ROZDZIAŁ 194
Zawsze wyglądał, jak barbarzyńca. Z głową osadzoną na wysokości dwóch metrów, bardzo muskularnym ciałem porośniętym włosami, uwydatnionymi żyłami i ciemną, długą do brzucha brodą rzeczywiście przypominał nieco dzikusa. Nikt nigdy nie miał odwagi zaczepić kowala Niebiańskich Rycerzy, jako że właśnie tak wyglądał. Sprawiał zresztą wrażenie, jakby jednym uderzeniem był w stanie zerwać komuś głowę z karku, a krzaczaste brwi nadawały mu gniewną aurę. Ze względu na te wszystkie czynniki wołano na niego "Hun", a on sam nigdy nie uznawał tego za jakąkolwiek obrazę. W rzeczywistości nawet to lubił. Nie musiał dzięki temu wdawać się w niepotrzebne dyskusje pozbawione jednoznacznego tematu - Hun bowiem nienawidził strzępienia języka bez celu. Rozmówki "przy furtce" działały mu na nerwy i wielu uważało go przez to za aspołecznego odludka, widzącego tylko żar paleniska, odbijający się w jego młocie. W rzeczywistości jednak wcale tak nie było. Nie ulegało wątpliwości, że brodaty wielkolud pracował bardzo ciężko i że bardzo się angażował we wszystkie swoje obowiązki, ale jednej rzeczy nie wiedzieli o nim ani szarzy obywatele, ani adepci aspirujący do miana Niebiańskiego Rycerza. Każdego tygodnia zdarzał się bowiem jeden dzień, gdy brodaty Hun znikał z zamku...
***
Sadził o wiele dłuższe kroki, niż jakikolwiek normalny człowiek, ale normalny człowiek nie miał dwóch metrów wzrostu. Zdawać by się mogło, że chodnik trząsł się pod ciężkimi stopami brodacza, który z uśmiechem na skrytych w rozległym buszu ustach kroczył do domu. Było jeszcze przed świtem, jako że mężczyzna nade wszystko chciał zjawić się na miejscu, zanim jeszcze wszyscy się obudzą. Ten jeden dzień w tygodniu, który spędzał z rodziną znaczył dla niego o wiele więcej, niż pozostałe sześć spędzonych nad kowadłem, na zebraniach lub przy naprawianiu szkód wyrządzonych w mieście. W ten dzień Hun zmieniał się nie do poznania. Nie tylko dlatego, że specjalnie na tę okazję się mył, w związku z czym ani nie cuchnął potem, ani nie zdrapywał łoju z włosów, lecz również dlatego, że wciskał się wtedy w normalne ubrania.
–— Zaraz się podrą... Z czego dzisiaj robią te szmaty? –— pomyślał gniewnie wielkolud. Biały t-shirt piszczał w szwach, z niebywałym trudem obejmując tkankę mięśniową barczystego mężczyzny. Był tak niesamowicie opięty, że Niebiański Rycerz sprawiał wrażenie pomalowanego białą farbą. Nie lepiej prezentowały się jeansowe spodnie. Mimo że to były buggy, ledwo mieściły w sobie mięsiste uda i łydy zapaśnika. Tylko sandały nie miały większych problemów z utrzymaniem w ryzach wielkich stóp, choć znalezienie odpowiedniego rozmiaru każdorazowo kosztowało mężczyznę wiele godzin spędzonych na bieganiu od sklepu do sklepu.
Dom, w którym mieszkali Hun i jego rodzina był rozległym, parterowym budynkiem, przywodzącym na myśl mieszkania na amerykańskich przedmieściach. Kłócił się on nieco z przeważającymi wzorcami architektury w Miracle City, ale również znajdował się na obrzeżach miasta, niedaleko jego murów. Otoczony drewnianym płotem z furtką, która prowadziła do brukowanej dróżki, prezentował się nad wyraz okazale, choć nie sposób było nie odczuć jego "inności". Sprawiał bowiem wrażenie zatrzymanego na latach 70-tych ubiegłego wieku. Sam brodacz uznawał to za jego zaletę, jako że nigdy nie odnajdywał przyjemności w śledzeniu nowinek technologicznych. Dlatego właśnie w takich miejscach, jak zamek Niebiańskich Rycerzy, czy właśnie jego dom czuł się najlepiej i najbardziej komfortowo.
–— Niewiele brakowało, co? –— pomyślał wielkolud, gdy szukał wielką dłonią maleńkiego kluczyka do drzwi, który ukrył się gdzieś w jego kieszeni. –— Nie wiem, co bym zrobił, gdyby któryś z wybuchów nastąpił tutaj... –— Zadrżał cały na samą wizję pochłaniającego dom światła. Ta perspektywa przerażała go jeszcze bardziej, gdy tylko przypominał sobie o tym, jak jeden z unoszących się w powietrzu bloków runął na ziemię dosłownie kilkanaście metrów od jego mieszkania. –— Jest mi żal tych wszystkich ludzi, a jako obrońca tego kraju nie powinienem myśleć w ten sposób, ale... cieszę się, że to oni zginęli. Gdybym miał stracić moje dziewczyny... –— Potrząsnął głową, by odgonić od siebie niewłaściwe myśli, po czym wraził kluczyk do dziurki i po cichu go przekręcił. Z taką samą skrytością popchnął je do wewnątrz i powoli wkroczył do przedpokoju. "Konspiracji" nie ułatwiały mu gabaryty, ale radził sobie naprawdę nieźle. Zdołał nawet zamknąć za sobą drzwi, nie wywołując skrzypienia.
Piwne oczy rozwarły się ze zdziwienia, gdy tylko głowa rodziny odwróciła się plecami do wejścia. Otoczone włosami usta zwinęły się w pełnym wzruszenia uśmiechu na widok opartej plecami i głową o ścianę istotki, siedzącej na poduszce. Drobna dziewuszka w zielonej piżamce wyglądała na maksymalnie sześć lat. Włosy w kolorze blond związane miała z tyłu głowy, co odsłaniało okrągłą, niewinną buzię. Duże, piwne oczy pozostawały zamknięte, a niewielkie usta naprzemiennie rozchylały się i zamykały, gdy śpiąca osóbka pochrapywała.
–— Trisha... –— pomyślał z rozrzewnieniem Hun, wolniutko podkradając się do córeczki. –— Czekałaś na tatusia, żeby się przywitać, co? Kochana jesteś... –— Podniósł ją delikatnie, podkładając jej ramię pod głowę, która wciąż spoczywała na poduszce. Choć wielkolud z całą pewnością na takiego nie wyglądał, strasznie miękł w obliczu dzieci... i stawał się najuleglejszą istotą na świecie, gdy chodziło o jego córkę.
Mała blondynka wyglądała jak niemowlę w ramionach masywnego ojca, nieustępliwego giganta, który tak ostrożnie i delikatnie się z nią obchodził, że w niczym nie przypominał wiecznie naburmuszonego i zrzędliwego kowala, jakiego zgrywał. Nie mogąc się powstrzymać przed rzucaniem co kilka sekund przelotnych spojrzeń w kierunku pochrapującej dziewczynki, Hun poczłapał korytarzem, z którego zszedł na prawo, prosto do stosunkowo dużego pokoju córeczki. Brodacz nigdy nie stawiał na szczególnie "dziewczęcy" wystrój wnętrza. Liczył się bowiem z tym, że za ileś lat jego mała Trisha mogła całkiem zmienić swój gust i charakter, w związku z czym potrzebna by była całkowita renowacja pomieszczenia. Włochaty gbur miał z kolei taki zwyczaj, że zawsze myślał przyszłościowo.
Pozostawioną w nieładzie nakrapianą pierzynę podwinął do końca, zanim ponownie położył dziewczynkę w jej łóżku. Nie obudziła się, choć przez kilka chwil wierciła się w miejscu, jakby poczuła nagłą zmianę otoczenia. Ostatecznie jednak tylko zwinęła się w kłębek, pozwalając ojcu na przykrycie jej. Brodacz stał jeszcze nad nią chwilę z cieniem uśmiechu w długiej szczecinie.
–— Mam więcej szczęścia, niż zasłużyłem... Gdyby nie Eronis, nie byłbym dzisiaj szczęśliwym ojcem –— przypomniał sobie i zatrząsł się. Do tej pory, choć od tamtego czasu minęło już kilka lat, nie wiedział, jaka choroba zmorzyła jego dziecko. Wiedział tylko, że nikt nie potrafił jej zidentyfikować, w związku z czym wszelkie metody leczenia zawodziły. Wiedział też, że Trisha miała umrzeć. Że któregoś dnia miał się obudzić i czekać, aż dziewczynka otworzy oczy. I że któregoś dnia miała ich nie otworzyć. Cały ten strach i smutek pamiętał, jak przez mgłę - jakby to wszystko było tylko złym snem, z którego obudził go Eronis.
Wychudły białowłosy sam zaoferował mu pomoc. Hun bowiem nigdy się nikomu nie żalił. To Paladyn sam z siebie zainteresował się jego sytuacją i wyciągnął ku niemu swą dłoń. Brodacz tylko się zgodził... a w tamtym czasie zgodziłby się nawet na podpisanie paktu z diabłem, gdyby tylko miało to utrzymać jego oczko w głowie przy życiu.
–— Wystarczyła mu jedna dłoń... –— wspomniał Hun, spoglądając na swoją wielką, żylastą i szorstką łapę, w niczym nie przypominającą gładkich, delikatnych i bladych dłoni najwyższego z Rycerzy. –— Nigdy mu się za to nie odpłacę. Za to, że raz na siedem dni mogę wrócić do własnych czterech kątów, wiedząc że moje dwie panie rzucą mi się na szyję. Niczego innego nie potrzebuję... –— Pogłaskał Trishę po głowie, nim wyszedł. Pocałowałby ją, gdyby nie był pewny, że przywalenie jej do połowy ogromną brodą przerwałoby sen dziewczynki.
–— Pora machnąć coś na śniadanie, hm? –— mruknął sam do siebie, będąc już na korytarzu. Zawsze robił śniadanie dla wszystkich, kiedy miał dzień wolny.
Dom, w którym mieszkali Hun i jego rodzina był rozległym, parterowym budynkiem, przywodzącym na myśl mieszkania na amerykańskich przedmieściach. Kłócił się on nieco z przeważającymi wzorcami architektury w Miracle City, ale również znajdował się na obrzeżach miasta, niedaleko jego murów. Otoczony drewnianym płotem z furtką, która prowadziła do brukowanej dróżki, prezentował się nad wyraz okazale, choć nie sposób było nie odczuć jego "inności". Sprawiał bowiem wrażenie zatrzymanego na latach 70-tych ubiegłego wieku. Sam brodacz uznawał to za jego zaletę, jako że nigdy nie odnajdywał przyjemności w śledzeniu nowinek technologicznych. Dlatego właśnie w takich miejscach, jak zamek Niebiańskich Rycerzy, czy właśnie jego dom czuł się najlepiej i najbardziej komfortowo.
–— Niewiele brakowało, co? –— pomyślał wielkolud, gdy szukał wielką dłonią maleńkiego kluczyka do drzwi, który ukrył się gdzieś w jego kieszeni. –— Nie wiem, co bym zrobił, gdyby któryś z wybuchów nastąpił tutaj... –— Zadrżał cały na samą wizję pochłaniającego dom światła. Ta perspektywa przerażała go jeszcze bardziej, gdy tylko przypominał sobie o tym, jak jeden z unoszących się w powietrzu bloków runął na ziemię dosłownie kilkanaście metrów od jego mieszkania. –— Jest mi żal tych wszystkich ludzi, a jako obrońca tego kraju nie powinienem myśleć w ten sposób, ale... cieszę się, że to oni zginęli. Gdybym miał stracić moje dziewczyny... –— Potrząsnął głową, by odgonić od siebie niewłaściwe myśli, po czym wraził kluczyk do dziurki i po cichu go przekręcił. Z taką samą skrytością popchnął je do wewnątrz i powoli wkroczył do przedpokoju. "Konspiracji" nie ułatwiały mu gabaryty, ale radził sobie naprawdę nieźle. Zdołał nawet zamknąć za sobą drzwi, nie wywołując skrzypienia.
Piwne oczy rozwarły się ze zdziwienia, gdy tylko głowa rodziny odwróciła się plecami do wejścia. Otoczone włosami usta zwinęły się w pełnym wzruszenia uśmiechu na widok opartej plecami i głową o ścianę istotki, siedzącej na poduszce. Drobna dziewuszka w zielonej piżamce wyglądała na maksymalnie sześć lat. Włosy w kolorze blond związane miała z tyłu głowy, co odsłaniało okrągłą, niewinną buzię. Duże, piwne oczy pozostawały zamknięte, a niewielkie usta naprzemiennie rozchylały się i zamykały, gdy śpiąca osóbka pochrapywała.
–— Trisha... –— pomyślał z rozrzewnieniem Hun, wolniutko podkradając się do córeczki. –— Czekałaś na tatusia, żeby się przywitać, co? Kochana jesteś... –— Podniósł ją delikatnie, podkładając jej ramię pod głowę, która wciąż spoczywała na poduszce. Choć wielkolud z całą pewnością na takiego nie wyglądał, strasznie miękł w obliczu dzieci... i stawał się najuleglejszą istotą na świecie, gdy chodziło o jego córkę.
Mała blondynka wyglądała jak niemowlę w ramionach masywnego ojca, nieustępliwego giganta, który tak ostrożnie i delikatnie się z nią obchodził, że w niczym nie przypominał wiecznie naburmuszonego i zrzędliwego kowala, jakiego zgrywał. Nie mogąc się powstrzymać przed rzucaniem co kilka sekund przelotnych spojrzeń w kierunku pochrapującej dziewczynki, Hun poczłapał korytarzem, z którego zszedł na prawo, prosto do stosunkowo dużego pokoju córeczki. Brodacz nigdy nie stawiał na szczególnie "dziewczęcy" wystrój wnętrza. Liczył się bowiem z tym, że za ileś lat jego mała Trisha mogła całkiem zmienić swój gust i charakter, w związku z czym potrzebna by była całkowita renowacja pomieszczenia. Włochaty gbur miał z kolei taki zwyczaj, że zawsze myślał przyszłościowo.
Pozostawioną w nieładzie nakrapianą pierzynę podwinął do końca, zanim ponownie położył dziewczynkę w jej łóżku. Nie obudziła się, choć przez kilka chwil wierciła się w miejscu, jakby poczuła nagłą zmianę otoczenia. Ostatecznie jednak tylko zwinęła się w kłębek, pozwalając ojcu na przykrycie jej. Brodacz stał jeszcze nad nią chwilę z cieniem uśmiechu w długiej szczecinie.
–— Mam więcej szczęścia, niż zasłużyłem... Gdyby nie Eronis, nie byłbym dzisiaj szczęśliwym ojcem –— przypomniał sobie i zatrząsł się. Do tej pory, choć od tamtego czasu minęło już kilka lat, nie wiedział, jaka choroba zmorzyła jego dziecko. Wiedział tylko, że nikt nie potrafił jej zidentyfikować, w związku z czym wszelkie metody leczenia zawodziły. Wiedział też, że Trisha miała umrzeć. Że któregoś dnia miał się obudzić i czekać, aż dziewczynka otworzy oczy. I że któregoś dnia miała ich nie otworzyć. Cały ten strach i smutek pamiętał, jak przez mgłę - jakby to wszystko było tylko złym snem, z którego obudził go Eronis.
Wychudły białowłosy sam zaoferował mu pomoc. Hun bowiem nigdy się nikomu nie żalił. To Paladyn sam z siebie zainteresował się jego sytuacją i wyciągnął ku niemu swą dłoń. Brodacz tylko się zgodził... a w tamtym czasie zgodziłby się nawet na podpisanie paktu z diabłem, gdyby tylko miało to utrzymać jego oczko w głowie przy życiu.
–— Wystarczyła mu jedna dłoń... –— wspomniał Hun, spoglądając na swoją wielką, żylastą i szorstką łapę, w niczym nie przypominającą gładkich, delikatnych i bladych dłoni najwyższego z Rycerzy. –— Nigdy mu się za to nie odpłacę. Za to, że raz na siedem dni mogę wrócić do własnych czterech kątów, wiedząc że moje dwie panie rzucą mi się na szyję. Niczego innego nie potrzebuję... –— Pogłaskał Trishę po głowie, nim wyszedł. Pocałowałby ją, gdyby nie był pewny, że przywalenie jej do połowy ogromną brodą przerwałoby sen dziewczynki.
–— Pora machnąć coś na śniadanie, hm? –— mruknął sam do siebie, będąc już na korytarzu. Zawsze robił śniadanie dla wszystkich, kiedy miał dzień wolny.
***
Poranny prysznic był dla Lilith ulubioną porą dnia. Jego wyjątkowości nie umniejszał wcale fakt, że kobieta spędzała przy nim znacznie więcej czasu, niż z reguły się mu poświęcało. Zastępczyni Carvera lubiła po prostu te chwile, gdy mogła tak naprawdę odpocząć od obowiązków, zgiełku, Generała i robienia za jego niańkę oraz konieczności dbania o dobre imię Gwardii. Kiedy czuła tę wolność, wtedy tylko rzeczywiście się regenerowała. Nie sen, nie posiłek, nie wolny czas, a opływająca ją ciepła woda, obejmująca swym dotykiem wszelkie zakamarki ciała przynosiła jej ukojenie. Tak jak tego właśnie poranka...
–— Powinnam chyba się ruszyć. Czeka mnie kolejny ciężki dzień... –— przekonywała w myślach samą siebie, z zamkniętymi oczyma wznosząc twarz w stronę słuchawki prysznicowej. Czarne, jak noc włosy zarzuciła do tyłu. Nie lubiła bowiem, kiedy przyklejały jej się do skóry. Ta zresztą była bardziej czuła od pojedynku stoczonego w parku.
Niechętnie, lecz zdecydowanie zakręciła wodę, przerywając swoje pół godziny rozkoszy, po czym jeszcze w kabinie wycisnęła z włosów tyle wody, ile mogła. Biały, puchaty dywanik łazienkowy pozwolił jej nie zachlapać całej podłogi, gdy wychodziła na zewnątrz. Posuwając stopę za stopą i nie schodząc ze swojego "podium", dociągnęła się do zaparowanego okna łazienki, które lekko otworzyła i które miało czekać na jej powrót przez większość dnia. To również było częścią jej dziennej rutyny - zawsze po porannym prysznicu otwierała okno i zamykała je dopiero wtedy, gdy szła się myć. Teraz dzień dopiero się dla niej rozpoczynał.
Do położonej naprzeciwko łazienki sypialni wkroczyła w samej tylko dolnej bieliźnie, już z grubsza wytarta i z poplątanymi, rozczapierzonymi włosami. Biały ręcznik trzymała przewieszony na karku. Zakrywał on obie piersi do czasu, gdy stanęła przed przeszklonymi drzwiami rozsuwanej szafy. Wprawiwszy je w ruch pełnym gracji ruchem, jakby muskała taflę wody, chwyciła od razu okulary z czerwonymi oprawkami z maleńkiej górnej półki. Zawsze dbała o to, by pozostawiać je dokładnie na linii swojego wzroku, przez co mogła po nie sięgać intuicyjnie. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyła, bo w gruncie rzeczy był to tylko jej kaprys. Z okularami na nosie czuła się już bardziej "oficjalnie", toteż w ostatnim porywie dzikości potrząsnęła swoimi długimi włosami, tworząc z nich na kilka chwil gęsty, czarny proporzec.
–— Nadal ledwo czuję nią dotyk... –— przeszło jej przez myśl, gdy spojrzała na swą lewą pierś, do niedawna pełną i z pewnością stanowiącą atut czarnowłosej kobiety. Teraz, choć nie była już rozdzielona na dwoje wrażym ostrzem, przez sam środek sutka ciągnęła się czerwona smuga - blizna po krótkiej potyczce ze ślepcem. –— Ze śladem pewnie mogłabym coś zrobić, ale nie wiem, czy czucie może do końca wrócić. Chyba trochę zbrzydłam, co? –— Uśmiechnęła się gorzko. Nie tyle sama pamiątka po walce ją irytowała, co bardziej przebieg walki. –— Naczelnik był mi wdzięczny za to, że ochroniłam jego ucznia przed śmiercią i sama wiem, że podjęłam dobrą decyzję... ale z drugiej strony mogłabym upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, gdyby nie brakło mi umiejętności. Nigdy bym nie pomyślała, że ten mężczyzna mógł stanowić takie zagrożenie. Jego ślepota mnie zmyliła. Na dodatek pierwszy raz walczyłam z kimś, kto używałby dwóch mieczy jednocześnie. Nadal brakuje mi doświadczenia... –— Westchnęła ciężko na potwierdzenie swoich słów, po czym zaczęła się ubierać. Biała koszula jako pierwsza okryła jej półnagie ciało. Potem dopiero dołączyły do niej czarne, smukłe spodnie i damska marynarka. Lilith zawsze czesała się na sam koniec. Nigdy nie zabierało jej to zbyt wiele czasu. Spędzanie godzin na układaniu włosów uznawała za coś niepotrzebnego i upierdliwego, czym zaskakiwała większość znajomych.
Kiedy skończyła się przygotowywać, umyta i ubrana okularnica spostrzegła na zegarku godzinę 6:45. Odkąd tylko zamieszkała w Miracle City, dzień za dniem wstawała dokładnie o świcie... czyli godzinę później, niż "za życia".
–— Kiedyś każdy dzień trzeba było zacząć joggingiem i ćwiczeniami, ale teraz nie jest mi to potrzebne. W pewien sposób bycie Madnessem się opłaca –— pomyślała, gdy sobie o tym wszystkim przypomniała. Gorzki uśmiech przebiegł jej po twarzy, gdy do tych nostalgicznych wspomnień dołączyły te mniej przyjemne. Natchniona tymi drugimi rozsunęła poły marynarki, by po wewnętrznej stronie lewej części ponownie ujrzeć odznakę w kształcie gwiazdy - odznakę policji z Chicago. –— Stare rany zawsze zostawiają blizny. Dość tego! Rada Generalna zbiera się za niecałe dwie godziny. Muszę zaciągnąć Bruce'a na spotkanie... –— Potrząsnęła jeszcze głową, by samą siebie ściągnąć na ziemię. W końcu czekał ją kolejny ciężki dzień...
–— Powinnam chyba się ruszyć. Czeka mnie kolejny ciężki dzień... –— przekonywała w myślach samą siebie, z zamkniętymi oczyma wznosząc twarz w stronę słuchawki prysznicowej. Czarne, jak noc włosy zarzuciła do tyłu. Nie lubiła bowiem, kiedy przyklejały jej się do skóry. Ta zresztą była bardziej czuła od pojedynku stoczonego w parku.
Niechętnie, lecz zdecydowanie zakręciła wodę, przerywając swoje pół godziny rozkoszy, po czym jeszcze w kabinie wycisnęła z włosów tyle wody, ile mogła. Biały, puchaty dywanik łazienkowy pozwolił jej nie zachlapać całej podłogi, gdy wychodziła na zewnątrz. Posuwając stopę za stopą i nie schodząc ze swojego "podium", dociągnęła się do zaparowanego okna łazienki, które lekko otworzyła i które miało czekać na jej powrót przez większość dnia. To również było częścią jej dziennej rutyny - zawsze po porannym prysznicu otwierała okno i zamykała je dopiero wtedy, gdy szła się myć. Teraz dzień dopiero się dla niej rozpoczynał.
Do położonej naprzeciwko łazienki sypialni wkroczyła w samej tylko dolnej bieliźnie, już z grubsza wytarta i z poplątanymi, rozczapierzonymi włosami. Biały ręcznik trzymała przewieszony na karku. Zakrywał on obie piersi do czasu, gdy stanęła przed przeszklonymi drzwiami rozsuwanej szafy. Wprawiwszy je w ruch pełnym gracji ruchem, jakby muskała taflę wody, chwyciła od razu okulary z czerwonymi oprawkami z maleńkiej górnej półki. Zawsze dbała o to, by pozostawiać je dokładnie na linii swojego wzroku, przez co mogła po nie sięgać intuicyjnie. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyła, bo w gruncie rzeczy był to tylko jej kaprys. Z okularami na nosie czuła się już bardziej "oficjalnie", toteż w ostatnim porywie dzikości potrząsnęła swoimi długimi włosami, tworząc z nich na kilka chwil gęsty, czarny proporzec.
–— Nadal ledwo czuję nią dotyk... –— przeszło jej przez myśl, gdy spojrzała na swą lewą pierś, do niedawna pełną i z pewnością stanowiącą atut czarnowłosej kobiety. Teraz, choć nie była już rozdzielona na dwoje wrażym ostrzem, przez sam środek sutka ciągnęła się czerwona smuga - blizna po krótkiej potyczce ze ślepcem. –— Ze śladem pewnie mogłabym coś zrobić, ale nie wiem, czy czucie może do końca wrócić. Chyba trochę zbrzydłam, co? –— Uśmiechnęła się gorzko. Nie tyle sama pamiątka po walce ją irytowała, co bardziej przebieg walki. –— Naczelnik był mi wdzięczny za to, że ochroniłam jego ucznia przed śmiercią i sama wiem, że podjęłam dobrą decyzję... ale z drugiej strony mogłabym upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, gdyby nie brakło mi umiejętności. Nigdy bym nie pomyślała, że ten mężczyzna mógł stanowić takie zagrożenie. Jego ślepota mnie zmyliła. Na dodatek pierwszy raz walczyłam z kimś, kto używałby dwóch mieczy jednocześnie. Nadal brakuje mi doświadczenia... –— Westchnęła ciężko na potwierdzenie swoich słów, po czym zaczęła się ubierać. Biała koszula jako pierwsza okryła jej półnagie ciało. Potem dopiero dołączyły do niej czarne, smukłe spodnie i damska marynarka. Lilith zawsze czesała się na sam koniec. Nigdy nie zabierało jej to zbyt wiele czasu. Spędzanie godzin na układaniu włosów uznawała za coś niepotrzebnego i upierdliwego, czym zaskakiwała większość znajomych.
Kiedy skończyła się przygotowywać, umyta i ubrana okularnica spostrzegła na zegarku godzinę 6:45. Odkąd tylko zamieszkała w Miracle City, dzień za dniem wstawała dokładnie o świcie... czyli godzinę później, niż "za życia".
–— Kiedyś każdy dzień trzeba było zacząć joggingiem i ćwiczeniami, ale teraz nie jest mi to potrzebne. W pewien sposób bycie Madnessem się opłaca –— pomyślała, gdy sobie o tym wszystkim przypomniała. Gorzki uśmiech przebiegł jej po twarzy, gdy do tych nostalgicznych wspomnień dołączyły te mniej przyjemne. Natchniona tymi drugimi rozsunęła poły marynarki, by po wewnętrznej stronie lewej części ponownie ujrzeć odznakę w kształcie gwiazdy - odznakę policji z Chicago. –— Stare rany zawsze zostawiają blizny. Dość tego! Rada Generalna zbiera się za niecałe dwie godziny. Muszę zaciągnąć Bruce'a na spotkanie... –— Potrząsnęła jeszcze głową, by samą siebie ściągnąć na ziemię. W końcu czekał ją kolejny ciężki dzień...
***
–— Będzie z niej przerażająca żona, jeśli tak dalej pójdzie... –— pomyślał Hun, spoglądając na swój mały skarb, siedzący obok niego na całkowicie pustych trybunach. Dziewczynka pałaszowała kupionego jej po drodze przez brodacza loda. Wielkolud zaopatrywał córcię w podobne słodycze właściwie za każdym razem, gdy po śniadaniu a przed obiadem udawali się razem na przechadzkę po Miracle City. On sam jednak rzadko kiedy dawał się na nie namówić. Powód był oczywisty - broda. Broda bowiem - jak wskazywałby na to jej rozmiar - zachowywała się nieraz, jak żywa istota i pochłaniała część zmierzającego do wyschniętych ust pożywienia. To z kolei niemożebnie irytowało samego Huna.
–— Dziewczynki w jej wieku powinny interesować się bardziej... dziewczęcymi rzeczami, nie? Inne córeczki nie proszą tatusiów, by zabierali je na arenę –— zamrugał zamyślony mężczyzna, obserwując wpatrzoną w ekran Trishę. Tylko ten jeden monitor był aktywny - specjalnie dla ich dwójki. Pozwalał obojgu gościom obserwować... istną masakrę, mającą miejsce w dole. –— Czasy się zmieniają, to racja. I tak jednak nie wiem, czy to dobrze. Kiedy ja byłem w jej wieku, z całą pewnością wzdrygałem się na widok krwi, umierających ludzi, czy fruwających kończyn. Dzisiaj dzieciaki w ogóle się tego nie boją... a ta moja się tym nawet entuzjazmuje. –— Kowal westchnął ciężko, doszedłszy do niepokojących go wniosków. Ostatecznie pozabijał w sobie te myśli, by wspólnie z blondyneczką "delektować się" seansem.
Generał Carver stał w samym centrum areny, a wraz z nim ogromny, czerwonowłosy młodzian o ciele Adonisa. Pięści, śródstopia i kostki tego drugiego owinięte były bandażem, służącym mu za amortyzator ciosów. Chłopaka tego znała już znaczna liczba obywateli Morriden. Był to bowiem Salvador Mendez, zwany z hiszpańskiego "Czołgiem", a więc jeden z najbardziej niesamowitych zawodników ostatniego Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Nikt o tym nikomu oficjalnie nie poświadczył, ale Hiszpan stał się rzekomo uczniem Wilkołaka, co u jednych wywoływało ogromny entuzjazm... a u drugich chęć wyjechania z kraju.
Dwaj Madnessi, z których tylko jeden był członkiem Gwardii otoczeni byli przez niecałą setkę członków wspomnianej organizacji. Odkąd bowiem miasto ucierpiało w wyniku ataku bombowego, Carver zaczął sprawować "urząd" trenera. Od trzech do pięciu razy w tygodniu przez kilka godzin szkolił rekrutów Gwardii, by jak najszybciej uczynić ich mężnymi wojownikami, na których stolica, a także cały kraj mogłyby polegać. Nadal był to jednak Bruce Carver i koniecznym okazało się organizowanie szkolenia na terenie areny, by poległych mógł natychmiastowo stawiać na nogi lewitujący w górze świetlisty twór zwany Bogiem. Z jednej strony ograniczało to liczbę ofiar do zera, a także zaznajamiało "żołnierzy" z uczuciem traumy, przerażenia i walką o przeżycie... lecz z drugiej sprawiało, że Wilkołak tracił wszelkie hamulce. Z tego też powodu praktycznie każda sesja kończyła się chwilowym zgonem każdego Gwardzisty.
Z otaczającego Generała i jego podopiecznego kręgu ludzi również dało się wyczytać interesującą zależność. Bliżej środka znajdowali się bowiem nie ci doświadczeni i obyci, a najwięksi świeżacy, którzy jeszcze o niczym nie mieli pojęcia lub nie potrafili skorzystać z głowy. Ci, którzy mieli już do czynienia z Wilkołakiem i poznali jego metody szkoleniowe umiejscowili się jak najdalej od niego. Łatwo było więc zauważyć, że "ci nowi" za każdym razem pełnili rolę miejsca armatniego.
–— Dlaczego oni wszyscy zgłosili się do Gwardii, skoro tak się boją? –— zapytała nagle i bardzo mądrze Trisha, na chwilę przerywając swoje pełne skupienia obserwowanie pola bitwy.
–— Wiesz, córeczko... to nie takie proste –— zaczął uniwersalnie brodacz, bo każde wyjaśnienia mógł w ten sposób poprowadzić. –— Wielu z tych ludzi straciło miejsca pracy i miejsca zamieszkania z powodu tych wybuchów jakiś czas temu. W jakiś sposób muszą się jednak utrzymać i do tego potrzebują pieniędzy. Gwardia z kolei swoim ludziom płaci. Zresztą ona również straciła część... wojowników w dniu ataku. Tak naprawdę spora część rekrutów nie widziała dla siebie innego wyjścia. Oczywiście nieliczni chcą po prostu uchronić innych Madnessów przed podzieleniem ich losu. Jeśli się przyjrzysz, zauważysz że jedni i drudzy boją się w takim samym stopniu. Różnica polega na tym, że jedni będą się modlić, by trening się skończył, a drudzy będą się modlić o odwagę i wytrwałość... –— Zakończył z rękami dumnie skrzyżowanymi na klatce piersiowej, zadowolony z wysokiego poziomu swojej wypowiedzi. Pochwały jednak nie otrzymał, bo Trisha zdążyła już całkowicie poświęcić się temu, co działo się na ekranie.
Generał Carver zapewne rzucił w kierunku rekrutów kilka komend i jakieś szczątkowe wyjaśnienia, ale na trybunach i tak nie było ich słychać. Wszystko wskazywało jednak na to, że Wilkołak i El Tanque mieli walczyć przeciwko niecałej setce Gwardzistów. Był to tak zwany "trening praktyczny". W praktyce jednak wyglądało to, jak najzwyklejsza w świecie rzeź. Pierwsza krew trysnęła już w momencie, gdy Generał dał sygnał do rozpoczęcia. Wtedy to bowiem któryś z najświeższych nabytków Gwardii lękliwie cofnął się o krok, wpadając na stojącego za nim towarzysza. Tamten nie okazał mu wyrozumiałości i zwyczajnie odepchnął go od siebie... prosto na Carvera. Dłoń Wilkołaka zerwała mu głowę z karku z taką łatwością, jakby chłopak był zrobiony ze styropianu. Czerep wystrzelił w bok, uderzając przeciwległego rekruta w klatkę piersiową i chyba gruchocząc mu żebra, na co wskazywałby jego wyraz twarzy. Kilku stojących za nim chłopaczków posypało się na ziemię, jak kostki domina.
Hiszpan również się nie patyczkował. W bokserskiej pozycji bujał się na prawo i lewo, oszczędnymi ruchami unikając atakujących go Gwardzistów... i równie oszczędnymi prostymi posyłając ich w stronę kolegów. Madnessi latali na prawo i lewo, przebijając się przez tłumy sobie podobnych ofiar, jak ciśnięte przez miotacza piłki. Salvador zdawał się być wręcz znudzonym koniecznością radzenia sobie z o wiele od niego słabszymi przeciwnikami, miast walki z Mentorem. Carver dla odmiany bawił się szampańsko. Z wyszczerzonymi w uśmiechu zębiskami i z kudłatym irokezem, którym zamiatał na boki z każdym ruchem głową przypominał bardziej demona, niż człowieka. Któregoś z rekrutów kopnął nisko w lewą kostkę... urywając mu tym kopnięciem jedną nogę i łamiąc drugą. Kończyna niemalże podfrunęła do trybun.
–— Teraz już chyba nie zmienię jej upodobań... ale wciąż boję się, co z tej dziewuchy wyrośnie –— pomyślał bezsilnie Hun. Rozdziawione z wrażenia usteczka Trishy świadczyć mogły o całkowitym braku empatii, a na to brodacz nie chciał pozwolić.
–— Wow, naprawdę zasługuje na to, żeby być Generałem –— stwierdziła z podziwem mała blondynka. –— Wygląda jakby się z nimi bawił. Musi być bardzo silny! –— chwaliła Wilkołaka ku niezadowoleniu milczącego ojca.
–— Nie, nie "wygląda"... –— poprawił ją w duchu Hun.
–— Tytuł zobowiązuje. Generał to drugi najważniejszy tytuł w Gwardii, więc nie można go przyznać komuś, kto nie może się pochwalić umiejętnościami... –— Wstydził się jej to powiedzieć, ale mimowolnie zabolało go, gdy w jego obecności wychwalała brutalnego potwora, jakim niezaprzeczalnie był Bruce. Robił więc dobrą minę do złej gry i liczył, że Trisha niczego nie zauważy. Bardzo nie lubił brania kogokolwiek na litość.
–— Ale ty i tak byś go pokonał, tatusiu! Prawda? –— odwróciła się nagle w stronę wielkoluda, który otworzył usta ze zdziwieniem. Oczy dziewczynki śmiały się. Hun lubił ten widok. Jego córeczka miała takie same oczy, jak jej matka. –— Mój tatuś jest najsilniejszy w Morriden! –— dodała z dumą i pełną powagą.
Brodacz nie potrafił powstrzymać poszerzającego się uśmiechu na twarzy. Potarmosił dziewczynce włosy, nie udzielając jednoznacznej odpowiedzi na jej pewne stwierdzenie. Od razu zrobiło mu się cieplej na sercu. Trisha zawsze potrafiła wydobyć z niego to, co najlepsze i w tym również przypominała matkę.
–— To niech zejdzie na dół i to udowodni! –— rozległ się nagle niewiarygodnie donośny krzyk z powierzchni areny. Carver patrzył prosto na nich, szczerząc zęby w nieco przerażającym uśmiechu. Hun zaklął w duchu, zapomniawszy o niebywale wyostrzonych zmysłach Wilkołaka. –— Nigdy w życiu nie walczyłem z Niebiańskim Rycerzem! Chodź, staruchu i rozprostuj kości! –— pokrzykiwał Carver. Na placu boju został już tylko on i jego uczeń, a pozostali walczący leżeli zmasakrowani na przestrzeni areny. Do najwcześniej zabitych zmierzały już świetliste macki Boga, mające za moment zwrócić im życie, lecz nie przytomność.
–— Obraził cię, tato! Idź i mu pokaż! –— nakazała natychmiastowo Trisha, zaciskając piąstki i wydymając w nerwach policzki. –— Nie ma z tobą szans! –— Była zbyt stanowcza i zbyt mocno nakręciła się na to wszystko, by biedny Hun potrafił jej odmówić. Carver tymczasem w dalszym ciągu darł się na niego, próbując go sprowokować do zejścia na dół.
–— Pójdę –— zgodził się kowal, czym natychmiast wywołał promienny uśmiech na buzi córeczki. Znów przeraziło go wewnętrznie jej rozentuzjazmowanie przemocą, ale nic już nie powiedział. Zwyczajnie oparł się wielką łapą o barierkę, po czym... wyskoczył z trybun. Huk, jaki rozległ się, gdy wielkie cielsko Huna uderzyło o ziemię z wysokości kilkunastu metrów rozszedł się po najdalszych krańcach koloseum. Podłoże zadrżało pod masywnymi stopami Rycerza.
–— Jesteś –— ucieszył się z makabrycznym wyrazem twarzy Wilkołak, podczas gdy milczący Hiszpan rzucał ciałami Gwardzistów, jak workami ziemniaków, zbierając je w jednym miejscu pod samymi ścianami areny. –— Mam nadzieję, że nie będziesz się pierdolić. W końcu i tak nic się nikomu nie stanie. –— Generał zaginał po kolei palce u obu dłoni, wywołując serię głośnych trzasków. Przypominał zwykłe zwierzę, rozjuszone i żądne krwi.
–— Jestem. A ty nie należysz do najbystrzejszych, Generale –— odparł oschle brodacz, nijak nie przygotowując się do czekającego go starcia. –— Nie dasz mi rady z twoim poziomem mocy, więc nie widzę sensu w tej walce. Bo ja nie lubię walczyć, wiesz? W odróżnieniu od ciebie... –— Wcale się nie łudził, że wpłynie na decyzję Wilkołaka. Nie chciał po prostu mieć sobie za złe tego, że mógł go ostrzec, a tego nie zrobił.
–— Na wojnie bystrzy walczą, lejąc dookoła tuszem. Ja wolę przelewać krew. Chyba zauważyłeś... –— rzekł z dumą Bruce, rozkładając ręce i wskazując na oceany czerwieni, którymi pomalował powierzchnię areny. –— Nie wpierdalaj mi się w drogę, Sal. Z tobą poćwiczę później. Po zebraniu –— odezwał się jeszcze do ogromnego ucznia. Hiszpan popatrzył na niego pozbawionymi wyrazu oczętami, niezauważalnie mieszając w nich zgodę z zaskoczeniem. Chłopak nie spodziewał się bowiem, że jego Mentor jest w stanie pamiętać o czymś takim, jak zebranie na najwyższym możliwym szczeblu w Morriden.
–— Z bliska jest jeszcze większy... a na pewno wyższy ode mnie. Nie jest jednak taki szeroki. Działa to pewnie na jego korzyść. Ja przypominam włochaty głaz wepchnięty w prezerwatywę... –— pomyślał Hun, gdy odprowadzał boksera wzrokiem. –— Jak to się stało, że ten facet go trenuje? Niepojęte...
–— pokręcił głową. Nie zeskoczył na dół po to, by analizować relacje na linii uczeń-mistrz pomiędzy Wilkołakiem, a Czołgiem.
–— Tatuś, zniszcz go! Jesteś najlepszy, pamiętaj! I skończ przed obiadem, bo mama będzie na nas zła! –— Krzyk Trishy wyrwał go z zamyślenia i mocno osadził na ziemi. Skinął ciężką głową na znak zrozumienia. Jego największy skarb na niego liczył i go dopingował. Nie mógł więc dać przeciwnikowi nawet cienia szans.
Moc duchowa, która z przeszywającym blaskiem pojawiła się w dłoni wielkoluda w ciągu kilku sekund uformowała się w duży, masywny i zapewne niezwykle ciężki młot kowalski. Na jego trzonku wyryte były nordyckie runy, upodabniające go nieco do broni samego Thora. Gdy wielkie łapsko Huna zacisnęło się na orężu, gwałtowny podmuch energii sprawił, że pękła ziemia. W tym samym momencie niemalże pękły kąciki ust Generała Carvera, ponieważ jego uśmiech rozszerzył się do granic możliwości. Nie było żadnego odliczania. Wojownicy po prostu patrzyli sobie nawzajem w oczy przez kilka chwil, by nagle i instynktownie rozpocząć batalię. Wilkołak wyrwał się przed siebie jako pierwszy. Jego palce zakrzywiły się, imitując w ten sposób szpony, którymi zwykły rozrywać swych przeciwników na kawałki.
Zderzenie nastąpiło błyskawicznie. Podczas gdy dłoń Bruce'a wystrzeliła w stronę aorty wielkoluda, ramię tego drugiego zanurkowało w szerokim, energicznym zamachu. Miał przewagę w zasięgu. Wielką przewagę w zasięgu, gdy tylko dodało się długość broni do długości górnych kończyn. Ta właśnie przewaga sprawiła, że rzucający się na kowala Wilkołak został w jednej chwili uniesiony w górę... kiedy to kowalski młot z porażającą mocą zmiażdżył mu lewy bok. Głownia przez strzępki czasu zanurzyła się w ciele Generała, wykrzywiając je w przerażający sposób. W chwili, gdy z otwartych ust mężczyzny trysnęła krew... zniknął. Uderzenie cisnęło go w dal szybciej, niż było w stanie to zaobserwować ludzkie oko, a impet dosłownie wyrwał kilkadziesiąt kilogramów podłoża, posyłając je w ślad za nim. Carver poszybował, jak awionetka przez połowę areny... a potem przebił się również przez mur. Gigantycznemu hukowi towarzyszyła wyzwalająca się chmura pyłu... a zaraz potem również dźwięk zapadającego się całego sektora trybun. Ławy, barierki, korytarze, schody, pokoje i łóżka - wszystko zleciało na sam dół, jakby chciało usypać stos pogrzebowy dla zdmuchniętego w jednym ciosie Wilkołaka.
–— O kurwa, to było chyba trochę za wiele –— mruknął brodacz, drapiąc się z zakłopotaniem po głowie. –— Zbyt wiele z niego nie zostało. Nawet nie spróbował utwardzić ciała przed zaatakowaniem mnie. Głupi pchlarz... –— skomentował bez pozytywnych ani też negatywnych emocji w głosie. Trisha darła się i piszczała wniebogłosy, rozentuzjazmowana do tego stopnia, że była gotowa w każdej chwili rzucić się z trybun i popędzić ku ojcu. Nie popędziła... bo w opadających tumanach kurzu zaczęła się jawić ludzka sylwetka.
–— Dobre. Dobre w chuj... –— wydukał Generał, po czym zaśmiał się głośno, jakby zmiażdżenie przez Rycerza sprawiło mu niewysłowioną przyjemność. –— Umiesz przypieprzyć, stary... ale takim czymś ani razu mnie nie zabijesz –— rzucił ze śmiechem. Cała trójka pozostałych przy życiu Madnessów skierowała na niego swoje spojrzenia.
Bok wyglądał paskudnie, choć czerwony podkoszulek maskował najgorsze. Wciąż jednak Bruce wyglądał, jakby po lewej stronie jego torsu... brakło ciała. Uderzenie młotem musiało całe wolne miejsce wewnątrz brzucha i klatki piersiowej mężczyzny "zapełnić" zewnętrzną tkanką. Nawet Miyamoto Tenjiro nie próbowałby zgadywać, gdzie przemieściły się żebra mężczyzny ani wokół czego owinęły się jelita. Wszystko wskazywało też na to, że mężczyźnie zmiażdżono miednicę. Wilkołak zdołał jednak zatrzymać się na samym brzegu ogromnej wyrwy w murze, w całości wypełnionej gruzami zawalonego sektora trybun. Szybko stało się jasne, w jaki sposób Generałowi się to udało. Odpowiedzią była... lewa ręka. Dosłownie wbita w mur spełniła rolę kotwicy, nie pozwalając reszcie ciała na wylecenie poza koloseum. Rolę tę odegrała doskonale... choć wyglądała przez to makabrycznie. Zamiast ręki Bruce miał już tylko czerwony, poskręcany i połamany w dziesiątkach miejsc świder. Powykrzywiane palce zakleszczyły się wewnątrz betonu, prawie uniemożliwiając Carverowi wyciągnięcie ich. Krew ściekała po ciele mężczyzny litrami, a on sam dyszał ciężko... ale cieszył się. Śmiał się i szczerzył zęby, uradowany tym, co go spotkało. Czuł zew krwi mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Tej walki nie wolno było przerwać. Niczemu. Nikomu. To było jego sacrum - jego świętość.
–— Chodź, kurwa. Można mi jeszcze dużo rozgnieść... –— mówiąc to do Huna, przechylił głowę, jak zaciekawione kocię. W jego wykonaniu wyglądało to jednak przerażająco.
Koloseum w Miracle City od wielu lat nie miało gorszego dnia...
Generał Carver zapewne rzucił w kierunku rekrutów kilka komend i jakieś szczątkowe wyjaśnienia, ale na trybunach i tak nie było ich słychać. Wszystko wskazywało jednak na to, że Wilkołak i El Tanque mieli walczyć przeciwko niecałej setce Gwardzistów. Był to tak zwany "trening praktyczny". W praktyce jednak wyglądało to, jak najzwyklejsza w świecie rzeź. Pierwsza krew trysnęła już w momencie, gdy Generał dał sygnał do rozpoczęcia. Wtedy to bowiem któryś z najświeższych nabytków Gwardii lękliwie cofnął się o krok, wpadając na stojącego za nim towarzysza. Tamten nie okazał mu wyrozumiałości i zwyczajnie odepchnął go od siebie... prosto na Carvera. Dłoń Wilkołaka zerwała mu głowę z karku z taką łatwością, jakby chłopak był zrobiony ze styropianu. Czerep wystrzelił w bok, uderzając przeciwległego rekruta w klatkę piersiową i chyba gruchocząc mu żebra, na co wskazywałby jego wyraz twarzy. Kilku stojących za nim chłopaczków posypało się na ziemię, jak kostki domina.
Hiszpan również się nie patyczkował. W bokserskiej pozycji bujał się na prawo i lewo, oszczędnymi ruchami unikając atakujących go Gwardzistów... i równie oszczędnymi prostymi posyłając ich w stronę kolegów. Madnessi latali na prawo i lewo, przebijając się przez tłumy sobie podobnych ofiar, jak ciśnięte przez miotacza piłki. Salvador zdawał się być wręcz znudzonym koniecznością radzenia sobie z o wiele od niego słabszymi przeciwnikami, miast walki z Mentorem. Carver dla odmiany bawił się szampańsko. Z wyszczerzonymi w uśmiechu zębiskami i z kudłatym irokezem, którym zamiatał na boki z każdym ruchem głową przypominał bardziej demona, niż człowieka. Któregoś z rekrutów kopnął nisko w lewą kostkę... urywając mu tym kopnięciem jedną nogę i łamiąc drugą. Kończyna niemalże podfrunęła do trybun.
–— Teraz już chyba nie zmienię jej upodobań... ale wciąż boję się, co z tej dziewuchy wyrośnie –— pomyślał bezsilnie Hun. Rozdziawione z wrażenia usteczka Trishy świadczyć mogły o całkowitym braku empatii, a na to brodacz nie chciał pozwolić.
–— Wow, naprawdę zasługuje na to, żeby być Generałem –— stwierdziła z podziwem mała blondynka. –— Wygląda jakby się z nimi bawił. Musi być bardzo silny! –— chwaliła Wilkołaka ku niezadowoleniu milczącego ojca.
–— Nie, nie "wygląda"... –— poprawił ją w duchu Hun.
–— Tytuł zobowiązuje. Generał to drugi najważniejszy tytuł w Gwardii, więc nie można go przyznać komuś, kto nie może się pochwalić umiejętnościami... –— Wstydził się jej to powiedzieć, ale mimowolnie zabolało go, gdy w jego obecności wychwalała brutalnego potwora, jakim niezaprzeczalnie był Bruce. Robił więc dobrą minę do złej gry i liczył, że Trisha niczego nie zauważy. Bardzo nie lubił brania kogokolwiek na litość.
–— Ale ty i tak byś go pokonał, tatusiu! Prawda? –— odwróciła się nagle w stronę wielkoluda, który otworzył usta ze zdziwieniem. Oczy dziewczynki śmiały się. Hun lubił ten widok. Jego córeczka miała takie same oczy, jak jej matka. –— Mój tatuś jest najsilniejszy w Morriden! –— dodała z dumą i pełną powagą.
Brodacz nie potrafił powstrzymać poszerzającego się uśmiechu na twarzy. Potarmosił dziewczynce włosy, nie udzielając jednoznacznej odpowiedzi na jej pewne stwierdzenie. Od razu zrobiło mu się cieplej na sercu. Trisha zawsze potrafiła wydobyć z niego to, co najlepsze i w tym również przypominała matkę.
–— To niech zejdzie na dół i to udowodni! –— rozległ się nagle niewiarygodnie donośny krzyk z powierzchni areny. Carver patrzył prosto na nich, szczerząc zęby w nieco przerażającym uśmiechu. Hun zaklął w duchu, zapomniawszy o niebywale wyostrzonych zmysłach Wilkołaka. –— Nigdy w życiu nie walczyłem z Niebiańskim Rycerzem! Chodź, staruchu i rozprostuj kości! –— pokrzykiwał Carver. Na placu boju został już tylko on i jego uczeń, a pozostali walczący leżeli zmasakrowani na przestrzeni areny. Do najwcześniej zabitych zmierzały już świetliste macki Boga, mające za moment zwrócić im życie, lecz nie przytomność.
–— Obraził cię, tato! Idź i mu pokaż! –— nakazała natychmiastowo Trisha, zaciskając piąstki i wydymając w nerwach policzki. –— Nie ma z tobą szans! –— Była zbyt stanowcza i zbyt mocno nakręciła się na to wszystko, by biedny Hun potrafił jej odmówić. Carver tymczasem w dalszym ciągu darł się na niego, próbując go sprowokować do zejścia na dół.
–— Pójdę –— zgodził się kowal, czym natychmiast wywołał promienny uśmiech na buzi córeczki. Znów przeraziło go wewnętrznie jej rozentuzjazmowanie przemocą, ale nic już nie powiedział. Zwyczajnie oparł się wielką łapą o barierkę, po czym... wyskoczył z trybun. Huk, jaki rozległ się, gdy wielkie cielsko Huna uderzyło o ziemię z wysokości kilkunastu metrów rozszedł się po najdalszych krańcach koloseum. Podłoże zadrżało pod masywnymi stopami Rycerza.
–— Jesteś –— ucieszył się z makabrycznym wyrazem twarzy Wilkołak, podczas gdy milczący Hiszpan rzucał ciałami Gwardzistów, jak workami ziemniaków, zbierając je w jednym miejscu pod samymi ścianami areny. –— Mam nadzieję, że nie będziesz się pierdolić. W końcu i tak nic się nikomu nie stanie. –— Generał zaginał po kolei palce u obu dłoni, wywołując serię głośnych trzasków. Przypominał zwykłe zwierzę, rozjuszone i żądne krwi.
–— Jestem. A ty nie należysz do najbystrzejszych, Generale –— odparł oschle brodacz, nijak nie przygotowując się do czekającego go starcia. –— Nie dasz mi rady z twoim poziomem mocy, więc nie widzę sensu w tej walce. Bo ja nie lubię walczyć, wiesz? W odróżnieniu od ciebie... –— Wcale się nie łudził, że wpłynie na decyzję Wilkołaka. Nie chciał po prostu mieć sobie za złe tego, że mógł go ostrzec, a tego nie zrobił.
–— Na wojnie bystrzy walczą, lejąc dookoła tuszem. Ja wolę przelewać krew. Chyba zauważyłeś... –— rzekł z dumą Bruce, rozkładając ręce i wskazując na oceany czerwieni, którymi pomalował powierzchnię areny. –— Nie wpierdalaj mi się w drogę, Sal. Z tobą poćwiczę później. Po zebraniu –— odezwał się jeszcze do ogromnego ucznia. Hiszpan popatrzył na niego pozbawionymi wyrazu oczętami, niezauważalnie mieszając w nich zgodę z zaskoczeniem. Chłopak nie spodziewał się bowiem, że jego Mentor jest w stanie pamiętać o czymś takim, jak zebranie na najwyższym możliwym szczeblu w Morriden.
–— Z bliska jest jeszcze większy... a na pewno wyższy ode mnie. Nie jest jednak taki szeroki. Działa to pewnie na jego korzyść. Ja przypominam włochaty głaz wepchnięty w prezerwatywę... –— pomyślał Hun, gdy odprowadzał boksera wzrokiem. –— Jak to się stało, że ten facet go trenuje? Niepojęte...
–— pokręcił głową. Nie zeskoczył na dół po to, by analizować relacje na linii uczeń-mistrz pomiędzy Wilkołakiem, a Czołgiem.
–— Tatuś, zniszcz go! Jesteś najlepszy, pamiętaj! I skończ przed obiadem, bo mama będzie na nas zła! –— Krzyk Trishy wyrwał go z zamyślenia i mocno osadził na ziemi. Skinął ciężką głową na znak zrozumienia. Jego największy skarb na niego liczył i go dopingował. Nie mógł więc dać przeciwnikowi nawet cienia szans.
Moc duchowa, która z przeszywającym blaskiem pojawiła się w dłoni wielkoluda w ciągu kilku sekund uformowała się w duży, masywny i zapewne niezwykle ciężki młot kowalski. Na jego trzonku wyryte były nordyckie runy, upodabniające go nieco do broni samego Thora. Gdy wielkie łapsko Huna zacisnęło się na orężu, gwałtowny podmuch energii sprawił, że pękła ziemia. W tym samym momencie niemalże pękły kąciki ust Generała Carvera, ponieważ jego uśmiech rozszerzył się do granic możliwości. Nie było żadnego odliczania. Wojownicy po prostu patrzyli sobie nawzajem w oczy przez kilka chwil, by nagle i instynktownie rozpocząć batalię. Wilkołak wyrwał się przed siebie jako pierwszy. Jego palce zakrzywiły się, imitując w ten sposób szpony, którymi zwykły rozrywać swych przeciwników na kawałki.
Zderzenie nastąpiło błyskawicznie. Podczas gdy dłoń Bruce'a wystrzeliła w stronę aorty wielkoluda, ramię tego drugiego zanurkowało w szerokim, energicznym zamachu. Miał przewagę w zasięgu. Wielką przewagę w zasięgu, gdy tylko dodało się długość broni do długości górnych kończyn. Ta właśnie przewaga sprawiła, że rzucający się na kowala Wilkołak został w jednej chwili uniesiony w górę... kiedy to kowalski młot z porażającą mocą zmiażdżył mu lewy bok. Głownia przez strzępki czasu zanurzyła się w ciele Generała, wykrzywiając je w przerażający sposób. W chwili, gdy z otwartych ust mężczyzny trysnęła krew... zniknął. Uderzenie cisnęło go w dal szybciej, niż było w stanie to zaobserwować ludzkie oko, a impet dosłownie wyrwał kilkadziesiąt kilogramów podłoża, posyłając je w ślad za nim. Carver poszybował, jak awionetka przez połowę areny... a potem przebił się również przez mur. Gigantycznemu hukowi towarzyszyła wyzwalająca się chmura pyłu... a zaraz potem również dźwięk zapadającego się całego sektora trybun. Ławy, barierki, korytarze, schody, pokoje i łóżka - wszystko zleciało na sam dół, jakby chciało usypać stos pogrzebowy dla zdmuchniętego w jednym ciosie Wilkołaka.
–— O kurwa, to było chyba trochę za wiele –— mruknął brodacz, drapiąc się z zakłopotaniem po głowie. –— Zbyt wiele z niego nie zostało. Nawet nie spróbował utwardzić ciała przed zaatakowaniem mnie. Głupi pchlarz... –— skomentował bez pozytywnych ani też negatywnych emocji w głosie. Trisha darła się i piszczała wniebogłosy, rozentuzjazmowana do tego stopnia, że była gotowa w każdej chwili rzucić się z trybun i popędzić ku ojcu. Nie popędziła... bo w opadających tumanach kurzu zaczęła się jawić ludzka sylwetka.
–— Dobre. Dobre w chuj... –— wydukał Generał, po czym zaśmiał się głośno, jakby zmiażdżenie przez Rycerza sprawiło mu niewysłowioną przyjemność. –— Umiesz przypieprzyć, stary... ale takim czymś ani razu mnie nie zabijesz –— rzucił ze śmiechem. Cała trójka pozostałych przy życiu Madnessów skierowała na niego swoje spojrzenia.
Bok wyglądał paskudnie, choć czerwony podkoszulek maskował najgorsze. Wciąż jednak Bruce wyglądał, jakby po lewej stronie jego torsu... brakło ciała. Uderzenie młotem musiało całe wolne miejsce wewnątrz brzucha i klatki piersiowej mężczyzny "zapełnić" zewnętrzną tkanką. Nawet Miyamoto Tenjiro nie próbowałby zgadywać, gdzie przemieściły się żebra mężczyzny ani wokół czego owinęły się jelita. Wszystko wskazywało też na to, że mężczyźnie zmiażdżono miednicę. Wilkołak zdołał jednak zatrzymać się na samym brzegu ogromnej wyrwy w murze, w całości wypełnionej gruzami zawalonego sektora trybun. Szybko stało się jasne, w jaki sposób Generałowi się to udało. Odpowiedzią była... lewa ręka. Dosłownie wbita w mur spełniła rolę kotwicy, nie pozwalając reszcie ciała na wylecenie poza koloseum. Rolę tę odegrała doskonale... choć wyglądała przez to makabrycznie. Zamiast ręki Bruce miał już tylko czerwony, poskręcany i połamany w dziesiątkach miejsc świder. Powykrzywiane palce zakleszczyły się wewnątrz betonu, prawie uniemożliwiając Carverowi wyciągnięcie ich. Krew ściekała po ciele mężczyzny litrami, a on sam dyszał ciężko... ale cieszył się. Śmiał się i szczerzył zęby, uradowany tym, co go spotkało. Czuł zew krwi mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Tej walki nie wolno było przerwać. Niczemu. Nikomu. To było jego sacrum - jego świętość.
–— Chodź, kurwa. Można mi jeszcze dużo rozgnieść... –— mówiąc to do Huna, przechylił głowę, jak zaciekawione kocię. W jego wykonaniu wyglądało to jednak przerażająco.
Koloseum w Miracle City od wielu lat nie miało gorszego dnia...
Koniec Rozdziału 194
Następnym razem: Wilcze serce