wtorek, 30 czerwca 2015

Rozdział 194: Tatuś

ROZDZIAŁ 194

     Zawsze wyglądał, jak barbarzyńca. Z głową osadzoną na wysokości dwóch metrów, bardzo muskularnym ciałem porośniętym włosami, uwydatnionymi żyłami i ciemną, długą do brzucha brodą rzeczywiście przypominał nieco dzikusa. Nikt nigdy nie miał odwagi zaczepić kowala Niebiańskich Rycerzy, jako że właśnie tak wyglądał. Sprawiał zresztą wrażenie, jakby jednym uderzeniem był w stanie zerwać komuś głowę z karku, a krzaczaste brwi nadawały mu gniewną aurę. Ze względu na te wszystkie czynniki wołano na niego "Hun", a on sam nigdy nie uznawał tego za jakąkolwiek obrazę. W rzeczywistości nawet to lubił. Nie musiał dzięki temu wdawać się w niepotrzebne dyskusje pozbawione jednoznacznego tematu - Hun bowiem nienawidził strzępienia języka bez celu. Rozmówki "przy furtce" działały mu na nerwy i wielu uważało go przez to za aspołecznego odludka, widzącego tylko żar paleniska, odbijający się w jego młocie. W rzeczywistości jednak wcale tak nie było. Nie ulegało wątpliwości, że brodaty wielkolud pracował bardzo ciężko i że bardzo się angażował we wszystkie swoje obowiązki, ale jednej rzeczy nie wiedzieli o nim ani szarzy obywatele, ani adepci aspirujący do miana Niebiańskiego Rycerza. Każdego tygodnia zdarzał się bowiem jeden dzień, gdy brodaty Hun znikał z zamku...

***

     Sadził o wiele dłuższe kroki, niż jakikolwiek normalny człowiek, ale normalny człowiek nie miał dwóch metrów wzrostu. Zdawać by się mogło, że chodnik trząsł się pod ciężkimi stopami brodacza, który z uśmiechem na skrytych w rozległym buszu ustach kroczył do domu. Było jeszcze przed świtem, jako że mężczyzna nade wszystko chciał zjawić się na miejscu, zanim jeszcze wszyscy się obudzą. Ten jeden dzień w tygodniu, który spędzał z rodziną znaczył dla niego o wiele więcej, niż pozostałe sześć spędzonych nad kowadłem, na zebraniach lub przy naprawianiu szkód wyrządzonych w mieście. W ten dzień Hun zmieniał się nie do poznania. Nie tylko dlatego, że specjalnie na tę okazję się mył, w związku z czym ani nie cuchnął potem, ani nie zdrapywał łoju z włosów, lecz również dlatego, że wciskał się wtedy w normalne ubrania.
–— Zaraz się podrą... Z czego dzisiaj robią te szmaty? –— pomyślał gniewnie wielkolud. Biały t-shirt piszczał w szwach, z niebywałym trudem obejmując tkankę mięśniową barczystego mężczyzny. Był tak niesamowicie opięty, że Niebiański Rycerz sprawiał wrażenie pomalowanego białą farbą. Nie lepiej prezentowały się jeansowe spodnie. Mimo że to były buggy, ledwo mieściły w sobie mięsiste uda i łydy zapaśnika. Tylko sandały nie miały większych problemów z utrzymaniem w ryzach wielkich stóp, choć znalezienie odpowiedniego rozmiaru każdorazowo kosztowało mężczyznę wiele godzin spędzonych na bieganiu od sklepu do sklepu.
     Dom, w którym mieszkali Hun i jego rodzina był rozległym, parterowym budynkiem, przywodzącym na myśl mieszkania na amerykańskich przedmieściach. Kłócił się on nieco z przeważającymi wzorcami architektury w Miracle City, ale również znajdował się na obrzeżach miasta, niedaleko jego murów. Otoczony drewnianym płotem z furtką, która prowadziła do brukowanej dróżki, prezentował się nad wyraz okazale, choć nie sposób było nie odczuć jego "inności". Sprawiał bowiem wrażenie zatrzymanego na latach 70-tych ubiegłego wieku. Sam brodacz uznawał to za jego zaletę, jako że nigdy nie odnajdywał przyjemności w śledzeniu nowinek technologicznych. Dlatego właśnie w takich miejscach, jak zamek Niebiańskich Rycerzy, czy właśnie jego dom czuł się najlepiej i najbardziej komfortowo.
 –— Niewiele brakowało, co? –— pomyślał wielkolud, gdy szukał wielką dłonią maleńkiego kluczyka do drzwi, który ukrył się gdzieś w jego kieszeni. –— Nie wiem, co bym zrobił, gdyby któryś z wybuchów nastąpił tutaj... –— Zadrżał cały na samą wizję pochłaniającego dom światła. Ta perspektywa przerażała go jeszcze bardziej, gdy tylko przypominał sobie o tym, jak jeden z unoszących się w powietrzu bloków runął na ziemię dosłownie kilkanaście metrów od jego mieszkania. –— Jest mi żal tych wszystkich ludzi, a jako obrońca tego kraju nie powinienem myśleć w ten sposób, ale... cieszę się, że to oni zginęli. Gdybym miał stracić moje dziewczyny... –— Potrząsnął głową, by odgonić od siebie niewłaściwe myśli, po czym wraził kluczyk do dziurki i po cichu go przekręcił. Z taką samą skrytością popchnął je do wewnątrz i powoli wkroczył do przedpokoju. "Konspiracji" nie ułatwiały mu gabaryty, ale radził sobie naprawdę nieźle. Zdołał nawet zamknąć za sobą drzwi, nie wywołując skrzypienia.
     Piwne oczy rozwarły się ze zdziwienia, gdy tylko głowa rodziny odwróciła się plecami do wejścia. Otoczone włosami usta zwinęły się w pełnym wzruszenia uśmiechu na widok opartej plecami i głową o ścianę istotki, siedzącej na poduszce. Drobna dziewuszka w zielonej piżamce wyglądała na maksymalnie sześć lat. Włosy w kolorze blond związane miała z tyłu głowy, co odsłaniało okrągłą, niewinną buzię. Duże, piwne oczy pozostawały zamknięte, a niewielkie usta naprzemiennie rozchylały się i zamykały, gdy śpiąca osóbka pochrapywała.
  –— Trisha... –— pomyślał z rozrzewnieniem Hun, wolniutko podkradając się do córeczki. –— Czekałaś na tatusia, żeby się przywitać, co? Kochana jesteś... –— Podniósł ją delikatnie, podkładając jej ramię pod głowę, która wciąż spoczywała na poduszce. Choć wielkolud z całą pewnością na takiego nie wyglądał, strasznie miękł w obliczu dzieci... i stawał się najuleglejszą istotą na świecie, gdy chodziło o jego córkę.
     Mała blondynka wyglądała jak niemowlę w ramionach masywnego ojca, nieustępliwego giganta, który tak ostrożnie i delikatnie się z nią obchodził, że w niczym nie przypominał wiecznie naburmuszonego i zrzędliwego kowala, jakiego zgrywał. Nie mogąc się powstrzymać przed rzucaniem co kilka sekund przelotnych spojrzeń w kierunku pochrapującej dziewczynki, Hun poczłapał korytarzem, z którego zszedł na prawo, prosto do stosunkowo dużego pokoju córeczki. Brodacz nigdy nie stawiał na szczególnie "dziewczęcy" wystrój wnętrza. Liczył się bowiem z tym, że za ileś lat jego mała Trisha mogła całkiem zmienić swój gust i charakter, w związku z czym potrzebna by była całkowita renowacja pomieszczenia. Włochaty gbur miał z kolei taki zwyczaj, że zawsze myślał przyszłościowo.
     Pozostawioną w nieładzie nakrapianą pierzynę podwinął do końca, zanim ponownie położył dziewczynkę w jej łóżku. Nie obudziła się, choć przez kilka chwil wierciła się w miejscu, jakby poczuła nagłą zmianę otoczenia. Ostatecznie jednak tylko zwinęła się w kłębek, pozwalając ojcu na przykrycie jej. Brodacz stał jeszcze nad nią chwilę z cieniem uśmiechu w długiej szczecinie.
–— Mam więcej szczęścia, niż zasłużyłem... Gdyby nie Eronis, nie byłbym dzisiaj szczęśliwym ojcem –— przypomniał sobie i zatrząsł się. Do tej pory, choć od tamtego czasu minęło już kilka lat, nie wiedział, jaka choroba zmorzyła jego dziecko. Wiedział tylko, że nikt nie potrafił jej zidentyfikować, w związku z czym wszelkie metody leczenia zawodziły. Wiedział też, że Trisha miała umrzeć. Że któregoś dnia miał się obudzić i czekać, aż dziewczynka otworzy oczy. I że któregoś dnia miała ich nie otworzyć. Cały ten strach i smutek pamiętał, jak przez mgłę - jakby to wszystko było tylko złym snem, z którego obudził go Eronis.
     Wychudły białowłosy sam zaoferował mu pomoc. Hun bowiem nigdy się nikomu nie żalił. To Paladyn sam z siebie zainteresował się jego sytuacją i wyciągnął ku niemu swą dłoń. Brodacz tylko się zgodził... a w tamtym czasie zgodziłby się nawet na podpisanie paktu z diabłem, gdyby tylko miało to utrzymać jego oczko w głowie przy życiu.
–— Wystarczyła mu jedna dłoń... –— wspomniał Hun, spoglądając na swoją wielką, żylastą i szorstką łapę, w niczym nie przypominającą gładkich, delikatnych i bladych dłoni najwyższego z Rycerzy. –— Nigdy mu się za to nie odpłacę. Za to, że raz na siedem dni mogę wrócić do własnych czterech kątów, wiedząc że moje dwie panie rzucą mi się na szyję. Niczego innego nie potrzebuję... –— Pogłaskał Trishę po głowie, nim wyszedł. Pocałowałby ją, gdyby nie był pewny, że przywalenie jej do połowy ogromną brodą przerwałoby sen dziewczynki.
–— Pora machnąć coś na śniadanie, hm? –— mruknął sam do siebie, będąc już na korytarzu. Zawsze robił śniadanie dla wszystkich, kiedy miał dzień wolny.

***

     Poranny prysznic był dla Lilith ulubioną porą dnia. Jego wyjątkowości nie umniejszał wcale fakt, że kobieta spędzała przy nim znacznie więcej czasu, niż z reguły się mu poświęcało. Zastępczyni Carvera lubiła po prostu te chwile, gdy mogła tak naprawdę odpocząć od obowiązków, zgiełku, Generała i robienia za jego niańkę oraz konieczności dbania o dobre imię Gwardii. Kiedy czuła tę wolność, wtedy tylko rzeczywiście się regenerowała. Nie sen, nie posiłek, nie wolny czas, a opływająca ją ciepła woda, obejmująca swym dotykiem wszelkie zakamarki ciała przynosiła jej ukojenie. Tak jak tego właśnie poranka...
–— Powinnam chyba się ruszyć. Czeka mnie kolejny ciężki dzień... –— przekonywała w myślach samą siebie, z zamkniętymi oczyma wznosząc twarz w stronę słuchawki prysznicowej. Czarne, jak noc włosy zarzuciła do tyłu. Nie lubiła bowiem, kiedy przyklejały jej się do skóry. Ta zresztą była bardziej czuła od pojedynku stoczonego w parku.
     Niechętnie, lecz zdecydowanie zakręciła wodę, przerywając swoje pół godziny rozkoszy, po czym jeszcze w kabinie wycisnęła z włosów tyle wody, ile mogła. Biały, puchaty dywanik łazienkowy pozwolił jej nie zachlapać całej podłogi, gdy wychodziła na zewnątrz. Posuwając stopę za stopą i nie schodząc ze swojego "podium", dociągnęła się do zaparowanego okna łazienki, które lekko otworzyła i które miało czekać na jej powrót przez większość dnia. To również było częścią jej dziennej rutyny - zawsze po porannym prysznicu otwierała okno i zamykała je dopiero wtedy, gdy szła się myć. Teraz dzień dopiero się dla niej rozpoczynał.
     Do położonej naprzeciwko łazienki sypialni wkroczyła w samej tylko dolnej bieliźnie, już z grubsza wytarta i z poplątanymi, rozczapierzonymi włosami. Biały ręcznik trzymała przewieszony na karku. Zakrywał on obie piersi do czasu, gdy stanęła przed przeszklonymi drzwiami rozsuwanej szafy. Wprawiwszy je w ruch pełnym gracji ruchem, jakby muskała taflę wody, chwyciła od razu okulary z czerwonymi oprawkami z maleńkiej górnej półki. Zawsze dbała o to, by pozostawiać je dokładnie na linii swojego wzroku, przez co mogła po nie sięgać intuicyjnie. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyła, bo w gruncie rzeczy był to tylko jej kaprys. Z okularami na nosie czuła się już bardziej "oficjalnie", toteż w ostatnim porywie dzikości potrząsnęła swoimi długimi włosami, tworząc z nich na kilka chwil gęsty, czarny proporzec.
–— Nadal ledwo czuję nią dotyk... –— przeszło jej przez myśl, gdy spojrzała na swą lewą pierś, do niedawna pełną i z pewnością stanowiącą atut czarnowłosej kobiety. Teraz, choć nie była już rozdzielona na dwoje wrażym ostrzem, przez sam środek sutka ciągnęła się czerwona smuga - blizna po krótkiej potyczce ze ślepcem. –— Ze śladem pewnie mogłabym coś zrobić, ale nie wiem, czy czucie może do końca wrócić. Chyba trochę zbrzydłam, co? –— Uśmiechnęła się gorzko. Nie tyle sama pamiątka po walce ją irytowała, co bardziej przebieg walki. –— Naczelnik był mi wdzięczny za to, że ochroniłam jego ucznia przed śmiercią i sama wiem, że podjęłam dobrą decyzję... ale z drugiej strony mogłabym upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, gdyby nie brakło mi umiejętności. Nigdy bym nie pomyślała, że ten mężczyzna mógł stanowić takie zagrożenie. Jego ślepota mnie zmyliła. Na dodatek pierwszy raz walczyłam z kimś, kto używałby dwóch mieczy jednocześnie. Nadal brakuje mi doświadczenia... –— Westchnęła ciężko na potwierdzenie swoich słów, po czym zaczęła się ubierać. Biała koszula jako pierwsza okryła jej półnagie ciało. Potem dopiero dołączyły do niej czarne, smukłe spodnie i damska marynarka. Lilith zawsze czesała się na sam koniec. Nigdy nie zabierało jej to zbyt wiele czasu. Spędzanie godzin na układaniu włosów uznawała za coś niepotrzebnego i upierdliwego, czym zaskakiwała większość znajomych.
     Kiedy skończyła się przygotowywać, umyta i ubrana okularnica spostrzegła na zegarku godzinę 6:45. Odkąd tylko zamieszkała w Miracle City, dzień za dniem wstawała dokładnie o świcie... czyli godzinę później, niż "za życia".
–— Kiedyś każdy dzień trzeba było zacząć joggingiem i ćwiczeniami, ale teraz nie jest mi to potrzebne. W pewien sposób bycie Madnessem się opłaca –— pomyślała, gdy sobie o tym wszystkim przypomniała. Gorzki uśmiech przebiegł jej po twarzy, gdy do tych nostalgicznych wspomnień dołączyły te mniej przyjemne. Natchniona tymi drugimi rozsunęła poły marynarki, by po wewnętrznej stronie lewej części ponownie ujrzeć odznakę w kształcie gwiazdy - odznakę policji z Chicago. –— Stare rany zawsze zostawiają blizny. Dość tego! Rada Generalna zbiera się za niecałe dwie godziny. Muszę zaciągnąć Bruce'a na spotkanie... –— Potrząsnęła jeszcze głową, by samą siebie ściągnąć na ziemię. W końcu czekał ją kolejny ciężki dzień...

***

     –— Będzie z niej przerażająca żona, jeśli tak dalej pójdzie... –— pomyślał Hun, spoglądając na swój mały skarb, siedzący obok niego na całkowicie pustych trybunach. Dziewczynka pałaszowała kupionego jej po drodze przez brodacza loda. Wielkolud zaopatrywał córcię w podobne słodycze właściwie za każdym razem, gdy po śniadaniu a przed obiadem udawali się razem na przechadzkę po Miracle City. On sam jednak rzadko kiedy dawał się na nie namówić. Powód był oczywisty - broda. Broda bowiem - jak wskazywałby na to jej rozmiar - zachowywała się nieraz, jak żywa istota i pochłaniała część zmierzającego do wyschniętych ust pożywienia. To z kolei niemożebnie irytowało samego Huna.
–— Dziewczynki w jej wieku powinny interesować się bardziej... dziewczęcymi rzeczami, nie? Inne córeczki nie proszą tatusiów, by zabierali je na arenę –— zamrugał zamyślony mężczyzna, obserwując wpatrzoną w ekran Trishę. Tylko ten jeden monitor był aktywny - specjalnie dla ich dwójki. Pozwalał obojgu gościom obserwować... istną masakrę, mającą miejsce w dole. –— Czasy się zmieniają, to racja. I tak jednak nie wiem, czy to dobrze. Kiedy ja byłem w jej wieku, z całą pewnością wzdrygałem się na widok krwi, umierających ludzi, czy fruwających kończyn. Dzisiaj dzieciaki w ogóle się tego nie boją... a ta moja się tym nawet entuzjazmuje.  –— Kowal westchnął ciężko, doszedłszy do niepokojących go wniosków. Ostatecznie pozabijał w sobie te myśli, by wspólnie z blondyneczką "delektować się" seansem.
     Generał Carver stał w samym centrum areny, a wraz z nim ogromny, czerwonowłosy młodzian o ciele Adonisa. Pięści, śródstopia i kostki tego drugiego owinięte były bandażem, służącym mu za amortyzator ciosów. Chłopaka tego znała już znaczna liczba obywateli Morriden. Był to bowiem Salvador Mendez, zwany z hiszpańskiego "Czołgiem", a więc jeden z najbardziej niesamowitych zawodników ostatniego Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Nikt o tym nikomu oficjalnie nie poświadczył, ale Hiszpan stał się rzekomo uczniem Wilkołaka, co u jednych wywoływało ogromny entuzjazm... a u drugich chęć wyjechania z kraju.
     Dwaj Madnessi, z których tylko jeden był członkiem Gwardii otoczeni byli przez niecałą setkę członków wspomnianej organizacji. Odkąd bowiem miasto ucierpiało w wyniku ataku bombowego, Carver zaczął sprawować "urząd" trenera. Od trzech do pięciu razy w tygodniu przez kilka godzin szkolił rekrutów Gwardii, by jak najszybciej uczynić ich mężnymi wojownikami, na których stolica, a także cały kraj mogłyby polegać. Nadal był to jednak Bruce Carver i koniecznym okazało się organizowanie szkolenia na terenie areny, by poległych mógł natychmiastowo stawiać na nogi lewitujący w górze świetlisty twór zwany Bogiem. Z jednej strony ograniczało to liczbę ofiar do zera, a także zaznajamiało "żołnierzy" z uczuciem traumy, przerażenia i walką o przeżycie... lecz z drugiej sprawiało, że Wilkołak tracił wszelkie hamulce. Z tego też powodu praktycznie każda sesja kończyła się chwilowym zgonem każdego Gwardzisty.
     Z otaczającego Generała i jego podopiecznego kręgu ludzi również dało się wyczytać interesującą zależność. Bliżej środka znajdowali się bowiem nie ci doświadczeni i obyci, a najwięksi świeżacy, którzy jeszcze o niczym nie mieli pojęcia lub nie potrafili skorzystać z głowy. Ci, którzy mieli już do czynienia z Wilkołakiem i poznali jego metody szkoleniowe umiejscowili się jak najdalej od niego. Łatwo było więc zauważyć, że "ci nowi" za każdym razem pełnili rolę miejsca armatniego. 
–— Dlaczego oni wszyscy zgłosili się do Gwardii, skoro tak się boją? –— zapytała nagle i bardzo mądrze Trisha, na chwilę przerywając swoje pełne skupienia obserwowanie pola bitwy.
–— Wiesz, córeczko... to nie takie proste –— zaczął uniwersalnie brodacz, bo każde wyjaśnienia mógł w ten sposób poprowadzić. –— Wielu z tych ludzi straciło miejsca pracy i miejsca zamieszkania z powodu tych wybuchów jakiś czas temu. W jakiś sposób muszą się jednak utrzymać i do tego potrzebują pieniędzy. Gwardia z kolei swoim ludziom płaci. Zresztą ona również straciła część... wojowników w dniu ataku. Tak naprawdę spora część rekrutów nie widziała dla siebie innego wyjścia. Oczywiście nieliczni chcą po prostu uchronić innych Madnessów przed podzieleniem ich losu. Jeśli się przyjrzysz, zauważysz że jedni i drudzy boją się w takim samym stopniu. Różnica polega na tym, że jedni będą się modlić, by trening się skończył, a drudzy będą się modlić o odwagę i wytrwałość... –— Zakończył z rękami dumnie skrzyżowanymi na klatce piersiowej, zadowolony z wysokiego poziomu swojej wypowiedzi. Pochwały jednak nie otrzymał, bo Trisha zdążyła już całkowicie poświęcić się temu, co działo się na ekranie.
     Generał Carver zapewne rzucił w kierunku rekrutów kilka komend i jakieś szczątkowe wyjaśnienia, ale na trybunach i tak nie było ich słychać. Wszystko wskazywało jednak na to, że Wilkołak i El Tanque mieli walczyć przeciwko niecałej setce Gwardzistów. Był to tak zwany "trening praktyczny". W praktyce jednak wyglądało to, jak najzwyklejsza w świecie rzeź. Pierwsza krew trysnęła już w momencie, gdy Generał dał sygnał do rozpoczęcia. Wtedy to bowiem któryś z najświeższych nabytków Gwardii lękliwie cofnął się o krok, wpadając na stojącego za nim towarzysza. Tamten nie okazał mu wyrozumiałości i zwyczajnie odepchnął go od siebie... prosto na Carvera. Dłoń Wilkołaka zerwała mu głowę z karku z taką łatwością, jakby chłopak był zrobiony ze styropianu. Czerep wystrzelił w bok, uderzając przeciwległego rekruta w klatkę piersiową i chyba gruchocząc mu żebra, na co wskazywałby jego wyraz twarzy. Kilku stojących za nim chłopaczków posypało się na ziemię, jak kostki domina.
     Hiszpan również się nie patyczkował. W bokserskiej pozycji bujał się na prawo i lewo, oszczędnymi ruchami unikając atakujących go Gwardzistów... i równie oszczędnymi prostymi posyłając ich w stronę kolegów. Madnessi latali na prawo i lewo, przebijając się przez tłumy sobie podobnych ofiar, jak ciśnięte przez miotacza piłki. Salvador zdawał się być wręcz znudzonym koniecznością radzenia sobie z o wiele od niego słabszymi przeciwnikami, miast walki z Mentorem. Carver dla odmiany bawił się szampańsko. Z wyszczerzonymi w uśmiechu zębiskami i z kudłatym irokezem, którym zamiatał na boki z każdym ruchem głową przypominał bardziej demona, niż człowieka. Któregoś z rekrutów kopnął nisko w lewą kostkę... urywając mu tym kopnięciem jedną nogę i łamiąc drugą. Kończyna niemalże podfrunęła do trybun.
–— Teraz już chyba nie zmienię jej upodobań... ale wciąż boję się, co z tej dziewuchy wyrośnie –— pomyślał bezsilnie Hun. Rozdziawione z wrażenia usteczka Trishy świadczyć mogły o całkowitym braku empatii, a na to brodacz nie chciał pozwolić.
–— Wow, naprawdę zasługuje na to, żeby być Generałem –— stwierdziła z podziwem mała blondynka. –— Wygląda jakby się z nimi bawił. Musi być bardzo silny! –— chwaliła Wilkołaka ku niezadowoleniu milczącego ojca.
–— Nie, nie "wygląda"... –— poprawił ją w duchu Hun.
–— Tytuł zobowiązuje. Generał to drugi najważniejszy tytuł w Gwardii, więc nie można go przyznać komuś, kto nie może się pochwalić umiejętnościami... –— Wstydził się jej to powiedzieć, ale mimowolnie zabolało go, gdy w jego obecności wychwalała brutalnego potwora, jakim niezaprzeczalnie był Bruce. Robił więc dobrą minę do złej gry i liczył, że Trisha niczego nie zauważy. Bardzo nie lubił brania kogokolwiek na litość.
–— Ale ty i tak byś go pokonał, tatusiu! Prawda? –— odwróciła się nagle w stronę wielkoluda, który otworzył usta ze zdziwieniem. Oczy dziewczynki śmiały się. Hun lubił ten widok. Jego córeczka miała takie same oczy, jak jej matka. –— Mój tatuś jest najsilniejszy w Morriden! –— dodała z dumą i pełną powagą.
     Brodacz nie potrafił powstrzymać poszerzającego się uśmiechu na twarzy. Potarmosił dziewczynce włosy, nie udzielając jednoznacznej odpowiedzi na jej pewne stwierdzenie. Od razu zrobiło mu się cieplej na sercu. Trisha zawsze potrafiła wydobyć z niego to, co najlepsze i w tym również przypominała matkę.
–— To niech zejdzie na dół i to udowodni! –— rozległ się nagle niewiarygodnie donośny krzyk z powierzchni areny. Carver patrzył prosto na nich, szczerząc zęby w nieco przerażającym uśmiechu. Hun zaklął w duchu, zapomniawszy o niebywale wyostrzonych zmysłach Wilkołaka. –— Nigdy w życiu nie walczyłem z Niebiańskim Rycerzem! Chodź, staruchu i rozprostuj kości! –— pokrzykiwał Carver. Na placu boju został już tylko on i jego uczeń, a pozostali walczący leżeli zmasakrowani na przestrzeni areny. Do najwcześniej zabitych zmierzały już świetliste macki Boga, mające za moment zwrócić im życie, lecz nie przytomność.
–— Obraził cię, tato! Idź i mu pokaż! –— nakazała natychmiastowo Trisha, zaciskając piąstki i wydymając w nerwach policzki. –— Nie ma z tobą szans! –— Była zbyt stanowcza i zbyt mocno nakręciła się na to wszystko, by biedny Hun potrafił jej odmówić. Carver tymczasem w dalszym ciągu darł się na niego, próbując go sprowokować do zejścia na dół.
–— Pójdę –— zgodził się kowal, czym natychmiast wywołał promienny uśmiech na buzi córeczki. Znów przeraziło go wewnętrznie jej rozentuzjazmowanie przemocą, ale nic już nie powiedział. Zwyczajnie oparł się wielką łapą o barierkę, po czym... wyskoczył z trybun. Huk, jaki rozległ się, gdy wielkie cielsko Huna uderzyło o ziemię z wysokości kilkunastu metrów rozszedł się po najdalszych krańcach koloseum. Podłoże zadrżało pod masywnymi stopami Rycerza.
–— Jesteś –— ucieszył się z makabrycznym wyrazem twarzy Wilkołak, podczas gdy milczący Hiszpan rzucał ciałami Gwardzistów, jak workami ziemniaków, zbierając je w jednym miejscu pod samymi ścianami areny. –— Mam nadzieję, że nie będziesz się pierdolić. W końcu i tak nic się nikomu nie stanie. –— Generał zaginał po kolei palce u obu dłoni, wywołując serię głośnych trzasków. Przypominał zwykłe zwierzę, rozjuszone i żądne krwi.
 –— Jestem. A ty nie należysz do najbystrzejszych, Generale –— odparł oschle brodacz, nijak nie przygotowując się do czekającego go starcia. –— Nie dasz mi rady z twoim poziomem mocy, więc nie widzę sensu w tej walce. Bo ja nie lubię walczyć, wiesz? W odróżnieniu od ciebie... –— Wcale się nie łudził, że wpłynie na decyzję Wilkołaka. Nie chciał po prostu mieć sobie za złe tego, że mógł go ostrzec, a tego nie zrobił.
–— Na wojnie bystrzy walczą, lejąc dookoła tuszem. Ja wolę przelewać krew. Chyba zauważyłeś... –— rzekł z dumą Bruce, rozkładając ręce i wskazując na oceany czerwieni, którymi pomalował powierzchnię areny. –— Nie wpierdalaj mi się w drogę, Sal. Z tobą poćwiczę później. Po zebraniu –— odezwał się jeszcze do ogromnego ucznia. Hiszpan popatrzył na niego pozbawionymi wyrazu oczętami, niezauważalnie mieszając w nich zgodę z zaskoczeniem. Chłopak nie spodziewał się bowiem, że jego Mentor jest w stanie pamiętać o czymś takim, jak zebranie na najwyższym możliwym szczeblu w Morriden.
–— Z bliska jest jeszcze większy... a na pewno wyższy ode mnie. Nie jest jednak taki szeroki. Działa to pewnie na jego korzyść. Ja przypominam włochaty głaz wepchnięty w prezerwatywę... –— pomyślał Hun, gdy odprowadzał boksera wzrokiem. –— Jak to się stało, że ten facet go trenuje? Niepojęte...
–— pokręcił głową. Nie zeskoczył na dół po to, by analizować relacje na linii uczeń-mistrz pomiędzy Wilkołakiem, a Czołgiem.
–— Tatuś, zniszcz go! Jesteś najlepszy, pamiętaj! I skończ przed obiadem, bo mama będzie na nas zła! –— Krzyk Trishy wyrwał go z zamyślenia i mocno osadził na ziemi. Skinął ciężką głową na znak zrozumienia. Jego największy skarb na niego liczył i go dopingował. Nie mógł więc dać przeciwnikowi nawet cienia szans.
     Moc duchowa, która z przeszywającym blaskiem pojawiła się w dłoni wielkoluda w ciągu kilku sekund uformowała się w duży, masywny i zapewne niezwykle ciężki młot kowalski. Na jego trzonku wyryte były nordyckie runy, upodabniające go nieco do broni samego Thora. Gdy wielkie łapsko Huna zacisnęło się na orężu, gwałtowny podmuch energii sprawił, że pękła ziemia. W tym samym momencie niemalże pękły kąciki ust Generała Carvera, ponieważ jego uśmiech rozszerzył się do granic możliwości. Nie było żadnego odliczania. Wojownicy po prostu patrzyli sobie nawzajem w oczy przez kilka chwil, by nagle i instynktownie rozpocząć batalię. Wilkołak wyrwał się przed siebie jako pierwszy. Jego palce zakrzywiły się, imitując w ten sposób szpony, którymi zwykły rozrywać swych przeciwników na kawałki.
     Zderzenie nastąpiło błyskawicznie. Podczas gdy dłoń Bruce'a wystrzeliła w stronę aorty wielkoluda, ramię tego drugiego zanurkowało w szerokim, energicznym zamachu. Miał przewagę w zasięgu. Wielką przewagę w zasięgu, gdy tylko dodało się długość broni do długości górnych kończyn. Ta właśnie przewaga sprawiła, że rzucający się na kowala Wilkołak został w jednej chwili uniesiony w górę... kiedy to kowalski młot z porażającą mocą zmiażdżył mu lewy bok. Głownia przez strzępki czasu zanurzyła się w ciele Generała, wykrzywiając je w przerażający sposób. W chwili, gdy z otwartych ust mężczyzny trysnęła krew... zniknął. Uderzenie cisnęło go w dal szybciej, niż było w stanie to zaobserwować ludzkie oko, a impet dosłownie wyrwał kilkadziesiąt kilogramów podłoża, posyłając je w ślad za nim. Carver poszybował, jak awionetka przez połowę areny... a potem przebił się również przez mur. Gigantycznemu hukowi towarzyszyła wyzwalająca się chmura pyłu... a zaraz potem również dźwięk zapadającego się całego sektora trybun. Ławy, barierki, korytarze, schody, pokoje i łóżka - wszystko zleciało na sam dół, jakby chciało usypać stos pogrzebowy dla zdmuchniętego w jednym ciosie Wilkołaka.
–— O kurwa, to było chyba trochę za wiele –— mruknął brodacz, drapiąc się z zakłopotaniem po głowie. –— Zbyt wiele z niego nie zostało. Nawet nie spróbował utwardzić ciała przed zaatakowaniem mnie. Głupi pchlarz... –— skomentował bez pozytywnych ani też negatywnych emocji w głosie. Trisha darła się i piszczała wniebogłosy, rozentuzjazmowana do tego stopnia, że była gotowa w każdej chwili rzucić się z trybun i popędzić ku ojcu. Nie popędziła... bo w opadających tumanach kurzu zaczęła się jawić ludzka sylwetka.
–— Dobre. Dobre w chuj... –— wydukał Generał, po czym zaśmiał się głośno, jakby zmiażdżenie przez Rycerza sprawiło mu niewysłowioną przyjemność. –— Umiesz przypieprzyć, stary... ale takim czymś ani razu mnie nie zabijesz –— rzucił ze śmiechem. Cała trójka pozostałych przy życiu Madnessów skierowała na niego swoje spojrzenia.
     Bok wyglądał paskudnie, choć czerwony podkoszulek maskował najgorsze. Wciąż jednak Bruce wyglądał, jakby po lewej stronie jego torsu... brakło ciała. Uderzenie młotem musiało całe wolne miejsce wewnątrz brzucha i klatki piersiowej mężczyzny "zapełnić" zewnętrzną tkanką. Nawet Miyamoto Tenjiro nie próbowałby zgadywać, gdzie przemieściły się żebra mężczyzny ani wokół czego owinęły się jelita. Wszystko wskazywało też na to, że mężczyźnie zmiażdżono miednicę. Wilkołak zdołał jednak zatrzymać się na samym brzegu ogromnej wyrwy w murze, w całości wypełnionej gruzami zawalonego sektora trybun. Szybko stało się jasne, w jaki sposób Generałowi się to udało. Odpowiedzią była... lewa ręka. Dosłownie wbita w mur spełniła rolę kotwicy, nie pozwalając reszcie ciała na wylecenie poza koloseum. Rolę tę odegrała doskonale... choć wyglądała przez to makabrycznie. Zamiast ręki Bruce miał już tylko czerwony, poskręcany i połamany w dziesiątkach miejsc świder. Powykrzywiane palce zakleszczyły się wewnątrz betonu, prawie uniemożliwiając Carverowi wyciągnięcie ich. Krew ściekała po ciele mężczyzny litrami, a on sam dyszał ciężko... ale cieszył się. Śmiał się i szczerzył zęby, uradowany tym, co go spotkało. Czuł zew krwi mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Tej walki nie wolno było przerwać. Niczemu. Nikomu. To było jego sacrum - jego świętość.
–— Chodź, kurwa. Można mi jeszcze dużo rozgnieść... –— mówiąc to do Huna, przechylił głowę, jak zaciekawione kocię. W jego wykonaniu wyglądało to jednak przerażająco.
     Koloseum w Miracle City od wielu lat nie miało gorszego dnia...

Koniec Rozdziału 194
Następnym razem: Wilcze serce

wtorek, 23 czerwca 2015

Rozdział 193: Trening czas zacząć!

ROZDZIAŁ 193

     –— Od dzisiaj... zegar zaczyna tykać –— pomyślał Rinji, z rękoma w kieszeniach dochodząc już do swojego pustego domu świeżo po tym, jak przesłuchał go Generał Noailles. –— Mam niewiele czasu. Chłopaki też. Nie wiem o ich przeciwnikach nic poza faktem, że ten cały Tora kontroluje wiatr, a tamten szermierz jest ślepcem. Będzie im ciężko... ale ja przynajmniej wiem, na co się przygotować. –— Machinalnie poprawił dłonią czarną czapkę wciągniętą na głowę, jakby upewniając się, czy rzeczywiście ją odzyskał. Odetchnął z ulgą, gdy pamiątka po przyszywanym starszym bracie okazała się być na miejscu. –— Nigdy nie powinienem był jej wyrzucać. Okazałem się słaby. Kruchy. Nikt nie wyjdzie dobrze na próbach zrobienia wszystkiego samemu. Nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Oni są ze mną... Yashiro mógł mnie zostawić, ale mam jeszcze innych braci. Z ich pomocą ściągnę go tu z powrotem. Pokażę mu, że się myli. To powinienem zrobić jako jego brat... –— postanowił w myślach, po czym wyciągnął z kieszeni cieniutki, wąski kluczyk, przypominający nieco korkociąg. Już chciał włożyć go w zamek drzwi, gdy nagle spostrzegł... że były już one lekko rozchylone. Uniósł brwi z niedowierzaniem.
–— Nie zamknąłem? Nie może być. Ktoś wszedł do środka... ale kto? Yashi'ego nie ma, lidera też... czyżby ktoś się włamał? Nie zdziwiłbym się po tym, co odwalili z naszym domem po turnieju... ale z drugiej strony nie widzę żadnych uszkodzeń. Użyli wytrychu, czy czegoś takiego? Muszę być czujny... –— Nie potrzebował żadnych konkretów, by podjąć rozważną decyzję. Już u progu zdjął buty, które to wziął w rękę, by wyciszyć kroki. Powoli i po cichu rozsunął drzwi, po czym wśliznął się do wnętrza budynku, niczym przemykająca w trawach żmija.
     Rozglądał się uważnie, pochylając plecy i uginając kolana. Stąpał tak, jakby badał grunt, który mógł się pod nim w każdej chwili osunąć. Drzwi do kuchni pozostawały zamknięte, w związku z czym w pierwszej kolejności zwrócił wzrok w kierunku usytuowanego po lewej stronie, nieco opustoszałego salonu. Choć nasłuchiwał tak uważnie, jak umiał, nie usłyszał niczego, czego się spodziewał - otwieranych szuflad, przetrząsanych szafek ani rozrzucanych po podłodze przedmiotów. To z kolei kazało mu myśleć, że być może... że może jakimś cudem to nie złodzieje dostali się do wnętrza jego domu. Albinos wkroczył do salonu na palcach, zginając i rozginając palce dłoni, w której w każdej chwili mogła pojawić się jego kosa.
     Zamarł. Czarne, podarte szmaty, które może kiedyś, lata temu były czymś w rodzaju płaszcza lub opończy leżały zwinięte w kącie, tak samo cuchnące i brudne, jak zawsze. Przed jego oczami pojawił się mężczyzna, którego białowłosy nie widział od lat, z bosymi stopami krzyżując pod sobą nogi. Siedział na gołych panelach podłogowych, wpatrując się w młodzieńca pustymi zgniłozielonymi oczami, zdającymi się zapadać wgłąb czaszki. Miał szare, niemyte włosy, sięgające mu do łopatek. Część z nich rozpuszczona była wolno, podczas gdy pozostałe - głównie ze skroni i znad czoła - wiązał w długą kitę. Niecodzienna fryzura schodziła jednak na dalszy plan z powodu twarzy mężczyzny... Szarowłosy bowiem... nie miał warg. W ich miejscu, na zamkniętych ustach znajdowała się tylko paskudna, czerwona blizna. Ta właśnie karykatura ust była z kolei... zasznurowana. Gruba, czarna nić przechodziła szlaczkiem przez cały otwór gębowy mężczyzny, pozwalając mu otworzyć go raptem na kilka milimetrów. Wystarczyło jedno spojrzenie, by uznać męczennika za przerażającego. Fakt, że na całej jego powierzchni twarzy wytatuowana była biała czaszka o czarnych konturach tylko potęgował wrażenie. Ze względu na "małomówność", wygląd oraz styl walki nazywano mężczyznę "Shinigami".
–— Lider? –— wydukał z niedowierzaniem Rinji.
     Tego samego dnia po Miracle City zaczęła krążyć plotka, jakoby legendarny Bóg Śmierci powrócił zza Muru... jako pierwszy Madness od czasów Mędrca Znikąd.

***

      Rikimaru przełykał nerwowo ślinę praktycznie co dwie sekundy, krocząc w kierunku prywatnej kliniki Miyamoto. Czerwonowłosy szermierz bez miecza non stop rozmijał się ze spieszącymi na główny plac stolicy i pogrążonymi w nerwowym oczekiwaniu mieszkańcami. Jego nie interesowało "widowisko", które ściągało ich tam, jak żarówka ćmy. On nie usłyszałby tam o niczym nowym. Zamiast tego wolał się przygotować. Wyciszyć. Podjął bowiem najtrudniejszą decyzję w całym swoim dotychczasowym życiu i - jak to zwykle bywało z najtrudniejszymi decyzjami w życiu - wahał się. Wiedział, że będzie się wahał, dopóki tylko nie zniknie możliwość zrezygnowania z tajemniczego zabiegu oferowanego przez Tenjiro.
–— Co on właściwie chce mi zrobić? Nawet go o to nie zapytałem, a już chcę wleźć na stół operacyjny. To w ogóle będzie operacja? W jaki sposób ma zamiar mi pomóc? Nic nie wiem... i mam wrażenie, że choćbym nawet wiedział, to i tak bym nie zrozumiał. Lekarski bełkot rozumieją tylko lekarze –— kontemplował po drodze, mając nadzieję, że to go trochę uspokoi. W założeniu czekała go niecała godzina samotności i ciszy, kiedy to powinien być absolutnie sam w bezgłośnej, ciemnej poczekalni. Godzina medytacji i walki z myślami z pewnością by mu pomogła... a przynajmniej tak mu się wydawało.
–— O, szybko się zdecydowałeś! –— usłyszał nagle chłopak, gdy popchnął drzwi. Prawie podskoczył w miejscu i odruchowo sięgnął po miecz... którego nie miał. Przy recepcji, w rozganianym blaskiem biurowej lampy półmroku stał spoglądający w jego stronę Miyamoto, grzebiący rękami w szufladach. –— Nie poszedłeś z innymi na plac? Twój Mentor ma wygłosić publiczne oświadczenie w sprawie Loży Kłamców, ostatnich wydarzeń, zagrożeń i tym podobnych bzdetów –— spytał znad okularów szalony chirurg, nie zwracając uwagi na oniemienie Rikimaru.
–— Miałem... miałem cię spytać o to samo. Czemu cię tam nie ma? Ja brałem w tym wszystkim udział i wszystko wiem, ale ty... –— zaczął się dziwić, lecz mężczyzna uciszył go jednym, pełnym politowania spojrzeniem, jakby słuchał przedszkolaka mówiącego o fizyce kwantowej.
–— Ale ja wiem więcej, niż myślisz, mój drogi –— wciął się młodzieńcowi w zdanie Tenjiro, jednocześnie wyciągając aktówkę spod biurka i opuszczając rejon recepcji. Miał o wiele więcej pracy, odkąd pulchna blondynka, będąca jego pomocnicą zginęła podczas serii wybuchów. –— No to co? Zaczynamy? –— spytał z niestosownym wręcz entuzjazmem chirurg, jakby takie przypadki, jak Rikimaru zdarzały mu się dzień za dniem.
–— Ale... tak już? –— Szermierz zbladł. Nie dane mu było zaznać godziny wypełnionej ciszą kontemplacji, czy po prostu przygotować się mentalnie na to, co miało nadejść. Tymczasem Miyamoto otwierał już drzwi gabinetu. –— Może... daj mi jeszcze trochę czasu? Żeby ochłonąć. Przydałoby mi się. Zestresowałeś mnie... –— zaczął się wzbraniać "jednooki" wystawiając przed siebie dłonie z zakłopotaniem na twarzy. W jeszcze większe zakłopotanie wprawiła go jednak mina Tenjiro, którego to lico nagle stężało, pozbawione całego luzu i wesołości.
–— Chcesz czekać? –— zapytał niezwykle chłodno, jak na siebie, aż Rikimaru mimowolnie cofnął się o krok. Nie udzielił mężczyźnie odpowiedzi. –— A czy sądzisz, że twoi przeciwnicy też będą na ciebie czekać? Czas to najcenniejsze, co posiadają Madnessi. Posiadają go bardzo dużo, więc można powiedzieć, że są bardzo bogaci... ale czy ktoś, ktokolwiek może mieć nieskończoną ilość gotówki? Albo nieskończoną ilość miejsca? Tlenu? Wiedzy?
     Okularnik przygwoździł potencjalnego pacjenta pytaniami w sposób tak uszczypliwy i obrazowy, że w mgnieniu oka udało mu się go zawstydzić. Zostawił szermierza przed drzwiami, samemu wchodząc do wnętrza gabinetu z aktami, które wyciągnął z szuflady i już nic więcej nie powiedział. Nie musiał tego robić. Jego cisza bowiem była równie wymowna.
–— Ma rację. Ma rację... Rinji i Naito już teraz mogą zacząć działać i prawdopodobnie to robią. Ja muszę najpierw zająć się tym. Nie mogę zwlekać. Nie mogę się teraz wahać. Obudzę się, patrząc na świat obojgiem oczu lub jednym z nich. Przecież na całe moje życie patrzyłem jednym, prawda? Zresztą... tamten facet był ślepy. Gdyby nie to piętno... to może też mógłbym walczyć bez wzroku? –— zadumał się Rikimaru. Kilka chwil wystarczyło. Szermierz nie mógł niestety dostrzec jawiącego się pod nosem chirurga uśmieszku, kiedy usłyszał kroki nastolatka za plecami.
–— Ile minie czasu, zanim będę wiedział, czy zabiegł się powiódł? –— spytał stanowczo i głośno "jednooki", zamykając za sobą drzwi.
–— Cóż... obudzisz się zaraz po zabiegu, a potem... zobaczymy, czy się przyjmie. Jeśli dotrwasz do świtu, będzie to znak, że wszystko poszło po naszej myśli –— wytłumaczył tajemniczo okularnik, ale nie dał pacjentowi szansy, by się nad tymi słowami zastanowić. –— Pakuj się na łóżko. Zdezynfekuję narzędzia i zaraz pójdziesz spać –— polecił, zakładając na dłonie gumowe rękawiczki i zaklejając usta dwoma paskami taśmy, ułożonymi na kształt litery "X".

***

     Naito musiał stawać w miejscu po każdym kroku, by nie wyprzedzić ani nie wpaść na drepczącego przed nim karzełka. Posiwiały już mężczyzna, którego włosy zaczynały już rzednąc na czubku głowy, a rozchodzić się i kręcić z jej boków nie mógł mieć więcej, niż półtora metra wzrostu. Nieczęsto spotykało się tak niewielkich ludzi, ale Kurokawie to w żaden sposób nie przeszkadzało. W końcu wszystko miało swoje plusy i minusy - czy to wzrost, czy sylwetka. Prowadzący go facecik miał na przykład wyjątkowo dobry słuch. Kiedy brunet wszedł do budynku, mężczyzna usłyszał go i zatrzymał głosem z drugiego piętra, zanim podreptał doń na parter. Teraz z kolei ten całkiem przyjemny w obyciu karzełek z rozdwojoną, połączoną z baczkami brodą oraz złotym monoklem na prawym oku dzierżył w chudej ręce zawieszony na lince kryształ. Skrystalizowana energia duchowa wyrzeźbiona była na kształt kuli i świeciła jaskrawym, błękitnym światłem, rozpraszając mroki na przestrzeni prawie kilkunastu metrów. Duchota i zasłonięte roletami okna pozwalały odnieść wrażenie, że facecik był jakimś wampirem, grasującym po mieście nocą, a zaszywającym się w swej norze, gdy słońce wisiało nad miastem.
–— Mogę wskazać ci odpowiedni dział, ale nie znajdę odpowiednich tytułów, bazując na samej tematyce. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza, mój chłopcze? –— zapytał mężczyzna w taki sposób, że sprawiał wrażenie staruszka. Miał też nawyk zwracania się do Naito... i zapewne do większości osób w jego wieku "mój chłopcze". Nastolatkowi bynajmniej to nie przeszkadzało... szczególnie, że nie zostało wiele rzeczy, którymi by się w tej chwili przejmował.
–— To żaden problem. I tak jestem wdzięczny, że udostępni mi pan swoje zasoby –— odrzekł kulturalnie młodzieniec, skłaniając głowę w stronę karzełka. Myślami był już jednak na miejscu. Niecierpliwił się, chociaż nie dawał tego po sobie poznać. Chciał zacząć jak najszybciej.
–— A ja jestem wdzięczny, że dzięki takim, jak ty nie muszą się one kurzyć. Dzisiaj mało kto pamięta o takim wynalazku, jak "książka". Teraz wszystko można zamknąć w dłoni i w każdej chwili zmaterializować. Prawdziwy druk nie jest już tak powszechny, jak kiedyś... –— żalił się właściciel dawno już zamkniętej biblioteki, gdy schodzili na dół po drewnianych, skrzypiących przy każdym kroku schodkach. 
–— Zawsze wolałem móc dotknąć okładki i poczuć zapach tego, co czytam. Może to trochę dziwne w dzisiejszych czasach, ale za młodu lubiłem wąchać książki. E-booki, czy ich morrideńskie formy, których nie rozumiem i nie znam nie dają żadnej satysfakcji. Nie zapełnisz nimi półki ani nie nazwiesz ich swoją kolekcją –— zgodził się z bibliotekarzem Kurokawa. Facet zaśmiał się, przytaknął, powiedział coś jeszcze - Naito przestał się angażować. Nie umiał myśleć o czymkolwiek niezwiązanym z jego celem dłużej, niż przez kilka chwil. Dlatego też przez większość czasu zwyczajnie milczał.
–— No dobrze... jesteśmy już –— oświadczył w końcu brodaty karzełek, przerywając tę niezręczną ciszę. Ostatecznie bowiem zorientował się, że dłuższej rozmowy z brunetem nie odbędzie. –— Nie chciałem, żeby się skrajnie poniszczyły, więc przeniosłem je tutaj. Każda opatulona powłoką z energii duchowej, by się nie zakurzyła ani nie uszkodziła. Żeby ją zdjąć, podziałaj na nią twoją własną mocą. Pamiętaj tylko, żeby potem ją przywrócić, dobrze? –— Mężczyzna naprawdę troszczył się o swoje zbiory... a te były ogromne. W pomieszczeniu piwnicznym wielkim, jak sala gimnastyczna stały w zasadzie same regały, sięgające samego sufitu. Półki w każdym z nich uginały się od książek różnych autorów na przestrzeni wieków, a każda z nich połyskiwała delikatną łuną, zmieniającą mrok w półmrok. Tutaj właśnie Kurokawa planował szukać wiedzy... bo przecież w tym był naprawdę dobry.
–— Oczywiście. Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Skorzystam z pana źródeł najlepiej, jak potrafię –— skłonił się raz jeszcze Naito.
–— Cóż... mam nadzieję, że to faktycznie będzie jakaś pomoc. Twój zakres tematyczny jest dość... niecodzienny. Piszesz jakąś pracę lub coś w tym guście? –— zapytał ostrożnie karzełek, jakby obawiał się ofuknięcia, ale na takowe nie mógł nawet liczyć. Nie ze strony tego chłopaka.
–— Nie. Trenuję –— uśmiechnął się tajemniczo posiadacz Przeklętych Oczu. Facecik zamrugał bez zrozumienia, ale nie zadawał dalszych pytań.
–— No dobrze... W takim razie proszę. Weź to –— rzekł jeszcze bibliotekarz, wyciągając zza pazuchy pożółkłego, starego surduta taki sam okrągły kryształ energii, jaki wisiał na jego sznurku. –— Zniszczysz sobie oczy, czytając tak po ciemku. To ci się przyda –— dodał, zachęcając nastolatka do przyjęcia daru.
–— Dziękuję... ale w takim razie... czy mógłbym prosić o jeszcze kilka takich? –— spytał z zakłopotaniem Kurokawa, wywołując kolejne pełne skonfundowania serie mrugnięć u rozmówcy. –— Widzi pan... prawdopodobnie nie wyjdę stąd przez dłuższy czas, a nie mam zamiaru przerywać lektury. Każda minuta będzie dla mnie na wagę złota –— wytłumaczył się.
     Gdy bibliotekarz szukał w kartonie kolejnych lampek, brunet rozglądał się wokół, przeglądając plakietki przybite do rzędów regałów. Każda z nich w jakiś sposób charakteryzowała dział literatury, jaki obejmował dany rząd. Były tam więc tabliczki z napisami "fantasy", "tomiki poezji", "teksty piosenek", a także "naukowe", zbierające w tym prostym wyrazie różnorakie prace i wywody najczęściej znających się na rzeczy autorów.
–— "Nie stworzysz czegoś, czego nie rozumiesz"  –— przypomniał sobie w duchu Naito. –— Potrzebuję wiedzy. Muszę pobudzić wyobraźnię i pojąć to, czego tak naprawdę chcę się nauczyć. Mam już parę pomysłów, ale to nie będzie takie proste. Bez "czucia" nic z tego nie będzie... Chyba będę musiał przyznać Aiganowi rację przy naszym następnym spotkaniu. Wśród Madnessów, którzy coś sobą reprezentują prawie każdy posiada własną Syntezę. Najwyższy czas, bym i ja taką posiadł... –— pomyślał, zaciskając pięści z determinacją.

***

     Na główny plac Miracle City - ten sam, na którym zwykli lądować podróżujący do miasta Madnessi - sprowadzono wysokie na dwa metry podium z mównicą. Normalnie byłoby to nieco ryzykownym zabiegiem, ale jako że zamknięto te odnogi Strumienia, które prowadziły do samej stolicy, ewentualny mówca nie musiał się niczego obawiać. Taki właśnie hipotetyczny przemawiający miałby za plecami obraz nieodbudowanego pałacu królewskiego i nikt światły i rozumny nie przeoczył ukrytego sensu takiego ustawienia. Pozostali rozumieć nie musieli, chociaż mimo wszystko zbiegli się razem z resztą na plac, by wysłuchać tego, co chciał im powiedzieć Naczelnik Gwardii Madnessów.
–— Po chuj tu stoję? –— warknął Generał Carver, stojąc na lewo od swojej zastępczyni. Dysponująca nowymi, tym razem prostokątnymi okularami Lilith spojrzała na niego z przekąsem, choć najpewniej i jej nie do końca to odpowiadało. Wszyscy Generałowie oraz ich zastępcy stacjonowali bowiem w jednym szeregu, tuż przed samą mównicą, jakby w roli ochroniarzy Naczelnika. Nietrudno było się domyśleć, że taki stan rzeczy najbardziej dawał się we znaki Wilkołakowi oraz Naizo, obstawiającemu prawicę Generała Kawasakiego. Ten drugi mężczyzna nie zdradzał jednak swojego zdenerwowania w sposób werbalny, toteż tak naprawdę tylko Lilith musiała się borykać z "trudnościami".
–— Szybko się skończy, Generale. Proszę się nie martwić –— powiedziała z szacunkiem i uniżeniem, lecz jednocześnie wraziła łokieć w bok przełożonego, który ugiął się wtedy z miną pełną dezaprobaty i żądzy krwi. –— To nie czas i miejsce na takie akcje. Ludzie patrzą. Musimy zachować powagę i godnie się zaprezentować. Teraz Gwardia Madnessów będzie szczególnie potrzebna temu krajowi. –— Nie myliła się. Stan, w jakim znajdowało się Morriden już od dawna pozostawiał wiele do życzenia, a nawarstwiające się nierozwiązane sprawy, tajemne układy i nieznani przeciwnicy do reszty zachwiali grunt, na którym powstało zjednoczone państwo. Dlatego właśnie nawet Bruce Carver niechętnie zamilkł i wyprostował się, posyłając obojętne spojrzenie zniecierpliwionemu tłumowi.
     Wszelkie szepty i szmery ucichły w chwili, gdy zza mównicy wynurzył się Naczelnik Zhang, z powagą na twarzy opierając dłonie na drewnianym klocu. Na wysokości jego podbródka lewitowała zasilana energią duchową kulka, spłaszczona od strony ust mężczyzny. Przód z kolei zdawał się być ponakłuwany jakimś cieniutkim, ostrym narzędziem. Przedmiot ten pełnił rolę swoistego megafonu, w związku z czym mówca nie musiał w żaden sposób troszczyć się o nagłośnienie.
–— Cieszy mnie, że udało nam się zebrać tutaj tak liczne grono mieszkańców! –— rzucił na wstępie Chińczyk i już po jego minie widać było, że zwroty grzecznościowe i lanie wody kończyły się wraz z wybrzmieniem tego zdania. –— Ja jednak nie mam wam do powiedzenia absolutnie nic dobrego! Jak pewnie wielu z was wie, nasz młody władca, Jego Wysokość Rael Vanderheim IV padł ofiarą zamachu! –— Słowa te wywołały niemałą burzę pośród "publiczności", niosąc się ulicami monstrualnego miasta. Choć nie ulegało wątpliwości, że większość Madnessów o wszystkim wiedziała, nawet oni stali się częścią gwaru i zgiełku, porwani przez rozemocjonowanie tych "niedoinformowanych".
–— Obecnie król zapadł w śpiączkę i przebywa w klinice w Aquerii, w związku z czym na chwilę obecną nasz kraj nie posiada władcy! Nie pozostała też ani jedna osoba, mogąca przejąć władzę po naszym Raelu! Dlatego też z momentem, w którym wypowiadam te słowa, pełnia władzy przechodzi na radę Miracle City! Do czasu przebudzenia króla w jej skład wejdzie również Rycerz Paladyn jako przedstawiciel swojego zakonu, a także generalicja Gwardii ze mną na czele! –— Zhang spodziewał się szoku i oburzenia, a tymczasem słuchacze przyjęli wszystko do wiadomości niezwykle spokojnie. Odpowiedzialna za to mogła być informacja o ciężkim stanie władcy, ale Tao nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Wolał wykorzystać przewagę w celu wygłoszenia drugiego oświadczenia, przed którym to ruchem ręki uciszył wszelkie szepty.
–— Jak z całą pewnością zauważyliście, pozostała jeszcze jedna sprawa, która powinna zainteresować nas wszystkich. Wiemy bowiem, kto jest odpowiedzialny za zamach na króla! Wiemy też, kto wywołał serię eksplozji, która zniszczyła nasze miasto i zabiła nasze rodziny! Za wszystko odpowiada organizacja zwana Lożą Kłamców! –— Wszystkie spojrzenia utkwiły w sylwetce Naczelnika, a w umartwionych oczach pojawiły się naprzemiennie iskry zaintrygowania, zniecierpliwienia... oraz gniewu. –— Zeszłej nocy nastąpił kolejny ich atak! W jego wyniku ucierpiała czwórka członków Gwardii. Skradziono również to, co zdążyliśmy odnaleźć w Puszce Pandory! Loża Kłamców już któryś raz zagrała nam na nosach, ale koniec z tym! Nie znamy jej celów ani też wszystkich jej członków. Na bieżąco prowadzimy poszukiwania jej siedziby oraz wszelkich śladów jej działalności! Ogłaszam przeto, co następuje... –— zatrzymał się na chwilę. Rozejrzał się wokół, jakby w ostatniej chwili zwątpił, czy jego decyzja jest słuszna. Przez moment sprawiał wrażenie człowieka stojącego na samej krawędzi przepaści, na dnie której dostrzegał tajemnicze, niezbadane światło. Zhang skoczył. –— Z tego miejsca Loża Kłamców i wszyscy z nią związani zostają uznani za wrogów Morriden i każdego jego mieszkańca! Każdy, komu udowodni się współpracę z organizacją trafi na najniższy poziom Rainergardu bez szansy na złagodzenie wyroku! Wszyscy bezpośrednio związani z ostatnimi incydentami zostają niniejszym skazani na karę pozbawienia życia! Pozostali będą sądzeni podług indywidualnych działań! –— Zawtórowały mu ryki pełne zrozumienia i aprobaty, a także żądzy zemsty... oraz żądzy krwi. Nie wahał się, choć nie twierdził też, że ma stuprocentową słuszność. Swojej decyzji nie planował zmieniać - niezależnie od tego, czy okazałaby się ona dobrą, czy złą.

***

     Duży kosiarz i mały kosiarz siedzieli po turecku obok siebie, obydwaj oparci o ścianę. Mały opowiadał, a duży słuchał. Słuchał o tym, jak trudno żyło się jemu i bratu podczas jego nieobecności, jak nieudolnie próbował przywrócić rodowi dawną świetność, jak poznał swoich najlepszych przyjaciół, jak walczył wraz z nimi o grobowiec Pierwszego, jak pogorszyły się jego relacje z Yashiro i... jak rudzielec odszedł, zostawiając go w kałuży krwi. Wszystkiego tego lider słuchał w milczeniu... choć tak naprawdę nie mógł się odezwać. Mężczyzna z czaszką na twarzy operował jednak dwoma rodzajami ciszy, które różniły się roztaczaną przez niego aurą. Gdy słuchał, cisza była bezwzględna i absolutna, przez co zdawało się, że nawet myśli przestawały pływać w głowie najstarszego kosiarza. 
–— To wszystko. Spotkałem cię akurat wtedy, kiedy miałem zacząć trenować. Ktoś przecież musi sprowadzić tego debila z powrotem! –— skwitował z determinacją Rinji. Tematu blondynki o nastroszonych włosach nie poruszył. Nikomu jeszcze o tym nie powiedział, choć od jakiegoś czasu zastanawiał się, czy nie podzielić się tą informacją z Naito.
     Lider głośno wypuścił powietrze przez nos, splatając ręce na klatce piersiowej. Miał w zwyczaju tak robić, gdy czuł zażenowanie lub frustrację. Czasem też przez milimetrową przerwę pośrodku jego "bezustowia" wydobywał się przerażający, świszczący odgłos. Ten jednak słychać było tylko wtedy, kiedy Shinigami naprawdę się wściekał, toteż albinos jeszcze ani razu go nie doświadczył. Znał tylko opowieści o tym legendarnym "szepcie śmierci".
     Na czubku palca wskazującego u mężczyzny zabłysła energia duchowa o ciemnoniebieskiej, głębokiej barwie. Szybko zaczął przy jej pomocy kreślić w powietrzu litery, które układały się w zdania. W taki właśnie sposób porozumiewał się z kimkolwiek, choć nawet tej formy używał tylko wtedy, gdy naprawdę musiał coś komuś przekazać. Młody Okuda obserwował pojawiające się wyrazy z nerwowym oczekiwaniem, nie wiedząc, w jaki sposób na wszystkie wieści zareaguje jego "ojciec".
–— ZOSTAWIŁEM CIĘ SILNIEJSZYM, NIŻ JESTEŚ TERAZ –— pojawiło się w powietrzu, złowróżbnie i nieprzyjemnie, emanując dezaprobatą.
–— Co? Ale... co masz na myśli? –— spytał skonfundowany młodzieniec. Spodziewałby się czegoś takiego przed ostatnią rozmową z Rikimaru i Naito, ale teraz uważał siebie za wyjątkowo stabilnego emocjonalnie. Tym niemniej jednak Bóg Śmierci patrzył na niego z zawodem.
–— JAKIE IMIĘ NOSI TWOJA KOSA? –— zajaśniało w eterze niespodziewane pytanie, które tym bardziej zbiło młodzieńca z tropu.
–— Zaraz, stop! Czemu tak nagle... –— chciał spytać Rinji, ale ostre spojrzenie mężczyzny kazało mu okazać posłuszeństwo. –— Makbet. Nazwałem ją Makbet –— odpowiedział więc szybko. Nowa partia połyskujących znaków już się formowała.
–— KIEDY OSTATNIO ZWRÓCIŁEŚ SIĘ DO NIEJ PO IMIENIU? –— Tym razem młody Okuda zamilkł. Zaklął w duchu, uświadamiając sobie, do czego pił lider. Choć szukał w pamięci odpowiedzi na pytanie, nie mógł sobie przypomnieć takiej sytuacji.
–— Nie pamiętam. Przykro mi... ale to musiało być naprawdę dawno –— wyznał z poczuciem winy nastolatek. Spodziewał się, że już za chwilę zostanie zrugany i nawet nie próbował już się oszukiwać - Shinigami miałby z tym całkowitą rację.
–— MYŚLISZ, ŻE TWÓJ BRAT WRÓCI TYLKO DLATEGO, ŻE TAK MU POWIESZ?
–— Nie! Nie. Przecież właśnie dlatego chciałem trenować. Jemu trzeba WBIĆ do głowy parę rzeczy. Inaczej mnie nie posłucha –— odparł szybko Rinji i od razu zauważył, że ta reakcja nie spodobała się Bogu Śmierci.
–— W TAKIM RAZIE PLANUJESZ WALCZYĆ SZPADĄ ALBO PIĘŚCIAMI, PRAWDA? –— strumień słów nie ustał ani na moment, nie dopuszczając albinosa do słowa. –— BO CHYBA NIE WYDAJE CI SIĘ, ŻE SENDO NO TATSUMAKI MOŻE UŻYWAĆ KTOŚ, KTO LEKCEWAŻY NAJWAŻNIEJSZĄ CZĘŚĆ SIEBIE? –— Wessał i wypuścił powietrze przez maleńką przerwę w pozbawionych warg ustach, jakby dla podkreślenia wagi swoich słów.
–— Przepraszam... –— ukorzył się Rinji. –— Ostatnio... Nie, przez dłuższy czas nie byłem sobą. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie, ale chcę naprawić swoje błędy. Dlatego pomyślałem sobie, że może... skoro już wróciłeś... mógłbyś mnie trochę podszkolić? –— Nie było czasu na płacze, żale, czy błaganie o wybaczenie na kolanach. Białowłosy doskonale o tym wiedział i zdawał sobie sprawę, że również lider to dostrzegał.
–— KOSA OKUDY TO ZWIERCIADŁO JEGO DUSZY –— kontynuował jednak po swojemu Shinigami. –— OKUDA NADAJE IMIĘ SWOJEJ BRONI PO TO, BY SIĘ Z NIĄ NA ZAWSZE ZWIĄZAĆ. TRAKTUJE JĄ, JAK ŻYWĄ ISTOTĘ I JEST Z NIĄ NIEROZŁĄCZNY. KOSA BEZ IMIENIA STAJE SIĘ KOSĄ BEZ PANA. MIAŁEM NADZIEJĘ, ŻE JUŻ SIĘ TEGO NAUCZYŁEŚ, A TYMCZASEM TWOJA WIĘŹ Z MAKBETEM JEST SŁABSZA, NIŻ KIEDYKOLWIEK... –— Przez cały ten czas, gdy Rinji nie widział się z przybranym ojcem, zdążył już zapomnieć o jego zamiłowaniu do pouczania go. Lider jednak szybko pozwolił mu sobie o tym przypomnieć.
–— Czy to nie ty mówiłeś, że błędy popełnia się całe życie? W takim razie mógłbyś pomóc mi naprawić moje, prawda? Słowami nie przekonam Yashiro do powrotu, to oczywiste... ale słowa nie pomogą mi też urosnąć w siłę. W przeciwieństwie do legendarnego Boga Śmierci. –— Albinos podszedł mężczyznę najchytrzej, jak tylko potrafił. Był nastawiony na działanie, a nie na wysłuchiwanie krytyki, więc "rozmowa" do niczego by go nie doprowadziła.
     Shinigami podniósł się gwałtownie, nie używając w tym celu rąk, chociaż nogi miał ze sobą skrzyżowane. W ciszy schylił się po swój paskudny, czarny płaszcz i zatrzymał się dopiero w wejściu do pokoju. Za jego plecami zamajaczył pojedynczy rozkaz: "WYCHODZIMY". Rinji skwitował to pełnym satysfakcji uśmiechem.

***

     Trzy warstwy bandaży oplatały po skosie jego głowę, skupiając się na lewym, poddanym w narkozie zabiegowi oku. Rikimaru spoczywał w ciemności na szpitalnym łóżku wewnątrz gabinetu Miyamoto, zaciskając pięści i zęby z bólu. Czuł się, jakby miał zaraz skonać. Miał wrażenie, że ktoś zastąpił jego lewe oko rozżarzonym węgielkiem, siłą wciśniętym do oczodołu. Paraliżujący ból przepływał przez cały układ nerwowy chłopaka, który nie miał nawet odwagi odwinąć bandaża i sprawdzić, co takiego uczynił mu chirurg. Nawet gdyby jednak tę odwagę posiadał, całe jego ciało drętwiało i trzęsło się w mękach. Dyszał ciężko, jakby dopiero co zrezygnowano z próby uduszenia go. Po twarzy i plecach spływały strużki potu, podczas gdy młody szermierz ze wszystkich sił powstrzymywał krzyk. Raz za razem zmieniał pozycję i w żadnej nie było mu ani trochę lepiej. Nie pojmował tego, co mu się działo i nie był w stanie nawet się nad tym zastanowić. Był świadom tylko bólu. Ból stał się jedynym towarzyszem młodzieńca. Ból, na który się nie przygotował i przed którym go nie ostrzeżono. Słusznie. "Jednooki" doskonale zdawał sobie bowiem sprawę, że gdyby ktoś zawczasu wyjaśnił mu, przez co będzie musiał przejść, nie zdecydowałby się na operację. Teraz jednak nie było odwrotu. Teraz musiał cierpieć.
     Przeturlał się po łóżku, co w jego wykonaniu bardziej przypominało wierzgnięcie i prawie zleciał na podłogę. Powstrzymała go tylko metalowa barierka. Wcisnął twarz w pościel, kurczowo zaciskając palce na prześcieradle. Słyszał, jak jego paznokcie drą materiał, ale nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Nie taki ból znał. Ból, który zwykł czuć uderzał mocno, by potem stopniowo słabnąć. Pulsował lub wygasał, czasem otumaniał i czasem pozbawiał przytomności. Nigdy jednak nie spadał na niego z pełną siłą, dusząc go i rozrywając od środka. Nigdy nie zdawał się aż tak nieskończony i wszechobecny, jak teraz.
     Nie znał godziny. Nie wiedział, ile mija czasu. Po prostu wił się, trąc zębami o zęby i zmuszając łóżko do uginania się to w jedną, to w drugą stronę. Czasem uderzał o ścianę pięścią, by skoncentrować się na czymś innym. Parę razy nawet z całej siły grzmotnął głową o barierkę w nadziei, że być może przez to straci świadomość, a gdy się obudzi, będzie już po wszystkim. Nic nie działało. Pomocy nie uświadczył nigdzie. Były tylko igły... nie, gwoździe... nie, naostrzone pale, dziurawiące go z każdej strony i pod każdym kątem. I ten węgiel w lewym oczodole, który tak straszliwie palił i który chyba wypalał tunel, wwiercając mu się wgłąb czaszki. Rikimaru ucieszył się na tę myśl. Zawsze istniała szansa, że przepali mu mózg. Szermierz umarłby i nie musiałby już więcej czuć bólu.
     W którymś momencie męki stały się dla niego tak przeraźliwie bolesne, że z dzikością w prawym, ociekającym łzami oku rzucił się w stronę barierki. Ugryzł ją. Zacisnął na niej obie szczęki z całą siłą, jaką tylko posiadał i po kilku sekundach napierania poczuł i usłyszał, jak pękają mu zęby. Zgiął się przy tym i wykręcił, jakby wnętrzności owijały mu się wokół żeber.
–— "Jeśli dotrwasz do świtu..."  –— przypomniał sobie i zachciało mu się płakać. Do świtu pozostawało mu jeszcze 5 godzin...

***

     –— Przesunęłaś łóżko? –— zauważył od razu młody mężczyzna o srebrnych włosach, zapuszczonych z tyłu. Jedną dłoń trzymał na klamce drzwi, przez które właśnie wszedł, podczas gdy druga zaciskała się na metalowej tacce z posiłkiem. Naleśniki na słono z farszem w środku parowały obficie, podobnie jak mały imbryczek z herbatą. Srebrne sztućce wypolerowano tak, że w blasku światła mogłyby się stać podłużnymi słońcami.
–— Wystarczyło powiedzieć. Zrobiłbym to za ciebie. Ja albo ktokolwiek inny. Nie powiesz mi chyba, że było ono dla ciebie lekkie? –— zwrócił się do niej ponownie, zamykając za sobą drzwi. Pokój, który jej przydzielił był całkiem przestronny i dość przytulny. Nie brakowało w nim dużej szafy na ubrania, połowicznie podzielonej na część z wieszakami oraz część z półkami. "Gość" srebrnowłosego nie musiał się też martwić o oświetlenie, bo zawieszone pod sufitem lampki na energię duchową i taka sama lampka na biurku doskonale realizowały swoje zadania. Samo biurko wykonano z drewna, a na jego powierzchni srebrnowłosy pozostawił kilka swoich ulubionych książek w nadziei, że być może "ona" zechce je przeczytać. Do pokoju przylegała nawet niewielka, praktycznie prywatna łazienka z wanną, umywalką, prysznicem i środkami ułatwiającymi zachowanie higieny.
–— Nie potrzebuję pomocy –— odburknęła dziewczyna o różowych, nierozczesanych włosach. Siedziała na miękkim, szerokim na półtorej osoby łóżku, podkulając nogi w kolanach i obejmując je. Plecami opierała się o ułożone jedna na drugiej poduszki. Pierwotnie jej łoże znajdowało się po prawej stronie, ale ona przestawiła je pod okno. Miała okno, ale nie miała balkonu. Do tego stopnia jej nie ufali, a że pokój znajdował się na piętrze, wiadomo było, że różowowłosa przez nie nie wyskoczy.
–— To, że potrafisz sobie poradzić bez niej wcale nie oznacza, że jej nie potrzebujesz –— pouczył ją z uśmiechem mężczyzna nazywany Torą. Alice nawet na niego nie spojrzała. Patrzyła tylko przez okno, zieleń oczu kierując ku rozgwieżdżonemu niebu. Tylko to niebo podobało jej się w miejscu, w którym przyszło jej przebywać. Wszystko inne sprawiało, że się dusiła.
–— Powinnaś coś zjeść, Alice –— powiedział z troską srebrnowłosy. Miał miły ton głosu. Zawsze zwracał się do niej delikatnie i uprzejmie. Do niej i do innych, chociaż różowowłosa słyszała go tylko mimochodem, gdy akurat rozmawiał z kimś blisko jej pokoju. Nie wychodziła bowiem wcale. –— Rozumiem, że czasem nie jest się głodnym, ale potrafię rozpoznać, kiedy ktoś udaje. Cass była dzisiaj kuchmistrzynią i przyznam szczerze, że świetnie jej to wyszło. Spróbuj chociaż. –— Poprosił, stawiając tacę na biurku.
–— Nie chcę –— odparła bez zastanowienia Alice, za nic mając starania mężczyzny. Ten jednak nie zamierzał tak łatwo się poddać. Nie w takiej sytuacji. Podszedł do niej po cichu wystarczająco powoli, by jej tym nie wystraszyć.
–— Posłuchaj mnie. Będziesz tu jeszcze przez jakiś czas, więc na nic się nie zda ten upór. Robisz sobie krzywdę, słońce. Wiesz przecież, że możesz poruszać się po całym dworzyszczu i robić, co tylko chcesz. Jeśli czegoś ci brakuje, wystarczy że poprosisz. Nie chcę, byś traktowała mnie, jak twojego wroga. Nie chcę nim być... –— powiedział i delikatnie położył jej rękę na ramieniu. Odwinęła się wyjątkowo szybko, jak na osobę, która nie umiała używać energii duchowej. Tora mógł tego uniknąć, ale nie ruszył się z miejsca... i przyjął siarczysty policzek prosto na twarz. Plusem było jednak to, że dziewczyna nareszcie odwróciła twarz w jego stronę.
–— Wolności! –— krzyknęła Alice i głos jej się załamał. Była cała we łzach, a poczerwieniałe policzki sprawiały, że mężczyźnie naprawdę robiło się jej żal. –— Brakuje mi wolności! Nie chcę tu być! Nie chcę was widzieć! Nie chcę być więźniem! Chcę wrócić do Miracle City! Chcę poczuć, że jestem wolna! Porwałeś mnie i skrzywdziłeś Naito... a teraz mówisz, że nie chcesz być moim wrogiem? Już nim jesteś! Ty i cała reszta! –— nawrzeszczała na niego, a on słuchał uważnie, choć jej słowa sprawiały mu ból. Rozumiał ją jednak doskonale i liczył się z tym, że mogła zareagować na nową sytuację w podobny sposób.
–— Nie zabronię ci tak myśleć, słońce –— powiedział cicho. Dotykając swoją dłonią jej dłoni, która nadal spoczywała na jego uderzonym policzku. –— Gdyby to ode mnie zależało, puściłbym cię wolno, ale nie mogę tego zrobić. Współczuję ci... ale dobro mojej rodziny jest dla mnie ważniejsze –— dodał. Różowowłosa wyrwała mu się dziko, patrząc na niego z gniewem.
–— Nie nazywaj mnie "słońcem"! –— zbulwersowała się. –— Nie musisz mnie puszczać. Naito po mnie przyjdzie! Naito mi pomoże i was ukarze! Zabierze mnie ze sobą w podróż po Morriden! Obiecał mi to, a on nigdy mnie nie okłamał! –— Brzmiała naiwnie. Nawet bardzo naiwnie. Kurokawa był jednak jedyną osobą, którą tak naprawdę znała. Wszystko to, co Alice wiedziała o świecie, wiedziała właśnie od niego, dlatego też Tora zareagował na jej zapowiedź wyrozumiale.
–— Nie przeczę. Tamtej nocy zaczęliśmy rozmowę, którą wciąż musimy dokończyć. Sam chciałbym ponownie go spotkać –— zgodził się z nią. Nie podjął kolejnej próby zjednania sobie dziewczyny. Wskazawszy raz jeszcze na naleśniki, odwrócił się od niej i wyszedł z zaczerwienionym od uderzenia policzkiem oraz tajemniczym żalem na twarzy.
–— Źle robię... –— powiedział do siebie w myślach. –— ...ale przynajmniej w zgodzie z moim sumieniem.

Koniec rozdziału 193
Następnym razem: Tatuś

środa, 17 czerwca 2015

Rozdział 192: Przeskoczyć przepaść

ROZDZIAŁ 192

     –— Przepraszam, że przeszkadzam, mistrzu –— zaczął skruszony Rikimaru, siedząc na krześle naprzeciw biurka w gabinecie Naczelnika Gwardii. –— Wiem, że jesteś teraz bardzo zajęty, a ja przyszedłem tu marnować twój czas... –— mówił z uniżeniem i szacunkiem młody szermierz. Nie pokazywał Mentorowi swoich ran, lecz był absolutnie pewien, że zdążył się już o wszystkim dowiedzieć. Nie chciał jednak poruszać tematu, a Chińczyk nie nalegał.
–— Nie mam pojęcia, o czym mówisz –— uciął natychmiastowo Zhang, mierząc chłopaka dość ostrym spojrzeniem ciemnych, węglowych wręcz oczu. –— Zawsze znajdę czas dla swojego ucznia. Myślałem, że zrozumiałeś to już dawno –— oświadczył jednoznacznie i dobitnie mężczyzna, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Czerwonowłosy i tak wiedział, jak niewyobrażalny nawał pracy osadzał się na barkach Chińczyka, ale nie próbował się spierać. W końcu Mentor okazywał mu swoje wsparcie - nie wypadało tego nie docenić.
–— Tak... Pamiętam –— potwierdził więc Rikimaru, przypominając sobie o tym, co wydarzyło się w przeszłości... i o tym, jak poznał Tao, gdy ten był jeszcze Generałem.

 ***

     Chłopiec o smoliście czarnej skórze i śnieżnobiałych włosach wyskoczył przez okno twierdzy Niebiańskich Rycerzy, w drobny mak rozbijając szybę. Jego ciało ociekało fioletową, upiorną energią duchową, pozbawioną jakiejkolwiek kontroli. Treningowe ostrze - zbyt duże, jak na gabaryty chłopca - ociekało z kolei krwią. Na korytarzu pod zniszczonym oknem pozostawił dwóch adeptów aspirujących do miana Niebiańskich Rycerzy. Jednego martwego bez głowy i jednego nieprzytomnego - bez połowy prawej ręki. Z ust syna Mayersa wydobywał się monstrualny, przerażający krzyk, rozdzierający powietrze i bębenki w uszach.
     Szybki i nieprzewidywalny, nieznający strachu, ni bólu, przebijał się naprzód, zostawiając krew wszędzie tam, gdzie na ułamek sekundy go zatrzymano. Ciął wszystko i wszystkich w zasięgu wzroku, nie pojmując tego, co czynił. Cywile padali po bokach ulicy, uchodząc z życiem lub nie uchodząc wcale. Napotykani Gwardziści za każdym razem wahali się o jedną chwilę za długo, gdy zauważali, że mają walczyć z dzieckiem... a dziecko nie znało litości. Mały Rikimaru przebił się przez pół miasta. Życie utraciło dwóch adeptów z szeregów Niebiańskich Rycerzy - okaleczony chłopak wykrwawił się, nim nadeszła pomoc. Ze świata zniknęło ośmioro cywili - w tym dwoje dzieci. Trzech Gwardzistów również porzuciło egzystencję pod wpływem przekonującego głosu ćwiczebnego ostrza. 23 osoby raniono. Całkowite szkody materialne wyceniono "zaledwie" na kilkadziesiąt tysięcy kredytów... choć dokonano ich w niespełna dwie minuty. Później bowiem dziecko osaczono na skrzyżowaniu.
     Nikt nie obruszał się ani nie odwracał wzroku, gdy co najmniej pięciu Madnessów pacyfikowało "zwykłego" niedorostka. Nie traktowali tego jako "przemoc", czy "znęcanie się", a jako konieczność i coś zdecydowanie słusznego. Służby porządkowe mierzyły się przecież z istotą pozbawioną jakiejkolwiek kontroli - nieprzewidywalną i niebezpieczną. Połamanie miecza i części kości powaliło na bruk nawet małego potwora, którego to miano z miejsca poddać egzekucji, jak zwykłego Spaczonego. Miano, bo wtedy to właśnie pojawił się "Cesarz". Tylko Generał Zhang stanął pomiędzy nieruszającym się Rikimaru, a "strażnikami porządku", rozkładając pozbawione broni ręce na znak dobrej woli.
     Nie uderzono go nie dlatego, że był niewinny. Nie uderzono go, bo był Generałem. Bo miał moc i wpływy, których brakowało prostym ludziom, preferującym proste rozwiązania. Widok pleców Chińczyka był pierwszym wspomnieniem z tego dnia, które świadomie utrwaliło się w pamięci "jednookiego" szermierza. Tamtego dnia zaczęto go nazywać Czerwonym Ostrzem, a Generał Zhang ogłosił publicznie, że obejmuje go swoim protektoratem. Stał się odpowiedzialny za wyrządzone przez malca szkody, a także za wszystkie przyszłe napady jego szału jako Mentor chłopca, tym samym ratując go od utraty życia.

***

     –— Niektórzy pewnie nadal mają ci za złe, że obroniłeś potwora, który pozabijał ich bliskich –— stwierdził niepozbawiony racji Rikimaru. –— Gdyby ktoś się uparł, mógłbyś wtedy stracić stanowisko Generała, mistrzu. –— Wystarczyło wziąć pod uwagę ton głosu szermierza, by zrozumieć, że kłuło go poczucie winy. Tao był zresztą wystarczająco bystry, by domyślić się tego nawet bez rozmowy z uczniem.
–— Nikt by tego nie zrobił. Szanowano to, czego dokonałem, odkąd przejąłem tytuł generalski. A poza tym, od zawsze nienawidziłem samosądów. Właśnie dlatego oddanie władzy w ręce większości byłoby największym błędem w historii Morriden... a przecież teraz praktycznie nie mamy króla. –— Zhang jak zawsze miał na myśli znacznie więcej, niż mówił, ale wiedział, że tym razem należało się powstrzymać od ciągnięcia tematu. –— To jednak teraz nieważne –— doprowadził sam siebie do porządku. –— Przyszedłeś tutaj, bo chciałeś ze mną o czymś porozmawiać, więc jeśli nie masz już żadnych wątpliwości odnośnie swojej dominującej pozycji w stosunku do większości Gwardzistów, racz podzielić się swoim problemem –— wyraził się kwieciście i rzeczowo, choć w wyrazie jego twarzy nie zabrakło wesołości. Tak właśnie wyglądało "poczucie humoru" Chińczyka - nigdy nie robił z siebie pośmiewiska ani nie pakował się w żadne afery... w przeciwieństwie do swoich "kolegów po fachu".
–— Cóż... –— zadumał się Rikimaru. –— Nie byłem pewny, czy komukolwiek o tym mówić, ale ostatecznie uznałem, że akurat ty powinieneś wiedzieć, mistrzu. W końcu również jesteś z tym wszystkim związany... –— zaczął oględnie, jako że inaczej nie potrafił. –— Chodzi o moje oko. To, które... "zostawił" mi ojciec. No więc... ostatnio okazało się, że... być może będę w stanie pozbyć się tej "klątwy" –— podjął temat dalej i pokrótce wyjaśnił Zhangowi całą sytuację. Chińczyk słuchał go w skupieniu, co jakiś czas kiwając głową na znak zrozumienia i nie przerywając mu ani razu. Nie sprawiał też wrażenia zaskoczonego tym, co usłyszał.
–— Nigdy nie wątpiłem w umiejętności Miyamoto, choć zdarzało mi się wątpić w jego moralność. Skoro jednak przyszedłeś prosić mnie o radę, to zakładam, że zabieg nie będzie bezpieczny, czyż nie? –— domyślił się z łatwością Naczelnik, na co "jednooki" skrzywił się nieprzyjemnie. To właśnie kłopotało go najbardziej...
–— Tenjiro-san stwierdził, że jeśli się nie uda... na zawsze stracę to oko. Dlatego też się waham. Do tej pory miałem nadzieję, że może uda mi się przeskoczyć tę barierę. Że może nad nim zapanuję, że może pieczęć z czasem osłabnie, a ja nauczę się kontrolować swoje wybuchy. Jeśli zgodzę się na operację... nie będzie odwrotu. Będę się cieszył z dwojga sprawnych oczu, gdy się uda... i do końca życia żałował, jeśli by się jednak nie udało. Powiedz mi, mistrzu... co ty zrobiłbyś na moim miejscu? –— spytał czerwonowłosy ze spuszczoną głową. Ze zdziwieniem zauważył, jak mocno trzęsły mu się ręce. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, jak ogromne miał wątpliwości i jak wielkie ryzyko chciał podjąć.
–— Na początek muszę cię pochwalić, że przemyślałeś to pod tyloma względami... –— odezwał się "po politycznemu" Tao, uprzednio w tym samym stylu odchrząknąwszy. –— ...ale  muszę cię też zmartwić. Nie jestem w stanie powiedzieć ci, jaka decyzja będzie słuszna. Na to pytanie musisz sobie odpowiedzieć sam. Nie potrafię wejść do twojej głowy ani nie jestem Pierwszym Królem, by tak perfekcyjnie zrozumieć, co czujesz. Tylko jedną rzecz mogę ci powiedzieć na pewno. –— Rikimaru podniósł wtedy wzrok, spoglądając z nadzieją na swego Mentora. –— Jeśli niepodjęcia którejkolwiek decyzji będziesz żałował tak, że nie da ci to spokoju... to tę właśnie podejmij. Lata pracy w Gwardii nauczyły mnie, że właśnie brak decyzji jest najgorszą decyzją. Dopóki coś robisz i w to wierzysz, dopóty masz w tym słuszność –— powiedział chłopakowi Naczelnik, zmuszając go do zamknięcia się w sobie ze swoimi myślami.
–— Niedługo Gwardia na pewno wytropi Lożę... a wtedy na nich ruszą. Jeśli nie będę wtedy dość silny, nie zabiorą mnie ze sobą. Jeśli nie zabiorą mnie ze sobą, nie zrewanżuję się temu ślepcowi... więc muszę urosnąć w siłę. Tak gwałtownie, jak to będzie tylko możliwe. Z tym okiem nie zdołam tego zrobić. Choćbym nawet miał je stracić na zawsze, wciąż rozwinę się dzięki temu nieskończenie szybciej, niż z nim... –— Nie musiał się długo zastanawiać. W rzeczywistości bowiem podjął decyzję jeszcze przed odwiedzeniem Mentora. Chciał tylko mieć pewność, że Zhang nie zajmie przeciwnego do tej decyzji stanowiska. Każde inne tylko utrwalało szermierza w jego przekonaniu.
–— Rozumiem –— odezwał się w końcu "jednooki", który wkrótce mógł stać się prawdziwym jednookim. –— Chyba... wiem już, co zrobię. Dziękuję za pomoc, mistrzu –— powiedział, pochylając z szacunkiem głowę, na co mężczyzna zaśmiał się cicho pod nosem.
–— Przesadzasz, jak zawsze. Nic takiego nie zrobiłem. Osobiście rzekłbym nawet, że mogłem przez przypadek uczynić cię jeszcze bardziej niepewnym, niż wcześniej –— zaprzeczył Chińczyk, na co szermierz potrząsnął głową.
–— To nieprawda. Wiem teraz, że mój wybór nie jest ani jednoznacznie dobry, ani jednoznacznie zły. Dlatego właśnie trochę mniej się stresuję –— uśmiechnął się chłopak. Rzadko się uśmiechał i rzadko sprawiał wrażenie wyluzowanego, ale prawie zawsze zachowywał się tak w obecności swojego Mentora. Ciągle też, gdy tylko go widywał, przypominał sobie widok osłaniających go przed egzekutorami pleców ówczesnego Generała.
–— Może... Czerwone Ostrze już wkrótce umrze –— pomyślał, bo obawiał się powiedzieć tego na głos. Bał się zapeszyć. Zawsze przecież coś mogło się nie udać. Zawsze mogło się okazać, że "klątwy" nie można zdjąć. Że jest już na to za późno, a krwiożercza moc wżarła się już wgłąb organizmu "jednookiego".
–— No cóż... w takim razie polecam się na przyszłość. Pamiętaj, że zawsze możesz do mnie przyjść. Mogę być sobie Generałem, Naczelnikiem, czy kimkolwiek innym, ale dla ciebie jestem przede wszystkim Mentorem. Tylko na to zwracaj uwagę, Riki. –— Tao uśmiechał się szczerze i ciepło, lecz niczym nie umiał zamaskować trudów codzienności, odciskających się na jego twarzy. Przekrwione oczy i ciemne place pod nimi, pobladła cera i niedomyte włosy chronione przed nieprzyjemnymi zapachami jedynie dezodorantem - wszystko to podkreślało, w jak skomplikowanej sytuacji się znajdował. A wraz z nim również cała Gwardia Madnessów. Chłopakowi żal było mistrza, ale wiedział też, że nikt inny nie potrafiłby temu wszystkiemu podołać.
–— Wiesz co, mistrzu? Powinieneś znaleźć sobie kobietę –— wypalił niespodziewanie Rikimaru, czym wprawił Chińczyka w osłupienie. –— To przykre, że tkwisz tak w tym wszystkim zupełnie sam. Zawsze lepiej mieć kogoś, kto czeka na ciebie w domu... a przynajmniej tak mi się zdaje –— stwierdził niewinnie, uśmiechając się do zakłopotanego mężczyzny.
–— Kobietę. Rozumiem... Może i masz rację –— odparł dopiero po chwili Naczelnik, umiejętnie zbywając podopiecznego. Umiejętnie też zmienił temat. –— Najważniejsze jest dla mnie, żeby tobie się udało. Jeśli tylko będziesz szczęśliwy, to i ja będę. Nieważne, czy znajdziesz sobie... "partnerkę", czy nie. –— Nie dał nastolatkowi szansy, by pociągnął rozmowę dalej, ale udało mu się nie wzbudzić w nim żadnych podejrzeń. Rozmowa miała bowiem potencjał, by podążyć w bardzo niezręcznym dla Zhanga kierunku.
–— Wiem, mistrzu. Dziękuję. Cóż... na mnie już czas. Na pewno masz jeszcze dużo pracy, a dobrze by było, gdybyś chociaż przez chwilę się przespał... –— odpowiedział mu na to Rikimaru, po czym zeskoczył z krzesła i ruszył w stronę wyjścia.

***

     Kiedy powłóczący nogami mężczyzna owinięty w czarny materiał, brudny i postrzępiony, jak stara szmata, strażnicy na murach zatrzymali go, stawiając przed nim barierę z energii duchowej. Gdyby nie fakt, że biednie wyglądająca czerń chowała również twarz przybysza, pewnie poznaliby go od razu, lecz lica nie byli oni w stanie dojrzeć. Cień murów aż nazbyt skutecznie współgrał z ciemnym ubiorem pielgrzyma.
–— Ktoś ty? Zidentyfikuj się i mów, czego chcesz! –— krzyknął jeden ze strażników lekko chwiejnym głosem. Widać było, że dopiero od niedawna przydzielono go na jego obecne stanowisko, jako że poprzedni Madness, który je piastował zginął w ataku na stolicę. Już od tamtej pory wszelkie środki bezpieczeństwa zostały zaostrzone. Składały się na nie właśnie warty przy wszystkich bramach, identyfikacja podróżnych, a także blokada części Strumienia, która prowadziła na place wewnątrz miejskich murów. Z tego względu przybysze musieli lądować najbliżej kilkaset metrów od któregokolwiek wejścia, co spotkało się z pewnym sprzeciwem, lecz zostało uznane za konieczne i nieodzowne.
     Obdartus uniósł lewą dłoń w taki sposób, by widzieli ją strażnicy. Na jego nadgarstku zawinięta była czarna chusta z białym symbolem. Takim samym symbolem, jaki nosił również Yashiro - starszy brat Rinji'ego. Wartownik potrzebował chwili, by rozpoznać emblemat i drugiej chwili, by opanować szok, jakiego doznał, gdy podróżny ściągnął prowizoryczny kaptur.
–— Wpuścić go... –— rzucił do swego towarzysza Madness, a tamten przekazał rozkaz dalej. Przybysz tymczasem ponownie zasłonił głowę i twarz.

***

     –— Błagam cię –— powtórzył Naito, znajdując się pośrodku nieprzebytej i nieskończonej bieli wewnątrz swojego umysłu. Jego kolana dotykały podłoża... podobnie jak twarz i osadzone po jej obydwu stronach dłonie. Kurokawa płaszczył się przed białowłosym mężczyzną ze znakiem omegi na czole - Pierwszym Królem, Shuunem. Martwy od tysiącleci władca spoglądał na niego w milczeniu, nie zdradzając swych myśli mimiką.
–— Zdajesz sobie sprawę, że... nie mogę ci powiedzieć niczego na temat rysunków w grobowcu? Ani o Alice? –— zagrzmiał setkami współdziałających w chórze głosów, ale brzmiał łagodnie. Gdy ostatni raz porozumiewali się z brunetem, Król zdawał się być ostrzejszym - mniej przyjaznym... a nawet ukrywającym coś.
–— To nie jest ważne. Nie muszę wiedzieć nic z tych rzeczy. Jeśli będę chciał, sam się tego dowiem. Nie o to proszę, Shuun-san –— odparł bez zastanowienia Naito, nie podnosząc twarzy. Jego głos nie chwiał się. Przeklęte Oczy pozostawały suche, a ciało chłopaka nie drżało. Nawet jego serce pozostawało spokojne. Wszystko to obrazowało zdecydowanie nastolatka. –— Muszę się przygotować. Chcę trenować. Chcę stać się silniejszym. O wiele silniejszym. Tak silnym, by stawić czoła Torze. By go pokonać i odbić Alice –— powtórzył i to z niemalejącą determinacją.
–— To niemożliwe –— uciął momentalnie mężczyzna. –— Już raz z nim walczyłeś. Nie zauważyłeś, jak wielka dzieli was przepaść? Nie dorównasz mu poziomem w tak krótkim czasie. Nawet z moją pomocą... –— obrócił natychmiast w proch i pył plany swojego dziedzica... a przynajmniej tak by się mogło zdawać.
–— Nie –— przerwał mu Naito. –— Zrobię to. Nie muszę być tak silny, jak on ani tak szybki, jak on. Chcę być w stanie go pokonać. Jeśli uda mi się wypełnić moje braki, przeskoczę każdą przepaść... Mam coś, co mogę przeciwko niemu wykorzystać –— oświadczył pewny swego czarnowłosy, podnosząc głowę, lecz nie wstając z kolan. Wymownie spojrzał rozmówcy w oczy - mieli takie same.
–— Kiedy ci to proponowałem, stwierdziłeś, że chcesz sam nauczyć się, jak działają i jak należy nimi władać. Nie ucierpi na tym twoja godność, jeśli tak po prostu zmienisz zdanie? Wtedy brzmiało to, jak poważne postanowienie... –— powiedział do chłopaka Shuun. Nadal czuć od niego było swego rodzaju skrytość.
–— Są w życiu rzeczy ważniejsze, niż godność, czy honor. Alice jest dla mnie ważniejsza. Dlatego proszę cię o pomoc, Shuun-san. Sam trening na jawie nie wystarczy. Potrzebuję twojego doświadczenia i umiejętności. Tak samo, jak wtedy, gdy trenowałeś mnie podczas mojej rehabilitacji. Muszę znaleźć swoje luki i wypełnić je. Muszę nauczyć się, jak używać twoich Boskich Oczu. Potrzebuję asów. Całej talii asów w rękawach. Mam już pomysły. Mam wiele pomysłów. Pomóż mi je dopracować i ukształtować, żebym mógł z nich potem skorzystać w walce. Chcę zacząć trening jeszcze dzisiaj. Każda godzina się liczy. Nie wiem, ile mam czasu, ale wykorzystam go najlepiej, jak umiem. Nie będę próbował zapytać cię o to, czego nie chciałeś mi powiedzieć. Jeszcze jeden raz pomóż mi urosnąć w siłę! Pomóż mi przeskoczyć przepaść! To dla mnie ważne... Dla mnie i dla Alice. –— Kurokawa nie zawahał się nawet przez moment. Już dawno podjął decyzję. Już dawno uporządkował wszystkie sprawy. Pierwszy tego nie przeoczył - wiedział, że jego dziedzic przygotowywał się już od jakiegoś czasu. Począwszy od pomocy przyjaciołom, przez podzielenie się z nimi planami działania, a na rozmowie z Kawasakim i wyjaśnieniu mu paru rzeczy skończywszy.
–— Widzę, co kombinujesz... –— pomyślał Shuun z mieszaniną dumy i niepokoju. –— Teraz już nic nie będzie zaprzątać ci głowy. Chcesz oddać się w całości treningowi i liczyć na to, że twoje ciało jakoś wytrzyma. Naprawdę zaczynasz się zmieniać, Naito... –— Ta świadomość również budziła w nim zarówno pozytywne, jak i negatywne emocje.
–— Dobrze powiedziane... –— przyznał głośno białowłosy. –— Pomogę ci... przez wzgląd na to, że jestem częścią ciebie oraz na kilka spraw, o których wolę nie wspominać. Nie jestem jednak twoim mistrzem. Nie wyznaczę ci kierunku, w jakim masz się rozwijać, więc mam nadzieję, że dobrze się zastanowisz nad tym, czego właściwie potrzebujesz. –— Kurokawa podniósł się gwałtownie i niespodziewanie z uśmiechem na ustach, kontrastującym nieco z ostrą determinacją, którą do tej pory prezentował Królowi.
–— Już się zastanowiłem. Potrzebuję Syntezy. Mojej własnej Syntezy... –— oświadczył chłopak z nutką tajemniczości w głosie. Pierwszy wyjątkowo nie próbował zrozumieć, cóż konkretnego miał na myśli jego "uczeń".

Koniec Rozdziału 192
Następnym razem: Trening czas zacząć!

sobota, 13 czerwca 2015

Rozdział 191: Quo vadis?

ROZDZIAŁ 191

         –— Rozumiem –— skinął głową Naito. Trójka nastolatków już drugą godzinę siedziała przy kuchennym stole u Okudy, streszczając pozostałym wydarzenia minionej nocy, jak również to wszystko, o czym nieustannie milczeli wcześniej. –— Co... chcecie z tym zrobić? –— Musiał o to spytać. W końcu na chwilę obecną obmyślenie planu działania było najważniejsze. Szczególnie w obliczu spadłych na stolicę tragedii...
–— A ty? –— odparł pytaniem na pytanie Rinji. –— Wszystko wskazuje na to, że masz najważniejszy powód do działania. Ta cała Alice, twoje sny, intryga Królów, rysunki w grobowcu... no i tamten facet. Tora, tak? Praktycznie "zaprosił" cię na rewanż, nie? –— Albinos odzyskał już pokój ducha i był w stanie zarówno logicznie myśleć, jak i traktować z dystansem swoje problemy na rzecz problemów jego przyjaciół.
–— "Rewanż", co? –— uśmiechnął się gorzko Kurokawa, spuszczając wzrok. –— Zabrał ją z nieznanego mi powodu, włamując się do domu jednego z Generałów w samym centrum stolicy Morriden. I mimo wszystko daje mi szansę, żebym przyszedł i ją odbił. Nie rozumiem. Nie mam pojęcia, co kieruje tym człowiekiem, ale to przecież... skrajny idiotyzm –— stwierdził brunet, wzdychając ciężko ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. –— No i... pozostaje jeszcze jedna kwestia. Tora... jest silny. Bardzo, bardzo silny –— wyrzekł Naito, z ciężko bijącym sercem przypominając sobie, jak żałośnie spisał się w starciu ze srebrnowłosym. –— Będę z wami szczery, chłopaki. Ja... w tej chwili nie potrafię nawet go zadrapać. Myślicie, że jak długo będzie czekał? Tydzień? Miesiąc? Pół roku? Tak ogromnej przepaści nie da się szybko przeskoczyć... –— W jego głosie pobrzmiewał żal oraz rosnący niepokój, który pozostali nastolatkowie doskonale rozumieli.
–— Wiem, co czujesz –— pocieszył go Rikimaru. Mokry, pomięty ręcznik przerzucony był przez oparcie jego krzesła. Rinji wręczył mu go, by "nie robił mu z mieszkania pojezierza", jak sam to barwnie określił. –— Ten ślepy również był w porównaniu ze mną, jak niebo w porównaniu z ziemią. Ty chociaż uderzyłeś Torę. Może przypadkiem, może on ci na to pozwolił, ale go uderzyłeś. A ja? Ja ani razu go nie przeciąłem. Ani jednym atakiem nie dosięgnąłem celu. Pokonał mnie JEDNYM palcem! –— podniósł głos "jednooki", wciąż nie mogąc w to uwierzyć. Pojedynek niebywale uderzył w jego dumę, a o utraconych w jego wyniku rękach nawet nie wspomniał. –— Nie miałem z nim szans. Nie mam z nim szans. Nie wiem, czy będę je miał. Wiem tylko tyle, że nie potrafię wytrzymać z taką porażką na koncie. Nie umiem żyć ze świadomością, że ktoś mnie tak upokorzył. Że drugi szermierz potraktował mnie, jak uczniaka, którego nawet nie warto dobijać. Nie wiem, jak to zrobię, ale... chcę z nim walczyć jeszcze raz! Jeszcze raz... –— Bezsilnie uderzył pięściami o blat stołu, trzęsąc się. Nigdy jeszcze nie był aż tak zdecydowany - nawet wtedy, gdy postanowił pomóc Michaelowi. Nawet wtedy, gdy udawał się z Naito i kompanią na wojnę.
–— W dalszym ciągu gdzieś tam czeka na mnie Yashiro... –— odezwał się wtedy Rinji, na głowie mając wciąż wilgotną czapkę brata. –— Skoro nawet on wierzy, że Loża może mu pomóc w odbudowie naszego rodu, to w takim razie ci ludzie naprawdę są kimś. Miasta nie zbombardował zwykły bezpański pies. W ich skład na pewno wchodzi więcej osób. Gdybyśmy chcieli coś zdziałać... musielibyśmy znaleźć sprzymierzeńców –— zauważył trafnie albinos.
–— Gwardia na pewno tak tego wszystkiego nie zostawi. Z pewnością będą chcieli wymierzyć sprawiedliwość. Obecnie chyba tylko oni mają jeszcze kilka wolnych rąk do "pracy" –— odpowiedział mu na to Kurokawa. –— Jeśli jednak wyślą do walki takich ludzi, jak Generał Carver, Matsu-san, czy może nawet Naczelnik i zastępcy Generałów... żaden z nas nic nie zdziała. Moim zdaniem musimy się z nimi porozumieć. Z naszej strony jest to już sprawa prywatna. Nie pozwolę nikomu załatwiać za mnie moich spraw... –— oświadczył dumnie brunet, a reszta zgodziła się z nim bez chwili namysłu.
–— Ostatecznie wygląda to tak, że inwestujemy w przyszłość, co? Myślicie, że damy radę dorównać Loży? Nie znamy dnia ani godziny, ale nie dostaniemy dużo czasu... Tym bardziej, że Gwardia z pewnością będzie chciała ruszyć jak najszybciej, żeby nie narażać się na dodatkowe szkody –— wtrącił jeszcze młody Okuda.
–— Nie wiedzą, gdzie zaszyli się jej członkowie. Nigdzie nie pójdą, póki się nie dowiedzą, a miasta w takim stanie nie zostawią. Mamy czas. Sporo czasu, ale... to wciąż może być zbyt mało –— zwątpił otwarcie Rikimaru, przypominając sobie o niebezpiecznej propozycji Miyamoto. Nie podzielił się z przyjaciółmi tą rewelacją - tak samo, jak Rinji nie zdradził im, z jakim dokładnie problemem borykał się jego ród.
–— Musimy spróbować. Są sposoby. Na pewno są. Jeśli dobrze wykorzystamy to, co mamy i to, co możemy mieć, możemy mieć jakieś szanse. Nie... BĘDZIEMY je mieć. Ja nie odpuszczę. Nie jestem w stanie. I wam też nie pozwolę! –— rozwiał wszelkie wątpliwości Naito. On miał już plan. Tak dobry, jaki tylko umiał wymyślić. Nie mógł jednak podnieść się i zarządzić wymarszu bez poruszenia jeszcze jednego tematu. Zamilkł więc w oczekiwaniu.
–— Teraz albo nigdy, co? –— przeszło białowłosemu przez myśl. Rinji spojrzał najpierw na jednego, później na drugiego kompana, jakby sprawdzał, czy obaj naciskają na niego w ten sam "subtelny" sposób. Przełknął ślinę, gdy poczuł gwałtowny skręt żołądka.
–— Podejrzewam, że... zasługujecie na wyjaśnienia, nie? –— zaczął niepewnie albinos. –— Jestem przekonany, że już się domyślaliście, ale zanim powiem cokolwiek o moim rodzie... muszę wam powiedzieć coś o mnie. Widzicie... Yashiro wcale nie jest moim prawdziwym bratem –— wyznał z trudem. Od wielu lat myślał o rudzielcu, jak o członku swojej rodziny, lecz gdy w końcu otwarcie stwierdził, że tak nie było, przyjął to zaskakująco spokojnie.
–— Kiedy Yashiro przyniósł mi kartkę z grobowcem Pierwszego, nie mogłem się nadziwić, dlaczego bracia aż tak się od siebie różnią... Miałem cię nawet o to zapytać, ale wolałem nie naciskać –— skomentował Naito, wpatrując się bez skrępowania w twarz przyjaciela.
–— Domyślam się... –— uciął Rinji. Wolał bowiem nie odbiegać od i tak już trudnego dla siebie tematu. –— W każdym razie prawda jest taka, że... jestem sierotą. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek miałem jakichś biologicznych rodziców i możecie powiedzieć, że to dziwne, ale nic mnie oni nie obchodzą. Moim pierwszym, prawdziwym bratem był... jest Yashiro. Zabrał mnie z ulicy - brudnego, zziębniętego, zapłakanego dzieciaka. Wtedy też dostałem od niego tę czapkę. Należała do niego, a on tak po prostu mi ją dał. W prezencie. –— Kurokawa i Rikimaru mogli się tylko domyślać, jak niesamowitym gestem był taki podarek dla kogoś, kogo nigdy wcześniej niczym bezinteresownie nie obdarowano. Starali się jednak zrozumieć kompana i słuchali go w milczeniu, pozwalając mu zagłębić się we wspomnienia.
–— Zabrał mnie do siedziby naszego rodu. Dostałem jeść, mogłem się ogrzać, umyć, przespać... Dał mi nawet swoje stare ciuchy, a ja... A ja zorientowałem się, że chcę z nim zostać. Nie miałem nikogo innego, a on był wtedy dla mnie, jak niepokonany heros. Jak superbohater, który zjawia się tam, gdzie dzieje się źle. Stał się moim idolem. Moim pierwszym idolem. –— Opowiadający Rinji uśmiechnął się nostalgicznie pod nosem, poczuwszy na sercu przyjemne ciepło. –— Nie wiedziałem, jak mu o tym powiedzieć. Jak go poprosić, by pozwolił mi z nim zamieszkać. On jednak chyba się wszystkiego domyślić... albo od początku miał taki zamiar. Po prostu w pewnym momencie zaprowadził mnie przed drzwi zamkniętego pokoju i zapytał, czy nie chciałbym zostać członkiem rodu Okuda. Zgodziłem się bez zastanowienia. To było moim marzeniem, z którego jeszcze nie zdawałem sobie sprawy. Móc być bratem swojego bohatera i mieć szansę, by w przyszłości stać się kimś takim, jak on - niesamowita perspektywa. –— Nie ulegało wątpliwości, że przesadny, fanatyczny wręcz sposób odnoszenia się albinosa do obiektów jego zainteresowania wynikał właśnie z idealizowania starszego brata. –— W tym pomieszczeniu czekał już na mnie lider. Wtedy spotkałem go pierwszy raz i muszę przyznać, że strasznie się bałem. Wiecie... z pewnych względów wygląda naprawdę przerażająco. Udało mi się do niego zbliżyć tylko dlatego, że Yashi mnie popchnął. Lider spytał mnie wtedy, czy to o mnie mu mówiono. Czy to ja chcę zasilić szeregi rodu Okuda. Skinąłem głową, a on... przytulił mnie do piersi. "Więc od dzisiaj jesteś moim synem" powiedział...
–— I tak zostałeś członkiem rodu... –— stwierdził rzecz oczywistą zamyślony Naito. –— Nigdy nie widziałem waszego przywódcy, a przecież minęło już trochę czasu od mojego pojawienia się w Morriden. Co z nim? –— Nurtowała go ta kwestia. Pierwszy raz usłyszał o nim tego samego dnia, gdy poznał Yashiro, lecz nie przypominał sobie, by kiedykolwiek rozmawiano na temat lidera w jego obecności.
–— Nie ma go. Może już nigdy nie będzie... –— odparł z ciężkim sercem Rinji. –— Rada chciała się go pozbyć ze względu na to, kim jest i co wie. Nie mogli jednak oskarżyć go o coś, czego nie zrobił ani też uwięzić go za nic. Dlatego dołożyli wszelkich starań, by przydzielono mu pewne zadanie. Miał zbadać teren poza Murem... i sprawdzić, czy obecnie jesteśmy już w stanie bezpiecznie poprowadzić tam ekspedycję.
     –— Mur? Już któryś raz o nim słyszę, ale nie mam pojęcia, o co chodzi. Ech... To chyba nie jest odpowiedni moment, by pytać o takie rzeczy –— pomyślał sobie Naito i wprowadził w życie wnioski, do których doszedł.
–— To aż tak niebezpieczne? Wydaje mi się, że wasz przywódca musiał mieć poziom co najmniej zbliżony do generalskiego. Tereny za tym... Murem naprawdę są tak straszne? –— zapytał brunet, na co białowłosy skinął głową.
–— Na tyle, by Mur odgradzał je od terenów przed Murem... –— odrzekł Rinji z nutką irytacji w głosie, uznając pytanie przyjaciela za co najmniej idiotyczne. –— Lider był silny, to prawda... ale nie można mieć pewności, że na północy nie ma istot silniejszych od niego. W końcu celem tej całej farsy było pozbycie się niewygodnego "świadka koronnego". –— Jad i zawiść wśród najwyższych sfer Morriden okazywały się być coraz silniejsze... i coraz bardziej odrażające.
–— Chociaż stali się Madnessami... to dalej są ludzie, co? –— przeszło Naito przez myśl z gorzką prześmiewczością. Wyglądało na to, że każdą myślącą istotę w jakimś stopniu ogarniało zepsucie - bez względu na to, jak rozwiniętą kulturę by sobą reprezentowała.
–— No właśnie. Świadkiem czego? Zakładam, że ma to związek z tym czymś, za co traktuje się was z taką... nieprzychylnością –— domyślił się Kurokawa, w ostatniej chwili wzbraniając się przed użyciem słowa "pogarda". Nie chciał dodatkowo ranić albinosa.
–— Tak, zgadza się... –— Rinji wziął jeszcze jeden ciężki, głęboki oddech, nim przeszedł do najważniejszej części swej opowieści. –— Ja jeszcze wtedy żyłem... i Yashi chyba też. W każdym razie żaden z nas nie był wtedy Okudą. Nasz lider za to nie był wtedy jeszcze liderem. Nie znam dokładnego przebiegu wydarzeń, ale... nasz ród zorganizował przewrót, w wyniku którego wybili całą rodzinę królewską. Prawie całą... Wszyscy Vanderheimowie poza małym Raelem zginęli z rąk moich poprzedników... –— Kurokawie zabrakło słów. Rikimaru jednak musiał już o tym wiedzieć... lub bardzo dobrze ukrywać swoje zdziwienie. Obaj jednak poczuli niemal namacalnie, jak gęstnieje atmosfera.
–— Nie znam powodów. Yashi też ich nie zna. Lider nigdy nam o nich nie powiedział. Wiem jednak, że z powodu tego zamachu cały ród Okuda został skazany na śmierć... po tym, jak odrzucili wyciągniętą w ich kierunku dłoń. Zaoferowano im bowiem układ. Mogli wydać pomysłodawców zamachu i przeżyć, ale poddano by ich banicji i zniszczono ich szkołę. Winni oczywiście zostaliby straceni, a wraz z nimi każdy, kto tknął rodzinę królewską w dzień zamachu. Ród nie przystał na te warunki... dlatego zostali wybici. Wszyscy za wyjątkiem lidera, który został świadkiem koronnym...
–— Ale jednak ród przetrwał, nie? Jakim cudem, skoro sprawy tak się potoczyły? –— zdziwił się Kurokawa.
–— Doprowadziło do tego... pewne zdarzenie. Otóż lud strasznie się wzburzył śmiercią rodziny królewskiej, którą szanowano i kochano. Gdy zatem uznano nas za winnych, z miejsca staliśmy się najgorszymi z najgorszych. Wyrzutkami społeczeństwa i pasożytami w "organizmie państwowym". Przynajmniej dla tych, którzy byli wystarczająco łatwowierni. Inni jednak potrzebowali dowodów. Faktów. Te dowody miał publicznie przedstawić właśnie lider. Przyprowadzono go na główny plac, o czym z wyprzedzeniem powiadomiono ludzi. Tysiące obywateli przybyły, by wysłuchać, jak jeden z członków rodu otwarcie przyznaje się do tego, czemu inni zaprzeczyli. Miał opowiedzieć całą historię i w zamian uzyskać prawo do dalszego prowadzenia naszej szkoły. Zrobił jednak coś innego, czego nikt się nie spodziewał. Zamiast publicznie się ukorzyć... publicznie ogłosił, że nigdy nikomu nie zdradzi nic, co byłoby związane z zamachem i jego okolicznościami. Potem zaś, na znak przysięgi i lojalności względem kraju... gołymi rękami wyrwał sobie język, a potem wargi i rzucił nimi w tłum. –— Naito zadrżał z obrzydzeniem. Rikimaru skamieniał jeszcze bardziej, niż zawsze, czując strach na samą myśl o zrobieniu czegoś podobnego.
–— Coś takiego... –— chciał coś powiedzieć Kurokawa, ale nie umiał znaleźć właściwych słów. –— Po czymś takim mieszkańcy mimo wszystko nie potrafią wam zaufać? –— Było to dla niego niepojęte, choć podobną ponadczasową urazę żywiono przecież względem Kantyjczyków, tudzież Połykaczy Grzechów.
–— Nie. Nie potrafią nam zaufać ani nas szanować. Nie potrafią nas docenić ani dać nam szansy na zdobycie zaufania. Jest nas tylko trójka właśnie dlatego, że każdy potencjalny kandydat przede wszystkim liczy się z tym, co się stanie z jego opinią publiczną. Właśnie dlatego tak mi zależało, by przysłużyć się podczas wojny i żeby zajść jak najdalej podczas turnieju. Z tego też powodu stale kłóciłem się z bratem. I dlatego ostatnimi czasy bywałem... nieprzyjemny –— kontynuował Rinji, podniósłszy wzrok na kompanów. –— Przepraszam was. Naprawdę mi przykro, że spadało na was to wszystko, co mnie trapiło. Wiem, że nie powinienem był ukrywać tego wszystkiego, ale... po prostu bałem się tego, jak możecie zareagować –— zakończył swoją opowieść. Pominął w niej tylko jedną feralną noc, o której nie miał siły mówić. Mimo to jednak poczuł ulgę, jakiej nie zaznał jeszcze nigdy wcześniej w całym swoim życiu.
–— Nie było czego –— burknął na to Rikimaru, uderzając go łokciem w bok, jako że siedzieli obok siebie. –— Nie takie rzeczy już wybaczałem –— dodał, starając się zachować swą kamienną twarz.
–— Riki ma rację, Rin –— pokiwał głową Naito. –— Czegokolwiek byś nie zrobił i jakkolwiek byś się nie zachował, jesteśmy z tobą. To się podobno nazywa "przyjaźń" –— rzucił, po czym uśmiechnął się ciepło na potwierdzenie swych słów.

***

     Z reguły wszystkie gabinety generalskie urządzone były identycznie, by było "sprawiedliwie". Miały taki sam wymiar, taki sam kształt i względnie podobny wystrój, a przy tym ustawione były jeden obok drugiego, tuż ponad bliźniaczymi schodami, pod którymi to znajdowało się przejście do biura Naczelnika Gwardii. Służbowa kwatera Generała Kawasakiego nie wyróżniała się absolutnie niczym, pozostawiona w swoim surowym stanie. Okrągły dywan na środku, lampa na energię duchową u góry, w głębi pomieszczenia drewniane biurko z fotelem i kilkoma krzesłami przed nim ustawionymi. Po bokach stacjonowały regały z książkami, a samo biurko zaopatrzone było w kwadratową szufladę na dokumenty. Za takim to biurkiem siedział właśnie zielonowłosy Arab w czarnej, gładkiej koszuli z rozpiętymi dwoma górnymi guzikami. Na krześle z kolei usadowiony był aktualnie Naito, widząc się twarzą w twarz z Mentorem.
–— Dobrze wiedzieć, że jakoś się trzymasz –— odpowiedział chłopakowi Generał po tym, jak usłyszał już jego relację z minionej nocy. –— Jak sobie radzą chłopaki? –— spytał jeszcze, jako że bardzo nie lubił pozostawiać ciszy po swoich wypowiedziach. Czuł się wtedy niezręcznie.
–— Nie było zbyt dobrze, ale... wyjaśniliśmy sobie parę rzeczy. Myślę, że teraz sobie poradzą –— stwierdził Kurokawa, po czym poszedł za przykładem mistrza. –— Ich też będziesz przesłuchiwać, Matsu-san? –— zapytał, by już po chwili zganić się w duchu za to, jak swe pytanie sformułował. Koniec końców miał nadzieję, że nie uraził w żaden sposób i tak już zestresowanego Araba.
–— Oni zostali już przepytani... przez Generała Noaillesa. To zaskakujące, jak solidnym człowiekiem stał się podczas swojej nieobecności –— nadal dziwił się zielonowłosy. –— Cóż... ciebie chciałem zobaczyć osobiście. Na pozostałych i tak nie miałbym zbyt wiele czasu –— rzekł umęczonym głosem. Po worach pod jego oczami można się było domyślić, że nie spał już od dłuższego czasu... albo raczej nie spał wtedy, kiedy powinien.
–— W sumie... rzadko kiedy mamy okazję porozmawiać, jeśli nie chodzi o jakiś poważny problem. Misja SKE, odnalezienie Alice i teraz relacja z ataku Loży... –— mówił ze spuszczoną głową Naito. Choć Kawasaki był jego Mentorem, już dawno minęły czasy, gdy chłopak radził się go w każdej, najmniejszej nawet sprawie. I choć mogło to oznaczać jego usamodzielnienie, nastolatek odnosił wrażenie, że przyniosło ono ze sobą pogorszenie relacji między nim, a jego nauczycielem.
–— To prawda... Przykro mi, że tak to wygląda. Nigdy nie celowałem w generalski stołek, ale nie mogłem odmówić, gdy Gwardia mnie potrzebowała. Rewitalizacja Morriden, Turniej Niebiańskich Rycerzy, niedawny atak bombowy... a teraz jeszcze to. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio miałem trochę wolnego czasu... a wciąż mam przecież coś ważniejszego do zrobienia –— zwierzył się brunetowi Arab, dotykając plecami oparcia fotela.
–— Morderstwo Giovanniego, tak? –— domyślił się Naito. Zwykł domyślać się takich rzeczy. Zdolność do dedukcji niejednokrotnie pomagała mu w życiu, odkąd "dołączył" do Gwardii.
–— Mhm –— potwierdził Matsu, po czym podniósł się z siedzenia i podszedł do regału z książkami po lewej stronie gabinetu. Czegoś szukał... lub tylko udawał. –— Radni w niczym nie pomagają. Powiedziałbym nawet, że są w zmowie z naszymi sprawcami, gdyby nie fakt, iż wiem, że są po prostu pieprzonymi egoistami, owładniętymi materializmem i lękiem. Spowalniają mnie i wszystkie moje działania raz za razem. A to burdel w kraju, a to turniej, z którym musimy pomóc lub pożegnamy się z finansami, a to ten zasrany zamach... Czasem boję się, że przez to wszystko przestanie mi zależeć. Że zapomnę o tym, że zabójca mojego przyjaciela pozostaje bezkarny i że banda sprytnych sukinsynów zagrała nam na nosie –— mówił z żalem i bezsilnością, grzebiąc między książkami, aż w końcu wyciągnął jedną z nich. Otworzywszy ją na tylko sobie znanej stronie, wyciągnął spomiędzy kartek zdjęcie, które podrzucił uczniowi, gdy tylko omiótł je przelotnym spojrzeniem. –— A potem zawsze patrzę na to zdjęcie, idę odwiedzić jego grób... i ponownie zaczynam pragnąć zemsty. Tacy są właśnie ludzie, Naito –— podsumował mężczyzna, po czym wrócił na swoje miejsce, zasiadając za biurkiem.
–— Ładne zdjęcie. Sprzed bardzo wielu lat, prawda? –— odpowiedział ostrożnie Kurokawa, widząc przed sobą dwóch chłopaków. Jednego z niebieskimi, pogrążonymi w nieładzie włosami i okularami o czerwonych oprawkach oraz drugiego o delikatnych, kobiecych wręcz rysach twarzy i włosach w kolorze jasnej zieleni, sięgających tylko do ramion. Chłopcy zarzucali sobie nawzajem ramiona na barki. W wolnej dłoni Giovanniego widniał czarny glock, a młody Kawasaki najpewniej opierał drzewce naginaty o ziemię.
–— Tak. Kilka dni po batalii w Ohio. Jeśli się przypatrzysz, zobaczysz bandaże pod koszulą Gio. Jakiś Spaczony opluł go z bliska czymś żrącym. Gio upadł, ale zanim tamten zdążył na nim wylądować, dwie kule przewierciły mu czaszkę. Wtedy jeszcze umiał używać tylko dwóch pistoletów na raz... –— przypomniał sobie Generał, ale zaraz potem pokręcił głową, by odgonić od siebie wspomnienia. –— Ale dość o tym. Nie po to cię tu wezwałem, żeby ci się wyżalać... chociaż jestem ci wdzięczny, że uprzejmie tego wszystkiego słuchasz –— podziękował z cieniem uśmiechu na twarzy, lecz zanim Kurokawa zdążył popisać się na głos swoją skromnością, podjął temat dalej. –— Przypuszczam, że nie wiesz, co się wczoraj wydarzyło? Pewnie nie... my dowiedzieliśmy się dopiero kawałek przed świtem.
–— Nie... Nie mam pojęcia, o co może chodzić –— przyznał zaskoczony Naito. Po minie Mentora wywnioskował jednak, że nie dowie się o niczym dobrym.
–— Król Rael został zaatakowany po drodze do Aquerii, gdzie miał się odbyć zjazd gubernatorów. Zapadł w śpiączkę. Przebywa teraz w szpitalu w samej Aquerii. Jest z nim jego Lloyd. Nie wiadomo, kiedy się wybudzi... –— Kurokawa wytrzeszczył oczy z przerażeniem. Ciarki przeszły mu po plecach. Słyszenie o wypadkach i chorobach nigdy nie wstrząsało człowiekiem tak bardzo, jak wypadek lub choroba znanej mu osoby.
–— Ale jak to? Co się stało? Kto i dlaczego mógł go... –— Przerwał. Jedno wyjaśnienie pojawiło się w jego głowie momentalnie. –— Czy to możliwe, by Loża... –— Znów nie dokończył, spoglądając pytająco na Mentora.
–— Tak sądzimy. Jesteśmy niemal pewni. Czymkolwiek jest Loża Kłamców, w ostatnim czasie wyrządziła nam niewyobrażalne szkody. Atak bombowy jako tło dla próby skradnięcia grobowca, porwanie Alice i zwerbowanie Yashiro, oszust udający członka Srebrnego Kręgu i na dodatek wyłączenie z gry samego króla? Zaszachowano nas! Wzięto nas z zaskoczenia, bo uganialiśmy się za idiotycznymi bzdetami, bezsensownymi turniejami i kotkami na drzewach! –— Kawasaki trzasnął pięścią w blat, aż na podłogę posypała się sterta papierów. Arab gestem powstrzymał ucznia przed próbą pozbierania ich.
–— Nie myślisz chyba... że Loża miała też związek ze śmiercią Giovanniego? –— spytał Naito, ale nie otrzymał odpowiedzi, a jedynie rozgniewane spojrzenie mistrza. –— Co... się teraz stanie? –— W rzeczywistości od samego początku czekał na okazję, by zadać to pytanie. Miało to bowiem dla niego duże znaczenie ze względów prywatnych.
–— Nie wiem, co myśleć... –— przyznał się Matsu. –— Wiem jednak, że dni Loży Kłamców są już policzone. Nie będzie zabawy w dociekanie winy lub jej braku. Wszyscy jej członkowie zostaną albo pojmani, albo zabici, jeśli przypadkiem chcieliby stawiać opór. Lożę trzeba zniszczyć. Tylko to może w tej chwili zapewnić nam chociaż chwilowe bezpieczeństwo i uspokoić ludzi. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak potworne poruszenie wywoła w ciągu kilku najbliższych dni wieść o śpiączce króla...
 –— Nie! –— krzyknął nagle Naito, gwałtownie wstając z miejsca i zwalając krzesło, na którym siedział. Dłonie oparł o biurko. Na jego twarz wstąpił pot, a serce zabiło mocniej. Nie planował zachować się w tak niekontrolowany sposób. –— Zaczekajcie! Jeszcze nic nie róbcie, proszę! Ja... My chcemy wziąć w tym udział. W akcji przeciwko Loży. Ja, Rinji, Rikimaru... wszyscy mamy niewyrównane rachunki z jej członkami. MUSIMY pójść z wami! –— wykrzyczał zaskoczonemu Mentorowi w twarz. Oczywiście głośniej i gwałtowniej, niż zamierzał.
–— Uspokój się, Naito! –— warknął ostro i niezwykle stanowczo Kawasaki. Nie "zastępca Alkoholika Kawasaki", tylko Generał Kawasaki. Kurokawa przełknął ślinę na dźwięk jego głosu, ale nie cofnął się. –— Po pierwsze, nie wiemy nawet, dokąd się udać, a ze względu na paskudny stan stolicy, większość z nas jest tu uziemiona. Dlatego nie jest to bynajmniej kwestia kilku dni. Musimy dowiedzieć się dyskretnie, gdzie przebywa Loża, ilu ma członków i jaki dokładnie ma cel. To nie będzie ani łatwe, ani szybkie. Jeśli zaś chodzi o was... wykluczone.
     Wystający blat biurka pękł z trzaskiem, gdy przez zaciśnięte na nim palce nastolatka zaczęła w niekontrolowany sposób przepływać energia duchowa. Kurokawa wyglądał przez chwilę, jak opętany, dysząc ciężko i zwierając zęby. Dopiero potem uświadomił sobie, co zrobił i odstąpił od uszkodzonego w napadzie szału mebla. 
–— Przepraszam... –— rzucił zszokowanemu Mentorowi. –— ...ale nie ustąpię. To JA muszę ocalić Alice. JA sprowadzę ją z powrotem. MNIE wyzwał Tora! Matsu-san, zgódź się! Proszę, błagam! Nigdy niczego od ciebie nie wymagałem jako twój uczeń, ale tego ci nie odpuszczę! Ja i chłopaki musimy być częścią grupy uderzeniowej. KONIECZNIE –— końcówkę powiedział już tak stanowczo, jakby słowo "sprzeciw" nie figurowało w jego słowniku.
–— Naito, nie myśl sobie, że cię nie rozumiem. Rozumiem cię doskonale... ale to nie będzie żaden spacerek po parku. To nie będzie też wojna, gdzie można schować się za plecami towarzyszy i uniknąć śmierci. Tutaj chodzi o wyszkolenie, o doświadczenie, o posłuszeństwo rozkazom i zdolność do poświęcenia życia w imię słusznej sprawy! Nie narażę was na to niebezpieczeństwo! Nie poradzicie sobie. Zginiecie. Wiem, że zabrzmi to niemiło z moich ust, ale jesteście tylko dziećmi. Jesteście za słabi, by do nas dołączyć –— oświadczył tak samo stanowczo Kawasaki, po czym zapanowała niezręczna cisza. Brunet spuścił wzrok, kilka razy otwierając usta, jakby próbował coś powiedzieć.
–— Alice... nie zostawię cię samej –— powiedział w myślach, jakby liczył, że będzie w stanie porozumieć się z dziewczyną bez opanowania kontroli umysłu.
–— A co... jeśli nadgonimy? –— zapytał nagle. –— Jeśli ci zagwarantuję, że w dzień wymarszu będziemy już w stanie sprostać wyzwaniu... to czy weźmiesz nas wtedy ze sobą?
     W pierwszej chwili Arab chciał się zaśmiać, ale już w następnej zobaczył zdecydowanie na twarzy swojego podopiecznego, którego przecież tak niedawno uczył, jak z otwartej dłoni zrobić pięść. Moment tylko patrzył mu w oczy.
–— Królewskie oczy... –— przypomniał sobie. –— Użyłeś ich na mnie, czy nie?
Nie wiedział. Wiedział jednak, jak zareagować na zaskakujące pytanie Naito.
–— Sam sobie odpowiedz.

Koniec Rozdziału 191
Następnym razem: Przeskoczyć przepaść