ROZDZIAŁ 190
Brud i wilgotny chłód panujący w ciemnym zaułku stanowił idealne tło dla płaczącego chłopca, skulonego przy metalowym koszu na śmieci. Malec obejmował wątłymi, wychudzonymi ramionami swoje kościste kolana, nagimi stopami dotykając zimnego betonu. Z ich pokaleczonych podeszew sączyła się krew, która mieszała się z kurzem, tytoniem i szczurzymi bobkami, tworząc rzecz tak samo paskudną, jak nastrój dziecka. Szlochający malec co jakiś czas wycierał mokrą twarz o nadgarstki, ale mimo wszystko nie przestawał płakać. Kudłate, białe włosy piały na wszystkie strony, ubogacone kawałkami wyschniętych liści i pobrudzone... wszystkim. Dzieciakowi burczało w brzuchu, ale nie miał już odwagi wyjść na ulicę nieznanego mu miasta. Nie miał dokąd się udać ani z kim porozmawiać. Nie rozumiał też połowy słyszanych wokół języków, co dodatkowo go przerażało i onieśmielało. Nie wiedział, że umarł... Nie powiedział mu o tym obandażowany mężczyzna z uwiązanym na łańcuchu cerberem. On nie powiedział mu nic. Kazał tylko ratować życie.
Uratował. Uciekał przez błotniste, zimne bagna, jakby goniła go sama śmierć. Nie dałby rady umknąć przed psem o trzech głowach - nie był aż tak szybki. Los chciał mu jednak dopomóc i zrobił to w sposób nieprzewidywalny. Ugrzązłszy jedną nogą w błocie albinos zanurkował pod brudną taflę wody, zagłębiając się w muliste dno i oblepiając się skrzekiem. Choć niemal tam utonął, pozwoliło mu to zamaskować swój zapach. Dlatego też nie został wyczuty, gdy wdrapał się na szczyt jednego z drzew i przeczekał na nim pełną godzinę.
Pamiętał, jak wściekły pies latał po całym bagnie, starając się go odnaleźć i jak nagle znalazł się na obrzeżach ogromnego miasta, ale nie dawało mu to satysfakcji. Płakał mimo wszystko, nie wiedząc, w jaki sposób poradzić sobie w nieznanym mu miejscu. Płakał i płakałby pewnie do momentu, w którym zasnąłby ze zmęczenia, by już nigdy się nie obudzić. Chłód doskwierał mu bowiem prawie tak samo mocno, jak głód.
–— Umrę. –— Chłopiec nie miał złudzeń. Nawet pomimo młodego wieku zdawał sobie sprawę, że wygłodzenie i wychłodzenie prędzej, czy później sprowadzą na niego śmierć. Najgorszym był jednak fakt, że albinos nie wiedział, czego żałować. W jego głowie ziało pustką. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nim działo, zanim spotkał człowieka w bandażach i jego pupila, jakimi osobami byli jego rodzice ani czy w ogóle za nimi tęsknił.
–— Hej, mały! –— Białowłosy usłyszał nad głową jakiś wesoły, przyjazny głos. Wzdrygnął się natychmiastowo i wierzgnął do tyłu, ale nie ruszył się z miejsca, bo przecież wciskał się plecami między ścianę i róg kosza. Z przerażeniem zobaczył przed sobą twarz pochylającego się nad nim, rudowłosego chłopaka. Czarna chusta z jakimś nieznanym dziecku symbolem owinięta była na nadgarstku nieznajomego, a większą część jego rozpalonych włosów zakrywała czarna, wciągana czapka, nachodząca przybyszowi na połowę uszu.
–— Zgubiłeś się? –— zapytał rudy. Zasmarkany i mokry od łez albinos pokręcił przecząco głową. Nie umiał tak naprawdę stwierdzić, co mu się przydarzyło. –— Nagle się tu pojawiłeś i nie masz pojęcia, co się stało? –— ponownie, tym razem o wiele precyzyjniej zadano zziębniętemu chłopcu pytanie. Tym razem z wytrzeszczonymi z wrażenia oczami skinął głową, ale wciąż nie umiał się odezwać. –— Nie znasz tu nikogo, prawda? –— Również i tym razem nastąpiło szybkie opuszczenie i podniesienie podbródka albinosa. –— Co ty na to, żebym zabrał cię ze sobą do domu? Mieszka nas tam niewielu, a mamy dużo miejsca. No i przydałoby ci się coś zjeść, umyć się i ogrzać, nie sądzisz? –— Białowłosy przyglądał się badawczo mówiącemu do niego rudzielcowi, na co tamten zaśmiał się serdecznie. –— Masz rację, nawet mnie nie znasz –— przyznał. –— Mam na imię Yashiro. Yashiro z rodu Okuda. Ciebie jak wołają?
–— R... Rinji –— przypomniał sobie młodzieniec. –— Rinji... bez rodu –— dodał jeszcze, by nie brzmieć tak prosto na tle rudzielca.
–— W takim razie chodź na obiad, Rinji! Nie mam może w kieszeni ubrań na zmianę, a już na pewno nie takich, które by na ciebie pasowały, ale... –— starszy chłopak na chwilę zawiesił głos, ściągając swoje nakrycie głowy. Już w następnej zaś naciągnął jej na nieco za małą głowę albinosa. Czarna czapka zakryła chłopcu i uszy, i oczy, ale te drugie szybko sobie odkrył. –— ...ale masz to! Przynajmniej nie będzie ci zimno w czerep. No to jak będzie? Idziesz ze mną, czy nie? –— Znów uśmiechnął się Yashiro.
–— Idę. Idę... –— zgodził się po chwili chłopiec o imieniu Rinji. Wiedział, że nie powinien był wierzyć ani ufać nieznajomemu, lecz równocześnie chciał mu uwierzyć i zaufać. Wiedział też bowiem, że samotnie nie dałby sobie rady i że rudzielcowi dobrze z oczu patrzyło. Zielonych, śmiejących się oczu.
–— W takim razie... –— zaczął tajemniczo i przerwał Yashiro, po czym bez ostrzeżenia chwycił malca pod pachami i porwał w górę. –— ...jedziesz na górze –— rzekł i posadził sobie białowłosego na barkach. Młodzieniec odruchowo złapał się rękoma za rude włosy pozornego dobroczyńcy.
–— Dokąd... dokąd idziemy? –— spytał już troszkę śmielej Rinji, gdy już ruszyli i wkroczyli na zaludnioną ulicę. Znów chłopiec słyszał dziesiątki mieszających się ze sobą języków i z tej chaotycznej mieszaniny nie rozumiał absolutnie nic.
–— Do lidera. Zjesz, wypijesz, umyjesz się, prześpisz... a jeśli będziesz miał ochotę... to możesz z nami zostać! –— zaskoczył go całkowicie Yashiro - do tego stopnia, że albinos nie potrafił mu na to odpowiedzieć. –— Widzisz... tak się składa, że zawsze chciałem mieć młodsze rodzeństwo –— wyznał rudzielec i zaśmiał się serdecznie.
Uratował. Uciekał przez błotniste, zimne bagna, jakby goniła go sama śmierć. Nie dałby rady umknąć przed psem o trzech głowach - nie był aż tak szybki. Los chciał mu jednak dopomóc i zrobił to w sposób nieprzewidywalny. Ugrzązłszy jedną nogą w błocie albinos zanurkował pod brudną taflę wody, zagłębiając się w muliste dno i oblepiając się skrzekiem. Choć niemal tam utonął, pozwoliło mu to zamaskować swój zapach. Dlatego też nie został wyczuty, gdy wdrapał się na szczyt jednego z drzew i przeczekał na nim pełną godzinę.
Pamiętał, jak wściekły pies latał po całym bagnie, starając się go odnaleźć i jak nagle znalazł się na obrzeżach ogromnego miasta, ale nie dawało mu to satysfakcji. Płakał mimo wszystko, nie wiedząc, w jaki sposób poradzić sobie w nieznanym mu miejscu. Płakał i płakałby pewnie do momentu, w którym zasnąłby ze zmęczenia, by już nigdy się nie obudzić. Chłód doskwierał mu bowiem prawie tak samo mocno, jak głód.
–— Umrę. –— Chłopiec nie miał złudzeń. Nawet pomimo młodego wieku zdawał sobie sprawę, że wygłodzenie i wychłodzenie prędzej, czy później sprowadzą na niego śmierć. Najgorszym był jednak fakt, że albinos nie wiedział, czego żałować. W jego głowie ziało pustką. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nim działo, zanim spotkał człowieka w bandażach i jego pupila, jakimi osobami byli jego rodzice ani czy w ogóle za nimi tęsknił.
–— Hej, mały! –— Białowłosy usłyszał nad głową jakiś wesoły, przyjazny głos. Wzdrygnął się natychmiastowo i wierzgnął do tyłu, ale nie ruszył się z miejsca, bo przecież wciskał się plecami między ścianę i róg kosza. Z przerażeniem zobaczył przed sobą twarz pochylającego się nad nim, rudowłosego chłopaka. Czarna chusta z jakimś nieznanym dziecku symbolem owinięta była na nadgarstku nieznajomego, a większą część jego rozpalonych włosów zakrywała czarna, wciągana czapka, nachodząca przybyszowi na połowę uszu.
–— Zgubiłeś się? –— zapytał rudy. Zasmarkany i mokry od łez albinos pokręcił przecząco głową. Nie umiał tak naprawdę stwierdzić, co mu się przydarzyło. –— Nagle się tu pojawiłeś i nie masz pojęcia, co się stało? –— ponownie, tym razem o wiele precyzyjniej zadano zziębniętemu chłopcu pytanie. Tym razem z wytrzeszczonymi z wrażenia oczami skinął głową, ale wciąż nie umiał się odezwać. –— Nie znasz tu nikogo, prawda? –— Również i tym razem nastąpiło szybkie opuszczenie i podniesienie podbródka albinosa. –— Co ty na to, żebym zabrał cię ze sobą do domu? Mieszka nas tam niewielu, a mamy dużo miejsca. No i przydałoby ci się coś zjeść, umyć się i ogrzać, nie sądzisz? –— Białowłosy przyglądał się badawczo mówiącemu do niego rudzielcowi, na co tamten zaśmiał się serdecznie. –— Masz rację, nawet mnie nie znasz –— przyznał. –— Mam na imię Yashiro. Yashiro z rodu Okuda. Ciebie jak wołają?
–— R... Rinji –— przypomniał sobie młodzieniec. –— Rinji... bez rodu –— dodał jeszcze, by nie brzmieć tak prosto na tle rudzielca.
–— W takim razie chodź na obiad, Rinji! Nie mam może w kieszeni ubrań na zmianę, a już na pewno nie takich, które by na ciebie pasowały, ale... –— starszy chłopak na chwilę zawiesił głos, ściągając swoje nakrycie głowy. Już w następnej zaś naciągnął jej na nieco za małą głowę albinosa. Czarna czapka zakryła chłopcu i uszy, i oczy, ale te drugie szybko sobie odkrył. –— ...ale masz to! Przynajmniej nie będzie ci zimno w czerep. No to jak będzie? Idziesz ze mną, czy nie? –— Znów uśmiechnął się Yashiro.
–— Idę. Idę... –— zgodził się po chwili chłopiec o imieniu Rinji. Wiedział, że nie powinien był wierzyć ani ufać nieznajomemu, lecz równocześnie chciał mu uwierzyć i zaufać. Wiedział też bowiem, że samotnie nie dałby sobie rady i że rudzielcowi dobrze z oczu patrzyło. Zielonych, śmiejących się oczu.
–— W takim razie... –— zaczął tajemniczo i przerwał Yashiro, po czym bez ostrzeżenia chwycił malca pod pachami i porwał w górę. –— ...jedziesz na górze –— rzekł i posadził sobie białowłosego na barkach. Młodzieniec odruchowo złapał się rękoma za rude włosy pozornego dobroczyńcy.
–— Dokąd... dokąd idziemy? –— spytał już troszkę śmielej Rinji, gdy już ruszyli i wkroczyli na zaludnioną ulicę. Znów chłopiec słyszał dziesiątki mieszających się ze sobą języków i z tej chaotycznej mieszaniny nie rozumiał absolutnie nic.
–— Do lidera. Zjesz, wypijesz, umyjesz się, prześpisz... a jeśli będziesz miał ochotę... to możesz z nami zostać! –— zaskoczył go całkowicie Yashiro - do tego stopnia, że albinos nie potrafił mu na to odpowiedzieć. –— Widzisz... tak się składa, że zawsze chciałem mieć młodsze rodzeństwo –— wyznał rudzielec i zaśmiał się serdecznie.
***
Z początku rytmicznie występujące jeden po drugim huki wydawały mu się tylko pulsującym bólem głowy, który i tak mu przecież towarzyszył, toteż nie rozważał żadnej innej możliwości. Dopiero, kiedy sklejone ze sobą powieki oczu rozwarły się, a zwinięty w rogu pomieszczenia albinos całkiem się zbudził, zorientował się, że się mylił. Otóż okazało się, że uderzenia obijały zarówno wnętrze jego czaszki, jak i zewnętrzną część drzwi wejściowych, całkowicie ze sobą nie współgrając. Rinji uniósł zapuchniętą od łez, czerwoną jeszcze twarz na wysokość jednego metra i prawie ponad osiemdziesięciu centymetrów poprzez odepchnięcie się od podłogi i wyprostowanie nóg.
–— Ktoś puka? Kto? Czego chce? –— zastanawiał się młody Okuda, jedyny domownik. Bezwiednie, na boso ruszył w stronę drzwi, do których daleko nie miał. Zdążył się jednak po drodze dwa razy zatoczyć - z jakiegoś powodu kręciło mu się w głowie. Sam białowłosy zwalił winę na ogólne wycieńczenie - w końcu nie jadł nic od dłuższego czasu... i nawet nie miał na nic ochoty.
–— Naito... –— mruknął bez cienia przejęcia Rinji, gdy rozsunięte drzwi ukazały mu postać stojącego na progu bruneta. Na twarzy Kurokawy widniała bezwzględna powaga i zdecydowanie, lecz również coś na wzór przejęcia.
–— Rinji-kun –— odpowiedział mu analogicznie chłopak. –— Mogę wejść? Powinniśmy chyba porozmawiać –— stwierdził nastolatek, wskazując gestem na wnętrze domu przyjaciela, który patrzył się na niego nieobecnym wzrokiem. Już wtedy Naito zdawał sobie sprawę, że sytuacja będzie ciężka, choć nie miał pojęcia, jak bardzo.
–— Jeśli musisz... –— burknął Okuda i to właśnie było dla posiadacza Przeklętych Oczu pierwszym sygnałem. Nigdy bowiem nie widział jeszcze tak obojętnego albinosa. Niejednokrotnie był świadom tego, że chłopak coś przed nim zatajał i nie naciskał na niego, ale zawsze starał się robić dobrą minę do złej gry.
–— Jest inny... Całkiem inny. Nie wiem, jak zareaguje, jeśli zapytam go wprost... ale coś będę musiał wymyślić –— postanowił w duchu Kurokawa. Na oschłość kompana nie odpowiedział, a tylko wkroczył do środka, gdy już mu ustąpiono. Zaduch i smród stęchlizny, a także pogaszone światła oraz półmrok uderzyły go najpierw - po kolei, jedno po drugim.
–— Jest sam w domu... Co mogło się stać? Yashiro wyszedł? Ma jakieś zadanie? Pomaga w dokonywaniu napraw w mieście? Jeśli cokolwiek zdołam wydedukować, będzie mi łatwiej z nim rozmawiać, ale to wciąż tylko głupie domysły... –— Naito nie był wcale zadowolony z wyników swoich prób dedukcji, co popchnęło go do przykrego wniosku. –— Tak długo się znamy, a ja tak mało o nim wiem... Nie mogę usprawiedliwiać tego "niewtykaniem nosa w nieswoje sprawy". To nie to. Wina leży po mojej stronie...
Zatrzymali się przed kuchnią... a raczej to Rinji się zatrzymał, jasno dając do zrozumienia, że nie chciał do niej wchodzić. Kurokawa nie umiał jednak stwierdzić, czemu białowłosy zachowywał się w ten sposób. Nie umiał też jednak przeoczyć braku charakterystycznej czapki na głowie przyjaciela... i nieregularnego kształtu jego fryzury.
–— Zupełnie jakby ktoś mu powyrywał włosy... –— pomyślał Naito. –— Cholera! W takich chwilach żałuję, że nie umiem wykorzystywać tych oczu.
–— Tenjiro-san powiedział mi, że ciebie również przyjmował ostatniej nocy. –— Brunet postanowił nie mówić wprost tego, do czego zmierzał. –— Tak jak mnie... i Rikimaru –— uzupełnił, badając reakcje swojego gospodarza.
–— Mhm –— mruknął Rinji dopiero po dłuższej chwili, nabierając powietrza w płuca, jakby próbował się uspokoić. Nie był w nastroju do rozmowy i Naito doskonale to zauważał. –— I co w związku z tym? –— Chłód i oschłość przesiąkały przez wszystkie słowa, które wypowiadał. Jak nigdy. Zdawało się, że każdy ruch ust rzucał do przodu garściami żyletek.
–— Nic... Zauważyłem po prostu, że... ostatnimi czasy zachowywałeś się trochę... inaczej, niż normalnie. Pomyślałem sobie, że... moglibyśmy o tym pogadać. Wiesz... skoro i tak jesteśmy tutaj tylko we dwóch –— zaproponował Kurokawa, rozsądnie odsuwając się werbalnie od każdego możliwego spięcia, jakie wyczuwał w powietrzu. Nie spodziewał się jednak, że nie wziął pod uwagę najważniejszych rzeczy...
–— Naprawdę? Jakim cudem to zauważyłeś? –— zaśmiał mu się w twarz Rinji. –— Przecież tak zajebiście starałem się to ukryć! No tak, za bystry jesteś dla mojego rozgniecionego na miazgę umysłu! –— Puściły mu nerwy. Mówił coraz głośniej, niebezpiecznie zbliżając się do granicy, dzielącej mowę od ryku. –— Miło z twojej strony, że znalazłeś czas dla biednego nieudacznika Rinji'ego! W ogóle kurewsko się cieszę, że poczułeś się w nastroju do pogadania z kumplem! No co? Dziewczyna wyjechała, czy cię zostawiła? Umoczyłeś chociaż? –— Nie sposób było rozpoznać roześmianego i serdecznego albinosa w tym emanującym gniewem i zawiścią furiacie. W niczym nie przypominał dawnego siebie, a Kurokawie odjęło mowę, gdy to wszystko usłyszał. Najgorszy w tym wszystkim był jednak fakt, że nawet w gniewie białowłosy miał częściowo rację...
–— Nie wiesz, o czym mówisz! –— Również Naito odezwał się nieco głośniej, niż planował, ale szybko się uspokoił. –— To wcale nie jest tak, jak myślisz. Ja nie... –— Kiedy spróbował położyć rękę na ramieniu przyjaciela, został gwałtownie popchnięty na ścianę, co przerwało jednocześnie jego wypowiedź.
–— "Ty nie"? Ty nie co? Nie miałeś mnie w dupie, odkąd tylko wysłali nas z misją po Morriden? Nie olałeś mnie, kiedy cię najbardziej potrzebowałem? Nie zataiłeś przede mną, że wyciągnąłeś z Puszki jakąś cholerną siksę, z którą wolałeś latać w tę i z powrotem, zamiast chociaż zajrzeć do kumpla? I ja nie wiem, o czym mówię?! –— Tym razem to Okudzie przerwano. Brunet stracił nad sobą panowanie przy trzecim z kolei zarzucie, od razu łapiąc albinosa za koszulkę z zaciśniętymi zębami. Ochłonął, nim zdążył uderzyć, ale Rinji spojrzał na niego z gorzkim triumfem wymalowanym na twarzy.
–— Przecież ty sam nie chciałeś mi o niczym powiedzieć! Zawsze byłem obok! Zawsze byłem gotów, żeby się wysłuchać! Myślisz, że nie widziałem, że coś się działo? No to się mylisz! Nie chciałem jednak na siłę pchać się w twoje życie! Po prostu czekałem cierpliwie na moment, w którym przestaniesz dawać sobie radę, mając nadzieję, że jednak sobie poradzisz. Czy nie tak powinni robić przyjaciele?! –— wykrzyczał w twarz kosiarza Naito, nie zauważając tego, że grał takimi samymi kartami, jakich używał albinos.
–— A prosiłeś mnie o pomoc, gdy topił cię w kiblu Taigo i jego kumple?! Albo kiedy zginęli Haruki i Shizuka? Ja nie potrzebowałem jebanego markera na niebie, żeby wiedzieć, kiedy trzeba działać! –— Atmosfera gęstniała o wiele za szybko, ale nic nie wskazywało na to, by którykolwiek z nastolatków miał się w porę pohamować... a już na pewno nie Rinji, który z nieznanych przyczyn uderzał tam, gdzie najbardziej bolało.
–— TERAZ tu jestem! Żeby ci pomóc, bo widzę, że jesteś w dołku! Bo jesteś moim przyjacielem! Bo zrozumiałem parę spraw i chcę naprawić parę błędów! Wszyscy się mylimy, Rin! –— przystopował i wycofał się nieco Kurokawa, ale wytrzeszczył oczy, gdy kosiarz niespodziewanie... wybuchnął śmiechem. Ironicznym, gorzkim śmiechem, robiąc przy tym grymas, który zdawał się poprzedzać wybuch płaczu... lecz takowy nie nastąpił.
–— Naprawdę, Nai? No to skoro jesteś taki światły i rozumny, to może odpowiesz mi na jedno pytanie, hm? Skoro wszyscy się mylimy... to jakim cudem MNIE ciągle spotyka najgorsze?! –— wydarł się na całe gardło Rinji... a brunet nie umiał mu na to odpowiedzieć. Nie umiał... bo o niczym nie wiedział i w duchu przeklinał się za tę niewiedzę.
Drzwi rozsunęły się z hukiem, zanim rozmowa zdążyła potoczyć się dalej. Obydwaj nastolatkowie skierowali spojrzenia w tamtą stronę, by już po chwili usłyszeć stukot drewna uderzającego o podłogę. Kurokawa jako pierwszy domyślił się, kto był drugim gościem Okudy i to on zdziwił się najmniej... lecz wciąż znacznie. Po minięciu holu stanął bowiem przed obojgiem nastolatków trzeci - Rikimaru. Czerwonowłosy szermierz był przemoczony do suchej nitki. Obficie ociekał wodą, która kapała mu z poklejonych kosmyków włosów, a także z każdej krawędzi ciała. Wszędzie, gdzie chłopak postawił krok, zostawiał po sobie większą lub mniejszą kałużę. Najbardziej konfundowały jednak gniew i dezaprobata na twarzy "jednookiego". Szermierz miał na lewym oku nową opaskę, a za jego pasem brakowało nierozłącznej katany. Prawa dłoń zaciskała się za to z całej siły na przesiąkniętej wodą, czarnej, wciąganej czapce, należącej do Rinji'ego.
–— Skąd to masz, do cholery?! –— wydarł się wspomniany gospodarz. Naito milczał. On akurat absolutnie nic nie rozumiał, choć nie mógł nie snuć żadnych podejrzeń.
–— Wyłowiłem –— odparł chłodno Rikimaru, jakby nigdy nic. –— Daj mi powód. Chociaż jeden powód, żebym cię teraz nie uderzył... –— warknął z gniewem, który dotychczas zdawał się być czymś niespotykanym i nieistniejącym u szermierza.
–— Bo tym razem naprawdę utnę ci łeb? –— zasugerował mu Okuda. To nie brzmiało, jak żart. –— Nie potrzebuję tego, więc mi jej nie przynoś! Kto cię w ogóle prosił o interwencję, co? Jesteście siebie warci, wy dwaj! Wpychacie nos w nieswoje sprawy wtedy, kiedy już jest po wszystkim i gówno możecie zrobić! I nawet mi nie mówcie, że tak nie jest! –— Kurokawa spojrzał kątem oka na pozbawionego miecza szermierza, który gotował się ze złości, lecz nie dał się ponieść emocjom. Widząc to, jak nad sobą panował, postanowił ustąpić i pozwolić mu samodzielnie poprowadzić dyskusję. Sam nie miał pomysłu, jak dogadać się z kosiarzem.
–— Co się stało, że ją wyrzuciłeś? –— Rikimaru całkiem zignorował wybuch gniewu przyjaciela. –— Nie dostałeś jej od Yashiro? To był przecież twój skarb. Twoja pamiątka! Jak śmiałeś zrobić bratu coś takiego? –— Po tych słowach "jednookiego" Rinji'emu całkowicie puściły nerwy.
–— "Jak śmiałem"?! A ty jak śmiesz gadać o rzeczach, o których nie masz pojęcia?! Rozejrzyj się! Obaj się rozejrzyjcie! Widzicie tu kogoś poza mną? Nie? Bo nikogo nie ma! Lider zniknął już dawno i nie mam pojęcia, gdzie się podziewa, a brata NIE MAM! Uciekł! Spierdolił! Przyłączył się do tej zasranej Loży Kłamców! Zostawił mnie dla nich! Mnie, honor, godność, miasto, kraj i całą historię naszego rodu! Jak ON śmiał mi to zrobić? Jak mój jebany idol śmiał zniszczyć wszystko to, co nas łączyło? Rozumiecie? Nic już nie mam! Nie mam szacunku, nie mam celu w życiu, nie mam ludzi, którym mogę zaufać! NIE MAM RODZINY! Jestem sam! Sam! Macie pojęcie, jakie to uczucie, gdy traci się całą rodzinę? No? Może ty mi coś powiesz, Naito? W końcu zawsze ją miałeś i nadal masz! A ty, Riki? Ty nawet nie wiesz, czym ona jest! Bo jej NIGDY nie miałeś!
Cios. Tak szybki i gwałtowny, tak niespodziewany, że dosłownie ściął krzyczącego Rinji'ego z nóg. Ta sama pięść, która zaciskała się na mokrej czapce wbiła się prosto w policzek Okudy, uwalając go momentalnie na podłodze. Rikimaru w furią siadł okrakiem na albinosie, który w swoim szoku nie zdążył nawet zareagować. Szermierz grzmotnął go więc drugi raz - tym razem lewą pięścią, a potem znów powtórzył prawą. Ciosy spadały na twarz kosiarza jeden za drugim, przerzucając jego lico to z lewej na prawą i z prawej na lewą. Zaciskając zęby w gniewie, czerwonowłosy tłukł rozmówcę bezlitośnie i nieprzerwanie, jak najgorszego wroga.
–— Nic nie rozumiesz! –— krzyczał bijąc. –— Nie masz pojęcia, o czym gadasz! Te twoje durne, szczeniackie humory w niczym ci nie pomogą! Nie przyszliśmy tu po to, żeby cię widzieć! Chcieliśmy. Zobaczyć się. Z RINJIM! –— Przerwał dopiero wtedy, kiedy już na każdym jego knykciu widać było krew. Opuchnięty i zaczerwieniony Okuda z trudem zdołał otworzyć oko na tyle, by spojrzeć na twarz dyszącego z wysiłku Rikimaru. Wtedy zaś w to właśnie otwarte oko skapnęła... łza. Szermierz trząsł się z bezsilności, płacząc, a za zaciśniętymi zębami chował szloch, a nie ryk wściekłości, jakiego spodziewał się białowłosy.
–— Ri... Riki... –— wydukał z wybitą z zawiasów szczęką Rinji. Dłonie czerwonowłosego zacisnęły się na jego koszulce w mieszance żalu i smutku.
–— Masz rację. Masz całkowitą rację –— wydusił z siebie szermierz. –— Nigdy nie miałem ojca, czy matki. Ani brata. Ani siostry, wujka, kuzyna, kuzynki... Nikogo takiego. Ale ty? Ty nie tylko miałeś rodzinę. Ty NADAL ją masz! Nawet większą, niż dawniej... –— wypłakiwał kosiarzowi w twarz to, co gnieździło się głęboko w czeluściach jego serca. –— I skoro tak, to dlaczego o nią nie walczysz? Twój brat żyje. Twój lider żyje. Ani jednego, ani drugiego tu nie ma... ale są cali i zdrowi, tak? No to czemu spisujesz ich wszystkich na straty?! Przecież możesz coś zrobić. Zawsze możesz coś zrobić, póki tylko żyjesz! –— Rinji spojrzał na Rikimaru z poczuciem winy. Zdawać by się mogło, że manto, jakie mu spuszczono ostudziło krew w jego żyłach. –— Wiesz, jak ci zazdroszczę? –— zapytał całkiem niespodziewanie szermierz. –— Tobie i Naito? Ja CHCIAŁBYM mieć prawdziwą rodzinę. Spokrewnione ze mną osoby. Braci i siostry, ojca i matkę, o których mógłbym chociaż zawalczyć. A ty... masz wszystko, ale nie chce ci się tego obronić. Rinji... nie rób z siebie drugiego mnie –— poprosił, zabłagał wręcz "jednooki".
–— Wystarczy... Wystarczy już! –— wycedził przez zęby Okuda, którego opuchniętą twarz również zaczęły wypełniać gorzkie łzy. Wszystko to, co krył przed przyjaciółmi już od tak dawna wypływało z niego falami, oczyszczając go i odświeżając, lecz również raniąc tak dotkliwie, jak jeszcze nigdy wcześniej w dotychczasowym życiu chłopaka.
–— Nie wystarczy. Jeśli teraz ci tego nie powiem, nigdy tego nie usłyszysz... –— zaoponował stanowczo Rikimaru. –— Wiesz, dlaczego tak mnie zdenerwowałeś? Potrafię zrozumieć, że w gniewie odrzuciłeś od siebie tę prawdziwą rodzinę... ale nie mogę uwierzyć, że nas też tak potraktowałeś –— wyznał z płaczem. Płakało tylko jedno oko. To lewe nie znało łez. –— Ja nie mam ojca. Mam mistrza. Nie mam braci. Nie mam sióstr. Mam ciebie i Naito. I może nawet trochę Tatsuyę. Taką czarną owcę w rodzinie. WY jesteście moją rodziną. Ja... myślałem, że my jesteśmy również twoją... –— Od łez z trudem powstrzymywał się również i Kurokawa, który mimo wszystko dzielnie obserwował i przysłuchiwał się całemu zajściu. –— My też mamy swoje problemy, Rin. My też mamy takie rzeczy, o których nie mówimy pozostałym. Bo nie chcemy ich tym obciążać. Ale ostatecznie... rodzina powinna sobie pomagać, wiesz? Dlatego tutaj jesteśmy. Bo my też mamy swoje problemy. Teraz, w tej chwili! Pomóż nam w naszych i opowiedz o swoich, a my... My zrobimy to samo ze swoimi! –— Nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio Rikimaru tyle powiedział, ale obaj nastolatkowie byli ze sobą zgodni, że rzadkość wypowiadanych przez szermierza słów podkreślała tylko ich wartość. Tak, jak w tej chwili.
–— Chłopaki... –— bąknął pod nosem Rinji, zalewając się łzami. Naito tymczasem pomógł powstać "jednookiemu" i teraz obaj stali nad swoim "bratem". –— ...przepraszam. Kocham was. Przepraszam. Przepraszam... –— Brzmiał nieskładnie. Może od tych wszystkich ciosów, wymierzonych mu przez Rikimaru, a może sam z siebie nie umiał zebrać myśli. Nikt jednak nie wymagał od niego niczego więcej, niż to, co powiedział.
–— Yashi... dam sobie radę. Dam radę. Nie zostawiłeś mnie samego... i mam nadzieję, że ty też nie jesteś sam. Moi bracia są tu ze mną... –— przeszło mu jeszcze przez myśl, kiedy pozostali nastolatkowie z rozrzewnieniem pomagali mu się podnieść. Czekała ich bowiem długa i wyczerpująca rozmowa... w rodzinnym gronie.
Koniec Rozdziału 190
Następnym razem: Quo vadis?
Mocny rozdział. Nie spodziewałem się, że aż tak się to wszystko rozwinie. Myślałem, že wyjdzie to dużo spokojniej, ale zostałem pozytywnie zaskoczony ;)
OdpowiedzUsuńWiem, że pisanie takich rozdziałów jest bardzo trudne, by wyszły one naturalnie, ale uważam, że dałeś radę. Przyjemnie się czytało.
Pozdrawiam!
Strasznie się cieszę, że tak uważasz ^^ Nie wiedziałem, jak naturalnie lub jak nienaturalnie wyszedł ten rozdział, choć miałem w głowie jego plan jeszcze przed rozpoczęciem całego arcu. Jeśli częściowo udało mi się osiągnąć cel, to wspaniale :D
UsuńRównież pozdrawiam ;)