sobota, 31 stycznia 2015

Rozdział 150: Na innym poziomie

ROZDZIAŁ 150

     -Co się dzieje?! - wykrzyknął z karykaturalnie udawanym, teatralnym wręcz zdziwieniem Joseph prosto do mikrofonu. -Czy wszyscy to widzieli? Nasz kolejny debiutant pokonał swojego przeciwnika jednym uderzeniem! Cóż to był za cios! - zachwycił się mężczyzna, a grom aplauzu uderzył o powierzchnię areny, na której środku stał z opuszczonymi rękoma Kurokawa. Jego oponent leżał kilkanaście metrów dalej, brocząc wypływającą z ust krwią. Nieregularne wybrzuszenia na klatce piersiowej oznaczały mocno połamane żebra, a być może również zmiażdżony mostek. Śniadego mężczyzny nie uratowała muskulatura, a dwie czarne tonfy leżały daleko od niego, ani razu nie trafiwszy celu. -Proszę państwa, oto Naito Kurokawa! Pewnie część gości już kojarzy tego chłopca... - rzucił przesłodzonym głosem Fletcher, eksponując czujnym uszom swoją wiedzę. -Ponoć nasz zwycięzca ma bardzo dobre oczy, choć wygląda na to, że nawet nie miał okazji skorzystać z tego atutu - o tym również wiedział. O Przeklętych Oczach. O nich mówił.
     Szatyn z poważną miną i wzrokiem wpatrzonym w podłoże ruszył w kierunku wyjścia z areny, nie interesując się wcale aplauzem, czy owacjami na stojąco, które otrzymywał. Jego wygrana oznaczała bowiem, że kolejną walką, jaką miał stoczyć... miała być walka z Rinjim. Inne już nim tak nie poruszały. Inni jego rywale nie mieli przecież nic, co pozwoliłoby Kurokawie nazwać ich "przyjaciółmi".
-Czy w ogóle będzie chciał rozmawiać? JA chciałbym powiedzieć mu kilka rzeczy, ale jeśli podejdzie do tej walki z takim samym nastawieniem, jak wtedy z Rikimaru... mogę nie mieć okazji. Nie chcę niczego zepsuć. Nie chcę też wcale niszczyć jego planów. Gdybym tylko mógł zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby mi pomóc Michaelowi, a jednocześnie nie przeszkadzając Rinji'emu, zrobiłbym to bez wahania. Wygląda jednak na to... że nie mam wyjścia. A przecież na sam koniec został jeszcze Tatsuya. Na niego nie będę miał już żadnego wpływu. Muszę liczyć na to, że mnie posłucha... albo na to, że Michael okaże się od niego silniejszy. Ale czy w ogóle powinienem liczyć na porażkę przyjaciela? To wszystko jest takie głupie... - opuścił pole walki z głową wypełnioną trudnymi myślami. Nie przypuszczał wcześniej, że podjęcie jakiejś decyzji może aż tak bardzo utrudnić życie. Wcześniej, gdy w ogóle nie wiedział, co robić, był o wiele mniej spięty, niż teraz.

***

     -Dobry cios - zaczął Bachir, komentując widzianą kilka chwil wcześniej walkę z udziałem Naito. -Jego przeciwnik miał nadzieję go wybadać i zamortyzować atak wytrenowanym ciałem. Przeliczył się. Brak przezorności w walce to najczęstsza przyczyna porażki. Przynajmniej wśród tych sporo od nas młodszych - zwracał się oczywiście w stronę Naizo, bo w najbliższym otoczeniu tylko on włączał się z nim w profesjonalne "recenzowanie" walk. Tym razem jednak Senshoku wcale nie miał ochoty na komentarz, co tak naprawdę w ogóle nie zaskoczyło mulata.
-Nie interesuje mnie ten śmieć... - burknął czarnowłosy, wbijając wzrok w swój tablet i udając zainteresowanie rozkładem nadchodzących walk. Wydawało się, że jeszcze tego dnia miano zakończyć pojedynki grupy pierwszej, jednak nikt nie mógł przewidzieć, jak potoczą się najbliższe starcia.
-Nie mów tak! Naito-kun cię uratował, wujku! Powinniśmy być wdzięczni, gdy ktoś nam pomaga... - poinstruował mężczyznę Legato, z poważną miną ciągnąc go za rękaw koszuli, by zwrócić na siebie pełnię jego uwagi. Jak to zwykle było z dziećmi, również syn Bachira uznawał za pewnik wszystko to, co mówił, a spora część tych rzeczy była w rzeczywistości cytatami znanych chłopcu ludzi.
-Nie pyskuj, dzieciaku... i miałeś mnie tak nie nazywać - warknął czerwonooki, odpychając przemądrzałego chłopca dłonią. Malec próbował go "naprostować", gdy tylko dostrzegał okazję, w związku z czym fakt usadzenia mulata tuż obok zastępcy Generała wywoływał furię tego drugiego.
-Wydaje mi się, że kolejna walka powinna cię już "zainteresować", Naizo - odezwał się nagle Rzecznik Praw Mniejszości, przerywając przekomarzankę syna z byłym podwładnym. Drgające w irytacji lico Senshoku zaczęło nagle wyrażać zainteresowanie.
-Ooo, ten gnój. To faktycznie może nie być złe... - przyznał po chwili, spoglądając ponownie na "drzewko", które przedstawiało walczące pary. Nie przerywał przy tym dystansowania Legato przy pomocy lewej dłoni, choć tamten przepychał się z nią, jak tylko umiał.

***

     -Posłuchaj mnie uważnie... - odezwał się Joseph, opierając nogi na stoliku, przy którym wcześniej spożywał posiłek. Paznokieć jego palca wskazującego pokrywała i wydłużała warstwa mocy duchowej, która uczyniła z niego wystarczająco ostry nóż, by pozwolić mu pozbawić skórki trzymaną przez mężczyznę mandarynkę. -Przyjmijmy, że pewien chłopiec miał w swoim życiu bardzo ważną osobę. Tę osobę kochał, szanował i podziwiał najbardziej na świecie. Dążył, żeby stać się jej małą kopią i zrobiłby dla niej wszystko. Nagle ta osoba umiera. Co czuje chłopiec? - dziewczyna o martwej twarzy i zielonych oczach stała przy nim z opuszczonymi rękoma, niczym marionetka o uciętych sznurkach. Nie wyglądała ona na taką, która faktycznie mogłaby mieć określone zdanie na jakikolwiek temat. Nie była taką osobą... ale Fletcherowi to nie przeszkadzało.
-Żal. Smutek. Ból. Zwątpienie. Niepewność. Strach - zaczęła wymieniać, urywając po każdym słowie, jakby próbowała sobie przypomnieć coś, co dawno wsiąknęło w odmęty jej umysłu. Nawet gdy mówiła o uczuciach, brzmiała chłodno i machinalnie, jak robot.
-Racja - przytaknął mężczyzna, odrzucając odciętą, spiralną skórkę mandarynki na talerzyk. Zamieniony w ostrze paznokieć wniknął pomiędzy jej części, delikatnie ją rozkrawając. -Przyjmijmy, że ta osoba nie "umarła". Została zabita. Co czuje chłopiec? - można się było tylko domyślać, że w zasłoniętych przez grzywkę oczach błyszczą iskierki satysfakcji. Że właściciel domu aukcyjnego wyjątkowo dobrze się bawi, testując "bezduszną" pomocnicę.
-Gniew. Furię. Nienawiść. Żądzę zemsty. Więcej strachu - "wyrecytowała" czarnowłosa. Trzymany przez jej zwierzchnika owoc został przedzielony na pół. Delikatna błona, trzymająca w ryzach sok nadpękła, a mężczyzna w cylindrze natychmiast zlizał wydostającą się spod niej ciecz. Jeden "ząbek" szybko zniknął w za zamykającymi się ustami.
-W takim razie załóżmy, że chłopiec zna tożsamość zabójców. Co postanawia? - Joseph Fletcher nazywany był wieloma określeniami. Można było stwierdzić, że posiadał wiele przydomków. Nikt jednak nie określał go mianem "dobrego człowieka". Nikt w Miracle City nie widział u niego szczerego uśmiechu, nie słyszał szczerych słów ani nie odczytał szczerych myśli. Ten mężczyzna nawet myślał fałszywie... gdy tylko zdawał sobie sprawę, że ktoś próbuje zagłębić się w otchłań jego umysłu. Prawdy o nim nie znał nikt, a domyślało się niewielu.
-Zabić ich. Skrzywdzić. Zemścić się na nich. Być może zranić ich bliskich. Upodobnić ich do siebie samego - odparła po kolei dziewczyna, nie zwężając wcale uśmiechu Josepha, który ze smakiem spożywał przekąskę, podczas gdy dwaj wojownicy przygotowywali się do stoczenia ze sobą pojedynku na śmierć i życie... ku uciesze widzów.
-A zatem powiedzmy, że zabójców już nie ma. Ich miejsce zajęli inni ludzie. Ci ludzie nie mieli z zabójstwem nic wspólnego i nic o nim nie wiedzą. Co zrobi chłopiec? - ledwo mógł usiedzieć miejscu z powodu przypływu euforii i satysfakcji. Czuł się tak władczo i potężnie, jakby mógł owinąć sobie wokół palca wszystkich kibiców na trybunach. Jakby w swoje dłonie mógł wziąć cały świat i zacisnąć na nim swoje palce - długie, jak u pianisty. Jakby tymi samymi palcami... mógł przebić cały ten świat, by ten pękł, jak balonik według jego woli.
-Nie wiem - powiedziała prawdę. Takiej sytuacji nie potrafiła sobie wyobrazić. To właśnie zakładał jej pracodawca i do tego zmierzał przez całą rozmowę. Nieprzygasający, zawadiacki uśmiech nadal rozświetlał jego twarz, gdy się podnosił. Od dziewczyny był wyższy o głowę, choć wcale nie należał on do najwyższych mężczyzn w stolicy.
-Też tego nie wiem - szepnął zielonookiej do ucha, po czym cicho się zaśmiał. Jego lewa dłoń przejechała po policzku dziewczyny, wycierając o niego resztki soku. -Przekonamy się dopiero wtedy, gdy chłopiec podejmie decyzję - dodał jeszcze, po czym bez zastanowienia przejechał językiem po skórze pomocnicy, zlizując cały pozostawiony nań sok. Czarnowłosa nie drgnęła nawet o milimetr. Jak zawsze...

***

     -Są śmieszni... - stwierdził w duchu, gdy wkraczał na arenę przez otwartą bramę. Myślał o ludziach. O milionie Madnessów, którzy zebrali się nad jego głową, by rozkoszować się radosnym mordowaniem i płynącą strumieniami krwią. -Nie... Nie ma w tym nic śmiesznego. Są zwyczajnie żałośni - dopingowali go, obstawiali wynik walki. Jego walki i wszystkich innych. Wiele osób zadbało pewnie o to, by to właśnie on stał się Lucky Looserem, jednak jemu na tym nie zależało. On przyszedł tylko i wyłącznie po zwycięstwo. -Co by było, gdyby owinąć łańcuch wokół szyi któregokolwiek z nich i ściągnąć go nim na ziemię? Tutaj, na dole od razu nabrałby pokory. Dlaczego patrzycie na mnie, jak na wybrańca? Nie jestem żadnym prorokiem - pomyślał chłopak, który sam siebie nazwał Elijahem.
-To właśnie on, moi drodzy państwo! - ryknął z górnego balkonu Joseph, a wszystkie kamery skierowały na niego swoje kryształowe oczy. -Nie wierzę, że nikt z was go nie zna. Nie pierwszy raz pojawia się na Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Czy teraz dopisze mu szczęście? Czy zyska szansę pojedynkowania się o miano Niebiańskiego Rycerza? Czy pójdzie w ślady słynnego już Zellera, który lata temu wywalczył sobie ten tytuł? Powitajmy gorąco ELIJAHA! - jego pseudonim wykrzyknął najgłośniej i najwyraźniej. Wręcz przekornie - jakby chciał powiedzieć blondynowi "wiem, kim jesteś". Niewykluczone, że takie właśnie były intencje kapelusznika. -Jak do tej pory niewiele nam pokazał. Nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji widzieć go tak spokojnym! Oszczędza siły, czy ukrywa swoje atuty? Jak wiele asów mieści się w jego rękawach? Przypuszczam, że niewiele! - wszyscy ryknęli śmiechem, jakby Fletcher właśnie powiedział coś szalenie zabawnego. Michael miał na sobie t-shirt - o nic więcej nie chodziło, a mimo to atmosfera panująca na turnieju oraz charyzma pokrętnego biznesmena porywały praktycznie wszystkich.
-Kim jest mój przeciwnik? - pomyślał w letargu blondyn, którego włosy unosiły się w górę, niczym szalejące płomienie. W pewnym momencie całkiem odseparował się od widowni i komentatora. Stworzył swą własną przestrzeń - mały świat, otaczający go ciasno z każdej strony, lecz niekrępujący jego ruchów. Mistrza ceremonii przestał słuchać później, niż publiki. Zarówno jego bełkot, jak i krzyki tych prostych ludzi w ogóle nie interesowały Pearsona. -Nie wygląda mi na silnego. Ma dwa ogniwa... ale tego drugiego ledwo zaczął używać - naprzeciwko Michaela stanął wysoki mężczyzna z długimi, zawiniętymi naramiennikami. Pancerz ten przyczepiony został do ciała grubymi, skórzanymi pasami, które skośnie przechodziły przez klatkę piersiową i plecy wojownika, krzyżując się ze sobą na samym mostku. Tam też właśnie obydwa pasy spinała złota, grawerowana klamra w kształcie deltoidu. Facet miał pewny siebie wyraz twarzy, parodniowy, płowy zarost na twarzy i odgarnięte na boki, niedomyte włosy o takiej samej barwie. Brak broni oraz budowa ciała mężczyzny kazały myśleć, że będzie on walczył pięściami. Niewielu w końcu wykorzystywało oręż stworzony z energii. Woleli być pewni swego. Banita zdawał się należeć właśnie do takich osób, w związku z czym Elijah nie zastanawiał się już nad niczym więcej.
-Nie mam ochoty na zabawę. Nie mam już dziesięciu lat. Załatwię go jednym uderzeniem i awansuję... - postanowił blondyn. Nie czekał wcale na sygnał dźwiękowy, obwieszczający rozpoczęcie walki. Jego czerwone oczy wpatrywały się tylko i wyłącznie w przeciwnika. Ten zaś stanął naprzeciw niego w lekkim rozkroku, zaginając kolana i zaciskając pięści. Z pewnością nie należał już do "amatorów", jednak Michael mimo wszystko nie czuł się z tego powodu zagrożony.
     Przypominający bandytę mężczyzna rzucił się do ataku gwałtownie i nagle, wykorzystawszy zebraną w podeszwach stóp moc duchową do wybicia się. Naładowana energią prawa pięść umięśnionego osobnika wyszła naprzeciw twarzy blondyna, kierując się prosto w jego podbródek. Wojownik z całą pewnością nie robił tego przypadkowo - liczył bardziej na znokautowanie nastolatka, niż na wyrządzenie mu faktycznej krzywdy. Oznaczało to oczywiście, że dorosłemu Madnessowi nie brakowało rozumu, gdyż od razu zauważył siłę młodego Pearsona.
     Czerwone oczy nadążyły za błyskawicznym, frontalnym atakiem z taką łatwością, jakby odbywał się on w zwolnionym tempie. Pozbawiona napięcia twarz Michaela najzwyczajniej w świecie pochyliła się na lewo, przepuszczając obok głowy przelatującą pięść. Mężczyzna po raz kolejny popisał się jednak doświadczeniem i przezornością. Natychmiastowo podjął próbę podcięcia młodzieńca prawą nogą, którą również dodatkowo wzmocnił swoją energią. Chciał w ten sposób wykorzystać swój wcześniejszy pęd, nie ryzykując jego zmarnowaniem. Chęci niestety nie wystarczyły, ponieważ "płomiennowłosy" bez trudu odbił się od ziemi, uginając nogi w kolanach. Dolna kończyna banity przebiła się przez powietrze, lecz on sam niemal natychmiast wyhamował, mimowolnie napinając przy tym mięśnie nóg i uwydatniając grube żyły pod opiętymi spodniami.
-Nie myśl sobie, że tak łatwo się ode mnie uwolnisz! Teraz jesteś w powietrzu. Już nie zrobisz uniku! - pomyślał z pełnym satysfakcji uśmiechem facet, splatając ze sobą dłonie i ładując w nie prawdziwy ogrom mocy duchowej, która otoczyła obszar gęstą, drgającą poświatą. Wraz z obrotem potężnych ramion, dorosły Madness zamachnął się "młotem" prosto w plecy zawieszonego w eterze blondyna. Zdawało się już, że płynna kombinacja ataków nareszcie przyniesie oczekiwany skutek, gdy nagle... ciało Elijaha gwałtownie przesunęło się w powietrzu o pół metra.
     Zaskoczony mężczyzna mógł tylko patrzeć, jak jego atak raz jeszcze uderza w pustkę, omijając nastolatka. Gdy facet po raz pierwszy stracił równowagę i zaczął chylić się ku upadkowi, napotkał jeszcze to chłodne spojrzenie czerwonych oczu, których ani razu nie przesłoniły powieki. W jednej chwili stopy Michaela dotknęły podłoża, a dryblas runął na ziemię w kłębach pyłu. Arenę wypełniły dwa rodzaje odgłosów - okrzyki entuzjazmu, będące aplauzem dla "Elijaha" oraz fala śmiechu, stanowiąca komentarz dla upadku wyższego z walczących.
-Nawet nie myślcie... że dam się tak ośmieszyć! - z zaciśniętymi w złości zębami mężczyzna obrócił się na lewym ramieniu, by prawie natychmiast wymierzyć prawy prosty w swojego wroga. Jego pięść emanowała dużą ilością energii duchowej, która wprawiała w ruch otaczające mężczyznę powietrze. Wojownik dostrzegł jednak Pearsona dopiero wtedy, gdy był już w środku ataku... i właśnie to przesądziło o wyniku walki, choć przegrany nie zdał sobie z tego sprawy.
     Kant prawej dłoni blondyna pokrywała niezbyt gruba warstwa mocy duchowej, złowróżbna w swej niepozorności. Ta właśnie dłoń wysunęła się do przodu razem z jej właścicielem, który w porażającym tempie zbliżył się do oponenta. Niezamykające się, czerwone oczy z obojętnością dostrzegły zbliżającą się pięść, lecz jedyną reakcją Michaela było ustawienie się bokiem do dorosłego mężczyzny. Atak upokorzonego Madnessa kolejny, ostatni raz przeszył powietrze, podczas gdy kant dłoni blondyna opadł na czubek jego głowy - delikatnie, bez najmniejszego impetu. Wyższy z walczących nie miał niestety czasu, by zastanowić się nad celem tak bezcelowego ruchu "płomiennowłosego"... ponieważ niespodziewanie z jego uszu wypłynęła krew, a naczynia w oczach popękały, barwiąc nią również ciało szkliste. Niczego nieświadomy wojownik padł bez życia na ziemię.
     Minęło kilka sekund, nim zaskoczeni i nie pojmujący sytuacji kibice zaakceptowali fakt nagłego zakończenia walki. Gdy jednak już się to stało, fala ich okrzyków ponownie zalała arenę, koncentrując się na postaci blondyna o kamiennej twarzy, którego widzieli już tak wiele razy. Nie był on już taki, jak wcześniej. Spokorniały, rozważniejszy, silniejszy i bardziej zdeterminowany, niż kiedykolwiek wcześniej - taki "Elijah" zaszczycił ich swą obecnością. I choć opiewano każdy jego ruch, choć przez kolejno upływające minuty dziesiątki milionów ludzi mówiły tylko o nim, jego to nie interesowało. Wyłączył się on raz jeszcze, całą tę wrzawę traktując, jak powietrze. Całkowicie ignorując również komentatora, który oficjalnie obwieszczał wynik walki i który wypowiadał się również na jego temat, zdecydowanym krokiem ruszył w stronę bramy, by jak najszybciej zniknąć w korytarzu.

***

     -Co to było, do diabła?! - Naizo zerwał się z miejsca, lecz gdy tylko jego noga zachwiała się, nie mogąc wytrzymać ciężaru ciała, musiał on oprzeć się rękoma o barierkę. -Nic nie widziałem. Absolutnie nic. Co ten dzieciak zrobił? - był zszokowany o wiele mocniej, niż wcześniej widzowie. On, który stoczył w swoim życiu tak wiele walk i zabił tak wielu ludzi przyzwyczaił się do natychmiastowego pojmowania intencji i sposobów działania innych walczących. Sytuacja, w której niczego nie rozumiał należała do tych najrzadszych i nie bez powodu przyspieszała bicie jego serca.
-Widziałem... choć jestem niemniej zaskoczony - odpowiedział z zaintrygowaniem w głosie były wódz Połykaczy Grzechów. -Energia, którą zebrał na wierzchu swojej dłoni... W momencie "uderzenia" wtłoczył ją w głowę przeciwnika. Chociaż jego atak był szybki i silny, nie zadziałał wcale ani na skórę głowy, ani na czaszkę... tylko na jej wnętrze. Krótko mówiąc, wlał swoją moc pod ciemię tamtego człowieka i zamiast przepołowić czaszkę... przepołowił mózg. Rozumiesz, prawda? - ten rodzaj finezji mulat lubił najbardziej. Uwielbiał wszelkie przejawy inwencji i pomysłowości w walkach pomiędzy Madnessami. Był to właśnie czynnik, który decydował o jego stosunku do tychże walk. Gdyby nie to, białowłosy najprawdopodobniej traktowałby starcia, jako zwykłe narzędzia - przystanki w drodze do osiągnięcia celu. Dlatego też podobne zagrania wywoływały jego entuzjazm.
-Ej, on jest z Domu, tak? Domu Mędrców... - upewnił się najpierw czarnowłosy, nie kryjąc podniecenia. -Wygląda na to, że dziady stworzyły sobie potwora. Młody nawet nie próbuje być poważny. Wygrywa jak najmniejszym kosztem i pokazuje tak mało, jak tylko może. On coś planuje, mówię ci! - lekarska maska wybrzuszyła się, gdy tuż pod nią uformowany został nienaturalnie szeroki uśmiech. -Chyba mam jeszcze jednego faworyta... - mruknął czerwonooki mężczyzna.

***

     W podłużnej sali, rozciągającej się na całe dwadzieścia metrów i usytuowanej równolegle do zakręcającego korytarza znajdowały się łóżka. Na tychże łóżkach składano wszystkich tych, którzy "zginęli" podczas walk turniejowych. Nie wymagali oni opieki zdrowotnej i nie potrzebowali niczyjej obecności poza paroma pracownikami, którzy mieli w razie czego wyjaśniać im zaistniałą sytuację. W praktyce jednak nie musieli oni robić nic poza oczekiwaniem na przebudzenie pozbawionych przytomności Madnessów. Poza nimi, na sali znajdowała się tylko jedna przytomna osoba.
     Naito siedział w ciszy na drewnianym stołku, opierając ręce na kolanach. Rozmyślał z pochyloną głową nad tym wszystkim, co wydarzyło się do tej pory... i nad tym, co dopiero miało nadejść. Kolejno przypominała mu się rozmowa z Takamurą, obietnica pomocy Michaelowi, zapisanie się na turniej, rozmowa z towarzyszami... oraz pierwsza walka trzeciego etapu. Efekt tej walki leżał na łóżku tuż przed szatynem. Wyprostowany i nieruchomy Rikimaru z jednej strony sprawiał wrażenie, jakby spał, lecz z drugiej... jakby już nigdy miał się z tego snu nie wybudzić. Takie skojarzenia oczywiście nie miały racji bytu ani też większego sensu, lecz mimo wszystko Kurokawa nie mógł się przed nimi powstrzymać.
-To moja wina, wiem - odezwał się nagle do nieprzytomnego przyjaciela. -Próbowałem w was to wciągnąć, choć nie miałem nawet dobrego planu. Nic dziwnego, że Tatsuya-kun ani Rinji-kun się nie zgodzili. Zresztą poproszenie was o pomoc było strasznie samolubne... - wiedział o tym od samego początku, ale dopiero teraz otwarcie to przyznał. -Wiedziałem i nadal wiem, że nie przyszliście na ten turniej bez powodu. To bezczelne i aroganckie z mojej strony, że chciałem was zmusić do porzucenia waszych celów dla kogoś, kogo nawet nie znacie. Przykro mi, że tak się stało... ale nie mogę już zmienić zdania. Nie mogę się wycofać - wpatrywał się w zastygłą twarz szermierza, jakby w nadziei, że za chwilę otworzy on swoje prawe oko i coś powie. -Ciebie przeproszę dopiero wtedy, kiedy będę pewny, że mnie słyszysz... - schowana w pochwie katana leżała pod poduszką czerwonowłosego, wystając spod niej po obu stronach. -Jeśli ten beznadziejny plan się nie powiedzie... to chyba nigdy sobie tego wszystkiego nie wybaczę. Właśnie dlatego, że jest tak żałosny i pełen dziur... muszę go zrealizować. Stosunki między naszą czwórką mogą się bardzo popsuć. Pewnie już zaczęły się psuć... ale dopilnuję, żeby to nie poszło na marne - postanowił na głos Naito, podnosząc się na równe nogi. Sięgnąwszy do kieszeni spodenek, wyciągnął z niej maleńkie pudełeczko, o którym w swojej głupocie i braku pomyślunku całkowicie zapomniał. Otworzył je natychmiast, po czym uśmiechnął się kącikami ust. Zielone soczewki kontaktowe budziły wspomnienia.
-Nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo pomogłeś mojej rodzinie, Giovanni-san. Może proszę o zbyt wiele, ale... czy nie pomógłbyś mi jeszcze ten jeden raz? - pomyślał z nostalgią czarnowłosy nastolatek, nadając swym oczom ich "ludzki" kolor. Pudełeczko pozostawił na stołku, po czym stanowczo wyszedł z sali. Jego walka miała się odbyć już za chwilę.
-Przykro mi... ale muszę cię zatrzymać, Rinji-kun - to jeszcze tylko przeszło mu przez myśl.

Koniec Rozdziału 150
Następnym razem: Najboleśniejsza z walk

wtorek, 20 stycznia 2015

Rozdział 149: Długo oczekiwany dzień

ROZDZIAŁ 149

     Czerwonowłosy szermierz siedział w cieniu na ustawionej tuż przed wejściem na arenę ławie. Schowany w pochwie miecz opierał się o płytki podłogowe, a sam Rikimaru raz po raz postukiwał o nie przy jego pomocy. Niezdecydowanie zdążyło już z niego ulecieć, a wcześniej drżące dłonie i szybko bijące serce prawie całkiem się uspokoiły. Zamknięte powieki prawego, złotego oka spowijały w cieniu pole widzenia szermierza. Zdawał się być coraz chłodniejszy. Coraz mocniej skoncentrowany na swoim zadaniu.
-Wiedziałem, że ta chwila w końcu nastąpi... ale nie spodziewałem się, że w takiej sytuacji. Rinji zachowuje się, jak małe dziecko. Nic nam nie powiedział, a mimo wszystko staje przeciwko nam. Muszę go powstrzymać. On niczego nie rozumie i nawet nie chce zrozumieć. Sam dokonał wyboru. Przekonywanie go nic nie da - z tymi myślami wiedział już, że nie mógł się wycofać.

***

     Siedział na ławie tuż przed drugą bramą, pochylając głowę w stronę podłogi. Splecione palce jego dłoni nie dzierżyły jeszcze kosy, ale Rinji był gotów dobyć ją w każdej chwili. Jego wejście na arenę znajdowało się dokładnie naprzeciw wejścia szermierza, jakby ironicznie podkreślając dzielący ich dystans i cele, które chcieli zrealizować. Kolano albinosa raz za razem unosiło się minimalnie w górę, po czym opadało w dół. W ten sposób chłopak zwykł rozładowywać stres i polepszać swoją koncentrację.
-Nic nie wie. Ani Riki, ani Naito. Obaj nie mają o niczym pojęcia, więc dlaczego tak bardzo chcą wejść mi w drogę? Nie, nie powinienem ich winić za niewiedzę. Może to nawet lepiej, że nie wiedzą. Może zaczęliby traktować mnie inaczej, niż teraz, gdyby wiedzieli... - wcześniej wcale by o tym nie pomyślał, ale teraz sytuacja była całkiem inna. -Nie mogę się teraz nad tym zastanawiać. Choćby nawet wszyscy widzowie mnie nienawidzili, ich nastawienie do mnie zmieni się, kiedy wygram. Tak to działa. Zawsze i wszędzie - kiedy znokautował "kolegę z klasy" podczas pobytu w gimnazjum Kurokawy również wystąpiła taka sytuacja. -Walczyliśmy ze sobą tyle razy, ale nigdy na poważnie. Riki... dzisiaj cię zmiotę. Swoich marzeń nie porzucę nawet dla przyjaciół - wtedy właśnie całe koloseum wypełnił głos komentatora, ostatecznie kończąc "czas na przygotowanie".

***

     -Pierwszy pojedynek trzeciego etapu Turnieju Niebiańskich Rycerzy zaczyna się właśnie teraz! - wykrzyknął Joseph, teatralnie rozkładając ręce. -Powitajmy teraz naszych zawodników... - na dźwięk tych słów otworzyła się pierwsza z bram, z której stanowczym krokiem wyszedł czerwonowłosy szermierz. -Być może niektórzy z was już o nim słyszeli i mają o nim lepszą lub gorszą opinię. Przed wami Jednooki Szermierz, Rikimaru! To jego pierwszy występ w turnieju, a mimo to dotarł tak daleko. Mam nadzieję zobaczyć trochę efektywnych technik walki kataną, a wy? - fala okrzyków przejętych widzów kolejny raz zalała arenę, choć ewidentnie nie pojęli oni ukrytego sensu słów Fletchera. Oni nie.
-O wszystkim wie... - zauważył w duchu Naczelnik Zhang, świdrującym wzrokiem wpatrując się w balkon, z którego Joseph komentował wydarzenia. -Chciał mi to przekazać. To jak swego rodzaju "ostrzeżenie". Zapewnia mnie, że nie wolno jest go lekceważyć. Nie wydaje mi się jednak, żeby planował to w jakikolwiek sposób ujawnić. Jeszcze nie teraz... choć być może kiedyś wykorzysta "ten" fakt do zaszantażowania mnie. Pytanie brzmi: "W jaki sposób się dowiedział?" - Chińczykowi wcale nie podobała się ilość posiadanych przez biznesmena "kart". Powinien wręcz poczuć się z ich powodu zagrożonym. Tao Zhang nie należał jednak do ludzi, którzy szybko tracili panowanie nad sobą. Wszystkim zamierzał się zająć... w swoim czasie.
     -Przeciwnikiem naszego cichego mistrza miecza będzie... Okuda Rinji! - wrzasnął nagle Fletcher. Nie byli w Japonii. W Morriden nie panowała zasada, na podstawie której nazwisko wymawiano przed imieniem. Mimo to jednak kierownik domu aukcyjnego ujawnił je najpierw, skupiając tym samym większą uwagę publiczności. Właśnie dlatego na sam dźwięk rodowego nazwiska zapadła grobowa cisza, która trwała aż do momentu, gdy otworzyła się druga brama. Kiedy bowiem albinos postawił stopę na powierzchni areny, koloseum wypełniły odgłosy dezaprobaty. Buczenie i gwizdy zalały go, niczym najprawdziwsze tsunami, przeplatając się z bluzgami... i rzucanymi w stronę nastolatka śmieciami. W powietrze poszybowały kubki po napojach, szklane butelki, resztki niedojedzonych przekąsek i wszystko to, co dało się łatwo podnieść. Niebieskooki kosiarz nawet na nikogo nie spojrzał. Szedł tylko przed siebie, w stronę centrum "sceny", wzrok swój skupiając jedynie na Rikimaru. Z jakiegoś powodu jednak omijał wszelkie pociski, płynnie poruszając swoim ciałem we wszystkie strony. 
-To boli... Nawet nie wiedzą, jak bardzo... ale niech sobie myślą, co tylko chcą. Wygram tę walkę i wszystkie następne. Ród Okuda nie zasłużył sobie na to wszystko! - negatywne nastawienie publiczności tylko wzmocniło determinację białowłosego.
-Jestem pewien, że wszyscy znają ten klan, a niektórzy kojarzą również tego młodego człowieka. Upraszam jednak widzów o powstrzymanie się przed skrajnymi przypadkami faworyzowania jednego zawodnika! - zawołał wtedy uśmiechnięty Joseph, podczas gdy służby porządkowe uspokajały co agresywniejszych widzów.
-To nie żadne "faworyzowanie", tylko skrajna forma nienawiści - stwierdził w duchu Generał Kawasaki. -Aż tak lubi, gdy coś się dzieje, że pozwala nawet na coś takiego... Jak bardzo wypaczona jest twoja psychika, Fletcher? - pomyślał z dezaprobatą Arab, choć jego opinia w tym wypadku w ogóle się nie liczyła i raczej nie miało się to prędko zmienić.
     Dzielił ich dystans dwóch metrów. Opuszczone ręce i podniesione głowy obydwu chłopaków oznaczały pełną gotowość do walki... a przynajmniej taką, na jaką pozwalał regulamin walk indywidualnych. Do rozpoczęcia ich pojedynku potrzebny był już tylko sygnał od mistrza ceremonii, traktującego cały turniej, jak odgrywane bezpośrednio dla niego przedstawienie.
-Będę walczył na poważnie - Rikimaru ostrzegł towarzysza, korzystając z pozostałej mu chwili. Miał to być gest dobrej woli, jednak nie został on tak potraktowany.
-W przeciwnym wypadku zginiesz - odparł tylko Rinji, jednoznacznie odcinając się od wszelkich prób nawiązania dialogu między nim, a przeciwnikiem.
-Walka rozpocznie się, gdy tylko doliczę do trzech - zapowiedział Joseph. -1... 2... 3! - tym razem wcale nie czekał na reakcje publiki ani nie bawił się palcami podczas odliczania. Przeprowadził je szybko i sprawnie, by dynamicznie zacząć starcie. Udało mu się.
-Musi najpierw zmaterializować kosę, więc mam przewagę. Ruszę na niego najszybciej, jak umiem, żeby nie dać mu tej szansy. Jeśli dobrze pójdzie, przechylę szalę zwycięstwa na swoją stronę już na samym początku - z tą myślą szermierz wystrzelił do przodu z prawą dłonią trzymającą rękojeść katany. Miał rozpocząć walkę od swojego popisowego Otogami, ale niespodziewanie drogę zagrodziła mu prawa dłoń albinosa, ustawiona dokładnie na linii jego wzroku.
     Fala uderzeniowa, która wystrzeliła w twarz Rikimaru nie była szczególnie silna, ale wystarczyła, by przerwać jego atak i odepchnąć go na dwa metry. Czerwone włosy rozwiały się, formując osobisty sztandar szermierza, a jego prawe oko w ostatniej chwili zarejestrowało ruch. Ostrze trzymanej prawą ręką kosy ruszyło na niego z lewej strony. Gdyby nie jej drzewce, "jednooki" miałby pewnie niemały problem z dostrzeżeniem ataku z jego ślepego punktu. Tym niemniej jednak, gdy czubek kosy uderzył w powierzchnię boczną katany, siła natarcia przesunęła szermierza o kilka centymetrów. Zapewne "przestawiłaby" go jeszcze dalej, gdyby nie fakt... że przeciwnik wycofał broń.
-Pewnie pierwszy raz widzisz to w prawdziwej walce, co? Nasze Sendo no Tatsumaki... - pomyślał z politowaniem Rinji, momentalnie obracając się na prawej stopie wraz ze swoją kosą. W środku piruetu obrócił ją w dłoni, by móc wykonać taki sam atak, jak ostatni... lecz tym razem z prawej strony. Zaskoczony długowłosy szybko zamachnął się mieczem, uderzając nim w wewnętrzną część ostrza. Również i teraz impet ruszył go z miejsca... lecz tym razem w wybranym przez Rikimaru kierunku - w stronę jego przeciwnika.
     Poświata mocy duchowej spłynęła po prawej ręce aż do klingi szermierza, a on sam - wspomagany przez atak sprzed chwili - doskoczył do oponenta, wymierzając niebezpieczne dźgnięcie w stronę jego serca. Jeśli już musiał go zabić, chciał to zrobić szybko i w miarę bezboleśnie. Nie spodziewał się jednak tego, co zobaczył. Młody Okuda uśmiechał się, eksponując mieszankę satysfakcji i politowania. Tylko delikatnie przesunął dłoń do przodu wzdłuż drzewca kosy, by natychmiast... na jej końcu wyrosło drugie ostrze. W rzeczywistości w tym samym momencie pierwsze zniknęło, jednak szermierz nie mógł tego dostrzec. Dostrzegł za to, że jego drugie z kolei "kończące zagranie" spaliło na panewce. Rinji natychmiast zamachnął się kosą z prawej do lewej, zbijając ostrze Rikimaru i poniekąd spełniając jego "oczekiwania". Czerwonowłosy na nieszczęście stracił równowagę, co natychmiast wykorzystał albinos. Otoczone energią duchową drzewce jego oręża wbiło się w niczym nieosłonięty brzuch szermierza. Rażony tym ciosem "jednooki" padł na plecy, wypluwając krew z ust.
-Nie wiedziałem, że potrafi zrobić coś takiego. Naprawdę ciężko się przygotowywał. Albo może to ja zbyt nisko oceniałem jego umiejętności... - Rikimaru z taką właśnie myślą odruchowo przeturlał się na brzuch, prędko klękając na jedno kolano w razie potrzeby zablokowania kolejnego ciosu. Ten jednak nie nadszedł. Niebieskooki stał tylko w miejscu, mierząc kompana wzrokiem.
-Co sprawiło, że nawet ty mnie lekceważysz? - zapytał oschle, a szermierz nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. -Jeśli koniecznie chcesz mnie zatrzymać, to chociaż się postaraj! Już od dawna nie jesteśmy sobie równi... - ostatnie zdanie wypowiedział tonem całkowicie do niego niepodobnym, wypełniając umysł wroga nieprzyjemnymi myślami.
-Nie tylko ma większy zasięg, lecz również bardzo dobrze nim manipuluje. Jego balans i równowaga są o wiele lepsze od moich, ale każdy atak jest częścią większej kombinacji. Gdyby udało mi się go opóźnić albo zatrzymać w którymś momencie, być może wypadłby z rytmu... - Rikimaru tylko myślał. Nie miał zamiaru wdawać się w rozmowy o takim charakterze, a na pewno nie w środku walki na śmierć i życie. Złapał rękojeść katany oburącz, opuszczając w dół wyprostowane ręce i kierując ostrze swojego oręża na prawą stronę. Niską postawą chciał amortyzować zamaszyste ataki Okudy... i zyskać szansę na zaatakowanie jego dolnych kończyn.
     Białowłosy ruszył na szermierza, wystawiając swoją kosę przed siebie i niemal sunąc ją po ziemi, niczym kij do hokeja. Jej jeszcze niesplamiony krwią sierp skierowany był ku górze, nie dając żadnych wskazówek na temat rodzaju nadchodzącego ataku. Dopiero gdy broń znalazła się przed stopami nieruchomego czerwonowłosego, kosiarz z całej siły pociągnął w dół koniec drzewca, drugą rękę wykorzystując jako dźwignię. Kosa gwałtownie odbiła się wtedy od gruntu i byłaby przebiła podbródek szermierza, gdyby ten nie odchylił swojej głowy do tyłu. Zakrzywione ostrze przeszyło miejsce, w którym przed chwilą stał, dając mu szansę na szybkie ominięcie go i ruszenie na albinosa z pochylonymi plecami. "Jednooki" pędził prosto w jego stronę, lecz było to tylko zmyłką.
-Minę go jeszcze zanim odzyska kontrolę nad kosą i przetnę mu ścięgna... - postanowił nastolatek. Jego złote oko zamarło jednak ze zdziwieniem, kiedy na ziemi dostrzegło długi cień przecinający jego własny. Podbita wcześniej kosa zdążyła już wykonać pełen obrót w powietrzu i teraz spadała bezpośrednio na niego... w ogóle niedotykana przez Rinji'ego.
-Teraz kontroluję ją o wiele lepiej, niż wcześniej... - pomyślał z nieznacznym uśmiechem białowłosy. -Nie tylko własnemu ciału można zwiększyć prędkość ruchu. Przedmiotom również. A ten przedmiot jest przecież STWORZONY z mojej energii duchowej - wraz z tym stwierdzeniem kosa zaczęła nagle opadać jeszcze szybciej, ewidentnie mając się wbić między łopatki pochylonego szermierza.
-Jego kontrola nad mocą również się polepszyła! - zauważył w ułamku sekundy Rikimaru, co zmusiło go do zmiany planów. Tak szybko, jak umiał, odbił w bok, by opuścić pole rażenia spadającego ostrza. Nie zdołał jednak całkowicie uniknąć obrażeń, a zakrzywiony sierp przejechał mu przez całe prawe ramię, rozdzierając rękaw... i odżynając długi pas skóry, który upadł na ziemię. Szermierz zachwiał się, sycząc z bólu, podczas gdy krew ściekała mu po ręce... ale bynajmniej nie był to koniec "tańca".
     Kosa nie zdążyła nawet dotknąć ziemi, ponieważ w biegu pochwycił ją młody Okuda, odbijając się od ziemi przy wykorzystaniu energii duchowej. Z obydwiema dłoniami trochę przed końcem drzewca, albinos zaczął obracać się w powietrzu, opadając z góry prosto na zranionego szermierza.
-Nie rusza się wcale tak szybko. Jestem w stanie to zablokować... - stwierdził w duchu czerwonowłosy, zatrzymując upływ krwi energią duchową. -Przyjmę atak na bok ostrza i zniosę go na prawo. Wtedy będę mógł wykonać czyste cięcie - zaplanował chłopak, łapiąc swój miecz samą tylko prawą ręką i szykując się na zderzenie.
-Wiem, o czym myślisz, Riki... - rozgryzł go w locie Rinji, po czym niespodziewanie... przesunął obie dłonie na końcówkę drzewca tuż przed zetknięciem z szermierzem. Z tego właśnie powodu ostrze kosy minimalnie minęło się z klingą katany, zaczepiając się o nią, jak hak. Wciąż się obracający Okuda z monstrualną siłą wyrwał oręż z rąk przeciwnika, rzucając go daleko w tył. Pociągnięty do przodu Rikimaru wpadł prosto na lądującego albinosa, który natychmiast płynnie zamachnął się na niego swoją bronią. Zakrzywione ostrze otaczała poświata mocy duchowej.
     Wszystko zdawało się dziać w zwolnionym tempie. Podczas gdy kosa zmierzała prosto w stronę szyi szermierza, "jednooki" realizował swój własny plan. Białowłosy zbyt późno dostrzegł linkę energii podczepioną do dłoni oponenta... i zbyt późno zauważył, że ten już dawno zdążył za nią pociągnąć. Katana na powrót znalazła się w ręce Rikimaru jeszcze zanim kosa dotknęła jego skóry. Natychmiast też naparł nią do przodu. Miecz przebił się przez klatkę piersiową Rinji'ego, ledwie parę centymetrów pod sercem, a czubek klingi wydostał się z jego pleców. Łzy, które popłynęły z niebieskich oczu Okudy nie miały jednak nic wspólnego z bólem. Mimowolnie, podświadomie wręcz zapłakał... widząc jak głowa jego przyjaciela oddziela się od reszty ciała, a czerwone włosy rozwiewają się na wszystkie strony w drodze ku ziemi. W tym samym momencie z bezgłowego truchła wystrzelił strumień krwi... a przebity kataną kosiarz padł na kolana.
-Czemu płaczę? Czemu ja płaczę? Przecież go ożywią. To tylko zawody. Był moim przeciwnikiem, więc musiałem go pokonać! - do płynących po policzkach łez dołączył wyciekający z nozdrzy śluz. Nastolatek wzdrygnął się, kiedy ciało szermierza legło tuż przed jego oczyma. Prawie zwymiotował, gdy dostrzegł wnętrze przeciętej szyi i przerwany rdzeń kręgowy. -W takim razie... dlaczego to tak strasznie boli? - uderzył pięścią o podłoże, a to chlusnęło mu w twarz krwią. Krwią należącą do Rikimaru.

***

     -Bolesny widok, nieprawdaż? - zwrócił się Matsu do Naczelnika, którego gładkie dłonie z całych sił zacisnęły się na oparciach fotela. Zhang zdawał się być - i faktycznie był - najbardziej opanowanym z całej grupy, lecz mimo to musiałby być pozbawiony uczuć, by nie poruszyła nim ta scena. -Proszę się uspokoić. Rozumiem pańskie odczucia, ale ci chłopcy nie mieli innego wyboru. Obydwaj wiemy, że żaden z nich by się nie poddał - Kawasaki mówił to, bo uważał, że tak należy, ale sam wiedział doskonale, że nie była to cała prawda. Nie miał on jednak czasu na rozwikłanie tej zagadki, więc nawet nie próbował poruszać tematu.
-Być może faktycznie dałem się trochę ponieść... - stwierdził Tao, obserwując, jak długie, jaśniejące "macki" tworu zwanego powszechnie "Bogiem" dotknęły obydwu nastolatków, lecząc ich. W koloseum panowała absolutna cisza. Wszyscy kibicowali szermierzowi. Wszyscy liczyli na porażkę członka znienawidzonego rodu, a zamiast tego dostali jego niekwestionowane zwycięstwo. Nie byli w stanie go mimo wszystko wygwizdać, więc po prostu pozostali bierni. Okuda zresztą i tak zdawał się ich całkiem nie słyszeć, błądząc pustym wzrokiem na lewo i prawo.
-Wiedziałem... a raczej czułem, że przegra. Kosiarz poczynił o wiele większe postępy od niego, a na dodatek Rikimaru ciągle musi się pilnować... lecz mimo wszystko nie potrafiłem się na to przygotować - wyznał Chińczyk, ze śmiertelną powagą patrząc na wkraczających na arenę sanitariuszy, który chcieli wynieść nieprzytomnego szermierza na noszach.
-Słaba ta walka - burknął znudzony Carver, rozwalony w swoim fotelu i wysuwający nogi pod samą barierkę. -O wiele za krótka, jak na mój gust. Jeśli już ma być krótka, to niech chociaż będzie efektowna. W zasadzie tylko raz się ze sobą starli. E, Matsu! Oby twój chłopczyk zafundował nam lepszy seans, bo zaraz tu odpadnę... - to powiedziawszy, zawiedziony Bruce ziewnął głośno, osadzając głowę na oparciu i splatając ręce na klatce piersiowej.
-Też na to liczę... - rzucił wymijająco Arab w stronę nieokrzesanego i pozbawionego jakiegokolwiek taktu Generała... będącego notabene jego "kolegą po fachu".

***

     -Rinji-kun... - szepnął cicho Kurokawa, gdy brama areny otworzyła się, a do korytarza wstąpił albinos. Spuszczona głowa Naito podkreślała to, jak silnie przeżył widok pozbawianego głowy przyjaciela... i jak silne było jego poczucie winy. 
-Teraz ty walczysz, nie? Powodzenia - rzucił tylko Rinji, zaciągając czapkę tak, by zasłoniła mu jego zapłakane oczy. Natychmiast skręcił w lewo, nie próbując nawet wdawać się w jakąkolwiek dłuższą pogawędkę z szatynem. Po tym, czego doświadczył chwilę wcześniej obawiał się, że taka rozmowa mogłaby drastycznie osłabić jego determinację. A na to nie mógł sobie pozwolić.
-Yashiro nie miał odwagi tu przyjść. Ja muszę go zastąpić. Taka okazja prędko się nie powtórzy. Poza tym cały ten plan jest pełen dziur. To, co robię jest słuszne. Nie mogę ciągle zachowywać się tak, jak inni tego chcą. To moje życie. Moje... - rozmyślał jeszcze, gdy krok za krokiem znikał z zasięgu wzroku posiadacza Przeklętych Oczu.

Koniec Rozdziału 149
Następnym razem: Na innym poziomie

sobota, 17 stycznia 2015

Rozdział 148: Plan działania

ROZDZIAŁ 148

     -Moi drodzy, cóż się tu dzieje! Zdawałoby się, że El Tanque pozbył się tylko jednego przeciwnika, ale kolejni poddają się jeden po drugim! - wykrzyknął podekscytowany Joseph do przypominającej gałkę oczną kamery. Tylko system nagłośnienia areny pomagał mu przebić się przez akustyczną ścianę rozgniewanych widzów. Gwizdy i buczenie zawiedzionej widowni nie chciały ucichnąć, jak wcześniej ich okrzyki i aplauzy. -Wygląda na to, że drugi etap potrwa o wiele krócej, niż należałoby się spodziewać! Zostało już tylko 80 osób! 77! 76! 75! - sygnał, przypominający nieco syreny alarmowe wypełnił koloseum, gdy tylko z ust Fletchera wydobyła się ta liczba. -Koniec! Zaskakujący wynik ostatniego grupowego starcia Turnieju Niebiańskich Rycerzy! Muszę przyznać, że sam spodziewałem się większej liczby ofiar, ale występ naszego ogromnego boksera wszystko mi wynagrodził! - powoli uspokajał zbulwersowanych widzów. Nieprędko udzielił im się jego entuzjazm, ale gdy już kierownik domu aukcyjnego zaszczepił w ich głowach inne spojrzenie na sytuację, negatywne emocje stosunkowo szybko zostały wyeliminowane.
-75-ciu zawodników, połowa niedawnej stawki przedostała się przez dwie rundy walk grupowych, ale prawdziwa esencja zawodów rozpocznie się dopiero teraz! Celem przygotowania wszystkiego i naprawienia zniszczonej areny, musimy się pokusić o godzinną przerwę! Częstujcie się naszym jedzeniem, korzystajcie z łaźni, toalet, łazienek, a nawet pokoi prywatnych, jeśli macie ochotę! Już za godzinę powrócimy do was... w walkach indywidualnych! - mężczyzna z cylindrem na głowie szybko wykorzystał okazję, by raz jeszcze zmanipulować tłum, a nawet w pewnym sensie go "przekupić", co doskonale mu się udało. Jak przewidział, niedawno jeszcze buczący widzowie raz jeszcze podnieśli radosne ryki, niektórym przypominające pewnie chrząkanie świń. 
-Naszych tymczasowych zwycięzców prosimy o opuszczenie "sceny" i rozkoszowanie się pełnią atrakcji zapewnianych przez koloseum! Mamy nadzieję zapewnić wam choć w połowie tak dobrą rozgrywkę, jaką wy do tej pory zafundowaliście nam - odezwał się miłym głosem Joseph, w teatralnym geście kłaniając się ze zdjętym kapeluszem. Bramy otworzyły się z idealną synchronizacją, stanowiąc tanie potwierdzenie jego słodkich słówek. Mężczyzna z pewnością uważał się za osobę szalenie sprytną i charyzmatyczną, bo przecież non stop miliony prostych ludzi jadły mu z ręki. Pewnie robiłyby to nawet, gdyby zaoferował im marne, gnijące ochłapy. Tak łatwo udawało mu się manipulować tłumem... ale nie miał on zamiaru tego w żaden sposób wykorzystywać.
-Strasznie nudni ci nasi widzowie... - stwierdził ostatecznie, gdy tylko mikrofon został wyłączony. Jego pomocnica oczywiście skinęła głową ze "zrozumieniem", lecz Fletcher i tak wiedział, że subiektywne opinie nie leżały w gestii dziewczyny. -Gdybym gościł dzisiaj na trybunach milion Bachirów albo milion Zhangów, z pewnością nie byłoby tak łatwo ich urabiać. Może nawet poniósłbym retoryczną klęskę? Kto wie... - podjął swój monolog Joseph, obejmując ramieniem nastolatkę o zielonych oczach i czarnych, związanych w długie warkocze włosach. Kontynuował swoje rozważania na temat turnieju i obecnych na nim osób, krocząc razem ze swą pupilką w stronę wynajętego na czas zawodów pokoju.

***

     -Nigdy nie przestanie mnie to zaskakiwać - westchnęła Lisa, odzywając się po raz pierwszy od dłuższego czasu, znudzona bezcelową brutalnością odbywających się na arenie walk. -Im więcej prostych ludzi zbierze się w jednym miejscu, tym łatwiej można przewidzieć i kontrolować ich zachowania. Czy to nie paradoks? - skomentowała niebezpośrednio, by przypadkiem jakiś domyślniejszy członek "szlachty" nie poczytał sobie jej słów jako zniewagi... którą bezsprzecznie były.
-Świat jest pełen paradoksów. Nasz tym bardziej - odparł Bachir. Przypomniał sobie wtedy, że w realnym życiu jego... "towarzyszka" studiowała socjologię na Harvardzie. Właśnie z tego względu interesowały ją podobne zjawiska i rzadko kiedy takie sytuacje obchodziły się bez jej oceny. Mulat uświadomił sobie jednocześnie, że prawie zapomniał o tak ważnym szczególe dotyczącym białowłosej. Sam nie wiedział, jak się do tego faktu odnieść, ale nie chciał się nad tym zastanawiać w takim miejscu.
-"Inteligencja zbiorowa nie ma racji bytu w podręcznikowym przykładzie współczesnego społeczeństwa". To chyba ostatnie, co usłyszałam od mojego wykładowcy - kobiecie nieczęsto zdarzało się rozpamiętywać swoje "prawdziwe" życie, toteż Rzecznik Praw Mniejszości nawet nie próbował jej przerywać. Słuchanie jej było nawet pewną odskocznią od codziennych spraw i obowiązków związanych z pełnionym przez mężczyznę urzędem.
     -Wujku, wygrali! - dotychczas zaabsorbowany tabletem Naizo Legato krzyknął do niego entuzjastycznie, choć szatyn siedział zaraz obok chłopca. -Twoi przyjaciele przeszli dalej! - uśmiechnął się mały mulat, wpychając mężczyźnie ekran przed same oczy. Malec bardzo szybko rozpracował działanie systemu kamer, w związku z czym urządzenie wyświetlało jednocześnie całą czwórkę nastolatków. Syn Bachira był niesłychanie bystry, jak na swój wiek, w związku z czym już cztery grupy promujące zakładanie rodzin przez Madnessów próbowało go wykorzystać jako żywy dowód na doskonałość tej koncepcji. Wszystkie te ugrupowania twierdziły bowiem, że dziecko, którego oboje rodziców są Madnessami, a zatem takie, które urodziło się Madnessem, ma większe predyspozycje do zostania "kimś". Predyspozycje te w rzeczywistości oznaczały ponadprzeciętną pamięć, zdolności manualne i ogromny potencjał do rozwoju - choćby fizycznego. Były przywódca Połykaczy Grzechów odmówił za każdym razem, nie zastanawiając się ani chwili, nie chcąc wciągać swojego dziecka w gierki małych korporacji, a tym bardziej wpychać go na ogólnoświatowy afisz. Matka Legato oczywiście zawtórowała Bachirowi, w związku z czym wspomniane ugrupowania musiały obejść się smakiem.
-Nie mam przyjaciół, do diabła! - warknął Senshoku, zabierając dziecku tablet i przytrzymując go poza zasięgiem jego rąk. -I miałeś mnie tak nie nazywać! - pominął "gówniarza", "gnoja", czy "szczyla", czego z pewnością by nie uczynił podczas rozmowy z jakimkolwiek rówieśnikiem chłopca.
-Czekali razem ze mną w szpitalu, kiedy spałeś... - burknął pod nosem malec, wykrzywiając małe usta w grymasie naburmuszenia. -Ja ich lubię. Naito-kun wcale nie traktuje mnie, jak dziecko, a Rinji-kun i Rikimaru-kun zawsze się ze sobą biją - pomimo tego, że "obraził się" na swojego "wujka", nie omieszkał opowiedzieć wszystkim dookoła o swoim stosunku do nastolatków. Nawet Legato zachowywał się czasami tak, jak przystało na jego wiek.
-Co za głupi bachor... - Naizo zdusił w sobie ten komentarz, nie mając ochoty na wdawanie się w kłótnię z dzieckiem. Było to poniżej jego poziomu, jak zwykł sobie tłumaczyć, ale każda obiektywna osoba trzecia zobaczyłaby w tym coś więcej. -Nic nie wie o życiu, a w najlepszym wypadku bardzo mało. I co ja mogę? Przecież nie będę go pouczać - spojrzał na swojego niedawnego wodza, całkiem zaniechując jakichkolwiek uwag odnośnie wychowywania potomka.

***

     -To naprawdę nie zajmie zbyt dużo czasu, ale musimy znaleźć jakieś spokojniejsze miejsce do rozmowy - odezwał się Naito do idących za nim towarzyszy, których zebrał prawie natychmiast po opuszczeniu pola walki. Swoje wcześniejsze wyrzuty sumienia odsunął na bok, by skupić się na czymś, co zdawało się ważniejsze. Kurokawa wciąż mógł się tylko domyślać, jak zareaguje reszta ferajny i te domysły nie tworzyły w jego głowie zbyt wielu pozytywnych scenariuszy. Niewiele mógł jednak zrobić, by wywołać u kompanów lepszą reakcję. Postanowił zwyczajnie zdać się na swoją szczerość i dar przekonywania. Liczył też po cichu na to, że stosunek reszty nastolatków do niego zwiększy jego posłuch. Tak samo, jak dawno temu w zamku Niebiańskich Rycerzy.
-Teraz zabrzmię bardziej egoistycznie, prawda? - pomyślał, gdy cała czwórka weszła do obszernego barku z okrągłą ladą usytuowaną na samym środku. Bar ten bardzo przypominał aranżacją wnętrza lokal, w którym Naito po raz pierwszy spotkał Generała Noaillesa. Tym razem wewnątrz znajdowało się co najmniej kilkanaście osób, ale rozmiar przybytku pozwolił chłopakom na zajęcie ustronnego miejsca w oświetlonej żyrandolem z kryształami duchowymi wnęce.
-Muszę wam o czymś powiedzieć... - zaczął ściszonym, choć stanowczym głosem, gdy już reszta jego towarzyszy usiadła na zagiętej pufie z ciemnoczerwonej skóry.
     Opowiedział im o wszystkim. O jego prywatnej rozmowie z jednym z Mędrców, o powodzie, dla którego Michael bierze udział w turnieju, o krzywdzie, która go spotkała i o której sam szatyn niewiele wiedział... a także o obietnicy złożonej Takamurze. Razem z tą historią przedstawił również swój plan, który posiadał mnóstwo luk, mnóstwo rzeczy względnych i mnóstwo niewiadomych, a podjęcie się jego realizacji stwarzało realne zagrożenie dla życia i dumy.
-Dlatego właśnie chciałem was prosić o pomoc - zakończył pokornie. Obijające się o żebra serce powoli się uspokajało, ale najtrudniejsza część dopiero czekała na Kurokawę. W końcu najbardziej obawiał się reakcji towarzyszy i tego, jak na nie odpowiedzieć.
-Pojebało cię... - wykrztusił w końcu Tatsuya, nie wierząc własnym uszom. -Mam się podłożyć? Kurwa, mam dać mu się wyruchać, jeśli tylko trafię na niego w turnieju? Tylko po to, żeby mógł sobie pójść na rzeź i zginąć w ciągu dwóch sekund? Czy ty jesteś, kurwa, normalny?! - wydarł się czempion juniorów. Posiadacz Przeklętych Oczu spojrzał mu prosto w twarz. Takiej reakcji się spodziewał. Zawody były niezwykle ważną sprawą dla heterochromika i powodem, dla którego po raz pierwszy od dawna zaczął się zachowywać po ludzku. Naito nie czuł się dobrze z tym, że próbował odebrać mu tę satysfakcję - tę radość z wygranej i z samego uczestnictwa w walkach.
-Nie mam lepszego pomysłu. Jeśli Michael wygra turniej, to dostanie się do siedziby Niebiańskich Rycerzy, a wtedy... wszystko się wyjaśni. On wierzy w to, w co chce wierzyć, ale sam wszystkiego do końca nie rozumie ani nie pamięta. A ja chcę wiedzieć! Chcę wiedzieć, co się tak naprawdę stało z nim i jego bratem. Chcę mu pomóc, ponieważ obiecałem to Takamurze i ponieważ uważam to za słuszne - odrzekł bez zawahania Kurokawa, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z oblicza Tatsuyi. Gdy na tym obliczu ukazywał się gniew, pozioma blizna na nosie zdawała się wyginać na kształt uśmiechu, ironicznie i na swój sposób prześmiewczo.
-A od kiedy to pan "wsadź-mi-w-dupę-tylko-nikogo-nie-krzywdź" Naito stwarza innym okazje do mordowania się? - warknął rozgniewany chłopak, uderzając pięścią o blat. -Ten pedałek nie wbije z pompą do zamku po to, żeby poprosić kogoś o opowiastkę przy kominku. Idzie się mścić i zabijać. Ani się nie zemści, ani nie zabije, bo ktoś go zmiażdży pod samymi drzwiami, gdy tylko się okaże, że jest "tym niedobrym". A poza tym, dlaczego niby miałbym nastawiać karku za gościa, którego w ogóle nie znam? To nie mój problem! - ironizujący heterochromik był bliski przewrócenia stołu, ale na jego nieszczęście przymocowano go do podłogi.
-Nie chcę mu pozwolić na zabijanie. Chcę tylko dać mu szansę na rozmowę. Na zrozumienie tego wszystkiego. Eronis na pewno nie będzie chciał go krzywdzić. Jestem pewny, że zacznie właśnie od wyjaśnień. Nie ukrywam, że sam również chciałbym dowiedzieć się o tym czegoś więcej... - to, co mówił Kurokawa brzmiało irracjonalnie, a on sam nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć. Po prostu rozmowa z Paladynem pozwoliła mu wyrobić sobie o nim pewne zdanie i na tym zdaniu, na tym wrażeniu się opierał w swoich rozważaniach.
-No super, kurwa! - podniósł głos i ciało Tatsuya, opierając ręce o stolik. -A jak masz zamiar sprawić, żeby kandydat na mordercę przeszedł sobie przez cały zameczek aż do komnaty Paladyna, nie nadziewając się na niczyje włócznie, miecze i topory? Osobiście proponuję czapkę, kurwa, niewidkę! - mistrz juniorów był o wiele głośniejszy, niż wypadało, ale na całe szczęście nikogo nie interesowała młodzieńcza kłótnia, a Pearsona ewidentnie nie było w pobliżu.
-Chcę... Chciałbym... żebyśmy poszli razem z nim i mu pomogli. Na pewno moglibyśmy na kilka chwil zatrzymać Niebiańskich Rycerzy. Przynajmniej do momentu spotkania się Michaela i Eronisa - to brzmiało jeszcze głupiej. Nastolatkowie mogliby liczyć co najwyżej na taryfę ulgową i na to, że rycerze postanowią wziąć ich żywcem. W prawdziwej walce nie mieli bowiem szans z żadnym z nich.
-I zginąć razem z nim! - rzucił pogardliwie heterochromik, po czym z ironią zaczął klaskać Naito nad głową. -Co to w ogóle za poroniony pomysł? Nie masz nawet pojęcia, czy którykolwiek z nas będzie z nim walczyć! Co zrobisz? Będziesz latał po nieznajomych, prosząc ich o podłożenie się? Daj, kurwa, spokój! - wydzierał się chłopak, wytykając Kurokawie kolejne luki w jego planie. Wyglądało na to, że Tatsuyi nie dało się przekonać.
-Jeśli będę musiał, to tak - poproszę ich. Zrobię wszystko, co mogę, bo tak obiecałem, a lepszego pomysłu w tej chwili nie mam. Gdybym po prostu usiadł na tyłku i machnął na to ręką, nigdy bym sobie tego nie wybaczył - posiadacz Przeklętych Oczu nie stracił nad sobą panowania, choć nie widział większych szans na dojście do ładu z agresywnym towarzyszem.
-Nie po to tu jestem, żeby pomagać jakiemuś pieprzonemu odludkowi. Mam zamiaru mu napierdolić. Po prostu. Chcę go zniszczyć prawie tak mocno, jak ciebie i zrobię obydwie te rzeczy! Ten gość gówno mnie obchodzi. Nie mój problem! - skwitował heterochromik, opuszczając stolik i stając obok niego. Jego twarz nie zdradzała żadnych wątpliwości i właśnie to było w tym wszystkim najgorsze.
-To znaczy, że mi nie pomożesz, prawda... Tatsuya-kun? - Naito spojrzał mu prosto w oczy. Zadał pytanie, na które już znał odpowiedź, podświadomie mając nadzieję, że mistrz juniorów zmięknie pod wpływem jego słów. Nadzieja pozostawała jednak matką głupich.
-Co za dużo, to nie zdrowo - burknął były Połykacz Grzechów, chowając ręce do kieszeni. -Sam se pomóż, flecie... - dodał przyciszonym głosem, ruszając w stronę wyjścia. Szybko zniknął w otaczającym arenę korytarzu.
-Rinji-kun? - głos Kurokawy mimowolnie zadrżał. Młody Okuda przez całą rozmowę siedział bowiem cicho, całkowitą powagą wymazując obraz roześmianego i wesołego albinosa z głów rówieśników. Kosiarz zacisnął pięści, milcząc jeszcze przez chwilę. Opuszczona głowa unikała wzroku przyjaciela.
-Nie... - powiedział nagle. Najtrudniej było mu zacząć. To jedno słowo tkwiło mu w gardle już od kilku minut, ale w końcu podjął decyzję. -Jesteś moim przyjacielem, Naito. Ja cię za niego uważam. Praktycznie nie ma rzeczy, których bym dla ciebie nie zrobił, ale to... to jest co innego - nie podniósł wzroku ani na moment. Czuł na sobie spojrzenie pierwszego prawdziwego towarzysza. Takiego, jakich nie spotykało się na co dzień. Takiego, jacy pojawiali się tylko w filmach, w książkach, w mangach, ale prawie nigdy w rzeczywistości. "Przyjaciela". Teraz jednak miał coś ważniejszego od przyjaźni, a ta świadomość zdawała się go przytłaczać. -Jest coś, co muszę zrobić. Coś, co jest dla mnie najważniejsze. Nie mogę się tak po prostu poddać, a na pewno jeszcze nie teraz. Przepraszam... - z tymi słowami zsunął się z sofy, po czym ruszył żwawym krokiem w tym samym kierunku, co Tatsuya. Nie oglądał się za siebie. Bał się, że jego determinacja osłabnie, jeśli to zrobi.
-Riki... - Kurokawa nie musiał nawet kończyć. Dłoń szermierza opadła na jego lewe ramię, nieznacznie drżąc z nieznanego nikomu powodu.
-Pomogę. Muszę... i chcę - tylko tyle powiedział. Więcej nie mogło wydostać się z jego ust, choć kotłowało się w sercu i umyśle. Smutny wyraz twarzy długowłosego sprawiał wrażenie, jakby lico chłopaka było lustrem. I jakby to lustro odbiło w swojej powierzchni usta, nos i oczy Naito.
-Nie mogę tak tego zostawić. To wszystko... to wszystko przez nas. Przez "niego". Jeśli ja nie wezmę za to odpowiedzialności, to kto to zrobi? - to przekonanie dodało szermierzowi otuchy... i siły do stanięcia w szranki z niedawnymi kompanami.

***

     -Witamy po przerwie! - rozległ się radosny głos Josepha. Stojąca obok niego dziewczyna bez śladów żadnych emocji dopinała guziki bluzki. Mężczyzna nie mógł wytrzymać, a jego zniecierpliwienie zniknęło w ciągu ostatniej godziny. -Wiem, że już nie możecie się doczekać - wy, widzowie i wy, zawodnicy! Mam nadzieję, że jesteście już wypoczęci, najedzeni i odświeżeni, ponieważ nastąpił ten moment! Turniej Niebiańskich Rycerzy od tego momentu przestaje być turniejem grupowym. Przechodzimy za to do walk jeden na jednego! - nie wiadomo, czy wywołane to było właśnie zapowiedzią Fletchera, czy może godziną odpoczynku i ładowania akumulatorów, ale tak głośne owacje zabrzmiały pierwszy raz od rozpoczęcia zawodów. Kierownik domu aukcyjnego z nieskrywaną euforią pozwolił im wybrzmieć, zanim kontynuował. -75-ciu wojowników, którzy stoją teraz przed nami, podzielimy na trzy grupy po 25-ciu każda. Kolejne walki w każdej grupie pozwolą nam wytypować trzech Madnessów, którzy zmierzą się ze sobą w finale - zaczął objaśniać mężczyzna. Zasady oczywiście nie zmieniły się zbytnio w stosunku do ostatniego turnieju, ale było to częścią jego pracy jako mistrz ceremonii. -Zapytacie pewnie: "Ale jak to? Przecież liczba zawodników w każdej grupie będzie nieparzysta!". Otóż nie! W każdej z grup znajdzie się jeden szczęśliwiec, który automatycznie przejdzie do finału danej grupy. Nie musicie się obawiać! Uczestników porozdzielano w pary w sposób całkowicie losowy i to samo tyczy się naszych trzech wybrańców! Ale jesteście pewno ciekawi, kto na kogo trafi, co? Czyje umiejętności będziemy mogli porównać? W takim razie spójrzcie! - na wszystkich ekranach, a przede wszystkim na tym, przed którym zebrani byli uczestnicy, w tym samym momencie pojawiły się trzy "drzewka", graficznie przedstawiające początkowe pary. Przy imieniu każdego zawodnika znajdowało się jego zdjęcie, a każdy wykres posiadał dodatkową, boczną odnogę, na końcu której znajdowała się jedna osoba... przechodząca bezpośrednio do finału grupy.
-Co o tym myślicie? Jak wam się podobają początkowe zestawienia? A może jest wam przykro, ponieważ waszego faworyta zobaczycie w akcji dopiero w finale? - zawołał Joseph, zagłuszając rozentuzjazmowane okrzyki milionowego tłumu.
     -Co do kurwy?! - wrzasnął gniewnie Tatsuya. Jego imię i zdjęcie figurowało na samej górze pierwszego drzewka, tuż obok pustego miejsca drugiego finalisty, którego jeszcze nie wyłoniono. -Mam siedzieć na dupie i patrzeć, jak inni się tłuką? Fletcher, ty kurwo! - darł się mistrz juniorów, ale nie miał żadnych szans, by przekrzyczeć całą wrzawę, jaka zapanowała po ujawnieniu harmonogramu walk.
-Tak! Doskonale! - ucieszył się w duchu Naito. W grupie pierwszej znajdowali się bowiem... wszyscy. On, Rinji, Rikimaru, Tatsuya, a także "Elijah". -Nie ma ich? Co za ulga... - pomyślał z radością, prawdziwych faworytów turnieju odnajdując dopiero w drugiej i trzeciej grupie. Ani El Tanque, ani King, ani Hachimaru, ani Jessica - żadne z tej czwórki nie miało jak na razie stanąć w szranki z Kurokawą i jego towarzyszami. Nastolatkowie mieli więc niespodziewanie dużo szczęścia... a przynajmniej tak się zdawało.
-Moja walka... jest druga - zauważył trafnie Naito, dostrzegając połączonego z nim na wykresie czarnoskórego mężczyznę z zarzuconymi do tyłu, czarnymi dredami. -Kabeya... Chyba rzeczywiście pochodzi z Afryki. Ale co z resztą? - gdy tylko spojrzał na pozostałe zestawienia, rzuciła mu się w oczy pierwsza walka pierwszej grupy. Nastolatek nerwowo przełknął ślinę. Czegoś takiego się nie spodziewał, a przynajmniej nie tak szybko. W dodatku zaraz po burzliwej konwersacji w barze.
     Rinji i Rikimaru stali w ciszy naprzeciwko siebie. Ich twarze dzieliło ledwie półtora metra, choć miało się wrażenie, że dystans pomiędzy chłopakami zauważalnie wzrósł. Imiona młodzieńców również na ekranie figurowały tuż obok siebie... a oni sami mieli otworzyć trzeci etap Turnieju Niebiańskich Rycerzy, tocząc między sobą pierwszą walkę indywidualną. 
-Nie dam ci forów, Riki... - oświadczył chłodno młody Okuda. Musiał to powiedzieć. Tłumaczył sobie, że chciał ostrzec towarzysza, lecz w rzeczywistości myślał tylko o przekonaniu samego siebie. O zwiększeniu swojej własnej determinacji i wypełnieniu złożonej lata wcześniej obietnicy.
-Jeśli nie masz zamiaru ustąpić, będę musiał cię ściąć... - odezwał się z takim samym chłodem szermierz, dla potwierdzenia swych słów obnażając do połowy swoją katanę. 

***

     -To mi się nie podoba... - mruknął Naczelnik Zhang, siadając ciężko na swoim miejscu. -Coś się stało. Coś musiało się stać. Nasze dzieciaki są... całkiem inne, niż po drugim etapie - zwrócił się zarówno do Matsu, jak i do pozostałych członków Gwardii. Generał Kawasaki z niepokojem kiwnął głową, zgadzając się z obawami przełożonego.
-I dobrze! Przynajmniej nie będą się ze sobą cackać, jak prawiczek z pierwszą panienką - skomentował tradycyjnie Carver, pochłaniając właśnie podwójnego hot-doga. On niczym się nie przejmował. Nie miał ucznia, o którego mógłby się martwić i zapewne nawet gdyby go miał, niespecjalnie interesowałoby go jego bezpieczeństwo.  
-Nie. Nie ma w tym nic dobrego. Ta trójka nigdy nie zachowywała się w taki sposób. Nawet jeśli Rinji i Rikimaru przez cały czas ze sobą rywalizowali, teraz wyglądają, jakby naprawdę mieli się pozabijać. Co mogło zajść pomiędzy wami wszystkimi? - pomyślał zaniepokojony Arab, o niczym nie mając pojęcia. To nie była jego sprawa i to nie on złożył obietnicę jednemu z Mędrców. Zapewne właśnie dlatego podopieczny Generała zdecydował się załatwić wszystko po swojemu i nie wciągać Mentora w tak delikatną sprawę.

Koniec Rozdziału 148
Następnym razem: Długo oczekiwany dzień

czwartek, 15 stycznia 2015

Rozdział 147: Tarcza i miecz

ROZDZIAŁ 147

     -Zaskoczony? - zapytał z udawaną niewinnością Arthur, rozciągając swoje ręce, a potem nogi z powtarzającym się trzaskiem stawów. -Pewnie przed chwilą zastanawiałeś się: "co on zrobił?", prawda? Głupi jesteś, jeśli myślisz, że ci powiem. Nie jesteśmy bohaterami Bleacha - chłopak z tatuażem w kształcie czarnej wdowy na głowie figlarnie wystawił język, choć nie był on raczej typem "dowcipnisia". -Teraz zachodzisz w głowę, dlaczego właściwie stoję tu i z tobą gadam, zamiast zająć się moją ofiarą. Zgadza się? - szorstkie spojrzenie Kurokawy i jego brak chęci współpracy był dla Watsona wystarczającą odpowiedzią. -Widzisz, koleżko... wychodzisz z błędnego założenia. To zrozumiałe, bo właśnie w ten sposób wszystko zorganizowano. Prostemu ludkowi wydaje się: "każą mi kogoś dorwać i samemu nie dać się dorwać, no to dorwę i się obronię". To oczywiście błędne myślenie. Domyślasz się może, czemu? - tym razem chłopak poczekał chwilę dłużej, biorąc pod uwagę możliwość otrzymania prawdziwej odpowiedzi.
-Próbuje mnie ogłupić, ale jeśli go zwyczajnie zignoruję, to nic nie wskóra. Muszę jakimś sposobem rozpracować jego zdolność. Myśl, Naito, myśl! Uderzam go przy użyciu energii duchowej. Jemu nic się nie dzieje. Moja energia znika. Uderzenie czuję tylko ja. "Reverse"... Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to odbicie ataku... ale w jaki sposób? Na pewno musi mieć to jakiś związek z emisją... - analizował Naito. Dodatkowy czas podano mu praktycznie na srebrnej tacy, a on nie miał zamiaru takim podarkiem wzgardzić. Podobnie też jednak Arthur nie miał zamiaru przerwać rozmowy z samym sobą.
-Odpowiem ci, choć ze względu na to, jak dużo myślisz, powinieneś już to zauważyć. Twoja ofiara nie może cię samoistnie zaatakować. Może tylko się przed tobą bronić. Jeśli nie zrobisz jej krzywdy, ona również cię nie zrani. W takim razie wystarczy mieć na oku łowcę, ponieważ tylko on może z tobą walczyć. Niech brudną robotę, czyli eliminację odpadków wykonują za nas inne odpadki. Człowiek rozważny będzie miał oko tylko na tego, który stanowi dla niego zagrożenie. A dla mnie taką osobą jesteś ty - Watson chyba rozkręcał się na dobre, podczas gdy w innych częściach areny walka trwała w najlepsze. Niektóre ofiary jednoczyły się ze sobą, wzajemnie strzegąc swoich tyłów i pomagając sobie w eliminacji własnych celów. Inni już zdążyli zakończyć swoje walki, albo dzięki udanemu polowaniu, albo dzięki "morderczej" obronie. Zdarzyło się nawet kilka osób, które zajęły się obydwoma aspektami, teraz tylko siedząc na brzegu pola walki i wyczekując jej końca.
-Chcesz mi coś przez to powiedzieć? - odezwał się nareszcie Kurokawa, a podnoszące się kąciki ust jego ofiary stanowiły wystarczającą odpowiedź. Szatyn nie musiał mówić nic więcej. Był już pewien, że chłopak z pająkiem na głowie sam podejmie temat.
-W istocie. Co ty na to, żebyśmy zawarli sojusz? Nie musisz mnie pokonywać, by dostać się do następnej fazy. Założę się o 1000 kredytów, że runda się skończy, gdy znowu zostanie połowa ludzi. Jeden ocalały niczego nie zmieni, nie uważasz? - zaproponował Watson. Tego Naito się nie spodziewał, jednak wyjątkowo nie mógł zaakceptować oferty zawieszenia broni.
-Przykro mi, ale jeśli ty przejdziesz, to możliwe, że odpadnie któryś z moich przyjaciół. Nie chciałbym tego... więc będę musiał z tobą wygrać - postanowił w jednej chwili. Zdecydował raz jeszcze przetestować zdolność oponenta, by tym razem odkryć jej sekret i być może również ograniczenia. Te z kolei mógłby wtedy wykorzystać później.
-Rozumiem... - westchnął ze znużeniem Arthur. -Pozwól jednak, że powiem coś innego. Otóż wyjaśniłem ci jeden powód rozmowy z tobą, a teraz usłyszałeś drugi. Ten drugi oczywiście nie gra już żadnej roli w... czymkolwiek. Jest jednak jeszcze jedna rzecz. Chciałem zrobić coś, co na szczęście mi się udało. Swoją gadką oderwałem cię od całego turnieju. Najpierw chciałeś wykorzystać mówiącego mnie do opracowania strategii, a potem dałeś się wciągnąć w rozmowę. Krótko mówiąc, zdekoncentrowałeś się i rozproszyłeś. Myślisz pewnie, że strasznie pieprzę, więc przejdę do meritum. A więc... czy pamiętasz, że ty również jesteś czyjąś ofiarą? - głośny świst powietrza dało się usłyszeć dopiero wtedy, gdy Watson zamilkł i przestał go zagłuszać. Dźwięk ten był już jednak zbyt blisko zaskoczonego Kurokawy, by ten mógł na niego jakkolwiek zareagować. Cztery rzeczy wydarzyły się jedna po drugiej.
     Najpierw coś ostrego i długiego wbiło się niespodziewanie w lewą kostkę Naito. Natychmiast po tym, przez całe ciało nastolatka zalała fala przeszywającego bólu. Następnie pęd uderzającego przedmiotu w połączeniu ze wspomnianym bólem sprawił, że szatyn zaczął upadać na ziemię. Dopiero na koniec, gdy młody Madness chylił się ku upadkowi, dostrzegł on świecącą, błękitną i przezroczystą... strzałę z energii duchowej. Jej szpiczasty grot przebił się przez tkanki, przedostając się na drugą stronę kończyny nastolatka, jednak najprawdopodobniej nie uszkadzając kości. Chłopak syknął, powstrzymując jęk bólu i dusząc w sobie samo to uczucie.
-Idiota... Jestem takim idiotą! Tak się skupiłem na tym, żeby nie wpaść w jego pułapkę, że nie zauważyłem drugiej pułapki. Szlag, jak boli! - nastolatek nieco zdziczałym spojrzeniem rzucił w stronę, z której nadleciała strzała, ale nie dostrzegł w tłumie nikogo, kto używałby łuku. -Pewnie teraz się ukrywa. Znowu czeka na okazję, co? Wypadałoby pozbyć się strzały... ale najprawdopodobniej wtedy wystrzeli następną - pomyślał niemal od razu szatyn, szukając drogi wyjścia. Silnie skoncentrowany i opierający się bólowi, w zasadzie wcale nie słyszał odgłosów licznych batalii.
-Współpracujecie? - zapytał nagle Kurokawa, klękając na kolanie nienaruszonej nogi. Nieznacznie przejechał palcami po utworzonej z energii duchowej strzale. Gładka, obła i krystaliczna, nie zdawała się być zbyt wytrzymała. Niewykluczone, że Naito dałby radę ją złamać nawet bez wykorzystywania mocy, jednak teraz nie miał zamiaru ryzykować.
-Pozbędę się jej na dwa razy. Jeśli ją przepołowię, oddzielę lotkę od grotu. Wtedy łatwiej będzie mi ją wyciągnąć. Muszę też uniknąć kolejnych strzał. Na miejscu strzelca nie przegapiłbym nadarzającej się okazji. Mam nadzieję, że nie okaże się on dużo sprytniejszy ode mnie. Reverse Arthura... Mógłbym go zbadać za jednym zamachem. Myślę, że jeśli użyję "tego", może to przynieść jakiś efekt - szybki plan zrodził się w głowie Akashimczyka, podczas gdy szyderczy uśmiech zrodził się na twarzy Watsona.
-A czy musimy? Każdy tu wykorzystuje okazje, prawda? Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, a przyjaciel mojego wroga jest moim wrogiem. Tak to w przybliżeniu działa. Na twoim miejscu przygotowałbym się na przedziurawienie kolejnej nogi. Siedź spokojnie i pozwól, by sytuacja rozwiązała się sama. Naprawdę nie rozumiem, czemu koniecznie musisz osłaniać kupry swoim koleżkom. Przecież i tak musiałbyś później walczyć przeciwko nim. Co, podłożyłbyś się? Głupi... - wypowiedział się chłopak z czarną wdową na czaszce. W tym czasie zaś Kurokawa powoli skupił energię duchową w obydwu stopach i w lewej dłoni. Nie chciał, by zawczasu zauważono jego zamiary, w związku z czym nie próbował się spieszyć.
-Cały czas trzyma ręce w gotowości. To z ostrożności, czy może jego zdolność wymaga użycia dłoni? Gdyby ta druga opcja okazała się prawdą, ułatwiłoby mi to zadanie. To też muszę sprawdzić... - postanowił Naito, hardym wzrokiem patrząc przeciwnikowi prosto w twarz.
-Nie mam teraz czasu, żeby się zastanawiać nad tym, co jest głupie, a co nie... - mruknął pod nosem Kurokawa... po czym natychmiastowo uderzył lewą pięścią w przebijający jego kostkę pocisk. Lotka strzały wraz ze sporym fragmentem jej samej raptownie wystrzeliła w bok. Bez chwili zastanowienia szatyn odbił się prawą stopą, odskakując na trzy metry do tyłu. Gdy ponownie lądował na kolanie, widział przed sobą drugą strzałę, przelatującą przez miejsce, z którego chwilę wcześniej zniknął. Prawa dłoń młodzieńca zacisnęła się na połowie pierwszego pocisku przed samym grotem, po czym gwałtownie wyciągnęła go z rany, odrzucając na bok. Zaciśnięte ze wszystkich sił zęby nie przepuściły krzyku bólu, choć przebita kostka nie omieszkała "przepuścić" strumienia krwi.
-Szykuj się... - rzucił w duchu uczeń Kawasakiego. Z pomocą zebranej w lewej stopie energii duchowej, w bólu wystartował przed siebie. Słyszał świst powietrza za swoimi plecami, oznaczający pewnie kolejną strzałę, ale mógł ją śmiało zignorować. Zamiast tego na szybko przygotował nieco osłabione Rengoku Taihou, które zamierzał uwolnić prawą pięścią. Zmarszczone w zaskoczeniu oraz irytacji brwi ogolonego na łyso Madnessa niechybnie oznaczały sukces Naito. Niewielki, lecz wciąż sukces.
-Ten uparty skurwiel... - uśmiech Watsona ustąpił miejsca wyszczerzonym w gniewie zębom. -Tym razem cię zdejmę, skoro tak bardzo tego chcesz - tak, jak przewidział to Kurokawa, również i tym razem prawa dłoń Arthura wyruszyła na spotkanie jego pięści. Knykcie szatyna i powierzchnia tejże dłoni właśnie miały się zetknąć, a usta chłopaka z czarną wdową na czaszce wypowiedzieć magiczne: "Reverse"... ale w ostatniej chwili otoczona wirującym kożuchem mocy duchowej pięść otworzyła się. W ten sposób dłoń wybiegła naprzeciw dłoni... co miało ściśle określony cel.
-Rengoku Taihou: Kai! - rozbrzmiał głos szatyna.
     Rozszerzona fala energii uderzyła w Arthura, omijając tylko jego dłoń i tworząc tym samym swego rodzaju pierścień z mocy duchowej. Jednocześnie nastąpił również silny odrzut atakującego Kurokawy, który tym razem jednak nawet się nie przewrócił, a tylko wylądował na ugiętych nogach. Jego "ofiara" klęczała tymczasem na jednym kolanie, drżącą rękę opierając o podłoże. Podarta kurtka z czarnej skóry odsłaniała obtarte i pokaleczone miejsca na jego ciele. Ogolony na łyso Madness wyglądał tak, jakby chwilę wcześniej przeczołgał się po żwirze.
-Dobrze, że nie uderzyłem z pełną mocą. Pierwszy raz mam okazję poczuć się, jak ofiara mojego Rengoku Taihou... - zauważył w duchu Kurokawa, łapiąc płytkie, urywane oddechy. W chwili odbicia poczuł się tak, jakby kilkadziesiąt kilogramów bliżej nie określonego materiału spadło prosto na jego klatkę piersiową. Być może w normalnych warunkach jego technika złamałaby mu nawet kilka żeber, ale nastolatek nie był tak głupi, by do tego stopnia zaryzykować.
-Skurwysyn! Rozpracował to tak po prostu? W myślach czyta, czy co? Kurwa, wszystko mnie boli! - wściekły Watson wciąż nie mógł się podnieść. Nie należał do najwytrzymalszych. Nie mógł też pochwalić się szczególnie dobrą kondycją, a jego tkanka mięśniowa nie dorównywała tej Naito. Podświadomie chłopak z czarną wdową na czaszce wiedział już, że przegrał, ale frustracja i chęć wyładowania się wzięły górę nad jego zdrowym rozsądkiem. Z największym trudem odepchnął się ręką od podłoża, by z zaciśniętymi zębami ustać na rozsuniętych nogach.

***

     -Interesujące, nie uważasz? - zwrócił się Bachir do siedzącego obok Naizo. Senshoku uznał pytanie za retoryczne, zatem zachował ciszę. Zrobiłby to tak, czy inaczej, ponieważ nic, co wiązało się z Kurokawą i resztą kompanii nie figurowało na liście jego ulubionych tematów do rozmów. -Chłopak wykształcił ciekawą umiejętność, żeby zrekompensować sobie przeciętne warunki fizyczne - podjął niewzruszenie były przywódca Połykaczy Grzechów. -Wykorzystuje ją jednocześnie do obrony przed atakiem i do wykonywania ataków. Można powiedzieć, że połączył ze sobą tarczę i miecz. Ta technika ma jeszcze sporo wad i dopracowanie jej pewnie zajmie mu od kilku do kilkunastu lat... - podsumował zaobserwowaną na ekranie tabletu sytuację. Właśnie od tej strony lubił przyglądać się wszelakim potyczkom. One same nie interesowały go tak bardzo, jak związane z nimi szczegóły. Lata doświadczenia i tysiące stoczonych batalii dały mu przywilej patrzenia na wszystko z szerszej perspektywy. Jako wojownik nie mógł się jednak oprzeć porównywaniu samego siebie do poziomu walczących. Fakt, że umiałby odpowiedzieć na każdą zagrywkę uczestników turnieju dawał mu tę dziecinną satysfakcję, która była w równym stopniu zawstydzająca i przyjemna.
-Skoro umie jej używać tylko dłoniami, to na pierwszym lepszym polu walki zostanie zmiażdżony. Jeden atak obszarowy z czystym trafieniem i kolesia nie ma... - odrzekł z mniejszym entuzjazmem zastępca Generała Kawasakiego. On dla odmiany nie odczuwał żadnej satysfakcji z obserwowania walki na niskim poziomie. Nie wspominając już o takiej, w którą nawet nie mógł się włączyć.
-Wszyscy od czegoś zaczynaliśmy, Naizo - przypomniał młodszemu mężczyźnie Bachir, nieznacznie się uśmiechając. -Nie robiłem szczególnego wrażenia, gdy zaopatrzyłem się w moją syntezę. Choć może "wrażenie" to niewłaściwe słowo, bo przecież dotykający światła chłopiec raczej wzbudza pewne zainteresowanie - Senshoku zaniechał odpowiedzi na to stwierdzenie. Nie podobała mu się perspektywa wykłócania się akurat z tym człowiekiem, a zaglądający mu przez ramię Legato już wystarczająco działał mu na nerwy. Stanu mentalnego czerwonookiego wcale nie poprawił pobłażliwy uśmieszek na ustach Lisy, ewidentnie odnoszący się właśnie do niego.

***

     -Przykro mi, ale musiałem wybrać. W tym turnieju biorą udział osoby, na których zależy mi bardziej, niż na kimś, kogo wcale nie znam... - rzekł Naito ze szczerą gorzkością w głosie. Bycie całkowicie sprawiedliwym i bezstronnym leżało póki co daleko poza zasięgiem szatyna. Dlatego właśnie Kurokawa z nieprzyjemnym uciskiem w żołądku ruszył w stronę przeciwnika, kumulując w lewej pięści swoją energię duchową. Już zawczasu bolało go to, co zamierzał uczynić.
-Pierdol się... - warknął tylko sponiewierany Arthur, wyrzucając przed siebie prawą dłoń, choć jego obrażenia wpłynęły nieco na szybkość ruchów. Mimo wszystko Watson zdążyłby odbić atak szarżującego szatyna. Mimo wszystko dałby radę jeszcze trochę pograć na czas. Być może nawet udałoby mu się dotrwać do momentu zakończenia rundy i zakwalifikować się do kolejnego etapu. Wszystko to były tylko czcze rozważania, ponieważ pięść Naito w ogóle nie dotarła do celu... tylko go minęła. Zamiast uderzyć, czarnowłosy chwycił lewą dłonią nadgarstek przeciwnika, z całej siły przyciągając go do siebie. Ledwo stojący na nogach Arthur bezwolnie zatrzymał się u boku chłopaka... wciągnięty dokładnie na linię strzału kryjącego się w oddali łucznika.
     Strzała ze skrystalizowanej mocy duchowej niespodziewanie wbiła się między żebra ogolonego na łyso Madnessa, a impet wystrzału powaliłby go na ziemię, gdyby na jego drodze nie stał Kurokawa. Wraz z przebiciem płuca, Watsonowi zabrakło tchu. Charczący odgłos wyrwał się z jego ust, gdy obrzucił szatyna nienawistnym spojrzeniem. Upadając, "ofiara" Naito oparła się ramieniem o jego bark, na te kilka chwil utrzymując swoją twarz na wysokości jego twarzy.
-Ty... gnido... - wydusił z siebie, nim padł na ziemię i skonał. Mieszkaniec Akashimy nie nic mu na to nie odpowiedział. Nawet nie potrafił spojrzeć w jego oczy. Poczucie winy uderzyło jako pierwsze, mieszając się z poczuciem obowiązku.
-Obiecałem, prawda? Przyrzekłem. Muszę dotrzymać danego słowa. Tutaj niczego nikomu nie gwarantowałem. Nie można tego nazwać oszustwem, prawda? Takie rzeczy są tu na porządku dziennym... prawda? - usprawiedliwiał w duchu sam siebie. Melancholijnym wzrokiem wypatrzył rzucającą łukiem o ziemię dziewczynę. Była od niego starsza o kilka lat. Niewiasta z gniewem nastąpiła na swą broń, łamiąc ją podeszwą buta. Dała się nabrać. JEMU dała się nabrać. -Pewnie też miałaś jakiś cel, zapisując się na ten turniej. Przykro mi. Samolubnie uznałem mój cel za ważniejszy od twojego - nikomu nie były potrzebne jego przeprosiny, a już na pewno takie, których nawet nie wypowiedział na głos. Osoba, której ofiarą był Kurokawa została bowiem zdyskwalifikowana za "zaatakowanie" nieodpowiedniego zawodnika. Zawodnika podstawionego przez Naito.
     Nastolatek nie przejmował się już całą resztą. Wykonał swoje zadanie i był bezpieczny, więc mógł zignorować odbywające się na arenie walki. Nie interesowały go. Więcej do myślenia dawała mu zagrywka, której podjął się chwilę wcześniej albo fakt, że coraz bardziej przybliżał się do "chwili prawdy". Czarnowłosy ukucnął przy martwym Arthurze, po czym przerzucił sobie jego ramię przez barki. Pod ścianę udał się wraz z martwym oponentem, za którego śmierć czuł się odpowiedzialny... i był odpowiedzialny. Zimne ciało osoby, która potępiła go w chwili utraty życia ciążyło mu tak, jakby przenosił co najmniej dziesięciu ludzi na raz. Truchło chłopaka z czarną wdową na głowie położył wzdłuż muru, a sam usiadł obok, opierając się o niego plecami.
-Już wkrótce będę musiał im o wszystkim powiedzieć. Mam nadzieję, że zgodzą się pójść mi na ustępstwo. W końcu nie pierwszy raz przychodzę do nich z szalonym planem, który absolutnie nic im nie daje, a może nawet im zaszkodzić. Cała ta sprawa już wcześniej wydawała się trudna, a teraz okazuje się jeszcze cięższa... - z takimi właśnie myślami wyczekiwał końca rundy, który zbliżał się nieubłaganie. Wciąż rozpamiętywał to, co zrobił. Nigdy nie podejrzewałby się o skłonności do tego typu zagrywek, a "nieśmiertelność" zawodników wcale go nie broniła.

***

     Rozgniewany ryk rozszedł się po arenie, odbijając się od jej ścian. Atakowi złości towarzyszył nieprzyjemny dźwięk, łączący ze sobą trzask i odgłos miażdżenia, a także prawdziwy wybuch w postaci fali uderzeniowej, która to rozbiła powierzchnię pola bitwy. Coś o zbliżonym do kuli kształcie przebyło całą długość okrągłej sceny walki, uderzając prosto w ścianę. Uderzeniu akompaniował huk głośniejszy od wystrzału z armaty. Lecący przedmiot zagłębił się w grubym, twardym murze koloseum na kilkadziesiąt centymetrów, penetrując go z taką mocą, że pęknięcia rozeszły się na kilka metrów w każdym kierunku. W wyłupanym otworze znajdowała się całkowicie zmasakrowana... głowa. Łatwiej oczywiście było ją nazwać krwawą miazgą, która kiedyś pełniła funkcję "pojemnika dla mózgu". Teraz opływała ona czerwienią i sprasowaną tkanką mózgową. Teraz nie dało się odróżnić wyłamanych fragmentów roztrzaskanej czaszki od zębów ofiary. Tylko kawałek szyi oraz karku dało się jednoznacznie nazwać właśnie szyją i karkiem.
     Nikt nie zbliżał się do dyszącego ciężko giganta. Ponad dwumetrowy bokser stał w rozkroku z wysuniętym naprzód prawym ramieniem, a popękane podłoże pod jego stopami chrzęściło i dygotało z każdym ruchem wojownika. Po twarzy Latynosa płynęła strużka krwi, ciągnąc się od zamkniętej powieki lewego oka, przez podbródek, aż do ziemi. Nieliczni widzieli, jak ofiara Salvadora Mendeza w obronie własnej pozbawia go lewego narządu wzroku przy pomocy tanto. Nikomu jednak nie umknęła furia mocarza ani tym bardziej jej efekt. Pozbawione głowy ciało leżało paręnaście metrów od boksera, nienaturalnie powyginane, lecz znajdujące się w niezaprzeczalnie lepszym stanie, niż czerep. Również to trupa niewielu miało odwagę podejść, jakby ciążyła nad nim jakaś tajemnicza klątwa. Jedno było pewne - w te kilka sekund Hiszpan stał się faworytem co najmniej kilkuset tysięcy widzów... i postrachem większości zawodników turnieju.

***

     -Hahahahahahahaha! Widzieliście? Urwał mu łeb jednym strzałem! - wydarł się pełen entuzjazmu i dzikiej satysfakcji Generał Carver, gorsząc tym samym siedzących z tyłu członków nobilitowanych rodów Miracle City, jak i całego Morriden. -Ten dzieciak musi wygrać. Po prostu MUSI! Patrzcie, jak reszta trzęsie porami. Pewnie już mają mokro w gaciach. Mówiłem, że arena to nie miejsce dla wymoczków? - przepełniony dumą, a także chorą euforią Bruce został uciszony dopiero przez Lilith, która to wymownie zatopiła paznokcie w jego ramieniu. Nie chciała, by jej przełożony raz jeszcze nadwerężył reputację Gwardii... i znowu poddał pod wątpliwość słuszność swojego "zwolnienia".
-Nic dziwnego, że mówiono na niego "El Tanque" - skomentował Naczelnik Zhang, krzyżując ręce na klatce piersiowej. -Dzięki temu człowiekowi w turnieju pozostaną tylko ci najsilniejsi i najbardziej zmotywowani. Reszta najpewniej zaraz się podda. Nie dadzą rady kontynuować po tym, co widzieli - tyle był w stanie stwierdzić bez żadnych problemów. Na tyle rozumiał mechanizmy funkcjonowania ludzkich umysłów, ponieważ niejednokrotnie był już świadkiem podobnych sytuacji.
-Wiedza, że nie ostatecznie nie umrą niewiele znaczy, kiedy mają przed sobą perspektywę takiego losu... - dodał od siebie Kawasaki, nie wiedząc do końca, co myśleć o wybuchu boksera. Obydwaj - Chińczyk i Arab - zaczęli się naprawdę martwić o los swoich podopiecznych. W końcu nikt nie był zawczasu świadom, że nastolatkowie będą musieli stawić czoła... prawdziwym bestiom.

Koniec Rozdziału 147
Następnym razem: Plan działania

wtorek, 13 stycznia 2015

Rozdział 146: Łowcy i ofiary, ofiary i łowcy

ROZDZIAŁ 146

     -Wszystkich tych, którzy jeszcze trzymają się na nogach proszę o zejście z areny, by zrobić miejsce dla sanitariuszy! - zakrzyknął do połączonej z mikrofonem kamerki Joseph. Gdy pobrzmiewały jeszcze jego słowa, u dołu areny otworzyły się nowe wrota, usytuowane naprzeciwko tych, którymi zawodnicy wkroczyli na pole walki. Uczestnicy zgodnie ruszyli w stronę korytarza, zalewani przez oklaski i okrzyki widowni. Przeszło setkę Madnessów dopingował milion rozstawionych na trybunach i dziesiątki milionów w różnych zakątkach Morriden. Niektórzy z nich już zrealizowali swój cel, pokazując się z na tyle dobrej strony, by zagwarantować sobie pozycję Lucky Loosera. Wielu zawodników skupiało się właśnie na tym, nie mając wystarczających zdolności, by realnie zawalczyć o tytuł Niebiańskiego Rycerza, czy nagrodę pieniężną. Tego typu uczestnicy z reguły byli potwornie pewni siebie, pyszni, jak pawie, a ich zmaterializowane ego mogło przerastać Mount Everest.
-Jako że arena zbytnio nie ucierpiała, kolejny etap turnieju rozpoczniemy już za kwadrans. Proszę się nie krępować i dowolnie korzystać z przygotowanych przez nas atrakcji. Tych, których nie zadowalają stadionowe przekąski i napitki serdecznie zapraszam do bufetu. Nie zapominajcie, że otrzymane przez was tablety pozwalają na składanie zamówień bez ruszania się z miejsc! - oświadczył radośnie Fletcher, przypominając jednocześnie publice, że odbywająca się przed ich oczami rzecz była mimo wszystko zwykłym widowiskiem. -Nie istnieje chyba nikt, kto by o nim nie słyszał, prawda? Macie teraz niepowtarzalną okazję do zobaczenia na własne oczy, jak "Bóg" przywraca do życia zabitych zawodników! - spostrzegawczego człowieka zaciekawiłby przede wszystkim fakt, jakim cudem ten człowiek, którego oczy całkiem przesłaniała brązowa grzywka, był jednocześnie w stanie cokolwiek dostrzec.
     Dziesiątki wijących się w eterze wiązek światła wysunęły się z ciała jaśniejącej nad areną istoty. Każdy z promieni przypominał nieco rzucającego się do ataku węża, choć jednocześnie przywodziły na myśl spadające na ziemię krople deszczu. Świetliste wstęgi dotykały ciał pokonanych z delikatnością matczynych dłoni. Naraz wszyscy ci, którym złamano kręgosłupy, którym poodcinano kończyny, wydłubano oczy, poderżnięto gardła, czy nawet wypatroszono... zaczęli powracać do pierwotnego stanu. Komórki ich ciał powracały na miejsce z zastraszającą prędkością w procesie, który przypominał odwrotność rozpuszczania. Zaschnięta krew rozrzedzała się, mimo płaskiej powierzchni areny wpływając z powrotem do porozdzieranych tkanek. Niewidzialna siła przyłączała dłonie do krwawiących kikutów, na powrót łącząc żyły i nerwy, odbudowując kości, zęby, a nawet paznokcie. Widok ten zapierał dech w piersiach, jawiąc się w oczach zebranych jako cud... ale przecież cud, który dział się za każdym razem w tych samych okolicznościach tracił prawo, by nazywać go cudem. Ci wszyscy, którzy od wielu lat przychodzili na arenę, by widzieć masakrujących się pobratymców. Ci, którzy dopingowali ludzi wyrywających języki oraz łamiących kości, obdzierających ze skóry, a nawet gwałcących na oczach milionów. Ci w większości zapomnieli o wartości ludzkiego życia. Tej jednej, tej pojedynczej jednostki, która żyła tylko raz. Która poza murami koloseum umierała i znikała na zawsze.

***

     -Nieźle się sprawił ten twój dzieciak - odezwał się Carver do uspokojonego i delikatnie uśmiechniętego Matsu. Jego emocje opadły, gdy tylko obwieszczono koniec pierwszej rundy. -Tamten drugi pewnie nawet nie zdążył sobie uświadomić, że dał dupy! - dodał zaraz Bruce, zaśmiewając się głośno i bezlitośnie. Pociąg do jatki u Wilkołaka zapewne przewyższał nawet ten, z którego słynął Naizo. Nie bez powodu tak potwornie się bano mężczyzny z irokezem.
-Tak. To jego pierwszy raz na turnieju, a mimo to łatwo przeszedł początkowy etap. Ja na jego miejscu już byłbym z siebie zadowolonym - odrzekł Kawasaki, nareszcie przylegając plecami do oparcia i rozkładając nogi. W końcu, na ten jeden kwadrans mógł się odprężyć i wyluzować. -Może niesłusznie tak się o niego martwiłem? - rzucił w eter, spoglądając na roztaczającego świetlistą aurę "Boga". Odkąd pierwszy raz go zobaczył, miał wrażenie, że jego niewidoczna twarz wciąż niezauważenie mu się przypatruje. Jemu samemu - jednemu spośród milionów, które miały okazję go ujrzeć. Już dawno uświadomił sobie, jak głupim pomysłem było choćby rozważanie czegoś takiego. Arab nie widział w sobie niczego niezwykłego, a "Bóg" przecież nie był nawet żywą istotą.
-Cóż... Rikimaru również dobrze sobie poradził, ale wiem, że jeden etap go nie zadowoli. Chce chyba coś sobie udowodnić. Innym zresztą też - powiedział nagle Naczelnik Zhang, dopijając swoją herbatę. Z miejsc ruszyło się co najmniej kilka tysięcy widzów, z których jedni byli zmuszeni do skorzystania z toalety, drudzy chcieli tylko rozprostować nogi, a jeszcze inni nie lubowali się w leniwemu oczekiwaniu na zamówienie, więc mieli zamiar wziąć je sobie osobiście.
-On i Naito powstrzymali na wojnie Naizo-san'a przed włączeniem się do dalszej walki, prawda? Zdziwiłabym się, gdyby im się teraz nie powiodło, ale muszę przyznać, że ten turniej zapowiada się wyjątkowo dobrze - skomentowała Lilith. Jej damska, czarna marynareczka leżała przewieszona przez oparcie fotela. Podwinięte za łokcie rękawy białej koszuli i dwa rozpięte, górne guziki miały uchronić ją przed zgubnym wpływem słońca, któremu udało się ją zaskoczyć i znienacka zaatakować. Jej Generał był zbyt pochłonięty żądzą krwi, by skorzystać z okazji i zlustrować dekolt bezpośredniej podwładnej, ale siedzący za nimi członkowie bardziej wpływowych rodów mieli dobry widok.
-Większość ścierwa już padło. Mam nadzieję, że nie dostanę teraz żadnego gówna, bo nie po to tu przyszedłem - ozwał się po swojemu Bruce. -Czekam na jakąś prawdziwą walkę tamtego dużego. "Czołg", tak? - zwrócił się do Tao, który tylko skinął głową.
-Osobiście ciekawi mnie Hachimaru. Powala wrogów w niesamowitym stylu - podkreślił Chińczyk, oglądając właśnie powtórkę z rozgrywki. Kadr akurat pokazywał otoczonego kręgiem krwi flegmatyka, który nawet się nie pobrudził, gdy kładł oponenta za oponentem.
-Według mnie King jest największą niespodzianką turnieju. Mam nadzieję, że ktoś w końcu zmusi go do użycia energii duchowej. Strasznie mnie to ciekawi - przedstawił swoje oczekiwania Generał Kawasaki. Jeden z dziwniejszych uczestników zawodów ewidentnie coś ukrywał.
-Hmm... Amazonki na pewno zsiniałyby ze złości, gdyby ich reprezentantka nie dotarła do fazy pojedynkowej. Chętnie zobaczę, co potrafi - wyraziła swoją opinię jedyna kobieta w towarzystwie.

***

     -Jak było? - zapytał Rinji, znajdując w końcu siedzącego na podłużnej ławce i opartego plecami o ścianę Kurokawę. Albinos z pełnym ulgi westchnięciem dosiadł się do przyjaciela, który popijał... landrynkową Nestea. Wszystko wskazywało na to, że w Morriden dało się kupić jeszcze bardziej "wyszukane" produkty spożywcze, niż w Japonii. 
-Właściwie to nie zrobiłem zbyt wiele - odpowiedział Naito, zmęczony i zestresowany tym wszystkim, co chwilę temu działo się na zewnątrz. Czuł już powolne pulsowanie pod czaszką i spodziewał się w najbliższym czasie doświadczyć prawdziwego bólu głowy. Turniej był zdecydowanie zbyt głośny, jak na jego uszy. -Musiałem tylko gonić Kinga, żeby nie zniknął z zasięgu i nie wyeliminował nas z zawodów. Naprawdę myślałem, że padnę gdzieś po drodze. Czy koniecznie musimy walczyć wszyscy naraz? To potwornie wycieńcza - westchnął szatyn, ocierając spocone czoło. Cieszył go przynajmniej fakt, że krótkie spodnie dostarczały jakiegokolwiek przewiewu.
-Wcale nie miałem lepiej. Sal to prawdziwa bestia, ale w pewnym momencie nie wiedziałem już, czy biec za nim i przejść do następnej rundy, czy może uciec jak najdalej i nie narażać się na zmasakrowanie w jednym uderzeniu... - ociężały i wyprany z sił Rinji ściągnął swoją czarną czapkę, by zaraz zacząć wymachiwać głową na prawo i lewo. Chciał w ten sposób dostarczyć swojemu ciemieniowi choć odrobiny powietrza. -Daj grzdyla - wychrypiał po chwili, szybko dorywając się do puszki bez oporu jej właściciela. -Gdyby nie było nas tak dużo, to pewnie nie organizowano by walk grupowych. Wciąż zostało 150 osób, więc pewnie czeka nas jeszcze jedno "battle royale" - podzielił się swymi przemyśleniami Okuda, gdy tylko osuszył napój do dna.
-To w takim razie po tej rundzie zostanie 75 osób. To chyba wystarczająco mało, co? - orzekł Naito, opierając się dłońmi o brzeg ławki. -Tutaj, Rikimaru-kun! - krzyknął do kroczącego korytarzem szermierza o czerwonych włosach, który skierował swe kroki w ich stronę. Nie wyglądał na tak samo zmęczonego i zestresowanego, jak jego towarzysze, co samo w sobie budziło pewne podejrzenia.
-Co? Nie mów, że trafiłeś na kogoś normalnego... - zaczął jako pierwszy kosiarz, naciągając czapkę na uszy. "Jednooki" zasiadł pomiędzy nastolatkami, opuszczając pochwę katany na powierzchnię podłogi.
-Silni - mruknął tylko posiadacz miecza, spoglądając w pustkę.
-Co ty tam mamroczesz? - powoli zaczął się irytować Rinji, lecz wyjątkowo wyglądało na to, że pomiędzy kompanami nie wywiąże się walka.
-Są silni. Nie damy im rady. Nie jesteśmy gotowi - stwierdził bez cienia złudzeń Rikimaru, nie tracąc kamiennej twarzy ani spokoju w głosie. Tym niemniej jednak szermierz rzadko mówił podobne rzeczy... choć z drugiej strony tylko on w rówieśniczym gronie trzeźwo oceniał możliwości przeciwników.
-Tego nie wiesz, kretynie! - wybuchł od razu Okuda, którego zachowanie chłopaka mocno ugodziło w dumę. -Jeśli nie masz zamiaru nawet spróbować, to może po prostu TY nie dasz rady? - rzucił rozgniewany, ściągając na siebie ostre spojrzenie szermierza. Zdawało się, że za chwilę może wybuchnąć kolejna walka między chłopakami, w związku z czym Naito postanowił interweniować.
-Obaj możecie mieć rację. Nie jestem pewny, jak inni, ale King jest niesamowicie mocny. Same umiejętności nie stanowią jednak o niczyjej wygranej, czy przegranej - czarnowłosy powtórzył to, co czego kiedyś nauczył go Mentor. -Nawet jeśli sobie nie poradzimy, nie możemy tak po prostu się poddać. Choćbyśmy przegrali, to i tak niczego nie stracimy, a możemy wiele zyskać, jeśli przedostaniemy się dalej - dodał od siebie, jakby doświadczeniem i dojrzałością wielokrotnie przewyższał swoich przyjaciół.
-Kiedy powiedziałem, że się poddaję? - odezwał się dopiero Rikimaru, posyłając dwa piorunujące spojrzenia w stronę obu chłopaków. -Powiedziałem tylko, że zostaniemy zmiażdżeni. Nie mam zamiaru się przed tym bronić - zapewnił dumnie, na potwierdzenie swych słów postukując pochwą katany o płytki podłogowe.
-Być może będziesz musiał. Może nawet wszyscy będziemy musieli... - pomyślał Kurokawa, lecz postanowił na razie wszystko przemilczeć. Snucie jakichkolwiek planów na nic by się zdało, gdyby nie przeszedł faz grupowych turnieju.
-Elo, kurwy - dziarskim krokiem, z rękami w kieszeniach podszedł do nich zadowolony z życia Tatsuya, który w pierwszym etapie wyeliminował dziewięciu rywali, bezlitośnie ich mordując. -Wszyscy przeszli dalej, co? Liczyłem na co najmniej tyle... Szykujcie gacie na zmianę, bo prawdziwa zabawa dopiero się zacznie. Jeśli oczywiście do niej dotrwacie... - powiedział jadowicie, po czym parsknął śmiechem. Oczywiście był chamski, arogancki i bezczelny, ale mimo wszystko zdawał się o wiele bardziej stabilny mentalnie i mniej groźny, niż zwykle. Zawody pełne krwi i cierpienia ewidentnie przypadły mu do gustu, o czym świadczył sam fakt jego zainteresowania wrażeniami rówieśników.

***

     Podczas gdy sanitariusze wynosili ożywionych, choć pozbawionych przytomności Madnessów z areny do skrzydła szpitalnego, szeroki na kilka metrów i długi na kilkanaście ekran zleciał na dół, zatrzymując się nieco powyżej bram. Aktualnie niczego nie wyświetlał, jednak najprawdopodobniej miało się to zmienić w ciągu kilku najbliższych minut. Wielu widzów wymieniało już swoje teorie na temat tego, czego dotyczyć będzie kolejny etap turnieju, czyli druga z kolei faza grupowa. Prawdopodobnie miały to już być ostatnie zmagania walczących jednocześnie dziesiątek zawodników.
     -Popatrz na nich - dłoń Josepha wskazała na oblegających trybuny widzów, podczas gdy druga zajmowała miejsce na talii pomocnicy mężczyzny. -Widzisz, jacy są przejęci? Jacy szczęśliwi? Tak się robi klimat. Nie mogą się doczekać, kiedy znów poleje się krew. Kocham ją tak samo, jak oni, a to mnie nazywa się nienormalnym. Nie sądzisz, że to chore? - Fletcher raz po raz zaglądał na brylantowy zegarek, zdobiący jego prawy nadgarstek. Wcale nie musiał go nosić i nawet za nim nie przepadał, ale reakcje widzących go ludzi uznawał za zabawne oraz pouczające. 
-Tak, panie - odpowiedziała beznamiętnie dziewczyna, nie wzdrygając się nawet pod dotykiem zwierzchnika. Również moment, w którym jego palce pianisty uszczypnęły ją w pośladek nie doczekał się żadnego komentarza z jej strony. Zdawało się wręcz, że niewiasta w ogóle tego nie poczuła lub traktowała to jako element szarej codzienności.
-Jak sądzisz, kto ma szansę wygrać turniej? - zapytał mężczyzna w cylindrze, podrzucając w dłoni jeden z długich, plecionych warkoczy dziewczyny, kruczoczarny i piękny.
-Nie wiem, panie - odparła zielonooka, całkowicie niewzruszona. Była jak lalka. Jak kukiełka całkiem pozbawiona woli i skazana na wykonywanie rozkazów mistrza. Nie biło od niej żadne ciepło, żadne emocje, czy uczucia. Nie wyglądało również na to, by istniała jakaś rzecz, której niewiasta nie lubiła ani taka, która jej się podobała. Mądrzy ludzie nazwaliby ją pewnie "bezduszną". Mądrzy ludzie lubili czuć się mądrze.
-Jak sądzisz, w jaki sposób uczczę mój skromny wkład w przygotowanie zawodów? - zadał kolejne pytanie Joseph. Ewidentnie dobrze się bawił. Molestowanie swojej podwładnej na najwyższym balkonie koloseum, tuż przed nosami miliona ludzi wzbudzał w nim pewien rodzaj dzikiej euforii, która nie pozwalała kącikom jego ust na opadnięcie.
-Tak, jak zawsze, panie - odezwała się zielonooka. Lewa ręka kierownika domu aukcyjnego niespodziewanie owinęła się poniżej jej szyi, a sam Fletcher oparł się o pomagierkę, przybliżając usta do ucha dziewoi. Jego nozdrza rozszerzyły się, chłonąc zapach czarnych włosów.
-Kusisz... - szepnął. -...ale to nie czas ani miejsce, prawda? Najwyższa pora zaczynać - z tymi słowami oswobodził dziewczynę, po czym sięgnął do przedniej kieszeni kamizelki, wyciągając z niej mały pilocik. Jednym przyciskiem uruchomił na powrót wszystkie ekrany na arenie, wprawiając w ruch również okrągłe, przypominające oczy kamery.
     Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bramy areny otworzyły się ponownie wpuszczając nań 150 osób, z których żadna nie wiedziała, czego może się spodziewać. Ostatni pomysł mistrza ceremonii pozbawił szans na zwycięstwo spore grono zawodników, którzy w ogóle nie byli przygotowani na konieczność współpracy z losowymi rywalami. Tym razem nikt już się na nic nie nastawiał, choć nadal każdy na każdego patrzył z wrogością i nieufnością. Było to oczywiście uzasadnione, a publiczności podobała się ta atmosfera - atmosfera walk kogutów.
-Witamy ponownie po przerwie! Mamy nadzieję, że wszyscy państwo zdążyli już ponownie zająć miejsca, ponieważ czas rozpocząć drugi etap Turnieju Niebiańskich Rycerzy! - w odpowiednim momencie przemawiający do kamero-mikrofonu prowadzący przerwał przemowę, pozwalając widzom nieco się wykrzyczeć. -Zanim wyjaśnię zasady, proszę wszystkich zawodników o ustawienie się w jednym szeregu. Spójrzcie, proszę, na widniejącą przed wami tablicę - mężczyźni i kobiety w różnym wieku - choć z reguły nie przekraczający 30-go roku życia - wypełnili polecenie Josepha.  Utworzona z uczestników linia ciągnęła się przez środek koloseum i może nawet podzieliłaby je wzdłuż średnicy, gdyby wcześniej nie odpadła połowa wojowników. -Tym razem każdego z was czeka "polowanie" - podjął entuzjastycznie Fletcher. -Każdemu z was zostanie przyporządkowana jedna osoba, która będzie waszą "ofiarą". Ofiarę musicie z kolei bezsprzecznie wyeliminować, czyniąc ją niezdolną do walki. Jednocześnie nie możecie zaatakować nikogo poza nią, jeśli nie chcecie zostać zdyskwalifikowani. Wyjątek stanowi sytuacja, w której musicie bronić się przed innym "łowcą", którego ofiarą jesteście wy sami. Już za chwilę na widniejącym przed wami ekranie wyświetlą się wasze zdjęcia i nazwiska. W każdym wierszu osoba po lewej jest łowcą, a osoba po prawej ofiarą. Nie owijając w bawełnę, proszę o aktywację tablicy! - właściciel domu aukcyjnego wytłumaczył zasady tak prosto, jak tylko potrafił, po czym czarny ekran rozjaśnił się.
     Fala ryków spłynęła na powierzchnię areny, gdy tylko pojawiło się aż 150 zestawień, umiejscowionych jedno pod drugim. Ci, którzy mieli już swoich faworytów, zaczęli się drzeć jako pierwsi. Inni albo dołączyli do nich porwani ich entuzjazmem, albo entuzjazmowali się wszystkimi walkami, jakie miały w najbliższym czasie nastąpić. Kurokawa odetchnął z ulgą dopiero po kilku minutach.
-Żaden z nas nie trafił na szczególnie silnych przeciwników. Wygląda też na to, że tamtym nie przydzielono żadnego z nas. Teraz mamy realne szanse na przejście przez tę rundę. Tak naprawdę muszę się martwić tylko o dwóch przeciwników. Jeśli dam radę ich zlokalizować i upilnować wzrokiem, kiedy już wszystko się zacznie, nie powinienem mieć większych problemów - jego spojrzenie utkwiło w fotografii ogolonego na łyso chłopaka o gęstych brwiach i dzikim spojrzeniu. Na ciemieniu "ofiary" wytatuowana była czarna wdowa, co uniemożliwiało przeoczenie zawodnika. -Arthur Watson. Z tego miejsca go nie widzę, ale to znaczy, że on mnie również. Mamy równe szanse do momentu, w którym jeden z nas wypatrzy przeciwnika - zauważył trafnie Naito, podczas gdy przypływ adrenaliny powoli rozgrzewał jego ciało.
-Mam nadzieję, że zdążyliście już zapoznać się z waszymi celami, ponieważ muszę was poprosić o ustawienie się pod murem areny. Zacznę odliczanie, gdy tylko każde z was będzie dotykać plecami jego powierzchni! - poinformował wszystkich Joseph. Jedno ze zmartwień Kurokawy zniknęło momentalnie, lecz natychmiast pojawiło się kolejne.
-Ustawienie nas pod ścianą wcale nie ma wyrównać szans. Kiedy byliśmy w szeregu, to przynajmniej nie wiedzieliśmy, dlaczego tam stoimy, więc kolejność była przypadkowa. Teraz, kiedy każdy zna swój cel i wie, kto na niego poluje, może to wykorzystać, gdy będzie się ustawiał. Nie, NA PEWNO wielu to wykorzysta. Pewnie właśnie o to chodzi, co? - domyślił się szatyn, z niesmakiem opierając się plecami o mur koloseum. Niektórzy stłaczali się w grupkach, inni zajmowali miejsca po przeciwnych stronach areny, a jeszcze inni zachowywali delikatny dystans od obu rodzajów "strategów".
-Hej - czyjś głos nagle wyrwał Naito z letargu. Jego Przeklęte Oczy wypełniło zdziwienie, gdy tuż obok nastolatka stanęła właśnie jego ofiara. Arthur Watson, chłopak o ogolonej "na zero" głowie i tatuażu w kształcie tarantuli na jej powierzchni uśmiechał się półgębkiem. Był to jeden z tych tajemniczych, niepokojących uśmiechów, jakie tak często widywało się u Madnessów.
-Hej... - odparł podejrzliwie Kurokawa. Plan całkowicie się zmienił w chwili, w której odziany w skórzaną kurtkę młodzieniec zaskoczył swego niedoszłego kata.
-Przygotujcie się mentalnie, bo pora na trochę walki! - zakrzyknął w tym momencie mistrz ceremonii. -Odliczam! 3... - trzy palce prawej dłoni wystrzeliły teatralnie w górę, pokazując się na wszystkich latających ponad areną ekranach.
-Widziałem, jak pokonałeś tamtego chłoptasia pod koniec pierwszej rundy... - zaczął z udawaną uprzejmością Arthur, trzaskając karkiem przy każdym ruchu głową. Sytuacja ta coraz mniej podobała się Naito, który z trudem zachowywał koncentrację.
-2... - poprzednie trzy palce schowały się, by zaraz dłoń Josepha powróciła przed ekran, pokazując już tylko dwa. Wielu uczestników turnieju wierciło się niespokojnie, przygotowując się do rozpoczęcia walki... lub nadal zastanawiając się nad pierwszym ruchem. Większość tych drugich już w tamtym momencie można było spisać na straty.
-Jak myślisz, ze mną też pójdzie ci tak łatwo? - zapytał niewinnie Watson, wykręcając ku górze kąciki swych ust. Ze wszystkich sił starał się wyprowadzić Kurokawę z równowagi - zasiać w jego sercu ziarno niepewności. Udało mu się.
-Wątpię, żeby tylko udawał takiego wyluzowanego. Na pewno ma coś w zanadrzu. To w końcu Morriden... - pomyślał uczeń Kawasakiego, lecz na głos nie powiedział nic. Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje przed samą walką, a już na pewno nie w środku odliczania.
-1... - dwa palce Fletchera schowały się, by z dołu każdego ekranu wynurzył się po chwili tylko jeden - wskazujący. Naito zaobserwował, że niektórzy uczestnicy turnieju opierali się jedną nogą o ścianę, kumulując w podeszwie energię duchową. Chcieli w ten sposób wybić się natychmiast po sygnale rozpoczynającym zmagania. W przeciwnym wypadku musieliby bowiem najpierw odsunąć się od muru, by zrobić sobie wystarczająco dużo miejsca. Obywatel Akashimy miał jednak zgoła inny plan. Jego ofiara znajdowała się przecież tuż obok niego. Na wyciągnięcie ręki... lub też pięści.
-Masz fajne ślepia. Też bym takie chciał... - mruknął pod nosem Arthur, na co serce szatyna przyspieszyło. Chłopak z czarną wdową na skórze głowy zabrzmiał wystarczająco dwuznacznie, by wzbudzić pewne wątpliwości w swoim przeciwniku.
-Co znaczy "fajne"? Wie, czym są moje oczy? Nie sądziłem, że ktoś tak młody może mieć jakiekolwiek pojęcie, jak one wyglądają. A może jakimś cudem dowiedział się o moim udziale w wojnie? Rozmowy o tym zostały zakazane, ale przecież nie da się tak po prostu upilnować kilku tysięcy ludzi... Nie, na pewno nic nie wie! Próbuje mnie tylko wyprowadzić z równowagi. Zaraz... Jeśli tak, to skąd pomysł, że jakkolwiek zareaguję na wzmiankę o oczach? Może jednak to nie podstęp? Może po prostu dekoncentruje mnie rozmową o niczym? - dziesiątki możliwości przewinęły się przez głowę czarnowłosego, lecz ostatecznie żadna z nich nie została zaakceptowana. Dosłownie i w przenośni przyparty do ściany trzecioklasista natychmiastowo skupił energię duchową w lewej pięści - tej, której Watson nie mógł dostrzec.
-Start! - rozbrzmiał krzyk mistrza ceremonii, a wykrzyczane słowo rozbłysło również na ekranach. Każdy zerwał się z miejsca, by zacząć wdrażać swój plan na sukces, lecz Kurokawy to absolutnie nie interesowało.
-Im dłużej się waham, tym bardziej maleją moje szanse na powodzenie. Po prostu zaatakuję i spróbuję go wybadać. Z konsekwencjami jakoś sobie poradzę... - postanowił w ostatniej chwili Naito. Natychmiastowo odkleił się od muru, by w szerokim obrocie wymierzyć lewy sierpowy w fałszywie uśmiechniętą twarz Arthura.
     Gdy okazało się, że lico Watsona nie zdradza żadnych oznak zdziwienia, czarnowłosy zrozumiał natychmiast, że jednak popełnił błąd. Otwarta dłoń o szeroko rozstawionych palcach przyjęła  cios Gwardzisty centralnie na swą powierzchnię, ale...
-Reverse! - krzyknął ogolony na łyso chłopak. W jednej chwili szatyn poczuł siarczysty ból w szczęce, a już w następnej stracił kontakt z podłożem. Minęły dwie sekundy, nim się zorientował, że... leci. Poczuł się zupełnie tak, jakby właśnie dostał w twarz, ale przecież nic podobnego się nie stało. Nie rozumiał. Bez zrozumienia uderzył plecami o ziemię. Ból po nie mającym miejsca uderzeniu nie ustał, choć na podbródku Kurokawy nie widniał po nim nawet najmniejszy ślad.
-Co to było? Gdy tylko go uderzyłem, sam poczułem się, jak uderzony, a energia z mojej pięści zniknęła. W jaki sposób to zrobił? - zastanawiał się Naito, szybko przeturlawszy się na brzuch i podniósłszy się na równe nogi. Zdolność Arthura, czymkolwiek ona nie była, miała w sobie coś wyjątkowego. Posiadacz Przeklętych Oczu nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, a pojedyncze zderzenie nie pozwoliło mu nawet na rozpoczęcie analizy niebezpiecznej umiejętności. Młodzieniec zrozumiał jednak, że jego oponent faktycznie próbował go rozproszyć i zdezorientować... lecz również ukrywał bardzo kłopotliwego asa w rękawie.

Koniec Rozdziału 146
Następnym razem: Tarcza i miecz