ROZDZIAŁ 142
Im bliżej domu znajdował się Rinji, tym bardziej czuł się zestresowany. Nie zapomniał on o tym, w jakich stosunkach ostatnio rozszedł się z bratem, a przecież było to jeszcze przed utworzeniem SKE. Zamkniętego już SKE, można by dopowiedzieć. Teraz młody Okuda kroczył z coraz bardziej pustą głową. Im bardziej się zastanawiał, tym trudniej mu było znaleźć właściwe słowa, czy temat do rozmowy. Już wtedy, gdy stanął pod drzwiami, wiedział, że czeka go bojowe zadanie.
-Jakoś przetrwam. Jeśli dobrze pójdzie, to może nawet nie poruszy tego tematu. Nigdy nie był jakoś szczególnie kłótliwy. Mam nadzieję, że się to nie zmieniło... - uspokajał się jeszcze przed wejściem. Jeszcze zanim przeciągnął przesuwane, japońskie drzwi na lewą stronę i wkroczył na pokryte matą dywanową deski rozległego, choć parterowego budynku. Szybko ściągnął buty, rzucając je obok dwóch innych par - krótkich, czerwonych trampków i... czarnych japonek, należących do lidera. Z tym ostatnim ostatni raz widział się, gdy wysyłano go z jakąś tajemną misją na zachód, do Gammy. Od tamtej pory "słuch po nim zaginął", choć w rzeczywistości pewnie nie wolno mu było się z nikim kontaktować, skoro już towarzyszyła mu cała ta atmosfera skrytości.
-Yo, Rin! - z czeluści domostwa wyłonił się bosy rudzielec, którego włosy tajemniczo odstawały do tyłu, jak u jeżozwierza. Wciąż miał na czole swoją czarną chustę, a czerwono-siwa kurtka baseballowa ani myślała go opuszczać. -Zjesz coś? Właśnie miałem siadać do stołu - zaproponował starszy chłopak, na co młodszy zaklął w duchu.
-Doskonała okazja do dogadania się poszła w cholerę! - podsumował wewnętrznie. Zmusił się do czegoś w rodzaju uśmiechu, by nie robić złego wrażenia.
-Przepraszam, dopiero co zjadłem na mieście - wypalił wtedy, lecz nie wyglądało na to, że Yashiro szczególnie się tym przejął. Na szczęście.
-Nie przepraszaj. Siadaj ze mną, pogadamy - polecił mu na pozór zadowolony z życia brat, kierując się od razu do usytuowanej po lewej stronie korytarza, małej kuchni, w której stał też niewielki stół. Trójka pozostałych członków rodu Okuda mogła bez trudu wspólnie jadać przy nim posiłki. Nie było ich już bowiem tak wielu, jak setki lat wstecz.
Albinos zasiadł niepewnie przy stole, trzymając dłonie poniżej blatu. Dawno nie czuł się tak nieswojo we własnym domu. Starał się cały czas kierować swój wzrok na maleńkie okienko, lecz nakładający sobie jedzenie na talerz brat stale skupiał jego uwagę. Wtedy z kolei Rinji przypominał sobie dokładnie, jak wyglądało ostatnie spotkanie członków rodu, a jego żołądek coś ściskało i wykręcało, niczym mokrą szmatę. Z letargu wyrwało młodzieńca uderzenie talerza o blat. Ku zaskoczeniu niebieskookiego, biały okrąg zajmowała kopiasta porcja... spaghetti. Carbonary.
-Nikt tu nie dowozi spaghetti. Naprawdę sam je ugotował. Pewnie liczył na to, że zjem razem z nim... - z tymi myślami białowłosy poczuł się niezręcznie. Nawet, jeśli wcześniej miał jakiś temat do rozmowy, teraz już całkowicie stracił na nią ochotę.
-No i? - zaczął nagle Yashiro, nakręcając na widelec lekko twardy makaron. -Nie masz mi nic ciekawego do powiedzenia? Odwiedziliście podobno całą masę miejsc. Musiało być tam coś interesującego! - spróbował nawiązać kontakt. Rozpocząć dyskusję. Chęci miał dobre.
-Szybko minęło - było to pierwsze, co wydostało się z ust młodszego Okudy. -Głównie skupiliśmy się na naszych obowiązkach. Nie było zbyt wiele czasu na podziwianie czegokolwiek, więc nie wiem, co mógłbym ci powiedzieć - skłamał nastolatek. Chciał uwolnić się od konieczności radzenia sobie z poczuciem winy, a zamiast tego wzmocnił je jeszcze bardziej. -Jak... twoja głowa? - musiał zmienić temat. Przerwać ciszę. Wybrał pierwsze, co przyszło mu na myśl. Od razu przeklął się w duchu za ten wybór. -Mam na myśli... po ostatnim razie. Nic ci się nie stało? - nie umiał mówić tego i jednocześnie patrzeć na brata. Po prostu nie potrafił.
-Nie przejmuj się tym. Miałeś prawo się zezłościć. Nie powinienem był w ogóle cię w to wszystko wciągać - nie tylko mu wybaczył. Wziął na siebie winę. Chciał dobrze. -Słyszałem, że zbliża się Turniej Niebiańskich Rycerzy - podjął zaraz Yashiro, nie chcąc kontynuować tego tematu. Obawiał się tego, że może przez przypadek znowu pokłócić się z młodszym bratem. Nie zdawał sobie sprawy, że poruszył jeszcze trudniejszą kwestię.
-Tak, właśnie! - ożywił się Rinji, jakby właśnie przypomniało mu się coś szalenie ważnego. -Powinieneś wziąć w nim udział, Yashi! Połowę uczestników na pewno poskładałbyś z łatwością. Pamiętasz, jak przebiłeś mną ścianę podczas naszego ostatniego sparingu? - entuzjazm białowłosego był uderzający, ale rudowłosemu na dźwięk jego słów zrzedła mina.
-Słuchaj, Rin... Ja... nie mogę tego zrobić - młody Okuda zgasł w jednej chwili, wbijając wzrok w brata w taki sposób, jakby właśnie dostał od niego w twarz. -Nie patrz tak na mnie. Naprawdę nie powinienem angażować się w takie rzeczy. Nie mogę, uwierz mi... - albinos nie reagował. Po prostu siedział tak, zastygły i nieruchomy.
-Niby dlaczego? Przejmujesz się tymi wszystkimi idiotami? Daj spokój! Od razu zaczną ci lizać buty, kiedy powalisz ich faworytów! Daj sobie szansę - nastolatek podniósł się z miejsca, opierając dłonie o blat stołu. Coś było nie w porządku. Czegoś nie wiedział. Jego brat coś przed nim ukrywał, lecz Rinji za bardzo skupił się na próbach przekonania go, by to zauważyć.
-Oni... nie zaakceptują mnie tam. Nie pozwolą mi wygrać. Nawet jeśli mi się uda, zrobią wszystko, żeby odebrać mi nagrodę albo mnie zdyskwalifikować. Nie nadaję się do tego. Nie muszę im niczego udowadniać... - zasłaniał się Yashiro. Zasłaniał się... do momentu, w którym białowłosy uderzył pięścią w stół z rozgniewaną twarzą.
-Co to znaczy? Jak w ogóle możesz tak myśleć?! - krzyknął niebieskooki. Starszy z chłopaków poruszył drażliwy temat. Pociągnął za niewłaściwą strunę i było już za późno, by się wycofać. -Śmieją się z nas, poniżają nas, nie szanują nas, szydzą z nas... a ty po prostu umywasz ręce? Nawet nie masz zamiaru spróbować? Kto ma coś zrobić, jeśli nie ty? Lidera tu nie ma. Jemu nie pozwoliliby wystąpić, ale tobie? Ty możesz walczyć! - zachowanie młodzieńca sprawiło, że rudzielec zmył uśmiech ze swojej twarzy i odłożył widelec. Dawno temu jedno srogie spojrzenie zielonych oczu Yashiro wystarczało, by uspokoić zdenerwowanego Rinji'ego. Teraz było inaczej.
-Wystarczy! Nie jestem w stanie wziąć udziału w turnieju. Nie mam nawet czasu, by się dobrze przygotować. Ostatnio wyszedłem z wprawy, więc... - starszy z braci jeszcze raz został uciszony przez uderzającą o blat pięść. Albinos nakręcił się do reszty.
-Przecież to gówno prawda! - ryknął na niego tak głośno, jak jeszcze nigdy nie krzyczał. -Obiecaliśmy coś sobie, nie pamiętasz? Mieliśmy odbudować nasz ród! Wszystko, co robiłem od tamtego momentu miało mnie do tego przygotować! Trenuję, staram się, jak tylko mogę, szukam sposobów na zdobycie szacunku, angażuję się przy każdej okazji... Wiem, że czasem mi nie wychodzi, ale ja przynajmniej coś robię! Dlaczego ty tak nie możesz?! - tym razem rąbnął obiema pięściami, wprawiając w ruch talerz ze stygnącym spaghetti. -Kiedyś taki nie byłeś... Kiedyś nie kłamałeś - to ostatnie zdanie mógł przemilczeć, ale w gniewie zapomniał o takcie.
-Masz jakiekolwiek pojęcia, jak wiele robię?! - tym razem to Yashiro się podniósł. I to na tyle gwałtownie, by przewrócić krzesło na podłogę. -Polazłeś nieproszony na wojnę i prawie zginąłeś. Ale fajnie, kurwa! Naprawdę nam to pomogło! Szczególnie, że o mało nie dostałem zawału, gdy się o tym dowiedziałem! Co z tego, że pakujesz się wszędzie, gdzie chcesz, skoro gówno z tego wychodzi? To niby są te twoje "szanse"? Bo jak dotąd nie widzę żadnych efektów! - rudowłosemu rzadko puszczały nerwy. Tym bardziej w obecności młodszego Okudy. Teraz było inaczej. Już nie potrafił wytrzymać zachowania młodzieńca, który ewidentnie niczego nie rozumiał ani nie próbował zrozumieć.
-A jakie ty masz efekty, co?! Płaszczysz się przed jednym, przed drugim, pluje ci w pysk jeden, potem drugi, czyścisz buty jednemu, potem drugiemu... Co ci to niby da? Może sobie zdobędziesz te cholerne znajomości, ale po chuj ci one, jeśli zgubisz jakikolwiek honor?! Pewnie podczas turnieju też masz zamiar włazić komuś w dupę, co? - na te słowa Rinji'ego rudzielec momentalnie roztrzaskał talerz z makaronem o podłogę.
-A nawet jeżeli, to co?! Tak, będę ochroniarzem tego samego gówniarza, którego wtedy zaatakowałeś! I co? Zadowolony? Osiągnę mój cel moimi metodami! Chciałem ci to wyjaśnić. Chciałem, żebyś zrozumiał, ale oczywiście pozjadałeś wszystkie rozumy i wszystko wiesz lepiej! Jeśli tak ci się podoba ośmieszanie się przed oczami tysięcy ludzi, to może sam weź udział w tym zasranym turnieju, co?! - niebieskooki albinos zaniemówił, ale tylko na kilka chwil. Z rękami opartymi o krawędź stołu spuścił głowę, jakby próbował przetrawić wszystko, co właśnie usłyszał. Nie tego się spodziewał i nie tego chciał.
-Już rozumiem... Już wiem, czemu czołgasz się w brudzie, jak wąż, braciszku! W porządku. Zapiszę się do turnieju i wygram go, jeśli ty masz coś ważniejszego do roboty! Widocznie nasze nazwisko, nasza historia ani nasz honor cię nie dotyczą... Po prostu nic cię to nie obchodzi - wypowiedź dokończył, spoglądając bratu prosto w oczy bez cienia wstydu. Wtedy jednak stało się coś, czego normalnie nawet by sobie nie wyobraził.
Yashiro trzasnął go pięścią w twarz. W potężnym, gniewnym zamachu rąbnął bratem o szafki, zwalając go na podłogę z czerwonym śladem na policzku i szczęce. Nigdy wcześniej nikt go tak potwornie nie zdenerwował. Starszy Okuda nie spojrzał już nawet na uderzonego chłopaka. Po prostu zostawił go na podłodze, gwałtownie opuszczając pomieszczenie, a zaraz potem dom. Poszedł... gdzieś. Jak najdalej od białowłosego, który oniemiały leżał w reszcie makaronu i sosu. Lekko rozchylone usta i wytrzeszczone oczy obrazowały jego szok.
-To pierwszy raz... - zauważył. -Nigdy wcześniej, przez całe życie mnie nie uderzył. Nigdy. Nigdy... - za łzami w oczach podniósł się na kolana, zaciskając mocno zęby.
-Idź! Leć, wypierdalaj! Niech cię nie widzę! - wydarł się, choć jego brat już od dawna nie mógł go usłyszeć.
-Nie, nie idź. Nie chciałem. Naprawdę nie chciałem! Nie zostawiaj mnie... - mówiła inna część jego jestestwa. Ta cicha. Ta bez głosu.
***
-Czyli nie zdołamy cię odwieść od twojego planu? - zapytał Takamura, siedząc po turecku przy niziutkim, okrągłym stole. Tuż obok niego spoczywał Hideyasu, w dłoniach trzymając miskę owsianki z miodem i rodzynkami. Mędrcy nie jedli obficie ani drogo. Nie potrzebowali wygód, ani majątków. Wiedli skromne życie i tej samej pokory uczyli młodzieńca, siedzącego po drugiej stronie stołu. Sterczące, niczym języki płomieni włosy w kolorze blond pochylały się razem z głową przed nauczycielami chłopaka. Michael z szacunkiem, lecz również zawziętością pokazywał swym mistrzom, jak silna była jego wola. Nic i nikt nie mogło go powstrzymać.
-Nie - przyznał szczerze Pearson. Wieczerzę spożywali w małej sieni, gdzie mogli swobodnie rozmawiać tylko we trójkę. Ostatnimi czasy rozmowy były jednak coraz rzadsze. Jak zawsze, gdy w powietrzu wisiało "to" wydarzenie. -Nawet jeśli spróbujecie, to ten jeden raz będę musiał się wam sprzeciwić - oświadczył chłopak o czerwonych oczach, lecz pomimo swoich słów nadal pokornie pochylał głowę.
-Czy to naprawdę jest dla ciebie tak ważne? Próbujesz już piąty raz, mój chłopcze. Czy to wciąż wiąże się z jakimikolwiek uczuciami... czy może już tylko chcesz komuś coś udowodnić? - Otori przejechał palcami po długich, cienkich wąsach. Pytał wnikliwie, nauczony doświadczeniem i kierowany troską o młodego człowieka, którego wychowywał wraz z drugim Mędrcem już od wielu lat. Poplamioną łysiną górował nad nastolatkiem, lecz duchem zawsze starał się równać do jego poziomu. Zawsze starał się wniknąć w jego umysł i duszę. Przeciwko niemu nigdy nie używał kontroli umysłu - nie chciał siłą odczytywać jego myśli. Nie na tym miały opierać się ich relacje.
-Nie ma dla mnie nic ważniejszego - odpowiedział z pełnym przekonaniem Michael, na co Kisuke uśmiechnął się dwuznacznie. Nic jednak nie powiedział. Pozwolił Hideyasu sprawdzić determinację ucznia. Sam zaś nałożył sobie do drewnianej miski trochę ryżu, po czym wrzucił na jego powierzchnię wyciętą kosteczkę masła, które szybko zaczęło się rozpływać.
-Tym niemniej masz jeszcze dużo czasu. 28 dni to prawie pełen miesiąc, a ty masz zamiar wyruszyć już teraz? - odezwał się w tym czasie Otori, nie spuszczając wzroku z blondyna.
-Chciałbym przygotować się mentalnie. Potrenować w terenie. Dowiedzieć się, z kim tym razem przyjdzie mi się mierzyć na turnieju. Pozwólcie mi zająć się tym wszystkim w moim własnym tempie - czerwonooki nie poruszył się ani o milimetr. Jego tętno nie przyspieszało, jego ciało nie drgało, na jego czole nie pojawiał się pot. Innymi słowy, nic nie wskazywało na to, że był on nieszczery z Mędrcami. Starcy nie mieli powodów, by mu nie ufać, a nawet gdyby mieli, to pewnie i tak daliby mu szansę na wykazanie się. Na pójście własną ścieżką.
-W takim razie nie mam już żadnych wątpliwości, Michael. Idź i rób, co musisz zrobić. Pamiętaj jednak, że niezależnie od swoich decyzji, zawsze będziesz tu mile widziany - powiedział na koniec Hideyasu, również pochylając głowę przed opuszczającym ich chłopakiem.
-"Tam dom twój, gdzie serce twoje" - przypomniał uczniowi Takamura, czyniąc to samo, co jego towarzysz. Chłopak o płomienistych włosach podniósł się z klęczek i podniósł dumnie swoje czoło.
-Dziękuję wam za wszystko - rzekł młody Pearson. Mówił tak za każdym razem, gdy opuszczał Dom. Gdy udawał się na turniej. Tym razem jednak atmosfera wokół niego była inna. Tym razem naprawdę sprawiał wrażenie, jakby miał już nie wrócić.
***
Stał sam na środku pokoju, który dzielił z trzema innymi mieszkańcami Domu. Oni nie szkolili się u Mędrców. Oni chcieli tylko uczyć się od nich, jak pomagać ludziom. Jak rozumieć ich i nie popełniać błędów. Oni mieli łatwiejsze życie... a przynajmniej tak uważał Michael. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy zapinał na ekspres torbę podróżną. Choć w pokoju panował półmrok, fioletowe światło wypełniało jego cztery kąty, w głównej mierze rozjaśniając twarz Pearsona. Cała przegroda jego tobołu wypełniona była czarnymi, onyksowymi kluczami, otoczonymi przerażającą wręcz poświatą mocy duchowej. Ich blask zniknął dopiero wtedy, gdy ekspres dotarł do samego końca zasuwy.
-Przepraszam was, Hideyasu-sama, Takamura-sama. Albo uda mi się tym razem... albo nie uda mi się nigdy. Braciszku... nasze dusze zaznają spokoju. Już wkrótce. Obiecuję ci... - pomimo całej stanowczości i zawziętości Michaela, jego twarz rzadko kiedy wyglądała tak smutno. Czuł się, jakby wbijał noże w serce swoich mistrzów. Jakby deptał brudnymi stopami wszystko to, czego go nauczyli. Nie widział jednak innej drogi. O tym, co było śnił niekiedy noc w noc. Dręczyło go to za każdym razem, gdy widział chińskich braci, którzy dzielili z nim pokój. Za każdym razem, gdy odwiedzał grób na obrzeżach Domu. Grób, który był tylko nic nie wartym symbolem. Bo pod ziemią niczego nie było. Ani prochu, ani kości, ani nawet strzępka ubrania. Blondynowi pozostała tylko pamięć. I ta właśnie pamięć piąty raz ciągnęła go w stronę Miracle City.
Miał na sobie biały t-shirt z naszywką w postaci zachodzącego nad medytującym mnichem słońca, a także czarną, grubą kamizelkę. Jedną z tych, które sprawiały wrażenie, jakby zostały nadmuchane. Ciemne, gładkie spodnie podwinął pod same kolana, sczepiając zwinięte zwały materiału plastikowymi klipsami. Tak było mu wygodniej się poruszać. Jego buty były krótkie - ledwo zasłaniały mu całe pięty. Nie taką jednak miały spełniać rolę. Ich szorstkie podeszwy, które zdawały się być posypane żwirem chroniły chłopaka przed poślizgnięciem się i pozwalały mu utrzymać stabilną postawę ciała. Michael przygotował się tak dobrze, jak tylko potrafił. Dlatego właśnie nawet się nie obejrzał, gdy opuszczał mury, a później błonia Domu Mędrców. Swojego domu.
***
Kolejne huki i trzaśnięcia płoszyły stada ptaków, wylatujące z wysokich traw i szczytów rozłożystych drzew. Otoczony chaszczami osobnik mógł całkowicie skupić się na treningu. Niewielu bowiem zapuszczało się do dżungli, a jeszcze mniejsze grono Madnessów miałoby jakiekolwiek szansę znaleźć go w takim miejscu. Pomimo wilgotnego powietrza i ogólnie panującego upału, wojownik ubrany był w grubą, szarą bluzę z naciągniętym na głowę kapturem, zimowe spodnie i również zimową kurtkę narciarską. Pocił się tak obficie, że strużki cieczy wręcz lały się z jego podbródka. Zawsze tak robił. Zawsze się forsował. Kiedyś po to, by mieścić się we wskazanym przedziale wagowym - teraz z przyzwyczajenia. Nie ukrywał też, że lubił ćwiczyć swoją silną wolę. Szczególnie biorąc pod uwagę swoje zamiłowanie do słodyczy. Dlatego też, rytmicznie podskakując na żwirowym podłożu, wymierzał kolejne proste w szeroką na dziesięć metrów i wysoką na cztery formację skalną. Gdzieś niedaleko musiał płynąć jakiś niewielki strumyk, ponieważ do uszu podskakującego mężczyzny docierał odgłos wody.
Uderzał z całej siły, używając gołych pięści. Nie wykorzystywał ani odrobiny mocy duchowej. Nie owinął nawet dłoni bandażem, jak to zwykł robić podczas walk. Nie było mu to potrzebne, gdy trenował. Za każdym razem, gdy prosty trafił o skałę, huk roznosił się na dziesiątki metrów, jakby Madness wystrzelił ze strzelby. Każdy taki cios tworzył kilkucentymetrowe wgniecenia w litym kamieniu, a także prawdziwą pajęczynę pęknięć. Żaden jednak nawet nie drasnął ćwiczonych przez lata pięści. Boksujący osobnik nie wydawał się być nawet zmęczony. Od czasu do czasu bujając się z prostą lub krzyżową gardą, bombardował swój nieruchomy "worek treningowy" ciosami. Na jego powierzchni widać było dziesiątki wgnieceń. Po pewnym czasie cała masa skalna drżała już przy każdym uderzeniu, jakby zaraz miała się rozpaść. W końcu nadszedł jej kres.
Trenujący zaryczał głośno, by dodać sobie animuszu, a prawy sierpowy wbił się w samo centrum kamienia. Ręka mężczyzny zanurzyła się w przeszkodzie aż do połowy przedramienia, w skutek czego skała dosłownie rozpadła się na kawałeczki, tworząc ogromny stos u stóp boksera.
-Mam nadzieję, że spotkam kogoś interesującego na tym turnieju - powiedział sam do siebie zalany potem wojownik, spoglądając w niebo i przelatujące po nim ptaki - przypominały papugi o dwóch parach skrzydeł. -Czuję, że w tym roku zajdę daleko.
***
-Spory ruch - zauważył czarnowłosy mężczyzna, którego kosmyki ciągnęły się aż do łopatek. Długa grzywka praktycznie zasłaniała mu oczy. Poruszał się w specyficzny sposób, sunąc noga za nogą, jakby próbował ślizgać się po chodniku. Lawirując między tłumami ludzi, omijał przechodniów z dziecięcą łatwością, nawet się o nich nie ocierając. Zdawało się to niemożliwe, jednak on robił to automatycznie. Był to swoisty odruch. Jeden z setek, które miał we krwi. Dobranej, nienaturalnej krwi.
-Miałem nadzieję, że może zainteresuje go turniej, ale w jaki sposób mam go tu znaleźć? W tym mieście mieszkają całe miliony! - pomyślał z dezorientacją, sunąc przed siebie. Decyzję podjął już wcześniej. Zmierzał prosto w stronę areny, by również dołączyć do najsłynniejszego widowiska ostatnich lat.
***
Choć jego ostrze było lekkie, wymachiwał nim z ciężkim sercem. Już od dawna każdy kolejny trening coraz bardziej go irytował. Odbierał mu nie tylko energię, lecz również motywację. Rikimaru wiedział doskonale, co było powodem jego zastoju, lecz nie miał pojęcia, co mógłby zrobić, by temu zaradzić. Bał się puścić wodze. Gdyby raz jeszcze wymknął się spod kontroli, nikt nie mógłby przewidzieć wyrządzonych przez niego szkód. Na dodatek częścią winy z pewnością obarczono by jego Mentora. Naczelnik Zhang bardzo się starał o to, jak postrzegają go ludzie i jak dużym darzą go zaufaniem. Gdyby się okazało, że jego uczeń dokonał rzezi na środku ulicy, bardzo ucierpiałaby na tym opinia publiczna Chińczyka.
-Czy w ogóle powinienem brać udział w tym turnieju? Już teraz dobrze wiem, że przyjdą tam silniejsi ode mnie. Czy moje techniki i umiejętności wystarczą, by wyrównać szanse? Naito, Tatsuya, nawet ten idiota - wszyscy się zapisali. Co będzie, jeśli stanę naprzeciw któregoś z nich? Będę w ogóle w stanie walczyć z nimi tak, jak z prawdziwymi przeciwnikami? To... kłopotliwe - ustawiona na sztorc łodyga bambusa została przecięta pod kątem, dzieląc się na dwoje. Pusta w środku rurka uderzyła głucho o podłogę sali, w której szermierz ćwiczył.
***
-A zatem też się zapisałeś, co? - zapytał Matsu, zasiadając w nowym, bielutkim, skórzanym fotelu. Rozpuściwszy włosy i wyciągnąwszy czarną koszulę ze spodni, mógł nareszcie wypocząć po całym dniu przygotowań. Naprzeciwko niego, na dwuosobowej kanapie siedział po turecku Kurokawa, który na czas pobytu w Miracle City zatrzymał się u swojego Mentora.
-Tak. Rinji, Rikimaru i Tatsuya też - odparł z udawanym zadowoleniem Naito. Wciąż niewiele wiedział o samym turnieju, a jeszcze mniej o tym, czego zamierzał dokonać Michael. Presja czasu dawała mu się we znaki. Do rozpoczęcia zawodów został bowiem tylko tydzień. Innymi słowy, wszelkie atrakcje ruszały od następnego poranka. Było wielce prawdopodobne, że Pearson wkrótce przybędzie do stolicy. Przyszły licealista nie wykluczał nawet możliwości, że blondyn już przebywał w mieście.
-Cóż, życzę wam wszystkim powodzenia - uśmiechnął się zielonowłosy, niewychowawczo wypijając kilka łyków whisky z kanciastej szklanki. -Wiecie już cokolwiek o tym, kto bierze udział w turnieju? - zapytał Generał, kręcąc naczyniem. Kostka lodu obijała się o kryształowe ścianki, malejąc w bursztynowym wirze.
-Nie. To znaczy... JA nie wiem. Nie jestem pewny, jak z resztą. Ty nie możesz startować, prawda? - swobodne stosunki między nim i nauczycielem bardzo ułatwiały chłopakowi wszelkie rozmowy z mężczyzną. Nijak jednak nie ułatwiłyby mu one ewentualnej potyczki z Mentorem.
-Tak, to prawda. Najwyżsi rangą Madnessi nie mają wstępu do turnieju. Częściowo jest to spowodowane brakiem zaufania. W końcu ci bardziej wpływowi mogą jakimś cudem oszukiwać, ustawiać walki i tym podobne. Jednocześnie jednak brak obecności "weteranów" w jakimś stopniu pomaga wyrównać różnice poziomów, panujące pomiędzy uczestnikami - w tym momencie Arab osuszył swoją szklankę do dna. -Jakieś trzydzieści lat temu niektórzy naukowcy zaczęli pracować nad metodą wyrównywania poziomów bez wykluczania żadnych chętnych. Nazwali to chyba "kompresją energetyczną". Nic jednak nie wskazuje na to, by ktoś miał tego dokonać w najbliższym czasie, więc ani ja, ani Naczelnik, ani Generał Carver, czy Bachir nie weźmiemy udziału ani w tym, ani w następnym turnieju - uspokoił swojego ucznia Kawasaki, sięgając raz jeszcze po butelkę z trunkiem. Nie umiał on wypić nawet dziesiątej części tego, co wtłaczał w siebie Generał Noailles, ale nie należał również do tych ze słabą głową.
-To dobrze... - odetchnął Kurokawa z niewielką ulgą. Wciąż musiał wypytać rówieśników o parę szczegółów związanych z zawodami. Mógł oczywiście poprosić Matsu o podzielenie się z nim wiedzą, ale nie chciał ryzykować. Wolał utrzymać w tajemnicy to, co wydarzyło się w Domu Mędrców.
-Nie bądź jednak zbyt wyluzowany. Słyszałem, że w tym roku poziom ma być całkiem wysoki. Większość uczestników nie wychodzi poza waszą ligę, jeśli chodzi o ogólną potęgę, ale znajdą się tacy, którzy mają na koncie wiele innych osiągnięć. Niektórzy również przychodzą tu już któryś raz z kolei. Na twoim miejscu nastawiłbym się na potyczkę z którymś z "weteranów". "Przezorny zawsze ubezpieczony", jak to mówią - tym właśnie sposobem Generał dorzucił kolejne zmartwienie na konto Naito, który i tak był już w kropce.
Koniec Rozdziału 142
Następnym razem: Trzystu
Następnym razem: Trzystu