środa, 31 grudnia 2014

Rozdział 142: Dwa oblicza determinacji

ROZDZIAŁ 142

     Im bliżej domu znajdował się Rinji, tym bardziej czuł się zestresowany. Nie zapomniał on o tym, w jakich stosunkach ostatnio rozszedł się z bratem, a przecież było to jeszcze przed utworzeniem SKE. Zamkniętego już SKE, można by dopowiedzieć. Teraz młody Okuda kroczył z coraz bardziej pustą głową. Im bardziej się zastanawiał, tym trudniej mu było znaleźć właściwe słowa, czy temat do rozmowy. Już wtedy, gdy stanął pod drzwiami, wiedział, że czeka go bojowe zadanie.
-Jakoś przetrwam. Jeśli dobrze pójdzie, to może nawet nie poruszy tego tematu. Nigdy nie był jakoś szczególnie kłótliwy. Mam nadzieję, że się to nie zmieniło... - uspokajał się jeszcze przed wejściem. Jeszcze zanim przeciągnął przesuwane, japońskie drzwi na lewą stronę i wkroczył na pokryte matą dywanową deski rozległego, choć parterowego budynku. Szybko ściągnął buty, rzucając je obok dwóch innych par - krótkich, czerwonych trampków i... czarnych japonek, należących do lidera. Z tym ostatnim ostatni raz widział się, gdy wysyłano go z jakąś tajemną misją na zachód, do Gammy. Od tamtej pory "słuch po nim zaginął", choć w rzeczywistości pewnie nie wolno mu było się z nikim kontaktować, skoro już towarzyszyła mu cała ta atmosfera skrytości.
-Yo, Rin! - z czeluści domostwa wyłonił się bosy rudzielec, którego włosy tajemniczo odstawały do tyłu, jak u jeżozwierza. Wciąż miał na czole swoją czarną chustę, a czerwono-siwa kurtka baseballowa ani myślała go opuszczać. -Zjesz coś? Właśnie miałem siadać do stołu - zaproponował starszy chłopak, na co młodszy zaklął w duchu.
-Doskonała okazja do dogadania się poszła w cholerę! - podsumował wewnętrznie. Zmusił się do czegoś w rodzaju uśmiechu, by nie robić złego wrażenia.
-Przepraszam, dopiero co zjadłem na mieście - wypalił wtedy, lecz nie wyglądało na to, że Yashiro szczególnie się tym przejął. Na szczęście.
-Nie przepraszaj. Siadaj ze mną, pogadamy - polecił mu na pozór zadowolony z życia brat, kierując się od razu do usytuowanej po lewej stronie korytarza, małej kuchni, w której stał też niewielki stół. Trójka pozostałych członków rodu Okuda mogła bez trudu wspólnie jadać przy nim posiłki. Nie było ich już bowiem tak wielu, jak setki lat wstecz.
     Albinos zasiadł niepewnie przy stole, trzymając dłonie poniżej blatu. Dawno nie czuł się tak nieswojo we własnym domu. Starał się cały czas kierować swój wzrok na maleńkie okienko, lecz nakładający sobie jedzenie na talerz brat stale skupiał jego uwagę. Wtedy z kolei Rinji przypominał sobie dokładnie, jak wyglądało ostatnie spotkanie członków rodu, a jego żołądek coś ściskało i wykręcało, niczym mokrą szmatę. Z letargu wyrwało młodzieńca uderzenie talerza o blat. Ku zaskoczeniu niebieskookiego, biały okrąg zajmowała kopiasta porcja... spaghetti. Carbonary.
-Nikt tu nie dowozi spaghetti. Naprawdę sam je ugotował. Pewnie liczył na to, że zjem razem z nim... - z tymi myślami białowłosy poczuł się niezręcznie. Nawet, jeśli wcześniej miał jakiś temat do rozmowy, teraz już całkowicie stracił na nią ochotę.
-No i? - zaczął nagle Yashiro, nakręcając na widelec lekko twardy makaron. -Nie masz mi nic ciekawego do powiedzenia? Odwiedziliście podobno całą masę miejsc. Musiało być tam coś interesującego! - spróbował nawiązać kontakt. Rozpocząć dyskusję. Chęci miał dobre.
-Szybko minęło - było to pierwsze, co wydostało się z ust młodszego Okudy. -Głównie skupiliśmy się na naszych obowiązkach. Nie było zbyt wiele czasu na podziwianie czegokolwiek, więc nie wiem, co mógłbym ci powiedzieć - skłamał nastolatek. Chciał uwolnić się od konieczności radzenia sobie z poczuciem winy, a zamiast tego wzmocnił je jeszcze bardziej. -Jak... twoja głowa? - musiał zmienić temat. Przerwać ciszę. Wybrał pierwsze, co przyszło mu na myśl. Od razu przeklął się w duchu za ten wybór. -Mam na myśli... po ostatnim razie. Nic ci się nie stało? - nie umiał mówić tego i jednocześnie patrzeć na brata. Po prostu nie potrafił.
-Nie przejmuj się tym. Miałeś prawo się zezłościć. Nie powinienem był w ogóle cię w to wszystko wciągać - nie tylko mu wybaczył. Wziął na siebie winę. Chciał dobrze. -Słyszałem, że zbliża się Turniej Niebiańskich Rycerzy - podjął zaraz Yashiro, nie chcąc kontynuować tego tematu. Obawiał się tego, że może przez przypadek znowu pokłócić się z młodszym bratem. Nie zdawał sobie sprawy, że poruszył jeszcze trudniejszą kwestię.
-Tak, właśnie! - ożywił się Rinji, jakby właśnie przypomniało mu się coś szalenie ważnego. -Powinieneś wziąć w nim udział, Yashi! Połowę uczestników na pewno poskładałbyś z łatwością. Pamiętasz, jak przebiłeś mną ścianę podczas naszego ostatniego sparingu? - entuzjazm białowłosego był uderzający, ale rudowłosemu na dźwięk jego słów zrzedła mina.
-Słuchaj, Rin... Ja... nie mogę tego zrobić - młody Okuda zgasł w jednej chwili, wbijając wzrok w brata w taki sposób, jakby właśnie dostał od niego w twarz. -Nie patrz tak na mnie. Naprawdę nie powinienem angażować się w takie rzeczy. Nie mogę, uwierz mi... - albinos nie reagował. Po prostu siedział tak, zastygły i nieruchomy.
-Niby dlaczego? Przejmujesz się tymi wszystkimi idiotami? Daj spokój! Od razu zaczną ci lizać buty, kiedy powalisz ich faworytów! Daj sobie szansę - nastolatek podniósł się z miejsca, opierając dłonie o blat stołu. Coś było nie w porządku. Czegoś nie wiedział. Jego brat coś przed nim ukrywał, lecz Rinji za bardzo skupił się na próbach przekonania go, by to zauważyć.
-Oni... nie zaakceptują mnie tam. Nie pozwolą mi wygrać. Nawet jeśli mi się uda, zrobią wszystko, żeby odebrać mi nagrodę albo mnie zdyskwalifikować. Nie nadaję się do tego. Nie muszę im niczego udowadniać... - zasłaniał się Yashiro. Zasłaniał się... do momentu, w którym białowłosy uderzył pięścią w stół z rozgniewaną twarzą.
-Co to znaczy? Jak w ogóle możesz tak myśleć?! - krzyknął niebieskooki. Starszy z chłopaków poruszył drażliwy temat. Pociągnął za niewłaściwą strunę i było już za późno, by się wycofać. -Śmieją się z nas, poniżają nas, nie szanują nas, szydzą z nas... a ty po prostu umywasz ręce? Nawet nie masz zamiaru spróbować? Kto ma coś zrobić, jeśli nie ty? Lidera tu nie ma. Jemu nie pozwoliliby wystąpić, ale tobie? Ty możesz walczyć! - zachowanie młodzieńca sprawiło, że rudzielec zmył uśmiech ze swojej twarzy i odłożył widelec. Dawno temu jedno srogie spojrzenie zielonych oczu Yashiro wystarczało, by uspokoić zdenerwowanego Rinji'ego. Teraz było inaczej.
-Wystarczy! Nie jestem w stanie wziąć udziału w turnieju. Nie mam nawet czasu, by się dobrze przygotować. Ostatnio wyszedłem z wprawy, więc... - starszy z braci jeszcze raz został uciszony przez uderzającą o blat pięść. Albinos nakręcił się do reszty.
-Przecież to gówno prawda! - ryknął na niego tak głośno, jak jeszcze nigdy nie krzyczał. -Obiecaliśmy coś sobie, nie pamiętasz? Mieliśmy odbudować nasz ród! Wszystko, co robiłem od tamtego momentu miało mnie do tego przygotować! Trenuję, staram się, jak tylko mogę, szukam sposobów na zdobycie szacunku, angażuję się przy każdej okazji... Wiem, że czasem mi nie wychodzi, ale ja przynajmniej coś robię! Dlaczego ty tak nie możesz?! - tym razem rąbnął obiema pięściami, wprawiając w ruch talerz ze stygnącym spaghetti. -Kiedyś taki nie byłeś... Kiedyś nie kłamałeś - to ostatnie zdanie mógł przemilczeć, ale w gniewie zapomniał o takcie.
-Masz jakiekolwiek pojęcia, jak wiele robię?! - tym razem to Yashiro się podniósł. I to na tyle gwałtownie, by przewrócić krzesło na podłogę. -Polazłeś nieproszony na wojnę i prawie zginąłeś. Ale fajnie, kurwa! Naprawdę nam to pomogło! Szczególnie, że o mało nie dostałem zawału, gdy się o tym dowiedziałem! Co z tego, że pakujesz się wszędzie, gdzie chcesz, skoro gówno z tego wychodzi? To niby są te twoje "szanse"? Bo jak dotąd nie widzę żadnych efektów! - rudowłosemu rzadko puszczały nerwy. Tym bardziej w obecności młodszego Okudy. Teraz było inaczej. Już nie potrafił wytrzymać zachowania młodzieńca, który ewidentnie niczego nie rozumiał ani nie próbował zrozumieć.
-A jakie ty masz efekty, co?! Płaszczysz się przed jednym, przed drugim, pluje ci w pysk jeden, potem drugi, czyścisz buty jednemu, potem drugiemu... Co ci to niby da? Może sobie zdobędziesz te cholerne znajomości, ale po chuj ci one, jeśli zgubisz jakikolwiek honor?! Pewnie podczas turnieju też masz zamiar włazić komuś w dupę, co? - na te słowa Rinji'ego rudzielec momentalnie roztrzaskał talerz z makaronem o podłogę. 
-A nawet jeżeli, to co?! Tak, będę ochroniarzem tego samego gówniarza, którego wtedy zaatakowałeś! I co? Zadowolony? Osiągnę mój cel moimi metodami! Chciałem ci to wyjaśnić. Chciałem, żebyś zrozumiał, ale oczywiście pozjadałeś wszystkie rozumy i wszystko wiesz lepiej! Jeśli tak ci się podoba ośmieszanie się przed oczami tysięcy ludzi, to może sam weź udział w tym zasranym turnieju, co?! - niebieskooki albinos zaniemówił, ale tylko na kilka chwil. Z rękami opartymi o krawędź stołu spuścił głowę, jakby próbował przetrawić wszystko, co właśnie usłyszał. Nie tego się spodziewał i nie tego chciał.
-Już rozumiem... Już wiem, czemu czołgasz się w brudzie, jak wąż, braciszku! W porządku. Zapiszę się do turnieju i wygram go, jeśli ty masz coś ważniejszego do roboty! Widocznie nasze nazwisko, nasza historia ani nasz honor cię nie dotyczą... Po prostu nic cię to nie obchodzi - wypowiedź dokończył, spoglądając bratu prosto w oczy bez cienia wstydu. Wtedy jednak stało się coś, czego normalnie nawet by sobie nie wyobraził.
     Yashiro trzasnął go pięścią w twarz. W potężnym, gniewnym zamachu rąbnął bratem o szafki, zwalając go na podłogę z czerwonym śladem na policzku i szczęce. Nigdy wcześniej nikt go tak potwornie nie zdenerwował. Starszy Okuda nie spojrzał już nawet na uderzonego chłopaka. Po prostu zostawił go na podłodze, gwałtownie opuszczając pomieszczenie, a zaraz potem dom. Poszedł... gdzieś. Jak najdalej od białowłosego, który oniemiały leżał w reszcie makaronu i sosu. Lekko rozchylone usta i wytrzeszczone oczy obrazowały jego szok.
-To pierwszy raz... - zauważył. -Nigdy wcześniej, przez całe życie mnie nie uderzył. Nigdy. Nigdy... - za łzami w oczach podniósł się na kolana, zaciskając mocno zęby.
-Idź! Leć, wypierdalaj! Niech cię nie widzę! - wydarł się, choć jego brat już od dawna nie mógł go usłyszeć. 
-Nie, nie idź. Nie chciałem. Naprawdę nie chciałem! Nie zostawiaj mnie... - mówiła inna część jego jestestwa. Ta cicha. Ta bez głosu.

***

     -Czyli nie zdołamy cię odwieść od twojego planu? - zapytał Takamura, siedząc po turecku przy niziutkim, okrągłym stole. Tuż obok niego spoczywał Hideyasu, w dłoniach trzymając miskę owsianki z miodem i rodzynkami. Mędrcy nie jedli obficie ani drogo. Nie potrzebowali wygód, ani majątków. Wiedli skromne życie i tej samej pokory uczyli młodzieńca, siedzącego po drugiej stronie stołu. Sterczące, niczym języki płomieni włosy w kolorze blond pochylały się razem z głową przed nauczycielami chłopaka. Michael z szacunkiem, lecz również zawziętością pokazywał swym mistrzom, jak silna była jego wola. Nic i nikt nie mogło go powstrzymać.
-Nie - przyznał szczerze Pearson. Wieczerzę spożywali w małej sieni, gdzie mogli swobodnie rozmawiać tylko we trójkę. Ostatnimi czasy rozmowy były jednak coraz rzadsze. Jak zawsze, gdy w powietrzu wisiało "to" wydarzenie. -Nawet jeśli spróbujecie, to ten jeden raz będę musiał się wam sprzeciwić - oświadczył chłopak o czerwonych oczach, lecz pomimo swoich słów nadal pokornie pochylał głowę.
-Czy to naprawdę jest dla ciebie tak ważne? Próbujesz już piąty raz, mój chłopcze. Czy to wciąż wiąże się z jakimikolwiek uczuciami... czy może już tylko chcesz komuś coś udowodnić? - Otori przejechał palcami po długich, cienkich wąsach. Pytał wnikliwie, nauczony doświadczeniem i kierowany troską o młodego człowieka, którego wychowywał wraz z drugim Mędrcem już od wielu lat. Poplamioną łysiną górował nad nastolatkiem, lecz duchem zawsze starał się równać do jego poziomu. Zawsze starał się wniknąć w jego umysł i duszę. Przeciwko niemu nigdy nie używał kontroli umysłu - nie chciał siłą odczytywać jego myśli. Nie na tym miały opierać się ich relacje.
-Nie ma dla mnie nic ważniejszego - odpowiedział z pełnym przekonaniem Michael, na co Kisuke uśmiechnął się dwuznacznie. Nic jednak nie powiedział. Pozwolił Hideyasu sprawdzić determinację ucznia. Sam zaś nałożył sobie do drewnianej miski trochę ryżu, po czym wrzucił na jego powierzchnię wyciętą kosteczkę masła, które szybko zaczęło się rozpływać.
-Tym niemniej masz jeszcze dużo czasu. 28 dni to prawie pełen miesiąc, a ty masz zamiar wyruszyć już teraz? - odezwał się w tym czasie Otori, nie spuszczając wzroku z blondyna.
-Chciałbym przygotować się mentalnie. Potrenować w terenie. Dowiedzieć się, z kim tym razem przyjdzie mi się mierzyć na turnieju. Pozwólcie mi zająć się tym wszystkim w moim własnym tempie - czerwonooki nie poruszył się ani o milimetr. Jego tętno nie przyspieszało, jego ciało nie drgało, na jego czole nie pojawiał się pot. Innymi słowy, nic nie wskazywało na to, że był on nieszczery z Mędrcami. Starcy nie mieli powodów, by mu nie ufać, a nawet gdyby mieli, to pewnie i tak daliby mu szansę na wykazanie się. Na pójście własną ścieżką.
-W takim razie nie mam już żadnych wątpliwości, Michael. Idź i rób, co musisz zrobić. Pamiętaj jednak, że niezależnie od swoich decyzji, zawsze będziesz tu mile widziany - powiedział na koniec Hideyasu, również pochylając głowę przed opuszczającym ich chłopakiem.
-"Tam dom twój, gdzie serce twoje" - przypomniał uczniowi Takamura, czyniąc to samo, co jego towarzysz. Chłopak o płomienistych włosach podniósł się z klęczek i podniósł dumnie swoje czoło.
-Dziękuję wam za wszystko - rzekł młody Pearson. Mówił tak za każdym razem, gdy opuszczał Dom. Gdy udawał się na turniej. Tym razem jednak atmosfera wokół niego była inna. Tym razem naprawdę sprawiał wrażenie, jakby miał już nie wrócić.

***

     Stał sam na środku pokoju, który dzielił z trzema innymi mieszkańcami Domu. Oni nie szkolili się u Mędrców. Oni chcieli tylko uczyć się od nich, jak pomagać ludziom. Jak rozumieć ich i nie popełniać błędów. Oni mieli łatwiejsze życie... a przynajmniej tak uważał Michael. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy zapinał na ekspres torbę podróżną. Choć w pokoju panował półmrok, fioletowe światło wypełniało jego cztery kąty, w głównej mierze rozjaśniając twarz Pearsona. Cała przegroda jego tobołu wypełniona była czarnymi, onyksowymi kluczami, otoczonymi przerażającą wręcz poświatą mocy duchowej. Ich blask zniknął dopiero wtedy, gdy ekspres dotarł do samego końca zasuwy.
-Przepraszam was, Hideyasu-sama, Takamura-sama. Albo uda mi się tym razem... albo nie uda mi się nigdy. Braciszku... nasze dusze zaznają spokoju. Już wkrótce. Obiecuję ci... - pomimo całej stanowczości i zawziętości Michaela, jego twarz rzadko kiedy wyglądała tak smutno. Czuł się, jakby wbijał noże w serce swoich mistrzów. Jakby deptał brudnymi stopami wszystko to, czego go nauczyli. Nie widział jednak innej drogi. O tym, co było śnił niekiedy noc w noc. Dręczyło go to za każdym razem, gdy widział chińskich braci, którzy dzielili z nim pokój. Za każdym razem, gdy odwiedzał grób na obrzeżach Domu. Grób, który był tylko nic nie wartym symbolem. Bo pod ziemią niczego nie było. Ani prochu, ani kości, ani nawet strzępka ubrania. Blondynowi pozostała tylko pamięć. I ta właśnie pamięć piąty raz ciągnęła go w stronę Miracle City.
     Miał na sobie biały t-shirt z naszywką w postaci zachodzącego nad medytującym mnichem słońca, a także czarną, grubą kamizelkę. Jedną z tych, które sprawiały wrażenie, jakby zostały nadmuchane. Ciemne, gładkie spodnie podwinął pod same kolana, sczepiając zwinięte zwały materiału plastikowymi klipsami. Tak było mu wygodniej się poruszać. Jego buty były krótkie - ledwo zasłaniały mu całe pięty. Nie taką jednak miały spełniać rolę. Ich szorstkie podeszwy, które zdawały się być posypane żwirem chroniły chłopaka przed poślizgnięciem się i pozwalały mu utrzymać stabilną postawę ciała. Michael przygotował się tak dobrze, jak tylko potrafił. Dlatego właśnie nawet się nie obejrzał, gdy opuszczał mury, a później błonia Domu Mędrców. Swojego domu.

***

     Kolejne huki i trzaśnięcia płoszyły stada ptaków, wylatujące z wysokich traw i szczytów rozłożystych drzew. Otoczony chaszczami osobnik mógł całkowicie skupić się na treningu. Niewielu bowiem zapuszczało się do dżungli, a jeszcze mniejsze grono Madnessów miałoby jakiekolwiek szansę znaleźć go w takim miejscu. Pomimo wilgotnego powietrza i ogólnie panującego upału, wojownik ubrany był w grubą, szarą bluzę z naciągniętym na głowę kapturem, zimowe spodnie i również zimową kurtkę narciarską. Pocił się tak obficie, że strużki cieczy wręcz lały się z jego podbródka. Zawsze tak robił. Zawsze się forsował. Kiedyś po to, by mieścić się we wskazanym przedziale wagowym - teraz z przyzwyczajenia. Nie ukrywał też, że lubił ćwiczyć swoją silną wolę. Szczególnie biorąc pod uwagę swoje zamiłowanie do słodyczy. Dlatego też, rytmicznie podskakując na żwirowym podłożu, wymierzał kolejne proste w szeroką na dziesięć metrów i wysoką na cztery formację skalną. Gdzieś niedaleko musiał płynąć jakiś niewielki strumyk, ponieważ do uszu podskakującego mężczyzny docierał odgłos wody.
     Uderzał z całej siły, używając gołych pięści. Nie wykorzystywał ani odrobiny mocy duchowej. Nie owinął nawet dłoni bandażem, jak to zwykł robić podczas walk. Nie było mu to potrzebne, gdy trenował. Za każdym razem, gdy prosty trafił o skałę, huk roznosił się na dziesiątki metrów, jakby Madness wystrzelił ze strzelby. Każdy taki cios tworzył kilkucentymetrowe wgniecenia w litym kamieniu, a także prawdziwą pajęczynę pęknięć. Żaden jednak nawet nie drasnął ćwiczonych przez lata pięści. Boksujący osobnik nie wydawał się być nawet zmęczony. Od czasu do czasu bujając się z prostą lub krzyżową gardą, bombardował swój nieruchomy "worek treningowy" ciosami. Na jego powierzchni widać było dziesiątki wgnieceń. Po pewnym czasie cała masa skalna drżała już przy każdym uderzeniu, jakby zaraz miała się rozpaść. W końcu nadszedł jej kres.
     Trenujący zaryczał głośno, by dodać sobie animuszu, a prawy sierpowy wbił się w samo centrum kamienia. Ręka mężczyzny zanurzyła się w przeszkodzie aż do połowy przedramienia, w skutek czego skała dosłownie rozpadła się na kawałeczki, tworząc ogromny stos u stóp boksera.
-Mam nadzieję, że spotkam kogoś interesującego na tym turnieju - powiedział sam do siebie zalany potem wojownik, spoglądając w niebo i przelatujące po nim ptaki - przypominały papugi o dwóch parach skrzydeł. -Czuję, że w tym roku zajdę daleko.

***

     -Spory ruch - zauważył czarnowłosy mężczyzna, którego kosmyki ciągnęły się aż do łopatek. Długa grzywka praktycznie zasłaniała mu oczy. Poruszał się w specyficzny sposób, sunąc noga za nogą, jakby próbował ślizgać się po chodniku. Lawirując między tłumami ludzi, omijał przechodniów z dziecięcą łatwością, nawet się o nich nie ocierając. Zdawało się to niemożliwe, jednak on robił to automatycznie. Był to swoisty odruch. Jeden z setek, które miał we krwi. Dobranej, nienaturalnej krwi.
-Miałem nadzieję, że może zainteresuje go turniej, ale w jaki sposób mam go tu znaleźć? W tym mieście mieszkają całe miliony! - pomyślał z dezorientacją, sunąc przed siebie. Decyzję podjął już wcześniej. Zmierzał prosto w stronę areny, by również dołączyć do najsłynniejszego widowiska ostatnich lat.

***

     Choć jego ostrze było lekkie, wymachiwał nim z ciężkim sercem. Już od dawna każdy kolejny trening coraz bardziej go irytował. Odbierał mu nie tylko energię, lecz również motywację. Rikimaru wiedział doskonale, co było powodem jego zastoju, lecz nie miał pojęcia, co mógłby zrobić, by temu zaradzić. Bał się puścić wodze. Gdyby raz jeszcze wymknął się spod kontroli, nikt nie mógłby przewidzieć wyrządzonych przez niego szkód. Na dodatek częścią winy z pewnością obarczono by jego Mentora. Naczelnik Zhang bardzo się starał o to, jak postrzegają go ludzie i jak dużym darzą go zaufaniem. Gdyby się okazało, że jego uczeń dokonał rzezi na środku ulicy, bardzo ucierpiałaby na tym opinia publiczna Chińczyka.
-Czy w ogóle powinienem brać udział w tym turnieju? Już teraz dobrze wiem, że przyjdą tam silniejsi ode mnie. Czy moje techniki i umiejętności wystarczą, by wyrównać szanse? Naito, Tatsuya, nawet ten idiota - wszyscy się zapisali. Co będzie, jeśli stanę naprzeciw któregoś z nich? Będę w ogóle w stanie walczyć z nimi tak, jak z prawdziwymi przeciwnikami? To... kłopotliwe - ustawiona na sztorc łodyga bambusa została przecięta pod kątem, dzieląc się na dwoje. Pusta w środku rurka uderzyła głucho o podłogę sali, w której szermierz ćwiczył.

***

     -A zatem też się zapisałeś, co? - zapytał Matsu, zasiadając w nowym, bielutkim, skórzanym fotelu. Rozpuściwszy włosy i wyciągnąwszy czarną koszulę ze spodni, mógł nareszcie wypocząć po całym dniu przygotowań. Naprzeciwko niego, na dwuosobowej kanapie siedział po turecku Kurokawa, który na czas pobytu w Miracle City zatrzymał się u swojego Mentora.
-Tak. Rinji, Rikimaru i Tatsuya też - odparł z udawanym zadowoleniem Naito. Wciąż niewiele wiedział o samym turnieju, a jeszcze mniej o tym, czego zamierzał dokonać Michael. Presja czasu dawała mu się we znaki. Do rozpoczęcia zawodów został bowiem tylko tydzień. Innymi słowy, wszelkie atrakcje ruszały od następnego poranka. Było wielce prawdopodobne, że Pearson wkrótce przybędzie do stolicy. Przyszły licealista nie wykluczał nawet możliwości, że blondyn już przebywał w mieście.
-Cóż, życzę wam wszystkim powodzenia - uśmiechnął się zielonowłosy, niewychowawczo wypijając kilka łyków whisky z kanciastej szklanki. -Wiecie już cokolwiek o tym, kto bierze udział w turnieju? - zapytał Generał, kręcąc naczyniem. Kostka lodu obijała się o kryształowe ścianki, malejąc w bursztynowym wirze.
-Nie. To znaczy... JA nie wiem. Nie jestem pewny, jak z resztą. Ty nie możesz startować, prawda? - swobodne stosunki między nim i nauczycielem bardzo ułatwiały chłopakowi wszelkie rozmowy z mężczyzną. Nijak jednak nie ułatwiłyby mu one ewentualnej potyczki z Mentorem.
-Tak, to prawda. Najwyżsi rangą Madnessi nie mają wstępu do turnieju. Częściowo jest to spowodowane brakiem zaufania. W końcu ci bardziej wpływowi mogą jakimś cudem oszukiwać, ustawiać walki i tym podobne. Jednocześnie jednak brak obecności "weteranów" w jakimś stopniu pomaga wyrównać różnice poziomów, panujące pomiędzy uczestnikami - w tym momencie Arab osuszył swoją szklankę do dna. -Jakieś trzydzieści lat temu niektórzy naukowcy zaczęli pracować nad metodą wyrównywania poziomów bez wykluczania żadnych chętnych. Nazwali to chyba "kompresją energetyczną". Nic jednak nie wskazuje na to, by ktoś miał tego dokonać w najbliższym czasie, więc ani ja, ani Naczelnik, ani Generał Carver, czy Bachir nie weźmiemy udziału ani w tym, ani w następnym turnieju - uspokoił swojego ucznia Kawasaki, sięgając raz jeszcze po butelkę z trunkiem. Nie umiał on wypić nawet dziesiątej części tego, co wtłaczał w siebie Generał Noailles, ale nie należał również do tych ze słabą głową.
-To dobrze... - odetchnął Kurokawa z niewielką ulgą. Wciąż musiał wypytać rówieśników o parę szczegółów związanych z zawodami. Mógł oczywiście poprosić Matsu o podzielenie się z nim wiedzą, ale nie chciał ryzykować. Wolał utrzymać w tajemnicy to, co wydarzyło się w Domu Mędrców.
-Nie bądź jednak zbyt wyluzowany. Słyszałem, że w tym roku poziom ma być całkiem wysoki. Większość uczestników nie wychodzi poza waszą ligę, jeśli chodzi o ogólną potęgę, ale znajdą się tacy, którzy mają na koncie wiele innych osiągnięć. Niektórzy również przychodzą tu już któryś raz z kolei. Na twoim miejscu nastawiłbym się na potyczkę z którymś z "weteranów". "Przezorny zawsze ubezpieczony", jak to mówią - tym właśnie sposobem Generał dorzucił kolejne zmartwienie na konto Naito, który i tak był już w kropce.

Koniec Rozdziału 142
Następnym razem: Trzystu

wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział 141: Turniej Niebiańskich Rycerzy

ROZDZIAŁ 141

     Walczył setki razy. Dziesiątki razy pojedynkował się na śmierć i życie. Kilka razy miał nawet okazję, by spojrzeć w oczy śmierci. Być może to właśnie dlatego Naizo był tak zawzięty i uparty. Tego dnia, z samego rana zrobił awanturę na cały szpital, domagając się wypuszczenia na zewnątrz. Lekarzom nie dał żadnego wyboru. Nikt nie byłby bowiem na tyle głupi, by wstrzyknąć mu środek uspokajający, gdy mężczyzna stawiał czynny opór. Dlatego też - pod groźbą wysadzenia całego skrzydła metanem - były Połykacz Grzechów został uwolniony z klatki. Z nową, bielutką koszulą, czarnym krawatem i maską lekarską na twarzy... a także z syntetyczną kulą, na której się podpierał, pełen ulgi opuścił szpital. Budynek połączony krytym nadziemnym, krytym balkonem z twierdzą Niebiańskich Rycerzy potwornie działał czerwonookiemu na nerwy. Najmniejsze "zalążki" ubezwłasnowolnienia budziły w Senshoku ślepą furię, a przecież "dom chorych" - z całą swoją sterylnością i bielą - nieraz przypominał więzienie.
-Zdążyłem. Żadnych szczyli na horyzoncie. Czysto... - uspokoił sam siebie, rozglądając się dziko po błoniach i tym, co poza nimi. -Przyłazili tu dzień za dniem, jakby chcieli sobie ze mną wypić herbatkę... Śmiali mi się w twarz, wiedząc, że nie jestem w stanie ich zniszczyć. Nigdy więcej! Następnym razem dam się zabić - roił sobie w głowie rozmaite intrygi, jakie jego zdaniem knuli pozostali członkowie Specjalnego Korpusu Ekspedycyjnego. Można by rzec, że irytowali go mili ludzie. Że brzydziła go troska i współczucie. Tak rzeczywiście było. Mimo to jednak do Miracle City nie powrócił ten sam człowiek, który opuścił je miesiące wcześniej.
-Pieprzone gówno! - warknął nagle mężczyzna, szybko jednak nabierając pokory dzięki odzywającemu się w brzuchu bólowi. Wciąż prawie cały jego tors i szyja pokrywały opatrunki, ale ślady po zębach czarnej istoty nawet nie umywały się do przebitego brzucha. Nie to jednak wywołało gniew szatyna. Powoli, podpierając się kulą, siadł na trawie, po czym zgiął prawą nogę w kolanie. Z irytacją zaczął podwijać nogawkę spodni aż za kolano, po czym "skleił" ją z pomocą energii duchowej, by nie opadła z powrotem. Bandaże, które owijały nogę mężczyzny tak mocno go mierziły, że przykrywanie ich dodatkowo materiałem potrafiło doprowadzić do szewskiej pasji.
-Kutas... - pomyślał Senshoku, mimochodem zaglądając sobie pod koszulę. Mianem tym oczywiście uhonorował szalonego chirurga, który nie zostawiał narzędzi chirurgicznych wewnątrz ciał pacjentów tylko wtedy, gdy miał naprawdę dobry dzień. -"Przebijając ci brzuch, Wyklęty rozerwał twoje jelito grube w trzech miejscach. Musiałem więc nie tylko zaszyć dziurę w brzuch i plecach, lecz również doprowadzić do porządku twój układ trawienny... I usunąć nieczystości, które wylały się... wszędzie. W związku z tym... przekroiłem cię jeszcze trochę, żeby mieć wygodniejszy dostęp do twoich flaków" - słowa Tenjiro zadźwięczały Naizo w głowie. W całej swojej pogardzie do lekarza musiał mu jedno oddać - czasem potrafił być on przerażający.
     Z podwiniętą nogawką szło mu się już o wiele wygodniej. Wciąż irytowała go konieczność chodzenia o kuli, ale zdawał sobie sprawę, że nie mógł jeszcze stabilnie stać na przyszytej nodze. Zakładając, że Miyamoto miał rację, powrót do optymalnej formy miał mężczyźnie zająć jeszcze kilka miesięcy. Nie znaczyło to wcale, że "optymalna" forma jakkolwiek zadowoli Senshoku.
-Już i tak osłabłem przez tę całą farsę z "zastępowaniem" Ahmeda. Za parę miesięcy jeszcze bardziej się zeszmacę. Muszę coś z tym zrobić, bo jeszcze dogonią mnie te szczyle. Jest Generałem, to niech se generałuje sam. Muszę jak najszybciej zacząć trenować. Nawet moje odruchy osłabły... - setki ludzi rozpoznawały go na ulicy, gdy postukiwał kulą o brukowane podłoże. Niektórzy nawet mu się kłaniali, lecz Naizo rzadko pofatygował się, by cokolwiek odburknąć. Denerwowali go ci wszyscy ludzie. Nie znał osobiście żadnego z nich i szczerze go nie interesowali, ale odkąd stał się "osobą publiczną", ciągle ktoś na niego patrzył albo o nim mówił. Najczęściej źle, jak mu się zdawało, lecz sam fakt budzenia powszechnego zainteresowania działał mu na nerwy.
-Wszystko było łatwiejsze, gdy jeszcze Połykacze Grzechów faktycznie byli "kimś". Mniej ludzi, brak lukrowania i tych "cywilizowanych" pierdółek... no i mogliśmy robić praktycznie wszystko. Polowanie na renegatów było najgenialniejsze, a teraz? Teraz gówno mogę robić. I jeszcze muszę pomagać jakimś beznadziejnym nieudacznikom. Najlepsze momenty były wtedy, gdy szykowała się wojna z Gwardią. Kurwa, gdyby nie te rycerzyki, dzisiaj żyłbym sobie, jak król! Hmm... W takim razie to wszystko wina Kurokawy. Gdyby nie on, to ci szmaciarze nie ruszyliby dupy - kuśtykając i podskakując bez cienia gracji dotarł w końcu przed drzwi głównego budynku Gwardii Madnessów. Ze względu na swój stan nie próbował nawet używać rąk, tylko na samym progu uwolnił nieco mocy duchowej. Wykryta i rozpoznana przez czujnik energetyczny, sprawiła że wrota samoistnie otworzyły się przed zastępcą Generała Kawasakiego, który wkroczył na czarno-białą posadzkę w holu. Paru Gwardzistów, przypadkiem znajdujących się w zasięgu jego wzroku powitało go z oddali lub z bliska, lecz nauczeni doświadczeniem nie próbowali podawać mu ręki. Oduczył ich tego już dawno temu.
     Maria McLaren siedziała oczywiście w recepcji, za półokrągłym, drewnianym kontuarem, mając za plecami metalowe szuflady oraz uchwyty na klucze. Trzy schowki na generalskie klucze pozostawały w tym samym miejscu, co zawsze. Jeden z nich został tylko wymieniony, gdy Generał Zhang stał się Naczelnikiem Zhangiem. Z tej okazji na zamówienie wykonano szufladkę z wygrawerowaną nań literą "K", jak Kawasaki. Rudowłosa recepcjonistka nie miała pojęcia, że nikt o takiej godności nie istnieje ani że zielonowłosy Generał wcale nie ma japońskich korzeni. Gdy tylko Naizo podskoczył w jej stronę i z poirytowaną twarzą oparł wolną rękę o blat, oliwkowe oczy kobiety wpatrzyły się w niego z nutką niepokoju. Maria z reguły była w końcu osobą miłą i pogodną, a nastawienie Senshoku tak mocno kontrastowało z jej charakterem, że odźwierna nie wiedziała, jak zachować się w jego obecności.
-Klucz. Mój - wycedził przez zęby czerwonooki, porażony gniewem z powodu swojej ułomności. Czuł, jak krople potu spływają mu po plecach, gdy próbował przy użyciu jednej nogi poruszać się ze swoją standardową prędkością. Na dodatek zasklepiająca się bardzo powoli rana na brzuchu nie pozwalała mu się wydzierać. Najbardziej jednak wzburzał go dźwięk wylatującego mu bezpośrednio z gardła powietrza, który słyszał za każdym razem, gdy zmieniano mu opatrunek na szyi.
-Ach, tak. Chwileczkę! - rzuciła rudowłosa, natychmiastowo przystępując do przeszukiwania tego, co kryło się pod ladą. Co takiego się tam znajdowało? Tego Naizo nie wiedział. W rzeczywistości wcale go to nie obchodziło. Gdyby nie wyraźne polecenie Kawasakiego, nie pofatygowałby się nawet, by oddać swój srebrny klucz na czas pobytu poza stolicą. Było to podstawowe "zabezpieczenie" gabinetowe. Gdyby Generał, jego zastępca, bądź ktoś upoważniony do posiadania odlewu klucza stracił życie na służbie lub też został okradziony, wiązałoby się to z dużym ryzykiem dla Gwardii Madnessów. W końcu każdy klucz można było łatwo i wielokrotnie podrobić. W związku z tym w krótkim czasie duża liczba niepowołanych osób mogłaby uzyskać dostęp do generalskich gabinetów.
-Proszę - rzuciła pani McLaren, wręczając mężczyźnie srebrny przedmiot. -Witamy z powrotem, Naizo-san! - krzyknęła jeszcze za nim, gdy Senshoku odwrócił się do niej plecami i ruszył w stronę pokoju.
-Ta... - burknął pod nosem były Połykacz Grzechów. Miał już serdecznie dosyć innych ludzi. Dosyć konieczności traktowania ich, "jak równych sobie". Dosyć pryncypiów, wymuszonej kultury, sztucznych manier i savoir vivre'u.
-Teraz jeszcze muszę napisać ten jebany raport. Kurwa, przecież nawet nie wiem, co się działo, kiedy gnojki działały na własną rękę! I co? Mam teraz ich oblecieć i przepytać? - nie wydawało się to zbyt możliwe, ale czarnowłosy zacietrzewił się jeszcze mocniej, gdy tylko sobie to wszystko uświadomił. Przekręciwszy kluczem zamek w drzwiach, niechętnie wszedł do gabinetu, zamykając wyjście. Ze znużeniem ruszył w stronę biurka, przygotowując się mentalnie do tego, co miało nastąpić... lecz ku jego zdziwieniu na samym środku blatu leżały cztery, spięte zszywkami kartki.
     Zasiadł zaskoczony na fotelu, niedbale trzasnął swoją kulą o podłogę, jakby chciał jej okazać swoją nienawiść i... zaczął czytać początek raportu z wyprawy Specjalnego Korpusu Ekspedycyjnego. Nie brakowało niczego. Różnymi charakterami pisma opisano dziesiątki odwiedzonych przez wysłanników Gwardii Miejsc. Nie pominięto również potyczki z "Wyklętymi" ani interwencji Takamury Kisuke. Senshoku musiał więc już tylko podpisać i przypieczętować papier.
-Te gnojki... Nawet Tatsuyę zmusili do pisania - pomyślał z neutralnym nastawieniem Naizo, po czym najzwyczajniej w świecie... zaśmiał się. Pierwszy raz od bardzo dawna.
***
     Jego długie, proste włosy ciągnęły się za nim czarnym proporcem, gdy niemożliwymi do usłyszenia krokami przemierzał ulice Miracle City. Miał na sobie czarny, chiński kaftan o długim, czarnym kołnierzu. Zapinana złotymi guzikami kapota miała luźne, powiewające rękawy, zwężające się gwałtownie na linii nadgarstków. Spodnie o podobnej tonacji również zdawały się być bufiaste i również dociskały się do powierzchni skóry powyżej stóp. Dzięki temu Naczelnik Gwardii mógł zachować swobodę ruchów podczas walki, nie zmieniając przy tym swoich upodobań względem ubioru.
     Witały się z nimi dziesiątki, jeśli nie setki osób. Niektórzy bezpośrednio, inni z daleka, jedni szczerze, inni z grzeczności. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że Tao o wiele lepiej zjednywał sobie ludność cywilną, niż niezadbany, pretendujący do miana "góry mięsa" Hariyama. Zhang wiedział, w jaki sposób zabiegać o względy maluczkich, w jakie słowa ubierać nawet najgorsze wieści, by stały się one łatwiejsze do przyjęcia. Był w końcu synem lidera KPC. Nieślubnym, "bękartem", jak lubiano go nazywać. Jego istnienie nigdy nie zostało ujawnione publicznie, lecz ojciec z "poczucia obowiązku" zapewnił mu odpowiednie wychowanie i wykształcenie. Naczelnik doskonale zdawał sobie sprawę, że w rzeczywistości miał się stać "awaryjną marionetką polityczną"... ale ostatecznie nie dożył tej "szansy".
     Tego dnia zmierzał bezpośrednio do siedziby Gwardii. Nie miał jednak na celu wypełniania dokumentów, czy podejmowania jakichkolwiek inwestycji. Nie musiał tego robić. Wszystkie obowiązki zawsze wykonywał na bieżąco. Był wszakże człowiekiem porządnym i pracowitym. Takim, jakim powinien być "prawdziwy" obywatel Chińskiej Republiki Ludowej. Nie pozwalał sobie na zaległości ani na niedbałość. Perfekcjonizm Zhanga dawał o sobie znać za każdym razem, gdy Naczelnik podejmował się "poprawienia" efektów pracy Generałów i ich zastępców. Interwencje były szczególnie częste w przypadku Generała Carvera, który wszystko - poza mordowaniem, oczywiście - robił na pół gwizdka.
-Rzadko się zdarza, żeby to ministrowie zwołali spotkanie. Najprawdopodobniej poruszą temat misji SKE. Być może zapytają o szczegóły związane z Wyklętymi. Pewnie część z nich będzie chciała ujawnić informacje publicznie. Będę musiał ich od tego odwieść - postanowienie Chińczyka było trudniejsze do zrealizowania, niż mogłoby się wydawać. Od lat bowiem trzynastka starców przy każdej możliwej okazji ścierała się z poprzednim przywódcą Gwardii. Burzliwy charakter i bezkompromisowość Shigeru nigdy nie pozwalały na osiągnięcie konsensusu. Niejednokrotnie niewiele brakowało, by któremuś z ministrów stała się krzywda.
     Już od progu skłonił się z szacunkiem w stronę rudowłosej recepcjonistki oraz wymienił kilka uścisków dłoni z obecnymi akurat Madnessami. Równe traktowanie każdego osobnika, bez względu na urodzenie, rangę, czy miejsce w hierarchii było jednym z czynników, które decydowały o popularności Chińczyka. Tao pewnym krokiem ruszył środkowym, umieszczonym pod klatkami schodowymi korytarzem, docierając najpierw do swojego gabinetu, gdzie zatrzymał się na moment, celem pobieżnego sprawdzenia otrzymanego od Senshoku Naizo raportu. Potem wyszedł z pomieszczenia prawym korytarzem, docierając do okrągłej sali, gdzie w trzynastu wysokich ambonach zasiadało trzynastu Ministrów, a w czternastej, usytuowanej skrajnie po lewej stronie - Bachir, Rzecznik Praw Mniejszości. Nim Naczelnik zdążył wymienić uprzejmości z zebranymi u góry osobnikami, w jego ciemnych oczach zajaśniało zdziwienie. Natychmiast uświadomił sobie, że nie wziął pod uwagę jednej możliwości. Jednego wariantu, który mógłby wyjaśnić, w jakim celu ministrowie zwołali to spotkanie.
     Na środku sali konferencyjnej stał odziany w białe, zdobione złotymi runami szaty Paladyn - najwyższy z Niebiańskich Rycerzy. Mleczne, zlewające się z jego ubiorem włosy odwracały uwagę od wychudzonej, umęczonej chorobą twarzy. Pomimo worów pod oczami i trzęsących się dłoni, wywinięte w uśmiechu usta mężczyzny sprawiały wrażenie kogoś, kto nade wszystko cieszył się życiem. Blady osobnik o błękitnych oczach pochylił głowę przed Naczelnikiem Gwardii. Gdy ci dwaj stali obok siebie, kontrast między zdawał się być uderzający. 
-To zaszczyt móc cię widzieć, Eronisie - Tao odwzajemnił pokłon. Ze złączonymi dłoniami, pochylając się praktycznie do pasa - po chińsku. -Jak twoje zdrowie? Nie powinieneś się przemęczać - pociągnął kurtuazyjnie, by nie wpaść przypadkiem w pułapkę ciszy.
-Zmówiliście się ze sobą? Ty, Hun i cała reszta? - białowłosy zaśmiał się serdecznie, lecz w żadnym razie nie zmienił w ten sposób swojej aury. Nikt nie zdziwiłby się, gdyby Paladyn niespodziewanie padł martwy na podłogę. -Również cieszy mnie twój widok, Naczelniku. Z miłą chęcią bym pogawędził, ale priorytety powinny znajdować się na pierwszym miejscu - Eronis przerwał krótką pogawędkę. Zhang ze zrozumieniem skinął głową, stając obok niego - twarzą do czternastu radnych.
-Słowem wstępu chciałem podziękować za przybycie Paladynowi Niebiańskich Rycerzy. To wielce budujące, że pomimo swojego stanu zdrowia zdecydowałeś się odwiedzić nas osobiście, lordzie Eronisie. Mam nadzieję, że okażemy się godni tego zaszczytu - podniósł ciało i głos Minister Finansów, by w pomieszczeniu nie ostał się nikt, kto mógłby go przypadkiem nie usłyszeć. Oczywiście przymilanie się i lukrowanie leżało w jego naturze, zatem nikt nie wytknął mu obłudy, czy hipokryzji.
-To niepotrzebne, ministrze. Jest to obowiązkiem Paladynów od setek lat. Dopóki mam nogi, a w tych nogach władzę, będę się tu zjawiał przy każdej okazji. Potem... Cóż, ktoś będzie musiał mnie nosić - zaśmiał się serdecznie "lord" Eronis. Jako że od średniowiecza minęły całe wieki, nazwanie go tym tytułem tylko ze względu na bycie "rycerzem" było sporym nadużyciem. On zapewne też o tym wiedział, ale był zbyt dobrze wychowany, by mieć to komuś za złe.
-Naczelniku Zhang, już od jakiegoś czasu wspólnie z Niebiańskimi Rycerzami czyniliśmy pewne przygotowania. Dzisiaj zdecydowaliśmy się zaznajomić z tym faktem ciebie i twoich ludzi, a jednocześnie mieszkańców Miracle City oraz całego Morriden - im więcej mówił Minister Zdrowia, im bardziej owijał w bawełnę, im więcej lał wody... tym bardziej nie podobało się to Chińczykowi. -Za równy miesiąc, licząc od jutra mamy zamiar zorganizować kolejny Turniej Niebiańskich Rycerzy. Najwyższy czas, by pomóc ludziom zapomnieć o konsekwencjach waszej wojny, a nie wyobrażamy sobie lepszego sposobu. Chcielibyśmy poprosić ciebie, twoich Generałów oraz ich zastępców o czynny udział w przygotowaniach - co prawda ciśnienie krwi Naczelnika podniosło się, lecz nie pozwolił on, by dało się to fizycznie dostrzec.
-Mówicie o zapomnieniu, ale to powołany przez nas SKE zajmował się ostatnimi czasy stabilizacją sytuacji w kraju. Z waszych ust brzmi to tak, jakby wszystko było "naturalne", podczas gdy prawie straciliśmy zastępcę Generała Kawasakiego. Na dodatek odkryliśmy istnienie czegoś, co w łatwy sposób może się stać naszym wrogiem. Waszym wrogiem. Wrogiem nas wszystkich. Mimo to jednak chcecie urządzić turniej TERAZ. Czy moje rozumowanie jest prawidłowe? - czarnowłosy nie omieszkał wcisnąć między wiersze niewidzialnych szpilek, którymi starał się kłuć ministrów możliwie jak najdotkliwiej. Tego go nauczono, ale umiejętność tą udoskonalił samodzielnie.
-Zarzucasz nam brak rozsądku, Naczelniku? - obruszył się Minister Przemysłu. -To nie my wywołaliśmy waszą bezcelową wojnę. A gdy mówię "bezcelowa", mam na myśli to, że wszyscy daliście się oszukać, jak małe dzieci, wyrządzając przy tym krzywdę niewinnym ludziom. Według mnie powinniście być nam wdzięczni za możliwość częściowego odpokutowania waszych win... - uderzył dokładnie tam, gdzie spodziewał się tego Tao. Ciemnym oczom Zhanga nie umknęło ostre spojrzenie, jakie Bachir posłał zdenerwowanemu staruszkowi.
-Tego dotyczyła nasza umowa, nieprawdaż? Działania SKE miały pozwolić nam na wszczęcie dochodzenia w sprawie tej intrygi. Tymczasem odbieracie nam okazję do zrealizowania naszych planów. Sprytne, panowie - mógł się tego spodziewać. Zawiść i zajadłość ministrów nie znała granic. Wiedział, że gdyby zareagował wcześniej, postępowanie mogłoby już trwać. Wtedy nikt nie miałby mocy, by je przerwać. Teraz jednak okazało się, że sprawa zostanie odroczona na czas nieokreślony.
-Chcesz nam powiedzieć, że Gwardia Madnessów wycofuje się ze spraw turniejowych? - odezwał się zajadle Minister Finansów. Jego oczy się śmiały. Wiedział bowiem, że dopóki żył Giovanni Boccia, Gwardziści byli praktycznie niezależni od ministerstwa. Włoskie filie i środki wystarczały wtedy, by ugrupowanie mogło sobie pozwolić w zasadzie na wszystko. Od śmierci Włocha przestało być już tak wesoło. Wciąż pozostawały jakieś połączenia - te pośrednie i bezpośrednie - ale Gwardia musiała już coraz częściej otrzymywać dofinansowania ze strony nieprzychylnego jej członka rady.
-Jeśli potwierdzę, nasze kieszenie będą czekać trudne czasy. W dodatku zabroni naszym ludziom udziału w turnieju. Niewykluczone, że Generałowie nie otrzymają nawet priorytetowych rezerwacji. Popełniłem poważny błąd, nie przygotowując się na to - zauważył w duchu Naczelnik. 
-Nie. Wypełnimy przydzielone nam zadania. Wyegzekwuję jednak to, co nam się należy - zapowiedział spokojnie czarnowłosy, choć pozostawał zawiedziony swoją osobą.
-Porozmawiajmy w takim razie o sprawach organizacyjnych - zabrał głos rozradowany Minister Zdrowia. W sali konferencyjnej spędzili jeszcze ponad półtorej godziny.
***
     Ostatni śmiałek, który zdecydował się wyzwać czempiona tego dnia był jednocześnie najdziwniejszym. Najbardziej nienormalnym, można by rzec, ponieważ jeszcze niedawno mało kto miał odwagę stawać naprzeciwko mistrza areny. Plotki o jego przegranej z wtedy jeszcze nieznanym Kurokawą mocno nadwerężyły opinię publiczną Tatsuyi. Przez pewien czas posiadacz Przeklętej Ręki stawał w szranki kilkanaście razy każdego dnia. Tym razem był to jego trzeci pojedynek. Heterochromik dokładał bowiem wszelkich starań, by przypomnieć ludziom, dlaczego wcześniej tak bardzo się go bano. W kilka miesięcy sprawił, że 98% zakładów znowu obstawiano na jego korzyść. A w dalszym ciągu nie zdarzyło mu się przegrać ani razu.
-Pojeb za pojebem - stwierdził w duchu chłopak, dołączając prawą stopę do lewej, co pozwoliło mu uniknąć lewego prostego. Wzmocnionego energią duchową, lecz wciąż słabego. -To już zaczyna mnie nudzić. Nawet masakrowanie tych słabeuszy nie jest już tak zabawne, jak kiedyś. Kurwa, potrzebuję wyzwania! - pomyślał ze znużeniem, odskakując od oponenta. Kilka osób za jego plecami zawyło z dezaprobatą. -Och, nudzę was, co? - Tatsuya wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu, po czym wbił wzrok w atakującego chłopaka.
     Był pewnie kilka lat starszy, ale masa jego mięśni nie przekraczała masy czempiona. Wyglądał na takiego, co to lubił się popisywać. Gdy na początku walki wskakiwał na arenę, zrobił jeszcze salto w locie, witając mistrza środkowym palcem. Miał włosy ufarbowane na fioletowo i przy pomocy żelu uformowane w dwa duże rogi, przypominające punka. Miał niewielki kolczyk na czubku języka, walczył z odkrytym torsem, a na obu jego pięściach ciążyły kastety. Na arenę przyszedł w jeansach, czym dodatkowo pogorszył swoją opinię w różnokolorowych oczach czempiona. Jego oczy miały z kolei złotą barwę, lecz mistrz dałby sobie uciąć lewą rękę, że taki był tylko kolor soczewek. Widowiskowy punk nie miał żadnego szczególnego stylu walki. Robił po prostu to, co efektownie wyglądało, jednak każdy jego ruch Tatsuya potrafiłby skontrować prostszym, szybszym i silniejszym.
-Pierdolony pozer... - ocenił w myślach heterochromik, po czym zdecydował, że walka trwa już wystarczająco długo. Niespodziewanie zamiast wykonać standardowego uniku, doskoczył do oponenta, w ruchu omijając jego nadlatującą pięść. Z największą przyjemnością uderzył czołem w grzbiet jego nosa, nie tylko go łamiąc, lecz również zamraczając i odsuwając od siebie samego wroga.
-No może jednak jest w tym trochę zabawy... - skorygował swoją opinię czempion, po czym odczekał moment, pozwalając przeciwnikowi się pozbierać. Wyszczerzył zęby, widząc cieknącą z zaczerwienionego, przekrzywionego nosa krew. Ruszył do ataku, gdy tylko złapali wzrokowy kontakt. Zamachnął się lewą pięścią, lecz zrobił to powoli. Na tyle wolno, by punk zauważył nadchodzący atak i ustawił gardę przy lewym boku. Wtedy jednak ręka czempiona zatrzymała się w połowie drogi, a on sam okręcił się wokół własnej osi. Zamiast wbić lewą pięść w lewy bok, dźgnął lewym łokciem w prawy, unieruchamiając swojego wroga. Natychmiast po uderzeniu raz jeszcze się obrócił, zatrzymując się za plecami punka, gdzie prawy sierpowy zagłębił się w jego krzyż... sprawiając, że młody mężczyzna przegryzł sobie język. Z ust chlusnęła krew, a moc ciosu Tatsuyi powaliła oponenta na kolana.
     Nawet nie potrzebował energii duchowej. Zwyczajnie schował ręce do kieszeni, odchylił się do tyłu i uderzył całą podeszwą buta w tył głowy przeciwnika. Twarz punka zaryła w podłoże, barwiąc je ciekłym szkarłatem. Heterochromik w reakcji na to natychmiast wyskoczył w powietrze, składając ze sobą stopy i zaginając kolana pod sam podbródek. Tym razem jednak skupił moc duchową w swoich nogach. Bezlitośnie opadł prosto na głowę pozera. Trzask łamanych kości i plaśnięcie miękkich tkanek wystarczyło, by pozbawić ludzi wątpliwości, co do tego, kto rządził pośród juniorów. Zanim jeszcze mistrz odszedł od truchła, wytarł pobrudzone krwią buty o jego plecy, skrupulatnie znacząc je czerwienią krwi oraz brązem błota i ziemi. 
-Zakodujcie to sobie w czerepach! Od teraz ciepli dostają dwa razy większy wpierdol! - wykrzyknął do tłumów, które zaczynały już skandować jego imię. Nie sugerował oczywiście, że znał orientację seksualną pokonanego właśnie wroga, ale publika dobrze reagowała na podobne oświadczenia. Na dodatek nie musiał nawet kłamać, bo różnoraka odmienność faktycznie działała mu na nerwy. Z uniesionymi pięściami zszedł ze "sceny", kierując się ku wyjściu.
     Gdy opuścił koloseum areny, było dopiero wczesne popołudnie. Jako że nie miał szczególnych planów, względem sposobu wykorzystania dnia, po prostu ruszył wgłąb stolicy. Z rękami w kieszeniach, marsową miną i ostrym spojrzeniem nie musiał się martwić o nawiązanie niechcianego kontaktu z kimkolwiek, kto go bezpośrednio nie znał. Wielu zresztą znało chłopaka. Praktycznie każdy, kto choć raz przyglądał się pojedynkom juniorów, słyszał też o niepokonanym czempionie małej areny. Pod tym względem Tatsuyi towarzyszyła pewna sława. Biorąc pod uwagę jego wcześniejszą przynależność do Połykaczy Grzechów, sława ta miała z reguły negatywny charakter.
     Do pewnego momentu nie musiał nawet specjalnie się przepychać, by móc iść swoją drogą. Nagle jednak, gdy dotarł do jednego z placów targowych, napotkał przed sobą żywą ścianę ludzkich pleców. Ogromny gwar rozeźlił nastolatka w mgnieniu oka. Jako że nie miał możliwości pobicia kilkuset osób na raz, miał już obrać inną trasę, lecz wtem dostrzegł, że wszyscy zadzierają głowy do góry, spoglądając na coś, co unosiło się nad ziemią. Z brzegów placu nie mógł on jednak niczego dostrzec. Bez zbędnego zastanowienia wbił lewą rękę pomiędzy dwóch najbliższych ludzi, po czym przedzielił najbliższy fragment tłumu, niczym biblijny Mojżesz Morze Czerwone.
-Wypierdalać z drogi, kurwy! - wydarł się po swojemu chłopak, ze wszystkich sił przerąbując się przez ciżbę, niczym ludzki krewny lodołamacza. Przystanął dopiero wtedy, gdy uświadomił sobie, że znalezienie "sektora ludzi niższych" jest dla niego niemożliwe. Dopiero wtedy zdecydował się złapać najbliższego faceta za barki i unieść się na nim, dzięki sile własnych ramion.
     Nad placem, na czterech turbinach unosił się poczwórny, złożony na kształt kwadratu telebim, który z każdej strony wyświetlał tę samą wiadomość. W miarę, jak chłopak czytał komunikat, jego twarz rozświetlał coraz szerszy uśmiech. Nie próbował on się nawet zainteresować zdenerwowanym facetem, który usilnie starał się go z siebie zrzucić. Na nieszczęście mężczyzny, chwyt czempiona był silniejszy, niżby się zdawało.
-TAAAK! - ryknął uradowany heterochromik, podbijając się na barkach "gospodarza". -KURWA, TAK! - ponowił swój pełen euforii okrzyk, po czym z entuzjazmem powalił kilka osób, szukając drogi wyjścia z ludzkiego morza. Bez zastanowienia popędził do centrum Miracle City.

***

    We trzech zajmowali jeden stolik w bocznym pomieszczeniu japońsko-wietnamskiej knajpki "Wadatsumi". Unowocześniona restauracyjka nie stawiała na tradycyjne siedzenie na macie podłogowej, zamiast tego stawiając na globalizm. W związku z tym po obu stronach większości stołów stały drewniane ławki z wysokimi oparciami. Ich miejsce różniło się od innych, gdyż usytuowane było w kącie. Z tego względu ławka była tylko jedna. Po drugiej zaś stronie, bezpośrednio ze ściany odstawały długie, narożnikowe siedziska. Dzięki temu każdy z trzech nastolatków mógł "obstawić" inny bok stołu, nie przeszkadzając nikomu ani też nie utrudniając sobie życia. Kurokawa był tym faktem wyjątkowo uszczęśliwiony, biorąc pod uwagę sceny, które następowały przed jego oczyma jedna po drugiej.
     Cała trójka zamówiła obfitą porcję sushi - na jednym talerzu, różne rodzaje, a wszystko po to, by każdy mógł spróbować wszystkiego po trochu. Im jednak mniej porcji zostawało, tym bardziej komplikowała się cała sytuacja. Naito przezornie wziął swój talerz na kolana, w ciszy i spokoju pochłaniając zawinięte w wodorosty owoce morza i ryż. Rikimaru i Rinji nie byli jednak w stanie emanować takim stoicyzmem. Ustawieni z dwóch stron pola bitwy, mierzyli się wzrokiem, mając pomiędzy sobą tereny obfitujące w zasoby. Prawa dłoń Okudy zaciskała się na drewnianych pałeczkach, do których zdążyła się już przyzwyczaić od czasu wspólnego obiadu w Akashimie. Prawa dłoń szermierza ściskała jednak rękojeść katany, wysuwającą się z pochwy milimetr po milimetrze.
     Mieli wspólny cel - owiniętą w "rulon" z ryżu krewetkę, posmarowaną sosem z wasabi. Sprawa była poważna. Zbyt poważna, by mrugać. Zbyt delikatna na pertraktacje. Wojownicy wstrzymali oddech, odliczając w myślach. Od zdobyczy dzieliła ich ta sama droga. Wystarczyło tylko wszystko dobrze rozegrać. Rinji czekał do ostatniej chwili, nim użył swojej karty atutowej. Patrząc prosto w złote oko wroga, zagłuszył wszelkie dźwięki, wypełniające knajpę jednym beknięciem - głębokim i trwającym co najmniej pięć sekund. Osiągnął swój cel. Czerwonowłosy został do tego stopnia zdezorientowany, że nie zdołał zapobiec wbiciu obydwu pałeczek na raz w krewetkę. Zdołał jednak zrobić coś innego.
     Gdy Okuda miał już cofnąć rękę i porwać ze sobą swą ofiarę, niespodziewanie ryżowy walec został przebity również przez spadające z góry ostrze miecza. W tym momencie Rikimaru stał już prawą stopą na stole, patrząc na oponenta z góry.
-To nie było uczciwe - skomentował zachowanie wrażej i niepożądanej jednostki.
-A czajenie się na mnie z mieczem było?! - wykrzyknął oburzony białowłosy.
-Dwaj przedstawiciele konkurujących gatunków, walczący pomiędzy sobą o dominację i pożywienie - zdążył tylko pomyśleć Naito, zanim obydwaj walczący podjęli próbę odciągnięcia nabitej krewetki na swoją stronę. Konsekwencją tego było oczywiście rozdarcie jej na dwie połowy, z których jednak żadna nie została pojmana. Gdy bowiem każdy rzucił się na swoją część łupu, do towarzystwa dołączyła jeszcze jedna osoba, sprowadzając chaos na pole bitwy.
-Wypierdalać mi z tym gównem! - warknął Tatsuya, ręką strącając wszelkie pozostałości obiadu z blatu stołu. Okuda zdążył jeszcze z przerażeniem rzucić się za posiłkiem, lecz nawet on nie zdołał uchronić go przed uderzeniem o ziemię.
-Nie! - wrzasnął w rozpaczy, padłszy teatralnie na kolana.
-Przynajmniej on go nie ma... - wtrącił od siebie Rikimaru, szybko godząc się z zaistniałym stanem rzeczy i chowając katanę do pochwy.
-Ohayo, Tatsuya-kun! - przywitał się z czempionem Kurokawa, ignorując egzystencjalny ból swojego przyjaciela.
-Turniej! - wykrzyknął z niezwykłym, jak na niego entuzjazmem mistrz areny, z podniecenia wskakując na stół. Chyba nikt wcześniej nie widział go z tak szerokim uśmiechem, choć w jego radości mimo wszystko było coś upiornego. -Turniej Niebiańskich Rycerzy odbędzie się za 30 dni! Rozumiecie to, ciołki? Zjadą się Madnessi z całego Morriden! I po co? Żeby napierdalać się po mordach! - to ostatnie zdanie rozentuzjazmowało heterochromika jeszcze wyraźniej.
-To już? - zdziwił się Naito, przypominając sobie swoją rozmowę z Takamurą w Domu Mędrców. Prawie natychmiast poczuł, jak jego poziom stresu narasta. W końcu obiecał on podjąć się czegoś... o czym zasadniczo nie miał zielonego pojęcia.
-Zapisuj się. Już - rozkazał Tatsuya, pochylając się nad obywatelem Akashimy. -I ty. I ty też - dodał, wskazując po kolei na resztę kompanii. -Nie mogę się doczekać, kiedy zmiażdżę cię, jak szmatę na oczach setek tysięcy ludzi... - i wszystko - cały entuzjazm, cała radość i pozytywne nastawienie do świata - było jasne.

Koniec Rozdziału 141
Początek arcu nr. 9: Elijah
Następnym razem: Dwa oblicza determinacji

sobota, 27 grudnia 2014

Rozdział 140: Wyklęci

ROZDZIAŁ 140

     -Kisuke-san... - wstrząśnięty Naito nawet nie próbował włączyć się do walki. Po prosu stał w jednym miejscu, zaraz obok Tatsuyi i Rikimaru, gapiąc się na jednego z Mędrców. Respekt, jaki czuł względem starca jeszcze bardziej się powiększył. Trudno byłoby też opisać uczucie ulgi, które opanowało go, gdy tylko Takamura przybył na pomoc.
-Dziad ma parę... - przyznał niechętnie heterochromik, przygryzając wargę z mieszanymi odczuciami. -Zastępca Generała prawie zginął, obezwładniając raptem jednego z nich... a ten staruch tak po prostu sobie wbił i zmiażdżył dwóch, jak robale. W dodatku ledwo nadążałem wzrokiem za tym, co odstawiał. A on nawet nie jest poważny... - tę ostatnią myśl przetrawił z nieskrywaną goryczą. Czempion areny miał bowiem tendencję do porównywania się z innymi. Gdy widział, jak duży postęp poczyniła dana osoba w ciągu roku, porównywał ten postęp ze swoim własnym. Podobnie było z zachowaniem w danej sytuacji, sposobem poradzenia sobie z oponentem, stopniem kontroli mocy duchowej... Nastolatek pośrednio rywalizował z każdym, kogo widział w akcji. -Kiedy ten drugi się na niego rzucił, stary zgarnął go bez problemu. Ja nawet nie zdążyłbym zauważyć ataku, nie mówiąc nawet o obronie, czy kontrze... - podświadomie zacisnął pięści, doszedłszy do tego wniosku.
-Doskonale kontroluje swoją energię duchową. Kiedy nie jest mu potrzebna, nie da się jej nawet wyczuć. Wykorzystuje ją tylko w momencie ataku. Skupia ją tak szybko, że nawet tego nie zauważam, a potem jeszcze szybciej ją wykorzystuje. Takamura-sama jest, jak superkomputer! - pomyślał Rinji. Z jednej strony to spostrzeżenie rozentuzjazmowało chłopaka, lecz z drugiej... przypomniało o jego niefortunnym pojedynku z Naizo. -Wtedy opadłem z sił w niecałą minutę. Nawet nie wiem, ile mocy wtedy zużyłem... - spuścił głowę, lecz wtedy jego niebieskie oczy oczywiście spoczęły na samym Senshoku, który był już od jakiegoś czasu nieprzytomny. -I teraz gram z tobą do tej samej bramki. Dziwne uczucie... - zauważył w duchu.
     Takamura obrócił się z gracją na szpikulcach wystających z podeszew jego drewnianych sandałów. Długa, biała broda raz jeszcze załopotała na wietrze, niczym sztandar zmierzającej na bitwę armii. Starzec był co prawda sam... lecz to, co zademonstrował kilka chwil wcześniej z pewnością mogłoby pokonać niejedną armię. Tym niemniej jednak władca ziemi miał zamiar pozbawić życia jedynie trzy czarne istoty, które spoglądały na niego bez cienia uczuć, wystając z powstałego po wybuchu krateru. Szyja wielookiego stwora, który wgryzł się wcześniej w gardło Naizo z powrotem się skróciła, powracając do swego właściciela i niebezpośrednio szykując się do ataku. Pozostałe kreatury pozostawały dłużne swemu "towarzyszowi", ale ich karykaturalny wygląd utrudniał odczytywanie ich intencji. Stojący w środku potwór szczycił się gigantyczną wręcz, prawą ręką, sięgającą do samej ziemi. Kończyna miała kształt podobny do ludzkiej, jednak ogrom jej mięśni byłby nieosiągalny dla jakiegokolwiek małpiego kuzyna. Druga łapa bestii dla kontrastu nie imponowała niczym. Wystające w miejscu uszu rogi odstawały skośnie od głowy tajemniczej istoty, a długi jęzor sięgał jej do samego mostka, nie mogąc pomieścić się w paszczy. Trzecia szkarada wyglądała równie groteskowo. Wychudzona i najwyższa ze wszystkich, mająca prawie 2,5 metra wzrostu i 30-centymetrową szyję. Z jej stawów łokciowych zamiast jednego, wystawały trzy długie przedramiona, a stawy kolanowe wypuszczały ku ziemi po dwie nogi, rozstawione na gruncie, niczym statyw do aparatu. Spod powierzchni klatki piersiowej delikatnie wystawały czubki żeber, przebijając się przez skórę czarną, jak śmierć.
     -W tej chwili nie reagują, choć pozbawiłem życia ich dwóch towarzyszy. Czynnikiem zapalnym musi być coś innego... - stwierdził w duchu Kisuke, opuszczając w spokoju dłonie. Odczekał jeszcze kilka sekund, jakby miały one potwierdzić lub zaprzeczyć jego teorii... po czym w ułamku sekundy uwolnił ze swojego ciała ułamek energii duchowej. Jego niebieskie oczy z łatwością dostrzegły napinające się mięśnie bestii z ogromną ręką. Ona właśnie zaatakowała jako pierwsza. Wystrzeliwszy z miejsca, wyrzuciła za siebie kilogramy martwej ziemi, w pędzie wysuwając naprzód swą monstrualną kończynę. Ogromna pięść potwora poszybowała w stronę starca, który byłby zapewne od niej mniejszy, gdyby nie jego absurdalnie wysokie buty. -Miałem rację. Ciekawi mnie, dlaczego tak strasznie ciągnie je do mocy duchowej, skoro nie pożerają swoich ofiar... - pomyślał spokojnie Mędrzec... po czym w czasie krótszym, niż mgnienie oka obrócił się na lewej nodze, prawą "dźgając" ogromną pięść. 30-centymetrowy kolec, umieszczony bezpośrednio pod podeszwą drewnianego sandału wbił się w skórę, ścięgna i kość potwora, niczym nóż w masło. Nieludzka siła straszydła została powstrzymana w jednej chwili, podobnie jak jego pęd.
-Zaatakuje od tyłu... - natychmiast zrozumiał Takamura, gdy za plecami przeciwnika dostrzegł tylko jednego potwora. Ten wysoki bowiem zniknął w momencie, w którym jego towarzysz rzucił się do ataku. -Ty również, co? - pojedyncza myśl pojawiła się w głowie starca, gdy dysponujący wieloma oczami stwór wystrzelił przed siebie swoją głowę. Szyja bestii wydłużała się z prędkością wystrzelonej z pistoletu kuli. Innymi słowy... z prędkością o wiele za małą, by zaszkodzić starcu.
     Dźwięk pstryknięcia palcami rozszedł się od lewej dłoni Kisuke aż po krańce zniszczonej wioski. Ziemia tuż przed potworem z wydłużającą się szyją minimalnie się zatrzęsła... by już po chwili uwolnić wykonany z czarnego piachu szpikulec. Kolec uderzył w sam mostek wielookiego straszydła, gdy jeszcze jego paszcza była w połowie drogi do stojącego na jednej nodze staruszka. Czubek "grotu" niemal natychmiast przebił się przez czarne ciało przeciwnika z siłą tak wielką, że porwał go do góry, niczym zeschnięty liść. Kolec wydłużał się nienaturalnie szybko, stając się tym grubszy, im większa jego część wysuwała się z gruntu. Porwana kreatura była tym samym coraz silniej nań nabijana, a wylotowa dziura w jej ciele poszerzała się centymetr po centymetrze. Trudno powiedzieć, czy ziemna wieża osiągnęła pułap dwudziestu metrów wysokości przed, czy po upływie sekundy. Nikt jednak nie przeoczył faktu, że mniej-więcej przy tej długości szpikulec rozdarł czarną bestię na pół. Dwie części jej ciała zapikowały w dół. Oczywiście z podłożem jako pierwsza spotkała się głowa straszydła.
-Ani kropli krwi - zauważył w duchu Naito, z zapartym tchem obserwując wszystko to, co się działo. Z przepołowionego ciała groteskowego wroga nie wydostały się też żadne wnętrzności, co tylko podkreślało jego wyjątkowość. -Co to może być? - skupiony na rozerwanym potworze, "krzyżooki" nie mógł nawet marzyć o nadążeniu wzrokiem za tym, co działo się w tym samym czasie kilkanaście metrów od miejsca, z którego wyrosła "wieża".
     Wysoki i chudy stwór o sześciu pseudo-rękach oraz czterech równie upośledzonych nogach zdążył już dostać się za plecy Mędrca, który wbijał wystający z podeszwy kołek do wnętrza ogromnej ręki drugiego pozostałego przy życiu stworzenia.
-Wykorzystał masywność ramienia swojego towarzysza, by ukryć swój ruch? Pomysłowe... ale jestem już za stary, by nabrać się na coś takiego - pomyślał z mieszanymi odczuciami Takamura. Trzy z sześciu łap stojącej za nim bestii natychmiastowo wysunęły się w stronę nogi mężczyzny, lecz ten momentalnie... odbił się na niej w górę, unikając ataku. W powietrzu obrócił się, dodatkowo świdrując mocarną rękę przebitego wcześniej wroga. Szpikulec na podeszwie wolnej kończyny otoczyła cienka poświata mocy duchowej, która szybko skupiła się na samym jego czubku. Mędrzec z łatwością zamachnął się "mieczem" w kierunku wysokiego straszydła... z pomocą emisji posyłając w jego stronę cienkie "ostrze" energii. Sierp bez trudu przebił się przez sam środek wrażej szyi, oddzielając tym sposobem głowę od reszty ciała. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że czarny stwór nie zdążył nawet zorientować się, iż jego atak chybił.
-Tylko ty zostałeś... - niebieskie oczy starca skupiły się na ostatnim wrogu, gdy tylko jego 360-stopniowy obrót się zakończył. Napięte mięśnie prawej nogi, której kolec pozostawał wewnątrz ciała oponenta powstrzymywały Takamurę od opadnięcia ku dołowi. Potwierdzało to tylko, jak niesamowicie wytrenowane było ciało Mędrca.
     Zwierzęcy ryk potwora wyrażał coś innego, niż gniew, czy desperację. Te uczucia bowiem nie dotyczyły żadnego z czarnych stworów. Z całą pewnością jednak symbolizował jego wrogość, co tylko podkreślił, gdy z całej siły naparł przebitą pięścią na zawieszonego w eterze staruszka. Zdawało się, że monstrum uda się wgnieść mężczyznę w ziemię, niczym uderzony młotem gwóźdź... lecz niespodziewanie z pleców straszydła wyłoniło się przezroczyste, połyskujące... ostrze z mocy duchowej. Kisuke wykorzystał dany mu ułamek sekundy, by przelać energię do szpikulca i za jej pomocą "wydłużyć" go, tym samym przebijając całe ciało atakującego wroga. Czarny potwór drgnął, kiedy drugi kolec przebił się bezpośrednio przez jego czoło, uśmiercając go niemal natychmiast.
-Koniec... - stwierdził cicho Mędrzec, wystrzeliwując słabe fale uderzeniowe ze swoich stóp, co pozwoliło mu "wydostać się" z truchła wroga. Takamura wylądował z gracją, tuż obok padającego z hukiem trupa i ponownie zawiązał sobie brodę wokół szyi, niczym biały, puchaty szal.
     Czwórka nastolatków stała w bezdechu ciszy, nie mogąc ująć w słowach swojego zdumienia, szoku ani ulgi. Od pojawienia się starca nie minęła nawet minuta, w której zawarte było tylko kilkanaście sekund walki. W kilkanaście sekund starzec pokonał wszystkich pięciu wrogów, nawet się przy tym nie męcząc. Położył trupem te same istoty, które zniszczyły wioskę i prawie zabiły Naizo. Istoty, które zapewne odebrałyby życie również młodym Madnessom.
-Nic wam nie jest? - zapytał pogodnie staruszek, maszerując ku młodzieńcom ze splecionymi za plecami dłońmi. -Przepraszam, że nie zjawiłem się wcześniej, ale minęło trochę czasu, nim wyczułem energię duchową waszego przełożonego - z tymi słowami wbił wzrok w nieprzytomnego Senshoku, którego rany zasklepiała moc duchowa Rinji'ego.
-Dziękuję za pomoc, Kisuke-san, ale musimy się spieszyć. Naizo-san jest w kiepskim stanie - odezwał się jako pierwszy Naito, nie uznawszy za stosowne pytania o pochodzenie tajemniczych wrogów.
-Pozwólcie, że odeskortuję was do stolicy. Nie byłoby wam łatwo poruszać się wewnątrz Strumienia i jednocześnie zajmować się rannym towarzyszem - zaproponował Takamura, choć nikt nawet nie miał odwagi mu odmówić. Kucnąwszy przy zakrwawionym zastępcy Generała, przyłożył pomarszczoną dłoń do jego czoła, gestem oddalając odeń młodego Okudę. W przeciągu sekundy cienka, jak sklepowa folia warstwa energii duchowej otoczyła całe ciało czerwonookiego mężczyzny. Nie tylko zatamowało to jego rany, lecz również ustabilizowało samego rannego. Cząsteczki mocy ścisnęły go na tyle ciasno, by nie pozwolić mu na niekontrolowane ruchy, lecz na tyle luźno, by nie zrobić mu krzywdy. Mędrzec nie musiał nawet utrzymywać kontaktu fizycznego z Naizo. Gdy tylko poderwał swoją dłoń, pokonany Madness został natychmiast uniesiony w powietrze.
-Czy to w ogóle możliwe, by dogonić tego człowieka? Ile dekad by mi to zajęło? Ile wieków? - pomyślał tylko kosiarz, pełen podziwu dla staruszka. -Miałbym zdobyć siedem ogniw? To brzmi tak nierealnie... - westchnął cicho i z goryczą.
-Jeśli się postarasz, wszystko jest możliwe. Miej jakiś cel, skup się na nim... i w drodze do niego przesuwaj góry - uśmiechnął się ciepło Kisuke. Wszystko w nim było niewiarygodne. Nawet jego zęby pozostawały białe i proste, mimo bardzo podeszłego wieku.
***
     Gabinet Naczelnika Gwardii znajdował się bezpośrednio przed salą konferencyjną. Podobnie, jak wspomniana sala, on również miał kształt koła. Odkąd pomieszczenie przejął jego nowy właściciel, zmianie uległ też wystrój pokoju. Do metalowych, zawiniętych szyn przymocowanych do sufitu doczepione były małe lampeczki, jako źródło światła wykorzystujące kryształy z mocy duchowej. Przesunięte pod ścianę drewniane biurko usytuowano tak, by siedząca za nim osoba patrzyła bezpośrednio na każdego, kto wchodził przez drzwi. Środek gabinetu zajmował teraz niewielki, okrągły stół, mieszczący przy sobie od ośmiu do dziesięciu osób. Na specjalne zamówienie nowego Naczelnika, całą powierzchnię tegoż stołu zajmowała wyryta ostrym narzędziem mapa całego Morriden z wyszczególnionymi wysokościami terenów i granicami poszczególnych obszarów. W oczy rzucała się gruba, zaokrąglona linia, oddzielająca północny kraniec kontynentu od całej reszty. Z boku stołu wystawała mała szufladka, wewnątrz której mieściły się znaczniki, przywodzące na myśl figury szachowe. Bardzo ułatwiały one planowanie wszelkich działań strategicznych i militarnych. Z prawej strony pomieszczenia widniały trzy duże regały, których górne połowy wypełniały półki z książkami, a dolną szuflady z aktami oraz dokumentami - posortowanymi alfabetycznie i chronologicznie, co bardzo kontrastowało z poczynaniami Naczelnika Hariyamy.
     Przy okrągłym stole zajęte były cztery miejsca. Na jednym z nich siedział Naczelnik Zhang, opierając łokcie o blat i splatając palce obu dłoni. Naprzeciwko niego usadowili się Bachir oraz Generał Carver, subtelnie oddzieleni od siebie postacią Generała Kawasakiego. Bruce, którego kudłaty irokez urósł jeszcze bardziej, przypominając teraz wilczą kitę, bujał się na krześle, nie kryjąc znudzenia. Jedną ręką trzymał się stołu, a drugą drapał po nosie, raz na jakiś czas obdarzając Chińczyka umęczonym spojrzeniem. Były przywódca Połykaczy Grzechów zachowywał pełną powagę, krzyżując swe ręce na klatce piersiowej i czekając, aż głównodowodzący Gwardii Madnessów zabierze głos. Matsu z kolei usilnie starał się skoncentrować na spotkaniu, lecz głowę zaprzątały mu tylko niedawne wydarzenia związane ze Specjalnym Korpusem Ekspedycyjnym.
-Dziękuję wam za wasze przybycie - zaczął Zhang, uprzednio odchrząknąwszy, celem uzyskania ogólnej atencji. -Czy miejsce pobytu Generała Noailles'a wciąż pozostaje nieznane? - zapytał, nie wskazując bezpośredniego adresata wypowiedzi.
-Wygląda na to, że nikogo nie powiadomił o celu swojej podróży. Nikt niczego nie wie. Nie jesteśmy nawet pewni, kiedy planuje wrócić - zabrał głos Kawasaki, chcąc samego siebie sprowadzić na ziemię. Wilkołak prychnął z irytacją na dźwięk jego słów.
-Trzeba było popytać dziwek. Niemożliwe, żeby żadnej nic nie powiedział - wskazał z szyderstwem Bruce, bez cienia wstydu dłubiąc w uchu małym palcem.
-A zatem ktoś powiadomi go o dzisiejszych rozmowach, gdy tylko wróci - uciął czarnowłosy, opierając gładko ogolony podbródek o splecione dłonie. Względy reprezentacyjne nie pozwalały mu już na "oszczędzanie" niedbałego zarostu na twarzy. Mimo nawału obowiązków, właśnie ten niewielki szkopuł był dla niego najbardziej uciążliwy, odkąd przejął urząd swojego Mentora. -Zanim zaczniemy... czy ktoś z was ma jakieś pytania? Pomniejsze sprawy biurowe również możemy załatwić na miejscu, za jednym zamachem - zwrócił się do trójki towarzyszy. Wyciągnięta z ucha dłoń nieokrzesanego Generała Carvera poszybowała w górę, zwyczajem dziecka w wieku przedszkolnym. -Generale Carver? - Chińczyk udzielił kompanowi prawa głosu.
-Czemu Lilith nie mogła przyjść tu zamiast mnie? Bardziej się nadaje do tych waszych formalności... - wyraził swoje niezadowolenie czerwonooki. Białowłosy mulat westchnął ciężko, gdy tylko to usłyszał, lecz jego zażenowanie nie zostało poczytane jako afront.
-Żebyś mógł jej potem wszystko przekazać, Bruce - odparł dobitnie Tao, z iskierkami satysfakcji w czarnych oczach dostrzegając grymas na twarzy Wilkołaka. -Coś jeszcze?
-Dlaczego...? - zaczął Carver, lecz przełożony nawet nie dał mu dokończyć.
-Trzymana w mieście Betty zablokowałaby z dziesięć ulic. Właśnie dlatego - Naczelnik bez trudu odczytał intencje towarzysza, natychmiast zamykając mu tym usta. -Rozumiem, że to już wszystko, a więc... Miyamoto-san, zapraszamy! - drzwi gabinetu otworzyły się pod naporem buta chirurga, który lewą dłoń zaciskał na notesiku, a pod prawą pachą taszczył stojak oraz zawinięty w rulon blok papieru.
-Witajcie! - zawołał ze swoim standardowym entuzjazmem. Wielu mogłoby stwierdzić, że uwielbiał on psuć klimat i balansować na granicy nietaktu. Wielu miałoby rację... -Dajcie mi moment... - polecił, zamykając za sobą drzwi. Również kopniakiem.
     Statyw rozłożył z takim rozmachem, że niemal wysadził Carvera z krzesła, lecz ostatecznie nic podobnego się nie wydarzyło. Stojak spoczął na lewo od stołu, by wszyscy dobrze widzieli to, co widniało na zawieszonej na haczyku płachcie. Tam bowiem znajdowało się przeszło kilkanaście mniejszych lub większych rysunków, które otaczały jeden - największy. Ten z kolei przedstawiał najprostszy możliwy zarys istoty ludzkiej, której kontur wypełniała czerń. Do poszczególnych części ciała docierały strzałki, na końcu których znajdowały się okręgi. To właśnie w nich mieściły się te mniejsze szkice wraz z dopiskami, umiejscowionymi na prawo od każdego koła.
-Postanowiłem, że najwyższy czas zebrać wszystkie dostępne do tej pory informacje na temat istot, z którymi już kilkakrotnie mieliśmy do czynienia. Miyamoto-san zgodził się podzielić z nami wynikami swoich badań i obserwacji... - zaczął słowem wstępu Naczelnik Gwardii.
-Żeby wszystko uprościć, zamknąłem wszystkie te stworzenia roboczym określeniem "Wyklętych". A zatem... - stylowo przerwał lekarz, wyciągając z kieszeni białego płaszcza medycznego rozkładany wskaźnik. -...nie mamy na razie bladego pojęcia, czym tak naprawdę oni są. Mamy za to dwa potwierdzone i kilka niepotwierdzonych przypadków zetknięć z nimi, na których podstawie wysnułem pewne wnioski - mężczyzna odchrząknął, by zaraz wskazać swą "różdżką" na główny zarys Wyklętego. -Najprostszym szczegółem, który wiąże ze sobą przedstawicieli tego gatunku jest czarna barwa skóry. Wygląda na to, że aparycja poszczególnych osobników nie zawiera wspólnych elementów, a ewentualne podobieństwa są przypadkowe - w tym momencie Tenjiro wskazał na strzałkę, prowadzącą do ręki humanoida. Wewnątrz okręgu na jej końcu narysowano kilka przykładów górnych kończyn Wyklętych. Od pięciopalczastych, po dwupalczaste. Od macek, przez przyssawki, po szpony. Od pojedynczych rąk, po podwójne lub nawet poczwórne. -Niektórzy Wyklęci posiadali zdolność wydłużania fragmentów swojego ciała. Inni polegali na naturalnych właściwościach tychże ciał. Różne rodzaje kończyn pozwalały im na różne rodzaje ataków, lecz nic nie wskazuje na to, by stworzenia te faktycznie planowały to, co robią. Atakują raczej tak, by zablokować oponentowi możliwość stawienia oporu. Widzimy to na przykładzie Naczelnika, któremu urwano rękę oraz Zastępcy Generała... - tu okularnik wskazał na Matsu -...który pozbył się nogi. Nadal próbuję pojąć ich sposób "myślenia" lub też "działania"... - tu wariacki chirurg skierował wskaźnik na okrąg w pobliżu głowy potwora. -...ale z dotychczasowych doświadczeń wynika, że czynnikiem, który wzbudza wrogość Wyklętych jest... wydzielanie energii duchowej. Trójka potwierdzonych poszkodowanych została zaatakowana w momencie, w którym skupiła swoją moc. Zapewne to stwierdzenie przywołało wam na myśl Spaczonych, co? Nic bardziej mylnego. Wyklęci bowiem NIE pożerają Madnessów. Nie "łakną" energii duchowej i nie potrzebują jej do funkcjonowania - lekarz żwawym ruchem porwał ze stołu stojącą naprzeciw Generała Carvera szklankę z wodą, po czym duszkiem wychłeptał jej zawartość, puste naczynie wciskając do ręki rozgniewanego Bruce'a. Kontynuował jeszcze zanim Wilkołak zdążył uwolnić swą furię. -Osobiście poddaję pod wątpliwość fakt przyswajalności mocy przez Wyklętych. Dlaczego? Ponieważ żaden z napotkanych osobników nie użył ani jednego dann energii. To jednak tylko teoria - tym razem wskaźnik uderzył w koło przyłączone do tułowia potwora. W tymże kole znajdował się karykaturalny karateka, ręką przepoławiający skałę. -Mimo "nieposiadania" własnej mocy, ich zdolności fizyczne są ponadprzeciętne. Cechuje ich duża szybkość i siła, a w związku z nieregularnością ich budowy... nieprzewidywalność. Przykład Senshoku Naizo pozwala mi twierdzić, że Wyklęci nie odczuwają bólu. Na dodatek nie wygląda na to, by w ich ciałach płynęła krew lub jakikolwiek ich zamiennik. Brak krwi i energii duchowej doprowadza mnie z kolei do wniosku... że jeszcze nigdy nie mieliśmy do czynienia z czymś takim - chirurg przerwał, ewidentnie oczekując na jakąś współpracę pomiędzy nim, a zebranymi.
-Skoro żyją i poruszają się bez udziału obu tych substancji... JEŚLI tak jest... to by oznaczało, że ich istnienie łamie prawa, które jak dotąd rządziły naszym światem - wypowiedział się Kawasaki, nie będąc wcale pozbawionym racji.
-W związku z tym mamy zamiar nie informować o tym ludności cywilnej. Mogłoby to wzbudzić niepotrzebne niepokoje, a nawet ataki paniki - dorzucił od siebie Naczelnik, pytającym wzrokiem spoglądając na milczącą resztę.
-Zasadniczo to trochę chuj mnie to obchodzi - poinformował po swojemu Carver. -Dajcie mi tego waszego Wyklętego, to rozerwę go na kawałki, ale szczegółami sami się zajmujcie - uciął temat, bawiąc się utrzymywaną na samym tylko palcu wskazującym szklanką.
-Chciałbym się upewnić, co do dwóch rzeczy - zabrał głos jak dotąd milczący Bachir. -Miyamoto-san... O ile dobrze słyszałem, Naizo jeszcze się nie wybudził. Skąd więc masz informacje o przebiegu jego walki z Wyklętymi? - zapytał naukowca, choć osobiście znał już odpowiedź. Wieloznaczny uśmieszek chirurga tylko potwierdził jego przypuszczenia.
-Naczelnik Gwardii udzielił mi pozwolenia na przesondowanie jego pamięci. Nie zrobiłem tego osobiście, rzecz jasna. Nie znam się na kontroli umysłu, więc poprosiłem kogoś innego. Bądź, co bądź, Senshoku-san jest członkiem Gwardii. Sądzę więc, że w tym wypadku nie jest możliwe skorzystanie z ZBV - na koniec Tenjiro posłał białowłosemu kolejny tajemniczy uśmiech, sprawiający wrażenie, jakby lekarz właśnie zaszachował przeciwnika.
-Tak też przypuszczałem. To w końcu ty - ukąsił medyka Bachir, ani na moment nie tracąc swojego spokoju. -Przejdę jednak do drugiej kwestii. Jak widzimy, nie ma tu z nami przedstawiciela władzy królewskiej. Czy w takim razie Gwardia chce zataić szczegóły swojego dochodzenia przed samym Królem Morriden? - w gabinecie zapanowała nieprzyjemna cisza.
***
     Jeszcze zanim otworzył powieki, do jego uszu zaczął docierać regularny odgłos elektrokardiogramu, którego powtarzające się sygnały świadczyły o prawidłowej pracy serca mężczyzny. Przez kilka chwil wzrok czerwonookiego był jeszcze zamazany, lecz pierwszym, co zauważył czarnowłosy była jego lekarska maska, spoczywająca na szafeczce obok jego łóżka. Szpitalnego łóżka. Co ciekawe, maska została starannie obmyta z krwi, a niewykluczone, że po prostu zakupiono dla niego nową. Podobnie też czysta, biała koszula, czarny krawat, spodnie i buty znajdowały się na metalowych wieszakach po prawej stronie, zaczepionych o beżowy parawan. 
-Żyję. Jak... no jasne. Gówniarzeria... - szybko przypomniał sobie ostatnie chwile przed utratą przytomności, po czym z nieskrywanym zdziwieniem dostrzegł w pobliżu swojego łóżka sporą zbieraninę ludzi. Kurokawa siedział na krześle opartym o ścianę, lecz ewidentnie nie wygrał z potrzebą snu. Z odchyloną do tyłu głową i lekko otwartymi ustami, wyglądał co najmniej... ciekawie. Jego ręce bezwładnie zwisały ponad podłogą. Młody Okuda leżał na boku, zwinięty w kłębek w samym kącie pomieszczenia, metr od krzesła Naito. Rikimaru z kolei uplasował się bokiem do parapetu, w związku z czym mógł położyć na nim rękę, a głowę na tejże ręce. Tylko Rinji wydawał jakiekolwiek dźwięki, pochrapując cicho w swoim kącie. Widok uśpionej hałastry wywołał... "nicość" wewnątrz Senshoku.
-Banda matołów. Jak to się w ogóle stało, że żyjemy? - na samą myśl o tym, co działo się w wiosce, od razu spróbował poruszyć prawą nogą. Co prawda przeszywający ból rozszedł się po całym jego ciele, jednak jego stopa uderzyła o zimną, metalową oprawkę łóżka.
-Przyszyta. Boli, jak cholera, ale mam w niej czucie. A co z resztą? - by sprawdzić swój stan zdrowia, od razu zaczął podnosić się do pozycji półleżącej, lecz wtedy właśnie poczuł dwie rzeczy. Jedną z nich był rozdzierający wręcz ból w brzuchu, który sprawił, że zaskoczony Madness popluł sobie pościel. Drugą zaś - tą, którą mężczyzna dostrzegł zaraz po tym, jak doszedł do siebie - był biały, kolisty kształt, oparty o jego prawy bok.
     Mały chłopiec o białych włosach i jasnobrązowej cerze chrapał od czasu do czasu, wciskając twarz w bok rannego mężczyzny. Niewielkie dłonie dziecka kurczowo trzymały się kołdry Naizo, jakby ktoś próbował odseparować malca od jego bliskiego.
-Legato... - zorientował się w duchu szatyn, natychmiast przerywając próby poruszenia się, by przypadkiem nie obudzić chłopca. Nie zdążył nawet nic pomyśleć, bo prawie natychmiast przypomniały mu się te słowa. -"Wujku... czy to boli?" - przez chwilę nie wiedział, jak się zachować. -Jak długo tu siedzi? Jak długo ci kretyni tu siedzą? Nikt ich tu nie zapraszał... - negatywne myśli przerwał syn Bachira, który z chrapnięciem przewrócił głowę na bok, ukazując "wujkowi" swoje opuchnięte oczy. -Płakał. Głupi szczyl. Że niby ja miałbym się tak łatwo zabić? - pomyślał Senshoku, lecz wtedy właśnie przypomniał sobie o swoich rozliczeniach z życiem, których dokonał podczas walki. -MIAŁEM umrzeć... - stwierdził czerstwo w duchu. Wtedy właśnie zrobił coś, czego sam się po sobie nie spodziewał... i czego nikt inny nie spodziewał się po nim. Z nadal silnym bólem brzucha wyciągnął dłoń w stronę chłopca i mimowolnie, prawie podświadomie pogłaskał go po głowie. Na przerażającej twarzy zastępcy Generała... pojawiło się coś na wzór uśmiechu.

Koniec Rozdziału 140
Koniec arcu nr. 8: Powrót do Morriden
Następnym razem: Turniej Niebiańskich Rycerzy

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Rozdział 139: Czarnoksiężnik ziemi

ROZDZIAŁ 139

     Spaczony czernią kościół legł w gruzach pod wpływem uderzającego o ścianę straszydła z zasznurowanymi drutem kolczastym ustami. Wyrzucony przez wybuch metanu potwór został przygnieciony przez spadające na niego belki i cegły, lecz ani one, ani powstała przy tym chmura pyłu nie były w stanie go powstrzymać. Opóźniły one jego kolejny atak o niespełna półtorej sekundy, po upłynięciu której straszydło wystrzeliło w powietrze, rozrzucając dookoła fragmenty niewielkiego miejsca kultu. Czarna bestia nie miała na sobie nawet zadrapania. Przecinała powietrze, lecąc bez skrzydeł w stronę Naizo, który - wystrzeliwszy z dłoni strumienie fioletowego gazu - natychmiast zszedł z drogi oponenta. Od stóp aż do zakończenia klatki piersiowej zamieniony był w ten właśnie tym, którym tak często się posługiwał. Jego skóra, czarna, jak u wrogów i rozwiane, białe włosy oddawały dokładnie szaleństwo, malujące się na twarzy. Pozbawiony lekarskiej maski, uwidaczniał "przedłużane" usta i zaciśnięte w skupieniu oraz stresie zęby. Mężczyzna postawił wszystko na jedną kartę.
-Już nie mogę dać za wygraną. Kiedy tylko wrócę do swojej normalnej postaci, wykrwawię się w kilka minut. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby pokonać przynajmniej większość z nich - zobligował sam siebie do karkołomnego zadania. Przez ostatnie kilka minut z trudem udawało mu się unikać wrażych ataków, lecz wciąż potyczka z pięcioma przeciwnikami przy jego stanie zdrowotnym była czymś nie z tej ziemi. Stwór, którego ataku Senshoku uniknął chwilę wcześniej miał wyjątkowo grube kości czaszki. W połączeniu z brakiem oczu, wyglądał tak, jakby w skórę wrósł mu bardzo dopasowany kask motocyklowy. Pokonanie go oznaczało konieczność atakowania punktów innych, niż głowa, a to stwarzało kolejną trudność dla zastępcy Generała.
     Opatulony "płaszczem" czarnej skóry wróg zamachnął się kolejno trzema długimi, biczowatymi łapskami, drąc się wniebogłosy z dziesiątek ust. Powykręcane paluchy przerąbały się przez gardło Madnessa... wydobywając z niego jedynie fioletowy gaz. Tym razem mężczyzna zdążył się przemienić. Teraz przemieniał się za każdym razem, ilekroć nie mógł wykonać uniku. Jego zasoby energii duchowej malały z każdą chwilą, lecz mimo to natychmiastowo wytworzył wokół siebie kilkanaście baniek pełnych metanu. Kule krążyły, każda po własnym torze, każda złowróżbnie połyskując w świetle pomarańczowego słońca. Po twarzy białowłosego spływały obficie krople potu.
-Nie atakują w zorganizowany sposób. Nie są, jak stado. Nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. Żaden nie przewodzi innym ani nie prowadzi ich do walki. No właśnie, "walki"... To zupełnie, jakbym grał w pingponga. Odpowiadają na każdy mój atak, ale nic nie robią, jeśli sam się nie ruszę. Zaczęły szaleć, kiedy aktywowałem Madman Stream, ale potem miałem względny spokój... Spokój? Kurwa, straciłem nogę! - analizował swoje położenie Naizo. Nie wiedział już nawet, ile czasu upłynęło od pojawienia się pierwszego wroga do chwili obecnej, ale niewiele go to aktualnie obchodziło. Interesował go natomiast sposób działania czarnych kreatur. Ta, przed której atakiem umknął Senshoku stała w miejscu, bokiem do niego, jedynie ślepą twarz zwracając w stronę mężczyzny. Ta, która chwilę wcześniej "poderżnęła" gardło Madnessowi również zachowywała się biernie. Jedynie dziesiątki ust na powierzchni jej ciała otwierały się i zamykały, cicho stukając zębami o zęby.
-Żaden Spaczony, jakiego w życiu spotkałem nie zachowywał się w taki sposób. Nie mam żadnych szans, by przewidzieć ich ruchy... a są przecież cholernie szybkie. Wygląda też na to, że się "uczą", a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Kiedy wokół mnie krąży metan, nawet nie próbują zaatakować, żeby nie oberwać. Co jednak będzie, jeśli to ja na nie uderzę? Nie mogę tylko stać i patrzeć. Ostatnim razem dorobiłem się przez to dziury w brzuchu... - czerwonooki otarł podartym rękawem pot ze swojej twarzy i ruszył naprzód, pchany fioletowym obłokiem.
     Miał plan. Najlepszy, jaki był w stanie aktualnie wymyślić i jak najprostszy, by mógł go wykonać ze swoją "kondycją". W pełnym pędzie, lecąc pół metra nad ziemią, skupił energię duchową w obu swoich dłoniach, nic z nią jednak nie czyniąc. Stało się jednak tak, jak przewidział. W momencie, gdy ślepy stwór o grubej czaszce wyczuł zmianę w przepływie mocy mężczyzny, natychmiastowo podążył za nim, pędząc przez to w stronę swoich "towarzyszy". Kilkadziesiąt ryków wyrwało się z kilkudziesięciu ust jednookiego monstrum, gdy on również poczuł zebraną energię Naizo. Zdawało się, że Senshoku wpadnie w grupę czarnych istot. Że zaatakuje je wszystkie na raz. Nic podobnego się nie stało. Były Połykacz Grzechów zatrzymał się bowiem w locie, kilkadziesiąt centymetrów od najbliższego wroga. Podążający za nim stwór, który przecież nie miał oczu, nie zdążył jednak wykonać tego samego manewru. Z impetem wpadł na orbitujące wokół białowłosego bańki z metanem, w reakcji łańcuchowej doprowadzając je wszystkie do pęknięcia. Huk eksplozji towarzyszył silnemu błyskowi światła i chmurze pyłu, które osłoniły walczących naturalną kurtyną. Wybuch wchłonął wszystkich.
     Jedynym, którego bezpośrednio nie uderzył atak był sam atakujący. Czerwonooki bowiem - w chwili, gdy metan zmieszał się z powietrzem - zamienił również górną część swojego ciała w fioletowy dym. Ta właśnie część powróciła do normalności natychmiast po zniknięciu fali uderzeniowej - kiedy jeszcze w eterze wisiał kurz i pył. Wtedy to zastępca Generała Kawasakiego odwrócił się tyłem do czterech rażonych wrogów, ruszając z pełną prędkością w stronę piątego - ślepego, którego eksplozja miała w zamierzeniu wystrzelić do tyłu. Tak też się stało. Czarnoskóry elegant dostrzegł podnoszącą się maszkarę, gdy tylko wysunął się z dymu wybuchu. Poszerzone usta wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu, gdy tylko ich posiadacz zobaczył to, na co liczył. Pęknięcie na grubym, gładkim i przypominającym hełm czole potwora.
-Żaden z nich nie oddycha. Atakują na tak chore sposoby, że nie mogę przewidzieć ich ruchów. Prawdopodobnie nie czują bólu albo ja nie umiem go im zadać. Nie mogę pokonać ich zadusić czadem. Nie wiem, jak ich otruć. Ale nie spotkałem jeszcze przeciwnika, który przeżyłby "trepanację czaszki"! - z taką właśnie myślą mężczyzna złączył ze sobą palce prawej dłoni, wykorzystując zebraną w niej energię do zwiększenia siły, wytrzymałości i prędkości kończyny. Nie oszczędzał się. Wręcz czuł, jak jego skóra napina się i twardnieje, niczym pokryta stalowymi okuciami. Zamachnął się nią tuż przed zderzeniem. Tuż przed zderzeniem wycelował dłonią w samo pęknięcie na głowie wroga. Ręka miała ją przebić. I czaszkę, i to, co pod nią. Miała.
     W jednej chwili mężczyzna stracił dech. Ostry ból przeszył całe jego ciało, a on sam został siłą zatrzymany w locie. Czerwone oczy Naizo otworzyły się do granic możliwości na znak zdumienia, szoku... i czegoś, co można było nazwać "strachem". Na jego gardle zaciskała się bowiem pełna sztyletowatych, cienkich zębów szczęka, wystająca z okrągłej, czarnej głowy. Kilkanaście oczu zdobiło czerep stwora, który wgryzł się w szyję mężczyzny. Kilkanaście tęczówek o różnych kolorach spoglądało prosto na twarz Madnessa, jakby chciało mu powiedzieć: "Przegrałeś".
-Nie pierdol... Jak? KURWA, JAK?! - tylko myślał, że krzyczy. Nie mógł krzyknąć. Nie, póki zęby wroga przebijały mu jego drogi oddechowe. Mógł za to powieść wzrokiem za szyją bestii. I zobaczyć, że głowa maszkary doleciała do tego miejsca zza pleców Senshoku. Wydłużona do kilkunastu metrów szyja stwora znikała w rzednącej chmurze pyłu. Tak niewiele czasu minęło od wybuchu... a zdawało się, że tak długo były Połykacz Grzechów obserwował to, co się stało. Czas "ruszył ponownie", gdy tylko dawny zwolennik Bachira poczuł ucisk na lewym przedramieniu. Jego czerwone oczy dostrzegły długą, chudą rękę o trzech palcach, która owinęła się wokół jego kończyny co najmniej cztery razy, niczym wąż boa. Zaraz też dostrzegł posiadacza tej ręki. Potwora z jednym okiem, który na płatach czarnej skóry niósł ze sobą dziesiątki groteskowych ust.
-Czy to one były tak silne? W ogóle nie używają mocy duchowej. Nie mogą, czy... nie muszą? Nie jestem tego wart? Ich siły? A może jestem? Może to jest ta siła? Większa od mojej... Chciałem być silniejszy przynajmniej od Ahmeda... a jestem jeszcze słabszy, niż byłem. "Zastępca Generała", kurwa jego mać! Od kiedy to zastępca musi od razu stawać się ciotą? Czy to w ogóle moja wina, że nie trenowałem? Że nie walczyłem? Przecież nie mogłem. Wojny nie ma, walki nie ma. Nie miałem kiedy. Nie miałem? - jego wzrok mętniał. Czuł, jak drżą mu powieki i podobny ruch wywołują kąciki jego poszerzonych ust. Krawędzie odbieranego przez wzrok obrazu zaczęły pokrywać czarne plamki. -Nigdy się nie usprawiedliwiałem. Nawet nie musiałem. Czemu teraz obwiniam kogoś za to, że jestem słaby? Tak mocno zmiękłem w Miracle City? Tak mocno zmiękczył mnie Ahmed... czy może te bachory? A może... może to na tym polega "śmierć"? Ja umrę? Umrę. Umrę... Jak to dziwnie brzmi. Senshoku Naizo nie żyje. Senshoku Naizo umarł. Co napiszą mi na nagrobku? Czy w ogóle dostanę nagrobek? Jeśli tu umrę, to moje ciało się rozpadnie, zanim ktoś je znajdzie. Kto chciałby wyprawić mi pogrzeb? Ahmed? Pewnie tak. I... no tak, ten szczyl. Naito. Pewnie znowu wepchnął by się w nieswoje sprawy z tym swoim "rozumieniem", "współczuciem" i resztą gówna. Ale w sumie to... nie miałby kogo rozumieć. Ani kogo pocieszać. Przecież jestem sam... - ręce białowłosego opadły bezwiednie wzdłuż jego boków. Zdawało się, że już zaraz upadnie na ziemię i odejdzie na zawsze. -"Sam". A czemu ma być ktoś jeszcze? Zawsze byłem sam. Tak jest lepiej. Tak jest... "Zawsze"? Ale Bachir i reszta. I ten chuj, Thomas, i Sionis, i Faust. I wszyscy. I Legato... Wcale nie miałem ochoty trenować gówniarza, więc czemu teraz o nim myślę? To przez Bachira. Poprosił mnie. ON mnie POPROSIŁ. Jak niby miałem odmówić? Siedziałem przy tym gościu przez kilka lat. Nie mogłem odmówić. Nie mogłem? Czy nie chciałem? Przecież nikt inny nie mógłby pilnować tego gnojka. Matkę do tej pory ma w rozsypce, a ojciec jest zajęty. Zostałem tylko ja. Kurwa, to nie był mój wybór! - przetarłby oczy, gdyby miał siłę. Zdawało mu się bowiem, że patrzy z góry na przyglądającego mu się z dołu, małego mulata o białych, rozczochranych włosach i materiałowej opasce zawiązanej na linii czoła. Miał złote tęczówki, jak ojciec. Jak największy przywódca niedawnego świata. Patrzył tak na twarz Naizo, trzymając w dłoni zerwaną przypadkiem maskę lekarską. Nie czuł jednak strachu. Po prostu się przyglądał, jakby chciał sobie wytłumaczyć, co jest nie tak z ustami mężczyzny.
-Wujku... czy to boli? - tylko to powiedział. Tylko takie pytanie zadał. Potem halucynacja zniknęła. Wspomnienie się rozwiało. Czymkolwiek by ono nie było.
-Wujku? Kurwa, jaki wujku? Nie jestem z tobą nawet spokrewniony! Nigdy nie chciałem być twoją niańką! Nie chciałem i nie chcę! I nie będę... bo zaraz umrę - wtedy właśnie poczuł ten chłód, który dotykał jego całego ciała. Wtedy naprawdę zrozumiał, że umiera. Nie tak, jak w realnym świecie. Nie po to, by obudzić się obok własnego truchła. Tym razem miał umrzeć naprawdę i choć nigdy wcześniej się tym nie przejmował, teraz po jego plecach przebiegł dreszcz. Zupełnie, jakby właśnie obudził się z wieloletniego snu. -Nawet... jednego nie udało mi się zabić. Miałbym tak tanio sprzedać skórę? Nie tak chcę zginąć... KURWA, NIE TAK! - potok myśli, który wcześniej go porwał, teraz pociągnął go ze sobą prosto do świata rzeczywistego.
     Zadziałał impulsywnie i odruchowo, napędzany instynktem oraz podświadomymi sugestiami jego własnego umysłu. Poderwał prawą rękę w górę, na powrót składając ze sobą jej palce. W dzikim, szaleńczym wręcz i pozbawionym rozwagi ruchu obrócił się przez lewe ramię, z rozmachem... wbijając swoją wzmocnioną dłoń w wielkie, nieposiadające powiek oko potwora. Tego samego, który na początku przebił mu brzuch i który teraz trzymał w ryzach lewą kończynę mężczyzny. Naizo z szaleńczym uśmiechem  poczuł, jak gęstawa, ciepła ciecz oblepia jego skórę. Jak każda komórka zanurzona w oku przeciwnika zatapia się w ciele szklistym. Miał ochotę szyderczo się zaśmiać, gdy tylko dostrzegł, jak jego palce przedzieliły na pół źrenicę potwora. Chciał zadać mu jak największy ból i choć zdawało się, że bestia wcale go nie czuje, satysfakcja psychopatycznego mężczyzny wcale nie zmalała.
-Teraz już nie musisz go wdychać... - pomyślał z szaleńczą radością, rozkładając dłoń już za okiem oponenta... i wypuszczając z niej swój fioletowy, trujący gaz, którym udało mu się zabić dziesiątki Gwardzistów podczas wojny. Nie próbował już oszczędzać energii. Wyciskał z siebie ile tylko mógł, wtłaczając dym bezpośrednio do wnętrza ciała wroga. Nie minęło kilka sekund, a z rozdziawionych ust bezokiego już stworzenia zaczęły się wydostawać chmury fioletu, który wypełniał praktycznie cały organizm czarnego straszydła.
-Jeden... Jednego dorwałem - pomyślał z triumfem czerwonooki Madness, bombardowany bólem głowy z powodu braku powietrza. Zastępca Kawasakiego uśmiechnął się tylko tak szeroko, jak potrafił, gdy zaobserwował nieudaną próbę wydania wściekłego ryku z kilkudziesięciu paszcz przeciwnika. Słychać było bowiem tylko cichy, zdławiony szmer rozgniewanego i zapędzonego w róg straszydła. To wystarczyło, by przynieść Senshoku uczucie spełnienia.
-Wystarczy. Nie mam już siły ani energii. Było pięciu na jednego, więc całkiem nieźle wypadłem. Tak... - nie spróbował nawet wyszarpnąć prawej ręki z oka wroga ani lewej z jego uścisku. Półprzytomny widział tylko, jak rozwścieczony, oślepiony potwór, trzęsąc się i chybocząc przymierzył się do wyrwania chwyconej kończyny. Białowłosemu nie robiło to żadnej różnicy. I tak czekało go wykrwawienie lub uduszenie. Ręka, czy noga w jedną, czy w drugą - nie dbał o to.
     -Tetsurai! - rozległ się nagle czyjś krzyk. Niespodziewanie czerwonowłosy chłopak z prawą dłonią zaciśniętą na rękojeści katany i lewą na nadgarstku prawej opadł na ziemię, przerąbując się przez chuderlawe łapsko okaleczonego potwora. Oplatająca przedramię Naizo kończyna z plaśnięciem dotknęła gleby, oddzielona od reszty ciała. Wylądowawszy na jednym kolanie, Rikimaru podniósł się, wystawiając przed siebie opatulone poświatą mocy duchowej ostrze. Użył aż za dużo energii, by upewnić się, że jego atak zadziała. I zadziałał. Z kikuta wieloustnego stworzenia nie wyciekła jednak krew ani jakikolwiek inny płyn. Bestia po prostu instynktownie odskoczyła do tyłu, siłą wyciągając ze swojej głowy dłoń byłego Połykacza Grzechów. Wyrządziła sobie jednak jeszcze większą krzywdę, gdyż rozstawione palce mężczyzny dodatkowo poszarpały siatkówkę i rogówkę wielkiego oka, oblepione białym ciałem szklistym.
-Co? Rikimaru? - uświadomił sobie powoli chwytany za gardło białowłosy, lecz w tej samej chwili pojawili się również inni członkowie Specjalnego Korpusu Ekspedycyjnego.
     Tatsuya i Naito nadbiegli zza pleców starszego od nich Madnessa. Każdy z nich w obydwu dłoniach koncentrował swoją moc duchową, szykując się do niecodziennego manewru. Wyminąwszy lewitującego towarzysza z obu stron, w pełnym pędzie chwycili rękoma szczęki stworzenia o wydłużonej szyi. Dziedzic Drugiego Króla zacisnął dłonie na górnej, a powiernik Pierwszego na dolnej. Pociągnęli ze wszystkich sił, by nie tylko rozewrzeć paszczę wroga, lecz również wyciągnąć jego zęby z szyi "przełożonego". Czarne straszydło zostało niemalże wyrwane z ciała Senshoku, a z kilkudziesięciu maleńkich otworów na gardle mężczyzny wytrysnęły miniaturowe strumienie krwi.
-Wy idioci... Kazałem wam spierdalać! - mógł tylko pomyśleć dawny zwolennik Bachira, gdyż nie potrafił wydobyć z siebie nawet słowa. W momencie, w którym stracił fizyczny kontakt z oponentami, nikt już nie trzymał go w powietrzu. Czarna skóra powróciła do swojej pierwotnej barwy. Tak samo włosy eleganta. Wyłączony z walki, osłabiony i pokiereszowany zastępca Generała nie mógł już dłużej utrzymać swojej przemiany. Dolna połowa jego ciała powróciła. Zarówno lewa noga... jak i kikut prawej, z którego natychmiastowo wydobył się szkarłat. Nim jeszcze plecy Naizo dotknęły ziemi, zniknęła również powłoka, która tamowała krwotok z brzucha. Płynna czerwień polała się po bokach użytkownika gazu, ogrzewając nieco jego zziębnięte ciało.
     Nie pozwolono mu w spokoju dotknąć ziemi. W ostatniej chwili upadek zamortyzowały... ręce klęczącego na jednym kolanie Rinji'ego. Jedno ramię podłożył on pod głowę, a drugą pod dolny odcinek pleców starszego rangą osobnika. Poważny wyraz twarzy zwykle wesołego albinosa odbijał jego pochmurny nastrój. Nie był to czas ani miejsce na żarty, czy śmiechy.
-Nie próbuj nic mówić, Naizo-san - polecił stanowczo rannemu kosiarz, po czym natychmiastowo wlał swoją energię duchową do ciała mężczyzny, wykorzystując ją do zatamowania dziury w brzuchu, ran na szyi, a także tryskającej z prawej, oderwanej nogi fontanny. -Zostanę z tyłu. Muszę utrzymać go przy życiu - zawołał młody Okuda do swoich towarzyszy. -Nie pchajcie się na chama. Jeśli ich rozproszymy i zatrzymamy na kilka chwil, damy radę uciec - nawet niebieskooki nastolatek nie łudził się, że on i reszta mogli podołać tym, którzy pokonali Senshoku. Jedyną szansą było wycofanie się. Brak czasu nie pozwalał na obmyślenie jakiegokolwiek planu, przez co młodzieńcy musieli improwizować.
-Nie atakują - rzucił cicho Rikimaru, omiatając prawym okiem wszystkich przeciwników. Ten bez oczu, zaopatrzony w grubą, pękniętą już czaszkę po prostu stał w miejscu i czekał. Otruty, oślepiony i pozbawiony ręki wróg o dziesiątkach ust ledwo utrzymywał się na patykowatych nogach. Zdawało się nawet, że za chwilę wyzionie ducha. Mimo to pozostawała aż trójka, która nie doznała absolutnie żadnych obrażeń. Ich w żaden sposób nie uszkodził wybuch metanów. Oni po prostu trwali w bezruchu w różnych punktach szerokiego na cztery metry krateru, pośród czarnej, martwej gleby.
-Pierdolisz - odparł tym samym tonem Tatsuya, po czym natychmiast zacisnął zęby z bólu. Rozorany policzek i wybita, najprawdopodobniej pęknięta szczęka bardzo utrudniały mu mówienie, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. Nie tamował nawet krwawienia, gdyż zakrzepły szkarłat robił to równie skutecznie, co moc duchowa czempiona.
-Czuję... nawet nie strach, ale coś... dziwnego. Też tak macie? - odezwał się "krzyżooki", przełykając ślinę. Z każdą chwilą serca chłopaków biły coraz szybciej, ze zdenerwowaniem oczekując rozpoczęcia kolejnej "rundy" morderczej potyczki. Wyprane z emocji sylwetki i pozy przeciwników wcale nie dodawały im pewności siebie.
-Zginiecie tutaj, kretyni! Po jaką cholerę tu zostawałem, skoro i tak gówno to dało?! Który był taki mądry, żeby wracać? Kurokawa, co? Na pewno Kurokawa! - bulwersował się w duchu czerwonooki, lecz w rzeczywistości jego powieki coraz bardziej się zamykały. -Jesteście tak samo wkurwiający, jak Legato. Zachowujecie się całkowicie inaczej, niż powinniście. Obrót o pieprzone 180 stopni! Za każdym jebanym razem! - nie widział już prawie nic, charcząc podczas oddychania. -To będzie całkowita porażka, jak się ktoś dowie, że próbowałem uratować wam dupy, a wszyscy zginęliśmy. Nie takie legendy powinny o mnie krążyć. Postarajcie się... nie umrzeć - pomyślał jeszcze tylko, nim do krainy snów zabrał go ze sobą Morfeusz.
     Czterej nastolatkowie wybałuszyli oczy ze zdziwienia w tym samym momencie. W tej sekundzie, w której spomiędzy chmur wyłonił się maleńki kształt. Kształt, który z powalającą prędkością opadał ku ziemi, by ostatecznie osiąść na niej delikatnie, jak piórko. Tym kształtem był niziutki staruszek w starej, siwo-liliowej hakamie. Staruszek w drewnianych sandałach z metalowymi kolcami, które wbijały się w podeszwy stóp, stalowymi linkami, które wżynały się w ich powierzchnię oraz szpiczastymi, drewnianymi "koturnami", które zdawały się uniemożliwiać stanięcie w pionie. Pod wpływem pędu powietrza długa, biała broda, która owijała szyję starca załopotała w eterze, przywodząc na myśl flagę. Flagę emanującą nadzieją i przynoszącą ulgę. Tuż obok zatrutego potwora stał Takamura Kisuke. Spokojna, pokryta zmarszczkami twarz przypominała teraz lity kamień, a morskie oczy w ciągu jednej chwili rozejrzały się dokoła i pojęły sytuację.
-Cieszy mnie, że nikt z was nie stracił życia... - odezwał się poważnie staruszek, powoli owijając sobie swą brodę wokół szyi, niczym szalik. Kroczył przed siebie pewnie i spokojnie, a mimo miękkości splugawionej ziemi, jego przerażające obuwie nie zagłębiało się w nią nawet na milimetr. Mężczyzna zdawał się wręcz chodzić po wodzie. -Pozwólcie mi się tym zająć... - rzucił jeszcze tylko, po czym najzwyczajniej świecie wystawił przed siebie dłonie, szybko zwracając je do siebie wewnętrznymi powierzchniami. Natychmiast po tym minimalnie uniósł prawą i obniżył lewą. Potem zaś - w ułamku sekundy tak maleńkim, że nikt nawet nie dostrzegł ruchu - zamachnął się nimi na boki. Lewa dłoń powędrowała na prawo, a prawa na lewo. Wtedy stało się coś niepojętego.
     Z ziemi po obu stronach oślepionej bestii wysunęły się dwie... dłonie. Szerokie i długie, o rozpiętości co najmniej trzech metrów. Obydwie zdawały się być uformowane z samej tylko gleby - czarnej, jak noc. Obydwie ręce z niesamowitą prędkością naparły na ranne straszydło. Pierwsza z nich zakryła całe jego ciało aż do miejsca, w którym powinna znajdować się szyja. Druga z kolei uderzyła na fragment powyżej wspomnianego karku. W czasie krótszym, niż mgnienie oka czerep potwora został dosłownie oderwany od reszty sylwetki. Dwie części korpusu zostały z niesamowitą siłą wystrzelone w przeciwnych kierunkach przez napierające "ziemiste" dłonie. Większa część chuderlawego potwora została dosłownie zmiażdżona w locie przez potęgę ataku i opór powietrza, które wspólnie zadziałały, jak młot i kowadło. Głowa zaś poszybowała z taką prędkością, że nikt już jej nawet nie widział.
-Co się... właśnie stało? - Tatsuya nie wierzył własnym oczom. Niewiele zresztą mu one mówiły. W jednej chwili widział bowiem wroga, a w drugiej już tylko ręce. Tak to wyglądało z jego perspektywy. Czempion areny, który stoczył dziesiątki, jeśli nie setki walk nie mógł nawet pomarzyć o nadążeniu za ruchami starca.
-Niezwykłe. Nie uwolnił ani jednej cząstki swojej energii, dopóki nie zaatakował. Nigdy jeszcze nie widziałem nikogo tak silnego. Nigdy nawet nie słyszałem o takim poziomie mocy. Ten człowiek... ma siedem ogniw - pomyślał szermierz, całkowicie sztywniejąc z powodu napięcia. Choć starzec był po jego stronie, czerwonowłosy mimo wszystko czuł ogromny respekt przed fenomenalnymi umiejętnościami jednego z Mędrców.
-Uwaga! - krzyknął nagle Naito, gdy oponent o zgrubiałej czaszce wystrzelił z miejsca, niczym ruszający sprinter, kierując się w stronę Takamury. Ostrzeżenie Kurokawy było jednak całkowicie niepotrzebne. Mężczyzna wprawdzie nie ruszył się nawet o cal, jednak w ułamku sekundy pomiędzy nim, a atakującym go stworzeniem pojawił się kwadratowy... mur z ziemi. Gruby na co najmniej półtora metra i szeroki na cztery, osłonił atakowanego starca. Ślepa bestia nawet nie próbowała omijać przeszkody. W końcu martwa gleba, z której ją wzniesiono nie powinna była w ogóle stawić mu oporu. Nie powinna... a jednak czarne straszydło z trzaskiem łamanych kończyn zatrzymało się na murze, przylegając do niego całym ciałem. Pęknięcie na grubej czaszce powiększyło się jeszcze bardziej. Nim zaś agresor w ogóle odkleił się od ściany, z podłoża za nim wysunęły się cztery grube i kanciaste walce, wyginające się, niby węże. Wszystkie one natychmiastowo uderzyły w sam środek pleców wroga, ostatecznie miażdżąc go całego w mniej, niż 0,1 sekundy. Mimo niebagatelnej siły uderzenia, nie poruszyły one jednak samego muru.
-Będę się modlił o ukojenie dla waszych dusz, dzieciątka... - mruknął pod nosem Kisuke. -Również i was mam obowiązek usunąć - odezwał się z niemalże żalem w kierunku pozostałej trójki potworów.

Koniec Rozdziału 139
Następnym razem: Wyklęci