poniedziałek, 16 marca 2015

Rozdział 159: Ten najsilniejszy

ROZDZIAŁ 159

     Przyspieszone tętno Chinki świadczyło o ogromnym przypływie adrenaliny. Dziewczyna płonęła, zachwycona umiejętnościami swojego przeciwnika, co popchnęło ją do skorzystania ze wszystkiego, co tylko potrafiła. Dodatkowo do działania zachęcił ją fakt, że Hachimaru ani myślał ruszyć się z miejsca, ewidentnie opierając swój styl walki na samych tylko rzutach. Czyniło to z niego łatwy do trafienia cel... lecz tylko pozornie. Dlatego właśnie Fan nie była pewna sukcesu nawet wtedy, gdy wykorzystała energię duchową do wzmocnienia swoich wszystkich kończyn przed zaatakowaniem. Niepewność nie przeszkodziła jej w rozpoczęciu ofensywy. Wystrzeliła przed siebie, jak torpeda, odbiwszy się od miejsca, w którym stała po uderzeniu plecami o ścianę.
-Nie przepadam za takimi rozwiązaniami... ale chyba będę musiała przestać grać fair, jeśli chcę choć trochę wyrównać szanse - pomyślała w szaleńczym pędzie. Sam jej ruch był już wyjątkowy, choć wielu laików nie potrafiło go docenić. Bądź co bądź, Ling jednym susem przebyła około 30-tu metrów, celem przedostania się do oponenta. Na miejscu zaś... po prostu wymierzyła w twarz przeciwnika zwykły, prawy prosty, nierozważnie - a przynajmniej tak to wyglądało - i słabo. Odsunięcie głowy przed nadchodzącym uderzeniem nie było dla Hachimaru niczym trudnym. Pozwolił on, by Chinka "przepłynęła" obok niego, niesiona swoim pędem i nie odwrócił się, gdy tym sposobem pojawiła się za nim. Ona natychmiast ruszyła w jego kierunku, by uderzyć prosto w dolny odcinek kręgosłupa, ale on jak zwykle sprawiał wrażenie całkowicie świadomego swego otoczenia.
     Minimalnie ruszył się w bok tuż przed nadejściem ciosu... puszczając pięść Fan przy swoim lewym boku, gdzie zakleszczył ją swoim ramieniem. Bez chwili zwłoki pochwycił nadgarstek czarnowłosej prawą dłonią, po czym w jednym, szybkim półobrocie... oderwał ją od ziemi. W powietrzu nie miał już żadnego problemu z wykonaniem nią zamachu, przez który unosiła się już ona przed nim, a nie za nim. Gdy zaś flegmatyk miał już cisnąć Chinką o ziemię z zamiarem połamania jej, twarz Ling wywołała u niego zwątpienie. Twarz przesiąknięta satysfakcją i podkreślona podstępnym uśmieszkiem. Dziewczyna powinna była grzmotnąć o grunt w chwili, gdy mężczyzna wypuścił ją z zamachu. Tak się jednak nie stało. Rękę szatynki z ręką szatyna splatała linka z energii duchowej, nieco krótsza od drugiej, łączącej prawą stopę niewiasty... z lewą skronią jej przeciwnika.
     Siła jego własnego rzutu zachwiała nim, gdy przyczepiona do niego Chinka użyła jej przeciwko niemu. Utrzymał się w pozycji wyprostowanej, jednak by to osiągnąć musiał dać oponentce ten jeden moment, którego tak potrzebowała. Energia duchowa emanowała już wokół jej prawej nogi, gdy on przygotował się do działania. Nadal wisząca w powietrzu dziewczyna w mgnieniu oka wykonała niełatwą akrobację. Przyciągnęła swoją związaną dłoń do dłoni wroga, ściskając jego nadgarstek, po czym użyła go jako podłoża... unosząc się w górę na tej jednej ręce i tym samym rozciągając drugą linkę - tę połączoną z własną nogą. Wtedy właśnie Fan wykonała kolejny nieprawdopodobny ruch. Zamiast kopiąc bezpośrednio w powietrzu, z siłą mniejszą, niż na ziemi... zdecydowała się na wykorzystanie swojej energii duchowej. Nić łącząca jej stopę ze skronią skurczyła się z nieprawdopodobną prędkością, jak wciągana miara taśmowa, pozwalając "kopniakowi" nabrać naprawdę potężnej mocy.
     Głośne plaśnięcie rozeszło się po powierzchni areny w chwili, gdy nastąpiło zderzenie. Z irytacją, lecz bez zdziwienia uniesiona w powietrze Chinka spostrzegła zaciśniętą na swojej kostce dłoń przeciwnika, który chwilę wcześniej przeciął linkę i zablokował cios. Utwardził przy tym tylko spodnią część kończyny, podkreślając swoje opanowanie i kontrolę nad sytuacją.
-Ma mnie... - pomyślała sfrustrowana Fan. W mgnieniu oka nadgarstek, za który trzymała Hachimaru przekręcił się kilkukrotnie raz na lewo, raz na prawo, zmyślnie uwalniając się z uścisku. Kontrchwyt wyszedł od niego w ułamku sekundy i teraz to on trzymał dziewczynę za rękę i nogę. Nim Ling w ogóle znalazła sposób na zareagowanie, została z całej siły ciśnięta o ziemię. Pękający grunt wyzwolił burzę odłamków, gdy dziewczyna zagłębiła się w niego plecami z nieprzyjemnym trzaskiem. Wytrzeszczywszy oczy, wypluła z ust krew, którą zalała sobie swój pomarańczowy strój.
-To nic ciekawego, kiedy myślisz tylko o tym,  by zaatakować i nawet nie próbujesz się bronić. Szanse na zwycięstwo znikają dopiero wtedy, kiedy sama przestajesz je widzieć - odezwał się po raz pierwszy czarnowłosy, lecz gdy spostrzegł zamknięte oczy Chinki, westchnął tylko i odwrócił się na pięcie, chcąc czym prędzej opuścić pole bitwy.
-Jeszcze... żyję - usłyszał za plecami, gdy nagle wzmocniona energią duchową dłoń chwyciła go za prawą kostkę. Ciężko dysząca i ledwie przytomna Ling udawała martwą tylko po to, by móc zaatakować przeciwnika z zaskoczenia... lecz nie była w stanie żadnego ataku wyprowadzić. Sytuacja ta bardzo przypominała inną, która wiele miesięcy temu odebrała władzę w nogach pewnemu mieszkańcowi małej mieściny zwanej Akashimą.
-To ty tak sądzisz... - odparł ze spokojem flegmatyk, choć chwilę wcześniej jego twarz wyrażała zaskoczenie. Niespodziewanie z monstrualną siłą zamachnął się nogą, jakby próbował wykonać wysokie kopnięcie. Półświadoma Chinka została momentalnie przeciągnięta po ziemi... po czym ciśnięta w powietrze na kilka metrów. Wymach Hachimaru sprawił, że puściła ona jego kończynę, wyprostowaną, jak słup i uniesioną ku niebu. Czekającą na ofiarę.
     Dziewczyna zaczęła bezwładnie opadać, pozbawiona nawet zdolności konstruowania myśli. Obróciła się kilka razy, pikując ku ziemi, lecz mimo to zmierzała dokładnie tam, gdzie stał jej oponent. Wyprostowana noga mężczyzny otoczona została szalejącą, jak płomienie poświatą energii duchowej, by runąć w dół w chwili, kiedy Chinka była już poniżej stopy. Kończyna opadła ze świstem, niczym młot kowalski uderzając prosto w czaszkę szatynki i wgniatając ją w pękającą ziemię. I tym razem dało się słyszeć trzask, lecz teraz już widoczna była rozłupana czaszka położonej trupem dziewczyny. Barwione czerwienią włosy rozleciały się po gruncie, jak płachty narzucane na ciała zamordowanych na miejscu zbrodni.
-Ciekawe, co myślałaś, kiedy zrozumiałaś, że nic poza chwyceniem mnie nie dasz rady zrobić... - pomyślał z narastającą w sercu nostalgią mężczyzna, oglądając się przez ramię. Choć arenę wypełniał gwar radujących się widzów, on miał wrażenie, jakby otaczała go pusta, lodowata cisza. -Bezcelowa śmierć powinna być czymś, czego każda istota wystrzega się od początku swego istnienia. Jak można robić z czegoś takiego zawody i utrzymywać przy tym, że nadal posiada się sumienie? - spojrzał z wyrzutem w stronę balkonu, na którym stał mistrz ceremonii. Innych "winowajców" nie był w stanie dosięgnąć wzrokiem, zatem bez słowa opuścił pole bitwy.

***

     Nad hiszpańskim Alicante już kilka godzin temu zdążyło wzejść słońce, oświetlające mroki biednych, popadających w ruinę domostw, czy krętych uliczek wypełnionych żebrakami, prostytutkami oraz narkomanami. Nie takimi dzielnicami chwaliło się portowe miasto. Do nich nikt się nie przyznawał, jakby postawieni wyżej żywili nadzieję, że biernością wymażą istnienie rażących ich "odpadów". Odpady niestety gromadziły się, gniły wspólnie i zasmradzały całe slumsy, czyniąc je śmiertelnie niebezpiecznymi dla praworządnych, nieprzyzwyczajonych do walki o kawałek chleba obywateli. W takim właśnie otoczeniu urodziła się i żyła przyszła legenda świata boksu.
     Biegnąc przed siebie po nabrzeżu, chłonął małymi nozdrzami znajome zapachy. Nadmorski wiatr nawiewał ze sobą woń ryb, rdzy, słonej bryzy i brudu. Pozornie mieszanka ta nie wydawała się być czymś przyjemnym ani chociażby nostalgicznym, jednak czerwonowłosy chłopiec nie wyobrażał sobie przeżycia dnia bez tych właśnie zapachów. Trzymając się z daleka od nieznajomych i przebiegając między nogami barczystym, szorstkim robotnikom, mały Salvador zmierzał w znany sobie rejon portu, by z przyzwyczajenia spotkać się z pewną osobą.
-Diego! - krzyknął z daleka, ze zwiniętych dłoni czyniąc prowizoryczny megafon. Zawołany przez niego mężczyzna trzymał na rękach wielkie, drewniane pudło, szczelnie zabite dechami i najprawdopodobniej pełne towarów nie do końca legalnych. Przemytnicy z Alicante zwykli bowiem wykorzystywać "metodę Prometeusza". Ładunek "niepożądany" pokrywali warstwą standardowego, najczęściej wątpliwej jakości, by podczas ewentualnej kontroli uniknąć wykrycia. Choć zajmowały się tym odpowiednie służby, rzadko kiedy zdarzało się, by oficjele sprawdzali towar od deski do deski. Gdy już znajdywał się ktoś wystarczająco spostrzegawczy, przemytnik musiał z ciężkim sercem odchudzić swój portfel, co z reguły drastycznie zmniejszało zysk ze sprzedaży.
     Ludzie mieli różne zdania na temat tego, dlaczego Diego zachowywał się tak, jak się zachowywał. Jedni twierdzili, że zwyczajnie się popisuje, inni - że po prostu próbuje udowodnić coś samemu sobie. Nikt jednak nie zaprzeczał, że przeskoczenie z samego brzegu na pokład statku, nie korzystając z pomostu i trzymając na rękach kilkadziesiąt kilogramów drogocennych "skarbów"... było czymś imponującym. Tak właśnie robił Diego - silny, zwinny i rozciągliwy, a przy tym uczciwy i pomocny. Taką opinię wyrobił sobie w porcie, choć nie oddawała ona sedna sprawy. Krążyły bowiem plotki, że ten właśnie prosty chłop swego czasu miał okazję zostać światowej klasy bokserem. Że z powodu odniesionej kontuzji musiał zrezygnować z kariery. Sam mężczyzna nigdy się do tego nie przyznał, chociaż pytano go o to setki razy... lecz ci bardziej spostrzegawczy dostrzegali, że podczas swoich "podróży" z brzegu na statki i odwrotnie ZAWSZE wybijał się z lewej nogi.
-Hej, Sal - krzyknął za siebie robotnik, powolutku opuszczając drogocenną skrzynię na pokład. Warto było dodać, że nawet przy precyzyjnych ruchach takimi ciężarami jego, ramiona wcale nie drżały, co mogło w pewien sposób dowodzić teorii tych, którzy chcieli wierzyć.
     Diego Gomez, bo tak dokładnie nazywał się mężczyzna, miał prawie 40 lat - dokładniej 38, jak sam utrzymywał. Mężczyzna mierzył całe 185 centymetrów, a jego barczyste, umięśnione ciało sprawiało, że niewielu miało odwagę wejść mu w drogę. Nosił się dość niedbale... jeśli oczywiście takie słowo funkcjonowało w życiu pracownika portowego. Brudny, rozciągnięty mocarnym torsem biały podkoszulek zawsze cuchnął potem, lecz rzadko kiedy alkoholem. Czarne szorty również nie sprawiały wrażenia, jakby zdejmowano je chociaż raz rok. Włochate kostki prowadziły do porozrywanych i zszywanych wielokrotnie sandałów, których podeszwy ledwo trzymały się kupy. Zgrubiałe, nierówne paznokcie u nóg zdradzały ślady wielokrotnego ich zrywania i narastania, co absolutnie nie wyglądało zbyt pięknie, a szorstka i twarda skóra stóp podkreślała na każdym kroku rolę Diego w społeczeństwie. Był w końcu na pozór zwykłym pracownikiem fizycznym - z mocną szczęką, wielokrotnie łamanym i przez to krzywym nosem, sokolimi oczyma o zielonej barwie oraz czarnymi, opadającymi na kark włosami. Gomez miał też w zwyczaju golić się tylko raz w miesiącu... a niedbała, skołtuniona broda przypominała o rychłym "strzyżeniu".
-Oooo, chyba tym razem dzieciak dostał w trąbę... - zaśmiał się Pedro, gruby mężczyzna w średnim wieku, kopcący fajkę na samym brzegu portu. Ta uwaga natychmiast skłoniła Diego do obrócenia się w miejscu i spojrzenia na wspomnianego "dzieciaka".
-Nieprawda! Wygrałem. Zawsze wygrywam! - zaprotestował ośmiolatek, wyjątkowo wysoki, jak na swój wiek. Wokół jego lewego, błyszczącego roztopionym złotem oka widniał fioletowy woal - ewidentna pamiątka po kolejnej bójce. Domniemany bokser przeskoczył zwinnie z pokładu na brzeg, by zaraz ukucnąć przed czerwonowłosym i spojrzeć mu prosto w twarz. Chłopiec nie spuścił wzroku. Zawsze był odważny, choć nigdy głupi. Być może zawdzięczał to wychowaniu, być może genom, ale faktem pozostawał fakt, że wychodziło mu to na dobre.
-Prawda. Wygrał - potwierdził brodaty mężczyzna. Jego instynkt zawsze robił na wszystkich niemałe wrażenie. -Między "wrócić z tarczą", a "wrócić na tarczy" jest spora różnica. Trudno się pomylić - powtórzył to już któryś raz. Bardzo lubił to zdanie, a z jego ust brzmiało ono szczególnie wzniośle. Tymczasem mały Mendez wyszczerzył radośnie ząbki, posyłając zwycięski uśmiech najpierw Pedrowi, a dopiero później Diego.
-O co tym razem poszło, Sal? - zapytał czarnowłosy, przyzwyczajony już do tego, że dzieciak opowiadał mu o wszystkim, co tylko dotyczyło jego codziennych przygód. W pewnym stopniu traktował go nawet, jak swojego małego przyjaciela i często nawet spełniał rolę jego opiekuna, gdy siostra chłopca nie mogła się nim zająć z niezależnych od niej powodów.
-No właśnie o nic! Chcieli się tylko zemścić za ostatni raz. Dwóch - słuchając go, Diego machnął ręką na któregoś ze swoich kolegów, by ten zastąpił go na chwilę, a sam udał się z dala od reszty pracowników razem ze swoim rozmówcą.
-To i tak dobry wynik, skoro dałeś radę dwóm na raz. Obaj są przecież starsi od ciebie - pochwalił malca mężczyzna, choć rozsądek podpowiadał mu, że nie powinien aprobować podobnych zajść i zachowań. Wciąż jednak pozostawał entuzjastą wszelkich walk, w związku z czym nie umiał udawać, że je choć trochę potępia.
-Nie, nie! - pokręcił głową Salvador. Zawsze w zabawny sposób marszczył czoło, gdy wyrażał sprzeciw lub zaprzeczał czyimś słowom. -Na początku było ich dwóch. Tak, jak ostatnio. Ale teraz wzięli jeszcze jednego i on mnie zaszedł od tyłu i przytrzymał. Wtedy oberwałem właśnie - młody Mendez był stosunkowo spokojnym dzieckiem i nigdy sam nie wszczynał bójek, jednak jego wzrost i budowa ciała czyniły z niego doskonały materiał na podwórkowego rycerza. Gomez nie mówił tego na głos ani jemu, ani jego siostrze, ale widział w nim tak samo płomienną pasję do pięści, jaka pochłaniała jego samego w wieku chłopca. Mimo innego koloru oczu i włosów, robotnik portowy dostrzegał w swym małym przyjacielu wspomnienie własnego dzieciństwa. Często czerwonowłosy samym swoim nastawieniem przypominał mężczyźnie, co to znaczy cieszyć się życiem.
-Ale udało ci się uwolnić, co? - zaśmiał się zielonooki. -To nie byle co, tak po prostu pokonać trzech przeciwników na raz, wiesz? - uśmiechnął się, tarmosząc dziecku jego czerwoną czuprynę.
-Wiem. Jestem w końcu najsilniejszy! - mówiąc to, przepełniony dumą sal wypiął pierś, niczym stroszący pióra kogut. Oświadczenie to zmusiło już Gomeza do nagłego spoważnienia.
-A co to twoim zdaniem znaczy? - zapytał może nawet trochę za szorstko, lecz Mendez ewidentnie tego nie wyczuł ani tym bardziej się tym nie przejął.
-Że nikt nie może cię pokonać. Bo jesteś lepszy od wszystkich. Ja właśnie taki jestem. Najlepszy! - Diego na te słowa pokręcił głową z głośnym westchnięciem. Znów kucnął przed chłopcem, by kolejny raz zrównać swoją twarz z jego twarzą.
-Czyli jesteś najsilniejszy, bo nie dajesz się nikomu pokonać? I nie dajesz się pokonać, żeby być najsilniejszym? - miał nadzieję, że pytając w ten sposób, wskaże absurdalność wyjaśnienia chłopaka, ale dziecko było tak samo proste, jak on sam... a na dodatek o trzy dekady młodsze. -To do niczego nie prowadzi. Tylko głupi bije się dla samego bicia. Nie polujemy już na mamuty, wiesz? - postanowił spróbować podejść Salvadora w nieco inny sposób. -Jaki człowiek jest najsilniejszy? Co mu to daje? I co to w ogóle znaczy "ten najsilniejszy"? - nie oczekiwał wcale odpowiedzi. Zamilkł tylko dlatego, że chciał wyczytać w młodej, okrągłej twarzy, czy jej właściciel słuchał go z wystarczającym skupieniem. -Najsilniejszy człowiek, to taki człowiek, któremu nic nie można odebrać. Jest dość silny, żeby obronić wszystko to, co dla niego ważne, a jednocześnie dość mądry, by samemu niczego nikomu nie zabierać. "Najsilniejszy" to po prostu "wolny". Najsilniejszego nikt do niczego nie zmusi. Najsilniejszy sam wybiera, jak chce żyć. Swoje życie i życia swoich bliskich trzyma w swoich rękach. Rozumiesz? - ośmiolatek pokiwał głową - początkowo dość niemrawo, a potem już ze zdecydowaniem i przejęciem.
-W takim razie okej. Nie jestem... ale będę! Będę "tym najsilniejszym"! - nastawienie zmienił wyjątkowo szybko, co znów rozbawiło Diego, który z zadowoleniem poklepał go po głowie. -Będę mógł bronić Cassie przed złymi ludźmi. I nie będzie musiała pracować. I będziemy mieszkać w takim duuużym domu, jak tam, daleko. Będziesz mógł nas odwiedzać, Diego. Odwiedzisz nas? - młodzieńcze iskry w złotych oczach odbiły się w zieleni tęczówek Gomeza, który przez jeden moment pożałował na raz bardzo wielu rzeczy.
-Jasne, że tak - odparł dopiero po paru chwilach, gdy ponownie zszedł na ziemię. -Ale wiesz, że żeby być najsilniejszym, musiałbyś być też silniejszym ode mnie, co? - zaśmiał się po przyjacielsku, wstając na równe nogi i patrząc na malca z góry.
-Już jestem! - burknął naburmuszony Sal, nie spodziewając się wcale tego, że ktoś tak zareaguje na jego "wspaniałomyślność". -Patrz! - krzyknął na mężczyznę, po czym przystąpił do natarcia, okładając z całych sił jego lewą nogę, jakby była ona workiem treningowym. Potężny chłop czuł jednak ledwie rozchodzące się po ciele wibracje.
-No fajnie, fajnie... To teraz ty patrz! - rzucił, po czym nagle pochylił się, złapał chłopca za koszulkę i jedną ręką najpierw porwał go w powietrze, a potem dodatkowo podrzucił w górę. Mendez nie wiedział nawet, co się stało, a już zaczął z powrotem spadać w stronę ziemi. Wtedy jednak brodaty w locie zgarnął go ramieniem, wciskając go sobie pod pachę. -Trochę ci jeszcze brakuje, co? - uśmiechnął się, a gdy zdenerwowany chłopak dziecinnie odwrócił głowę i zamknął oczy, po raz kolejny wybuchnął śmiechem.

***

     Uśmiechnął się pod nosem, sam do siebie, wspominając tamte chwile. Siedział mokry od potu na ławeczce przed wejściem na arenę. Pochylał głowę, na którą zarzucony miał biały ręcznik, wymoczony wcześniej w lodowatej wodzie. Patrzył na rozstawione przed twarzą pięści, tak niewiarygodnie większe od tych, które widywał za młodu.
-Tego samego dnia strasznie mnie zlali. Jeden wziął ze sobą starszego brata. To od niego tak dostałem. I pomyśleć, że wtedy uważałem się za najsilniejszego... - zaśmiał się sam z siebie, gdy tylko taka myśl pojawiła się w jego głowie. -Wtedy nie mogłem nawet marzyć o byciu tak silnym, jak dzisiaj... a dzisiaj czuję, że dalej mi wiele brakuje. Różnica polega na tym, że dzisiaj faktycznie mogę coś z tym zrobić... i zrobię. Stanę się najsilniejszy. Najsilniejszy na świecie. We wszechświecie. Najsilniejszy, Cass! - z tym dziecinnym, lecz rozweselającym jego twarz pragnieniem podniósł się gwałtownie z miejsca. Ręcznik odrzucił na ławkę, na której siedział. Strzelił karkiem, a później palcami w obu dłoniach. Kilkakrotnie podskoczył w miejscu. Kilkakrotnie powtórzył swoje oszałamiające proste w niewidoczny, rozmyty przez czas cel. Salvador Mendez zmierzał na arenę.

Koniec Rozdziału 159
Następnym razem: Gigant o złotym sercu

2 komentarze:

  1. No, no, no... cóż za piękne wspomnienia! Bardzo podobały mi się te wspomnienia Tanka ;)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem ci szczerze, że zanim go nie wprowadziłem, nie przypuszczałem, że tak przyjemnie będzie mi się pisać jego historię ^^ Wszystko rozwinęło się jakby "samo".

      Również pozdrawiam ;)

      Usuń