nie musiałbym ruszać go z miejsca. Obejmę go rękoma i wytworzę takie napięcie, jakie tylko będę w stanie — postanowił Kurokawa. Na inny plan nie było czasu. Przechylił się mocno do tyłu, niemalże padając na plecy i przepuszczając następną kulę wiatru nad swoją klatką piersiową. Trzy poziome linie błysnęły czerwienią na jego skórze, jakby wyryte nożem.
     Naito oderwał nogi od ziemi, przyciągając je do siebie - zrobił szybki przewrót w tył, zatrzymując się na kuckach. Czerwone strumienie wypełniały przestrzeń między nim, a Torą. Większość przestrzeni... ale nie całą. Wzrok chłopaka zatrzymał się w jednym punkcie, a energia kumulowana w nogach pod wpływem Syntezy zmieniła formę.
     — Duszę się... — pomyślał Kurokawa z pustymi płucami... i zniknął. Thor Drive wystrzelił go po łuku nad podłogą. Najpierw stopniowo wznosił się do góry, a gdy osiągnął szczyt, zaczął zaniżać pułap. Leciał przez świszczącą śmierć - tak blisko, że sam nie wiedział, czy dobrze wymierzył; czy może za chwilę nie zostanie rozerwany na strzępy; czy może pęd nadany przez Thor Drive nie osłabnie na tyle, by podmuch zmienił kierunek lotu. W którymś momencie poczuł, jak płat skóry oderwał się z powierzchni jego pleców. W innym mocne szarpnięcie wyrwało mu kilka pukli włosów, sprawiając że schnące oczy zaszkliły się.
     A potem świst ustał. Pociski nadal szalały, ale już za nim, już nie tak głośno. Już nie było czerwieni wektorów, nie było grubych strzał, na które musiał uważać brunet. Był tylko srebrnowłosy mężczyzna o ciele Adonisa, na którego miał właśnie wpaść Naito. Była energia duchowa, buzująca w otwierających się ramionach Kurokawy. Nastolatek zamachnął się rękoma, zaciskając je, jak kleszcze. Zaciskając je... na powietrzu.
     — Nie...
     Zatrzymano go tak raptownie, że niemalże runął na twarz. Zamiast zobaczyć przed oczami tors przeciwnika, zobaczył kątem oka jego plecy. Przepotężne szarpnięcie w kostce cisnęło mózgiem chłopaka o ściany czaszki. Tora stał nieruchomo, z nogą zahaczoną o nogę atakującego Kurokawy - trzymającą go w ryzach.
     — Ta technika działa tylko w linii prostej, prawda? — zapytał Tora. Naito zbladł. Rozgryziono go. W ferworze walki, mimo wszystkich jego starań, tak po prostu...
     Cios w nerkę. Lewą. Nagle, bez ostrzeżenia, głęboko - jak nóż, nie pięść. Żywy nóż, który ucinał myśli. Krew napłynęła brunetowi do ust. Odruchowo chciał rzucić się w bok, ale zamiast tego zachwiał się i runął w stronę podłogi. Noga - zapomniał o nodze. Nie mógł wyciągnąć jej z uwięzi. Miał za mało siły. Tora był jak posąg; jak drzewo, którego korzenie sięgały jądra Ziemi.
     — Myśl! Naito, cholera, nie odpływaj! — wołał Shuun. W tym samym momencie Tora zamachnął się nogą, którą trzymał przeciwnika, ciągnąc go w swoją stronę. Naito legł z hukiem na podłodze, uderzając podbródkiem o płytki.
     — NAITO! — ryczał Pierwszy, gdy lider Loży stał już nad chłopakiem z jedną stopą nad jego głową. Podeszwa opadła na dół, jak gilotyna. Trzask łamanej na kawałki płyty podłogowej wypełnił salę, po której nie latały już powietrzne pociski. Kurokawa w ostatniej chwili przeturlał się na plecy, zaciskając zęby. Zrobił pierwsze, co przyszło mu na myśl - uderzył. Lewą pięścią, z której wystrzelił trzy uformowane w kule ładunki elektryczne. Wszystkie wycelował perfekcyjnie...
     ...ale żaden nie trafił. Wszystkie zmieniły kierunek tuż przed tym, jak dosięgły celu. Wszystkie odbił wiatr. Prawdziwy, nie wytworzony Syntezą. Bo Torę kochał wiatr i Tora tę miłość odwzajemniał.
     Kurokawie zachciało się płakać. Kończyły mu się pomysły, jego ręka rozpadała się na kawałki, wszystkie mięśnie krzyczały, zamęczone ciągłymi unikami, a energia duchowa ubywała wciąż i wciąż.
     — "Nigdy, przez całe moje życie nie widziałem... nawet nie słyszałem o Madnessie z tak piorunującym talentem, jak Tora" — przypomniał sobie nagle słowa Miyamoto i zrozumiał. Zrozumiał, jakim cudem Tory nie zabiły eksplodujące lampki i jakim cudem teraz nie dał mu się trafić. — Wiatr go broni. Kiedy nie jest w stanie obronić się sam, wiatr robi to za niego... To... za dużo. Jak... mam z tym walczyć?
      — Aaargh! — ryknął nagle i bez ostrzeżenia Naito, desperacko rzucając się z pozycji leżącej na nogę Tory. Wyciągnął ku niej obie ręce, już mając je elektryzować, gdy nagle noga zniknęła mu sprzed oczu, zgięta w kolanie pod sam pośladek. Kurokawa poleciał przed siebie tylko po to, by ta sama noga wróciła, jak żywe wahadło, kopiąc go prosto w podbródek i zmiatając, jak kartkę papieru. Naito zakrztusił się z bólu, ale to się już nie liczyło.
     — Nie odepchniesz mnie! — zakrzyczał w myślach brunet, tworząc za swoimi plecami płytę z energii duchowej. Uderzył w nią tak mocno, że znów przestał oddychać, ale zatrzymał się momentalnie. Momentalnie też z jego pięt wystrzeliły rzeki ładunków, popychające go prosto w stronę Tory. Mężczyzna jednak minął go z gracją. Zamaszystym ruchem nogą ponownie udało mu się zatrzymać Naito w miejscu, ale tym razem bez ostrzeżenia wbił pięść w jego raz już złamany nos. Przegrody zapadły się, brocząc krwią.
     — Nie po to te wszystkie wyrzeczenia. Te wszystkie przygotowania. Moje obietnice. Mój pot. Moja jebana krew i pot. Nie dam ci się pokonać i już! Po prostu NIE! — krzyczał w swoim umyśle Kurokawa. Po jego nodze, przez udo i kolano, aż po kostkę przetoczyła się fala wyładowań, przechodząc prosto na dotykającą jej kończynę Tory. Mężczyzna drgnął, z zaskoczeniem unosząc brwi, kiedy popieścił go prąd. W jednej chwili jego noga zaczęła wiotczeć, uginając się pod nim.
     — Nie mam najmniejszych szans, żeby pokonać cię szybkością. Mam mniej siły. Twoje ciało jest twarde, jak heracleum. Ale ja mam elektryczność... i mogę jej używać na dziesiątki sposobów! — pomyślał Naito, zaciskając pięści i zginając je w łokciach, przygotowane do uderzenia. W jednej chwili elektryczne - takie same, jak te, które wydobywały się ze stóp chłopaka - wystrzeliły właśnie z jego łokci, prostując kończyny z ogromną prędkością.
     Knykcie po raz pierwszy tak czysto osadziły się w szczęce chwiejącego się Tory. Obie naraz odepchnęły go z siłą uderzającego tarana. Głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu, a zdrętwiała noga do reszty uniemożliwiła mu ustanie w miejscu. Poleciał do tyłu, nie kontrolując swojego lotu.
     — Połamał mi szczękę — zauważył Tora. — Niepotrzebnie użyłem drugi raz tej samej zagrywki. Przez moment wydawało się, że się podda. Zlekceważyłem siłę łańcucha, który przywiązuje go do Alice... — pomyślał, rozkładając szeroko ręce. Padł w objęcia wiatru pełen ufności. Gwałtowny, błogi podmuch zatrzymał jego lot, spowolnił go, a ostatecznie naparł od dołu na jego plecy i postawił go na równych nogach. Naito pędził prosto na niego.
     — Moja ręka długo nie wytrzyma. Nie sądzę, żeby miała mi wystarczyć na więcej, niż jeden atak. Muszę ją oszczędzać. Dopóki nie będę pewien, że trafię, nie mogę ryzykować — pomyślał chłopak, w biegu oddychając przez usta, gubiąc po drodze krew z brutalnie pociętej kończyny. Jeszcze raz skupił moc duchową - zarówno w stopach, jak i w lewej pięści. — Nawet jeśli wiatr odbija pociski i ściąga go z drogi, na bliskim dystansie będę w stanie go trafić, dopóki będę brał to pod uwagę. Szczęka i głowa to oczywiste cele. Bardziej podatne, niż reszta ciała, ale trudniejsze do trafienia. Jeśli dam radę przebić mu się przez brzuch albo klatkę piersiową, wygram. Muszę tylko najpierw coś sprawdzić...
     Thor Drive wystrzelił Kurokawę w stronę przeciwnika. Zbierająca się na lewej pięści moc duchowa przybrała postać ładunków elektrycznych. Niska postawa Naito była dla lidera Loży nader oczywista - wręcz śmieszna.
     — Nikomu już nie zdążę pomóc... — pomyślał Tora, biorąc głęboki wdech i wolno wypuszczając z siebie powietrze, wpatrzony w sufit, jakby widział górujące nad nim niebo. — Jest zbyt słaby i zbyt wolny, by mnie pokonać, ale zbyt sprytny i zbyt uparty, żebym to ja go pokonał. Dawno nie doświadczyłem czegoś takiego. To dzisiejsi Madnessi są tak utalentowani, czy może moje ciało zaczyna się rozpadać od środka? — zadał sobie emanujące zwątpieniem pytanie... zanim bez ostrzeżenia zanurkował ku podłodze, w pozycji jeszcze niższej, niż ta Kurokawy. Wyprzedził chłopaka bez trudu, tuż przed zetknięciem z nim cofając łokcie. Przez ramiona Tory przepłynęły rzeki energii duchowej.
     — Dostanę. Z całą pewnością dostanę — stwierdził rozpędzony Naito, niesiony naprzód przez Thor Drive. — Tego nie zmienię, ale w dalszym ciągu mogę go uderzyć — pomyślał, z jeszcze większą desperacją wyrzucając przed siebie naelektryzowaną pięść. Skręcił bok na tyle, na ile potrafił, by zyskać cenne centymetry zasięgu, zanim zostanie trafiony. Wszystko po to, by jego knykcie rozbiły się o brzuch mężczyzny, jak szklanka ciśnięta w betonową ścianę. Mięśnie Tory nawet się nie ugięły, jego pęd nie zmalał, jego atak nie ustał... i również sięgnął celu.
     Obydwie dłonie lidera uderzyły całą swoją powierzchnią w żołądek Kurokawy. Ręce Tory wyprostowały się całkiem, odpychając chłopaka z jego żałośnie słabą pięścią. Gruby strumień powietrza pod olbrzymim ciśnieniem wystrzelił spod dłoni mężczyzny, wgłębiając się w ciało Naito, jak taran w bramy miasta. Kręgosłup nastolatka i całe jego ciało wygięły się na kształt litery "C", zanim podmuch sprawił, że zniknął. Fontanna krwi wylała się z ust Kurokawy, zalewając twarz, włosy i tors Tory czerwienią.
     Naito stracił oddech. Z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi, zastygłymi w bezruchu szczękami przebił się przez stos stołów i krzeseł, zmieniając je w drzazgi, a wkrótce potem również przez ścianę. Pozbawiona skóry przestrzeń u góry pleców zapłonęła żywym ogniem, gdy pokryły ją kurz i pył. Dziesiątki metrów nastolatek pokonał w mgnieniu oka.
     — Uspokój się. Boli. Wiem, że boli, ale zaboli jeszcze bardziej, jeśli nie zaczniesz się ruszać! Wiesz już, ile potrzeba siły i energii, by przebić się przez jego ciało. Wiesz już, że atak z daleka zostanie odepchnięty przez wiatr. Wiesz, że rozpracował Thor Drive. Pozostaje już tylko uderzyć w niego z całą siłą. Wziąć tyle energii, ile tylko się da, podejść tak blisko, jak się da i trafić go czymś, czego jeszcze nie widział. Możesz to zrobić. MUSISZ! Pamiętaj o Alice. Nigdy jej nie zobaczysz, jeśli tu zginiesz. Wyobraź to sobie. Wyryj sobie ten obraz w pamięci. Poczuj go. Ujrzyj przed oczami! — walczył ze sobą gorączkowo Naito.
     Miał wrażenie, że dopiero teraz uświadomił sobie, jak dawno jej nie widział. Nie potrafił dokładnie otworzyć w głowie rysów jej twarzy, ale nigdzie nie mógłby zapomnieć burzy poplątanych, różowych włosów i tych zielonych, zagubionych oczu. Zagubionych, bo samotnych. Nie mających nikogo. Nikogo poza nim. Musiał przy niej być. Czuł to, wiedział. Bez niego nie mogła sobie poradzić. Cierpiała wśród Loży. Musiała cierpieć. Tęskniła za nim. Gdy zamykała oczy, widziała jego twarz. Na pewno. Jeśli jego zabraknie, kto jej pomoże? Kto spełni ich obietnicę? Kto będzie strzegł jej sekretów i powierzał jej własne? Kto opowie jej o każdej chwili, o każdym przemyśleniu swego życia?
     — Teraz albo nigdy! — zdecydował, zaciskając zęby. Energia duchowa skupiła się na opuszkach palców lewej dłoni, zmieniając się w energię elektryczną. Naito wbił wszystkie te palce w swój tors. Na tyle, by paznokcie przebiły skórę, a ładunki uderzyły go i dotarły do nerwów. Już to robił. To był jego as w rękawie. Wyłączenie receptorów bólu - na krótką chwilę; po to tylko, by zniszczyć Torę, ignorując wszelkie obrażenia.
     Kurokawa zawirował w powietrzu, zanim przebił ścianę trzeciego z kolei pomieszczenia, do którego trafił. Przypomniało mu to ich pierwsze starcie w domu Matsu, ale tym razem miało być inaczej. Było inaczej. Naito uderzył stopami o podłogę, zapierając się o nią na kuckach. Rozbił na kawałki podłogę w czyjejś sypialni. Plecami rozwalił komodę, zanim wyhamował. Nie było już jednak bólu. Nie było wahania.
     Podniósł się i ruszył. Lekko, wręcz lekceważąco, powolnie, truchtem. Ślamazarnym i chwiejnym, lecz stopniowo coraz szybszym. Porażony prądem układ nerwowy pomógł mu odzyskać trzeźwość umysłu. Zmiażdżony nos przestał mu przeszkadzać, choć krew napływała mu do ust. Stopniowo trucht chłopaka zmienił się w bieg, a bieg w sprint. Energia duchowa zbierała się w jednym punkcie na środku klatki piersiowej - była jak tykająca bomba.
     — Chcesz tego użyć TERAZ? Obu jednocześnie? — zdziwiły się tysiące głosów Shuuna, najpewniej obserwującego po prostu myśli dziedzica.
     — A nawet więcej — odparł zdecydowanie Naito. — Do tej pory pokazałem mu właściwie tylko Thor Drive. Właśnie dlatego, że pozwala mi przyspieszać tylko w linii prostej. Właśnie po to, by nie spodziewał się niczego innego... — Przesadził jednym susem rozbitą na kawałki ścianę jadalni, zderzając się z Torą wzrokiem. — Thor... Overdrive — pomyślał chłopak. Komenda aktywacyjna w jego głowie zmieniła kotłującą się w klatce piersiowej moc w energię elektryczną, uderzając nią w system nerwowy i zmuszając go do rozprowadzenia jej po całym ciele. Wyładowania przebiegły po skórze chłopaka, wywołując gęsią skórkę i następujące po sobie z ogromną prędkością skurcze i rozkurcze mięśni. Włosy na nogach i rękach stanęły dęba, a wkrótce po nich również te na głowie. Czarna czupryna Kurokawy znienacka zmieniła się w upiorny, rogaty hełm. Między palcami nastolatka przelatywał prąd. Z każdym ruchem ciała ładunki wyskakiwały w powietrze, jakby z elektrycznej fontanny.
     — Co to jest? Już wstał? Jak to się stało, że w ogóle podniósł się po tamtym ataku? — zadziwił się Tora, ścierając krew przeciwnika z czoła, by przynajmniej nie zalewała mu oczu. — Całe jego ciało wydaje się być pod prądem. O to mu chodzi? Żebym nie mógł go uderzyć bez skrzywdzenia samego siebie? Najpierw musiałby w ogóle się do mnie zbliżyć. Cokolwiek kombinuje, z tak daleka nie da rady tego zrobić. Wystarczy trzymać go na dystans, póki nie wyczerpie energii... — pomyślał lider Loży, podczas gdy wokół poszarpanego prawego ramienia Kurokawy zaczynał wirować rękaw mocy duchowej.
     Następny krok po aktywowaniu przez Naito jego techniki był zarazem ostatni, za którym Tora nadążył wzrokiem. Nagle, bez ostrzeżenia, brunet przyspieszył wielokrotnie. Tak znacząco, że różnica prędkości pozwoliła przez chwilę myśleć, że chłopak zniknął. Stopy uderzały o posadzkę tak szybko, a - w związku z tym - z taką siłą, że podłoga pękała, jak koryto wyschniętej rzeki. Kurokawa w morderczym pędzie ruszył na Torę, zmieniając energię wokół prawej ręki w elektryczność. Dłoń uformował w swego rodzaju szczypce lub też nożyce - jedną częścią był kciuk, a drugą złączone ze sobą pozostałe palce.
     Tora musiał zareagować tak szybko, że nie miał nawet czasu na myślenie, przez co zadziałał instynktownie. Złączył ze sobą nasady swoich dłoni i z impetem wystawił je między siebie, a przeciwnika. Fala powietrza, o wiele szersza i gwałtowniejsza, niż poprzednio ruszyła w stronę Naito, jak rwący nurt rzeki, by zmiażdżyć go, zanim zdąży się zbliżyć. Wiatr uderzył z bezbłędną celnością... lecz jedyne, co zdołał zrobić, to spowolnić chłopaka, dzięki czemu Tora przynajmniej widział jego stopy.
     — "Madnessi dysponujący Syntezą używają Madman Streamu znacznie rzadziej, niż ci bez Syntezy. Jest tak dlatego, że uzyskiwana w ten sposób moc duchowa - choć silniejsza i bardziej destruktywna - jest chaotyczna i trudna do kontrolowania. Przez to trudniej skupić się na samej Syntezie, ponieważ twój własny umysł zmienia się w gniazdo os" — przypomniały się brunetowi słowa Shuuna z czasów morderczego treningu do walki z Torą. — Zaryzykuję. Jeśli nie postawię wszystkiego na jedną kartę, zginę tak czy inaczej — zdecydował. W jednej chwili zarówno opływające go ładunki, jak i elektryczność otaczająca ramię - wszystko to przybrało barwę mrocznego fioletu. Skórę pokryła smoła, twarde i nastroszone włosy przyprószyła biel. Kurokawa przerąbał się przez ścianę wiatru, jak torpeda.
     — Nie da rady. Nie odepchnę go! Ręka. Skoro rusza na mnie od frontu i nadal nie zaatakował, to prawdopodobnie uderzy bezpośrednio. Mogę pozbawić go ręki, zanim mnie dotknie! — pomyślał w akcie desperacji Tora, niespodziewanie cofając ręce i zawracając wiatr wraz z nimi tworzony przez siebie wiatr. Strumienie powietrza zacisnęły się wokół jego stopy, wirując z zawrotną prędkością nad jej powierzchnią. W ułamku sekundy mężczyzna uniósł nogę pionowo do góry, dopuszczając Kurokawę do siebie.
     — Tenteigai! — Noga Tory opadła na dół, niczym kosa boga śmierci, niosąc z sobą upiorny świst zniszczenia.
     — GUNGNIR! — "Nożyce" Kurokawy wysunęły się naprzód, w stronę torsu korpusu przeciwnika. Im bardziej prostowała się ręka chłopaka, tym bardziej zebrana elektryczność "zjeżdżała" z góry ramienia i pojawiała się w samej dłoni. Gdy zaś była już ona całkiem prosta, Gungnir wystrzelił. Tuż przed tym, jak opadająca noga Tory zdążyła dotknąć chłopaka, oślepiający blask elektrycznej włóczni wypełnił całą jadalnię. Z odległości jednego metra nie było szansy na pudło. Żywa, nieposkromiona błyskawica przebiła pozornie niezniszczalne mięśnie Tory, jak pojedynczą kartkę papieru. Wydrążyła w jego ciele tunel szybciej, niż mężczyzna poczuł ukłucie i uciekła na zewnątrz przez rozszarpane, jak od wybuchu maleńkiej bomby plecy.
     Białe, nastroszone włosy opadły, czarniejąc. "Smoła" spłynęła ze skóry, a wraz z nią fioletowe wyładowania elektryczne. Uśpiony ból powrócił do ciała chłopaka, gdy efekt porażenia przestał działać. Tylko on stał. Przez pierwsze kilka sekund po zniknięciu całego obecnego w ciele prądu, Naito postrzegał wszystko w zwolnionym tempie. Zamglony wzrok przyzwyczajał się do zmiany prędkości, z jaką poruszał się świat. 
     — Czy ja... wygrałem? — zapytał sam siebie nastolatek, ledwo stojąc na nogach. Gdy jednak niemalże upadł, pośliznąwszy się na jakiejś tajemniczej substancji, odruchowo spojrzał w prawo. Ze zmasakrowanego kikuta, będącego kiedyś jego ręką lały się strumienie gorącej krwi.

Koniec Rozdziału 234
Następnym razem: Róża Wiatrów