ROZDZIAŁ 195
–— Niezmiernie mi miło, że jesteś, Bruce –— rzucił z przekąsem Naczelnik Zhang, siedząc za biurkiem z podbródkiem opartym na splecionych dłoniach. Gestem oznajmił Wilkołakowi i jego zastępczyni, że mogą usiąść naprzeciw niego. Lilith skorzystała z sugestii od razu, ale Carvera musiała dopiero ściągnąć na dół. Skrzyżowane na klatce ramiona Generała i naburmuszony wyraz twarzy wskazywały na jego "gorszy nastrój".
–— A mi za chuj –— warknął czerwonooki, jak obrażone na cały świat dziecko. –— Nawet nie jesteśmy na zebraniu. Po kiego musiałem tu przyjść? Miałem na arenie ciekawsze rzeczy do roboty –— zaczął narzekać, jak to on. Chińczyk słuchał go z uwagą lub przynajmniej sprawiał takie wrażenie, ale nikt nie łudził się, że zgodzi się on ze stanowiskiem byłego kolegi po fachu.
–— Tak się składa, że narobiliście rabanu na całe miasto. Gdyby nie Bóg, na odbudowę koloseum musielibyśmy przeznaczyć grube miliony, których niestety nie posiadamy. Przez grzeczność jednak nie wspomnę o tym, że na arenie miałeś poprowadzić sesję szkoleniową dla rekrutów –— natychmiast sprowadził Bruce'a do parteru. Nie omieszkał również uraczyć go najbardziej oczywistym sarkazmem, jaki był w stanie wymyślić - Wilkołaka zawsze to rozjuszało.
–— Większość czasu i tak zajmuje mi zbieranie ich na kupkę, żeby się nie walali w kawałkach! To ty przyjmujesz takie miernoty, więc się teraz nie ciskaj! –— zripostował natychmiast Carver. Przekomarzankę mężczyzn przerwała dopiero milcząca okularnica.
–— Czy jest jakiś powód, dla którego pan nas tu wezwał przed rozpoczęciem zebrania? –— Ją kłótnie i ładunki sarkazmu nie interesowały. Wolała skupiać się na tym, co naprawdę było ważne, a skoro godzinę wcześniej udało jej się przerwać walkę pomiędzy jej przełożonym, a Niebiańskim Rycerzem, tego dnia nie mogło ją nic gorszego.
–— W rzeczy samej –— kiwnął głową Zhang. –— Najpierw jednak powiedz mi, czy są jakieś wieści dotyczące Jego Wysokości?
–— Jego stan nie poprawia się ani nie pogarsza. W dalszym ciągu nie da się określić, kiedy wybudzi się ze śpiączki. Jego przyboczny cały czas nad nim czuwa, ale nic więcej nie wiem –— odpowiedziała od razu kobieta. Chińczyk raz jeszcze skinął głową na znak zrozumienia, po czym otworzył leżącą na jego biurku teczkę, wertując sczepione klipsem kartki.
–— Nie będzie to chyba dla was żadne zdziwienie, ale Bruce w ogóle mi się nie przyda na zebraniu –— zaczął z kapką jadu w głosie. Carverowi wrażono łokieć w bok, zanim zdążył cokolwiek odszczeknąć. –— Jest jednak inne miejsce, w które chciałbym wysłać waszą dwójkę. Przysłużycie się krajowi, a ja w ten sposób zabezpieczę dzisiejsze obrady.
–— Rozumiem w takim razie, że nie chodzi tu o żadną delikatną sprawę, prawda? –— wywnioskowała bez trudu Lilith. Chińczyk odpowiedział jej cieniem uśmiechu, spoglądając przy okazji na naburmuszonego Wilkołaka.
–— Chodzi o Spaczonego. Niezidentyfikowany osobnik, grasujący po równinach na północ stąd, kawałek przed Murem. Zanim którekolwiek z was zacznie się dziwić, że posyłam was po jednego Spaczonego, pozwólcie mi wyjaśnić. Ta istota z całą pewnością nie narodziła się tydzień temu. Jest już stara. Miała co najmniej kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat, by się rozwinąć i ewoluować, w związku z czym stanowi zagrożenie. Lepiej zresztą zapobiegać, niż leczyć, prawda? Nie znamy dokładnych koordynatów, więc zwierzęce zmysły Bruce'a bardzo by się przydały –— wyjaśnił rzeczowo Tao, na co Carver nieco się ożywił.
–— Czyli eliminacja? –— spytał. Kąciki jego ust drgały, wstrzymując się przed uśmiechem.
–— Eliminacja –— potwierdził Naczelnik. –— Tak szybko, jak się da. Zanim komukolwiek stanie się krzywda –— dodał, by odpowiednio nastawić swojego podkomendnego.
–— Lilith, wychodzimy –— oznajmił w jednej chwili Carver, podnosząc się z miejsca.
–— A mi za chuj –— warknął czerwonooki, jak obrażone na cały świat dziecko. –— Nawet nie jesteśmy na zebraniu. Po kiego musiałem tu przyjść? Miałem na arenie ciekawsze rzeczy do roboty –— zaczął narzekać, jak to on. Chińczyk słuchał go z uwagą lub przynajmniej sprawiał takie wrażenie, ale nikt nie łudził się, że zgodzi się on ze stanowiskiem byłego kolegi po fachu.
–— Tak się składa, że narobiliście rabanu na całe miasto. Gdyby nie Bóg, na odbudowę koloseum musielibyśmy przeznaczyć grube miliony, których niestety nie posiadamy. Przez grzeczność jednak nie wspomnę o tym, że na arenie miałeś poprowadzić sesję szkoleniową dla rekrutów –— natychmiast sprowadził Bruce'a do parteru. Nie omieszkał również uraczyć go najbardziej oczywistym sarkazmem, jaki był w stanie wymyślić - Wilkołaka zawsze to rozjuszało.
–— Większość czasu i tak zajmuje mi zbieranie ich na kupkę, żeby się nie walali w kawałkach! To ty przyjmujesz takie miernoty, więc się teraz nie ciskaj! –— zripostował natychmiast Carver. Przekomarzankę mężczyzn przerwała dopiero milcząca okularnica.
–— Czy jest jakiś powód, dla którego pan nas tu wezwał przed rozpoczęciem zebrania? –— Ją kłótnie i ładunki sarkazmu nie interesowały. Wolała skupiać się na tym, co naprawdę było ważne, a skoro godzinę wcześniej udało jej się przerwać walkę pomiędzy jej przełożonym, a Niebiańskim Rycerzem, tego dnia nie mogło ją nic gorszego.
–— W rzeczy samej –— kiwnął głową Zhang. –— Najpierw jednak powiedz mi, czy są jakieś wieści dotyczące Jego Wysokości?
–— Jego stan nie poprawia się ani nie pogarsza. W dalszym ciągu nie da się określić, kiedy wybudzi się ze śpiączki. Jego przyboczny cały czas nad nim czuwa, ale nic więcej nie wiem –— odpowiedziała od razu kobieta. Chińczyk raz jeszcze skinął głową na znak zrozumienia, po czym otworzył leżącą na jego biurku teczkę, wertując sczepione klipsem kartki.
–— Nie będzie to chyba dla was żadne zdziwienie, ale Bruce w ogóle mi się nie przyda na zebraniu –— zaczął z kapką jadu w głosie. Carverowi wrażono łokieć w bok, zanim zdążył cokolwiek odszczeknąć. –— Jest jednak inne miejsce, w które chciałbym wysłać waszą dwójkę. Przysłużycie się krajowi, a ja w ten sposób zabezpieczę dzisiejsze obrady.
–— Rozumiem w takim razie, że nie chodzi tu o żadną delikatną sprawę, prawda? –— wywnioskowała bez trudu Lilith. Chińczyk odpowiedział jej cieniem uśmiechu, spoglądając przy okazji na naburmuszonego Wilkołaka.
–— Chodzi o Spaczonego. Niezidentyfikowany osobnik, grasujący po równinach na północ stąd, kawałek przed Murem. Zanim którekolwiek z was zacznie się dziwić, że posyłam was po jednego Spaczonego, pozwólcie mi wyjaśnić. Ta istota z całą pewnością nie narodziła się tydzień temu. Jest już stara. Miała co najmniej kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat, by się rozwinąć i ewoluować, w związku z czym stanowi zagrożenie. Lepiej zresztą zapobiegać, niż leczyć, prawda? Nie znamy dokładnych koordynatów, więc zwierzęce zmysły Bruce'a bardzo by się przydały –— wyjaśnił rzeczowo Tao, na co Carver nieco się ożywił.
–— Czyli eliminacja? –— spytał. Kąciki jego ust drgały, wstrzymując się przed uśmiechem.
–— Eliminacja –— potwierdził Naczelnik. –— Tak szybko, jak się da. Zanim komukolwiek stanie się krzywda –— dodał, by odpowiednio nastawić swojego podkomendnego.
–— Lilith, wychodzimy –— oznajmił w jednej chwili Carver, podnosząc się z miejsca.
***
–— Ojciec wie, żeś tu przylazł? –— zapytał chłopca Naizo, wciąż nieprzekonany i przez to gburowaty. Opierał się on o ścianę, ręce krzyżując na klatce piersiowej. Kuli już nie miał - noga przestała sprawiać mu problemy z poruszaniem się. Dlatego właśnie nie miał żadnej wymówki i musiał zabrać malca na wynajętą halę, przypominającą nieco pozbawioną linii salę gimnastyczną. Do tej pory zdążył już porzucić wszelką nadzieję na uwolnienie się od chłopaka.
–— Nie miałem kiedy go spytać. Wyszedł rano z domu. Mama siedziała przy sztaludze, więc nie chciałem jej przeszkadzać –— odrzekł jakby nigdy nic Legato, rozciągając mięśnie nóg. Miał na sobie tylko krótkie spodenki, biały podkoszulek i opaskę owiniętą wokół czoła, która powstrzymywała mleczne włosy przed wdarciem się do oczu. Chłoptaś robił się coraz sprytniejszy, wykorzystując swój wiek do do usprawiedliwiania "niewinnych" niedomówień.
–— A łeb? Gdzie masz bandaże? –— zagadnął szorstko Senshoku. Nie zapomniał bowiem, jak syn Bachira rozbił sobie głowę, gdy wysadzony został ich dom. Malec nie budził się wtedy przez trzy dni i chyba nigdy wcześniej nie można było widzieć tak zatroskanego Rzecznika Praw Mniejszości. Dorosły mulat praktycznie przeniósł wtedy swoje miejsce pracy do szpitala, jedynie nieliczne spotkania odbywając poza nim.
–— Niepotrzebne. Wszystko się pozrastało i wcale nie boli –— wyszczerzył ząbki Legato, na potwierdzenie swoich słów stukając się piąstką po czubku głowy. Użytkownik gazu mógł to skomentować tylko poprzez wypełnione bólem istnienia westchnięcie.
–— Czyli innymi słowy nikt nie wie, że tu jesteś, oszukałeś rodziców, nie zdążyłeś jeszcze odzyskać sił, a za wszystko to JA oberwę? –— zagrzmiał Naizo. Nie wyglądał jednak tak groźnie, gdy wszelkie zmiany w mimice skrywała jego maska lekarska.
–— Coś w tym guście –— odparł bezpardonowo chłopiec, czym sprowadził na siebie gniew swojego nauczyciela.
–— Pyskaty szczeniak... –— przeszło mężczyźnie przez myśl. Nie miał pojęcia, że wszystko to Legato absorbował właśnie od niego.
–— Na początek skoncentruj energię –— polecił Senshoku. Brakowało mu sił na męczenie się z bezczelnością swojego podopiecznego.
Malec skinął głową. Ze spokojem przymknął powieki, co miał w zwyczaju robić, gdy potrzebna mu była chwila koncentracji. Zsynchronizował nawet swój oddech z częstotliwością rozchodzenia się mocy po jego ciele. Później błysnęło wokół niego parę razy, jak przy wadliwej żarówce... i nagle zajaśniało. Bardzo jasna, prawie biała energia duchowa otoczyła całego chłopca gładką, równą kopułą, nie załamując się, nie trzęsąc ani nawet nie pulsując w zauważalny sposób. Była jednostajna, spokojna i cicha, jakby właśnie zapalono wielką lampkę. Naizo przyglądał się temu niesamowitemu zjawisku bez słowa.
–— Jego ciało jest słabe. Stanowczo brakuje mu kondycji, a tkanka mięśniowa nie chce się rozwijać, bo dzieciak prawie nic nie je. Mimo to jego kontrola nad mocą to pieprzone mistrzostwo świata. Nie znam nikogo, kto robiłby to tak perfekcyjnie. Nie ucieka mu ani odrobina. Mogło by się wydawać, że to dla niego łatwiejsze, niż oddychanie. W tej dziedzinie ma ogromny potencjał... –— Nie chciał w to wierzyć, ale nie potrafił się oszukiwać. Wiedział, że miał przed sobą materiał na niewyobrażalnie potężnego Madnessa... i że na chwilę obecną mógł samodzielnie zdecydować, w jakim kierunku się tenże Madness rozwinie.
–— Dobra, nie popisuj się, szczylu! –— warknął poirytowany Naizo. –— Odseparuj od ciała i podziel na 6... nie, na 12 części. Równych –— rozkazał. Podwoił zwyczajowy wymóg, by maksymalnie wymęczyć niefrasobliwego chłopaka.
–— Jak sobie życzysz, wujku –— odrzekł mu na to Legato, świadomie go tym denerwując. Naraz jednak biała energia duchowa odpłynęła od małego mulata, zbierając się przed nim. Chłopiec otworzył oczy, zmarszczył brwi i - skupiając wzrok na swojej mocy - jednocześnie pociął ją na 12 okrągłych, gładkich fragmentów. Jaśniejące kule otoczyły go pierścieniem i zaczęły powoli krążyć wokół niego, a uśmiechnięty białowłosy usiadł po turecku na podłodze.
–— Trzymaj pół godziny –— ukrócił tę radość Senshoku. –— Potem trening wytrzymałościowy –— tym razem to on się uśmiechnął, choć pod maską i emanując zawiścią oraz jadem.
–— Okej... –— mruknął ociężałym głosem chłopiec. Znał nieustępliwość "wujka" i wiedział, że mu nie odpuści, toteż nawet nie oponował. –— A nie moglibyśmy poćwiczyć czegoś innego? Albo może jakaś lekcja teorii? –— zapytał z nadzieją w głosie.
–— Phi! Chyba sobie kpisz. Twój ojciec przyszedł kiedyś do mnie i poprosił, żebym cię TRENOWAŁ. Jeśli mi wyjaśnisz, co wspólnego ma słowo "trenować" z "bądź sługą mojego syna", to się zgadzam –— uciął w ten sposób mężczyzna.
–— A twój gaz? –— nie ustępował Legato. –— Nie mógłbyś mnie nauczyć, jak go używać? Gdybym mógł się zamieniać w gaz przy każdym ciosie, to nie musiałbym nawet ćwiczyć ciała! –— Były Połykacz Grzechów przewrócił oczami w reakcji na to, demonstrując poczucie wyższości i politowanie dla chłopca.
–— To moja Synteza, baranie! Chyba śnisz, jeśli ci się wydaje, że kogokolwiek jej nauczę. Spytaj ojca o światełka, jak taki żeś mądry –— burknął tylko Senshoku, nie odlepiając się nawet od ściany.
–— To naucz mnie Syntezy, wujku! Nigdy mi nawet nie powiedziałeś, co to jest, a ja chcę wiedzieć! –— oznajmił mu zdecydowanie mulat, po czym spotkał się z kolejnym aroganckim prychnięciem Naizo.
–— I tak byś nie zrozumiał, szczylu...
–— Zrozumiałbym! Jestem inteligentny i bystry. Tak mówi mama! –— upierał się chłopak.
–— Twoja matka powiedziałaby ci, że jesteś inteligentny i bystry nawet gdybyś miał Downa –— ukąsił od razu zastępca Kawasakiego. Legato jednak nie przestawał przeszywać go zawziętym spojrzeniem. –— Dobra, kurwa, dobra! –— rozłożył ręce rozgniewany Naizo. –— Już ci mówię... –— i się zaciął. Z otwartymi ustami szukał w głowie słów, którymi mógłby opisać to, z czego korzystał praktycznie dzień w dzień.
–— No? Słucham cię, wujku –— przypomniał o sobie zbity z tropu chłopiec.
–— Zamknij się na moment, bo myślę! –— warknął Senshoku. –— Zastanawiam się po prostu, jak to powiedzieć, żeby taki skrzat zrozumiał, o co chodzi! –— skłamał. –— Mam! Synteza jest wtedy, kiedy zmieniasz energię duchową w coś innego –— wyjaśnił niebezbłędnie.
–— Takie coś? –— spytał Legato, wskazując palcem na jedną z krążących wokół niego kulek.
–— Nie, matole, nie! W COŚ. U ciebie to dalej energia, tylko ma jakiś kształt, a w Syntezie chodzi o to, żeby... energia przestała być tylko energią –— zamotał się Naizo. –— Kurwa, inaczej! –— krzyknął w końcu, wystawiając przed siebie prawą dłoń. –— Widzisz? Pusta –— stwierdził. Zaraz potem przed jego ręką zaczęła się kumulować utrzymywana przez niego w ryzach moc duchowa. –— A teraz mam w niej energię. Patrz na to... –— W mgnieniu oka zebrana moc zmieniła się w mały obłok fioletowego gazu.
–— Czyli mówiąc prościej, Synteza jest to nadawanie formy swoim myślom przy wykorzystaniu energii duchowej, tak? –— Legato przedstawił swoją własną teorię, której Naizo nie potrafił ani potwierdzić, ani też jej zaprzeczyć.
–— Ta... coś takiego –— burknął pod nosem mężczyzna. –— Tego nie trzeba rozumieć, tylko to umieć. Tyle –— ostatni raz spróbował jeszcze obronić swą godność i wyższość doświadczenia oraz wiedzy.
–— Czyli z energii można zrobić wszystko dzięki Syntezie? Mogę na przykład zamienić ją w ogień? Albo stworzyć trochę wody i się jej napić? Albo zmaterializować krzesło i usiąść na nim podczas czekania w kolejce? –— rozentuzjazmował się syn Bachira.
–— Jak umiesz, to możesz. A na tworzenie materii mówimy "materializacja". To też Synteza, ale jej podgatunek –— potwierdził Senshoku.
–— Czyli że jeśli mogę coś chwycić, to użyłem materializacji, a jeśli nie mogę, to jest to Synteza, tak? –— Legato od jakiegoś czasu sprawiał wrażenie bystrzejszego od swojego nauczyciela, co brunetowi ani trochę się nie podobało.
–— Tak, kurwa, tak! Zamknij paszczę i skoncentruj się! Jeszcze 25 minut! –— uciął rozmowę głośno i gwałtownie... czyli jak zwykle.
***
–— Jak się sprawuje Salvador? –— zapytała Lilith. Kobieta nieustannie utrzymywała przed nimi zaokrągloną ściankę z energii duchowej, chroniącą ich przed pędem powietrza, a czasami też przed przeszkodami, na które wpadali.
–— Dobrze, ale nadal nie ma ze mną szans. Umie przypieprzyć, fajnie, ale ja też umiem. On się jednak zregenerować nie potrafi –— stwierdził sceptycznie i dziwnie rzeczowo, jak na niego Bruce. Zarówno on, jak i jego zastępczyni wykorzystywali energię duchową, by przytwierdzić się do niestabilnego "podłoża".
–— Nikt poza tobą nie potrafi. A przynajmniej nie w takim stopniu –— przypomniała mu okularnica. Świst przeszywanego przez nich powietrza przypominał im o niewiarygodnej prędkości, jaką osiągali. Stojąc na głowie gigantycznego węża nazwanego Betty, pokonywali dziesiątki kilometrów w minuty. Żadne z nich nie pomyślałoby wcześniej, że legendarny Spaczony jest w stanie sunąć przed siebie tak szybko. Sama Betty wydawała się też w pewien sposób... zadowolona z tego, że mogła się na coś przydać swojemu właścicielowi. Oczywiście mieszkańcy miast i wsi, widzący z bliska lub z daleka monstrualnego węża byli przerażeni, ale Wilkołak nic sobie z tego nie robił - w końcu sam również notorycznie ludzi przerażał.
–— Cóż... przynajmniej potrafi teraz z własnej woli aktywować Madman Stream. Odkąd mu pokazałem, jaka z niego szmata w porównaniu do mnie, stał się posłuszny i chętny do nauki... –— oświadczył z dumą Generał, szczerząc zęby.
–— Dałabym sobie głowę uciąć, że jest po prostu chętny, by ci się zrewanżować –— odparła okularnica, na co Carver wybuchnął śmiechem.
–— On mi? Musiałbym stracić obie ręce i wszystkie zęby! Tylko Jean lepiej się bije bez rąk, niż z nimi –— abstrahował od tematu. –— Kiedyś był z niego swój chłop. Teraz ani nie pije, ani nie pije... To już nie Jean –— westchnął Wilkołak.
Betty poruszała się po ogromnych łukach, odbijając się od ziemi co sto metrów, niczym ciśnięta piłka do koszykówki. Gdziekolwiek zderzała się z podłożem, pozostawiała głęboki, podłużny ślad, jak po smagnięciu olbrzymim biczem. "Pasażerowie" pojawiali się przez to raz nisko nad ziemią, raz wysoko w powietrzu, trzepocząc tylko czarnymi włosami. Jak się okazało, podróż na łbie węża nie była wiele wolniejsza od poruszania się wewnątrz Strumienia, toteż szybko dotarli do poprzecinanych siatką wąwozów, skalistych równin.
–— Jesteśmy na miejscu –— zasygnalizowała Lilith, ale Bruce wciągał już powietrze przez nozdrza, przystępując do lokalizowania celu. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem i pozwoliła mu działać. Nikt w Morriden nie miał bowiem tak czułego węchu, jak Wilkołak.
–— Co do kurwy? –— Czerwone oczy mężczyzny rozszerzyły się ze zdziwieniem i niedowierzaniem. –— Przecież to niemożliwe... –— powiedział sam do siebie w duchu, gdy natrafił na zapach, którego nie spodziewał się poczuć nawet w najśmielszych snach. Powaga, jaka wstąpiła na jego twarz pozwalała uznać go za całkowicie innego człowieka. Generał nie szczędził czasu na upewnianie się.
–— Stop! –— warknął głośno, po czym zagwizdał na palcach najgłośniej, jak potrafił. Gigantyczny wąż zatrzymał się tak gwałtownie, jakby w ogóle się wcześniej nie poruszał. Energia, która spajała stopy podróżnych z łuskowatą skórą maszkary ledwo wytrzymała tę próbę, ale na szczęście żadne z nich nie spadło. Betty zasyczała głośno, zamiatając swoim potrójnym jęzorem.
–— Generale? –— zdziwiła się Lilith, jeszcze niczego nie rozumiejąc.
–— Zostajecie tu. Obie. –— Głos Bruce'a jasno dawał do zrozumienia, że coś takiego, jak "sprzeciw" nie mogło istnieć w świecie mężczyzny. –— Idę sam. Czekacie na mnie i nie przeszkadzacie. Nie mam czasu wyjaśniać, więc bez dyskusji –— polecił towarzyszkom Wilkołak, po czym skupił czerwoną energię duchową w stopach i odbił się od głowy Betty z ogromną siłą. Wąż zanurkował przez to prawie do samej ziemi, a Carver natychmiast zniknął z pola widzenia, przelatując nawet kilkaset metrów z hakiem i lądując w jakimś wąwozie.
–— Co mogło go tak poruszyć? Niemożliwe, żeby zostawił nas tu w trosce o nasze bezpieczeństwo, więc musi chodzić o coś osobistego... Niech to! Nie powinnam go zostawiać samego, ale mimo wszystko jest jednak moim Generałem... –— pomyślała "pani szermierz", a Betty zjednoczyła się z nią w konsternacji, obwieszczając to przeciągłym, ściszonym sykiem.
***
Waliło mu serce. Jemu waliło serce. Jemu - Bruce'owi Wilkołakowi Carverowi, postrachowi Morriden i najniebezpieczniejszemu zbrodniarzowi współczesnego świata. Z huraganem myśli pod czaszką kroczył przed siebie krętym wąwozem, podążając za zapachem, który dobiegał do jego nozdrzy z niedalekiego miejsca. Wiedział, że nic przyjemnego go tam nie czeka. Przestał już bowiem łudzić się, że nie miał racji. To z pewnością nie był przypadek, a on z pewnością się nie pomylił - był pewien. Na myśl o tym, jaki widok czekał go za kilkadziesiąt, a później kilkanaście metrów przepełniało go zdenerwowanie, nostalgia i jakiś niepojęty rodzaj... lęku.
–— Zhang wiedział? Specjalnie mnie tu wysłał? Jebany śmieć. Zabiję go, jeśli tak. A jeśli nie, to też go zabiję. Wszystkich pozabijam, jak wrócę. Kurwa... Kurwa. Kurwa! –— zacisnął zęby i trzasnął pięścią w ścianę, zalewając ją pęknięciami na dystansie kilku metrów. To był ostatni zakręt. Za chwilę wszystko miało stać się jasne. Rąbnął więc drugi raz, tym razem odłupując kilka sporych kawałków kamienia - na rozpęd i dla dodania sobie odwagi. Potem zaś wziął głęboki oddech i skręcił, trafiając na miejsce, w którym wąwóz rozszerzał się, tworząc swego rodzaju punkt zbiorczy dla kilku innych sobie podobnych, przecinających się w tym właśnie miejscu.
–— Witaj ponownie... Olivia –— wydusił z siebie Generał. Od tak wielu lat jego serce nie biło aż tak mocno. Od tak wielu lat nie bał się patrzeć przed siebie...
Nie zmieniła się tak bardzo, jak się tego spodziewał. Tak naprawdę od pasa w górę była dokładnie taka, jaką ją zapamiętał, nie licząc poszarzałej skóry. Pogrążone w nieładzie, kasztanowe włosy opadały na nagie ramiona. Przekrwione zielone oczy nie ukazywały ani krztyny człowieczeństwa. Kobiety, za którą oddał człowieczeństwo wcale tam nie było... ale on nie potrafił przemóc się, by zaatakować. Ciało Olivii od pasa w dół przechodziło w skórzasty, pokryty tajemniczymi pęcherzami odwłok, jak u gigantycznego kuzyna pająka. Zgniłozielone bańki sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz pęknąć i wystrzelić jakąś obślizgłą breją ze swojego wnętrza. Z odwłoku spaczonej kobiety wychodziło sześć długich kończyn zgiętych w stawach. Były cienkie, zgrzybiałe... i kończyły się ludzkimi dłoniami. Prawdziwe dłonie niewiasty również wyglądały przerażająco. Nie miały bowiem jako takich palców, a tylko długie i obłe, ostro zakończone "wici", wijące się, niczym macki ośmiornicy. Bruce zadrżał na jej widok.
–— Długo się tu trzymałaś, wiesz? To pewnie zasługa twojego temperamentu... –— próbował zażartować mężczyzna, ale nieśmiały uśmiech na jego twarzy zniknął, kiedy jeden z kolców całkiem niezauważenie przebił się przez jego klatkę piersiową, wychodząc z drugiej strony. Carver rzucił okiem na przenikającą go "mackę" i wyczuł złamane żebro, przez które przeszła.
–— Zastanawiałem się, czemu nie było tu żadnych innych Spaczonych... i teraz już wiem. Jak dla mnie, mogłabyś polować nawet na ludzi, ale to miło z twojej strony, że tłukłaś tylko "tych złych". Zawsze myślałaś przede wszystkim o innych –— przypomniał sobie Wilkołak, wracając pamięcią do dawnych czasów. Wtedy nie był jeszcze mordercą. Wtedy miał cudowną narzeczoną. Jedyną kobietę, którą w życiu kochał i - jak twierdziło otoczenie - jedyną, która była w stanie kochać jego.
–— Podejdę bliżej, dobrze? Chciałbym ci się przyj... –— Druga śmiercionośna witka przebiła się przez niego na wylot, kiedy tylko postawił krok naprzód. Tym razem podziurawiła mu prawe płuco, ale jego nie martwił ani ból, ani rany. –— Wiem, że jesteś zła. Powinnaś być. Zdziwiłbym się, gdybyś nie była –— mówił, powoli stąpając w stronę tego, co kiedyś było jego ukochaną. Tymczasem Olivia szpikowała go kolejnymi mackami, nie mogąc chyba uwierzyć w to, że Carvera nie dało się zatrzymać. Jakby potwierdzając swoje zdziwienie, zacharczała głośno, jakby miała zamiar splunąć.
–— Przepraszam –— wydusił beznadziejnie Bruce, patrząc prosto w oczy, w które kiedyś tak lubił zaglądać. Wszystko wracało.
Tamta noc w salonie, kiedy dowiedział się o tym, co stało się Olivii. Milczenie, jakie zapanowało w ich domu, przerywane tylko powtarzającym się od czasu do czasu szlochem. Mężczyzna widział samego siebie, siedzącego w osłupieniu na kanapie i wpatrującego się w pustkę z niedowierzaniem. Przetwarzał informacje. Odrzucał prawdziwość tego, co się stało. Odrzucał ją tak długo, aż postanowił ją po prostu wymazać. I zrobił to... wymazując nawet siebie.
Tamten dzień, kiedy znów ją spotkał. Kiedy uświadomiono mu, jakim naiwnym dzieckiem był przez cały ten czas. Kiedy ożył, wrócił tam, skąd pochodził... i znów wszystko zniszczył. I znów wymazał samego siebie. I zabrał z rzeczywistego świata wszystko, co tylko go dotyczyło.
–— Byłem głupi. –— Nie wiedział, co mówić... ale mówił. Tymczasem przebijano go raz za razem - płuca, kończyny, żołądek, serce, żyły, stawy... Wici, które już zdążyły wyjść z jego ciała po drugiej stronie natychmiast nawracały, drążąc tunele wewnątrz mężczyzny. Ten jednak nic sobie z tego nie robił... i szedł. Metr za metrem posuwał się w stronę syczącej i charczącej Spaczonej, próbując ubrać w słowa i wydobyć z serca wszystkie myśli, jakie tylko towarzyszyły mu, odkąd jego życie legło w gruzach.
–— Nie chciałem. Nie wiedziałem. Nie myślałem... –— Pluł krwią, która napływała mu do ust. Jego rany goiły się w zastraszającym tempie tylko po to, by zaraz zostały z powrotem rozerwane przez wijące się macki martwej ukochanej. –— Chciałem dobrze. Wtedy... Zabiłem go dla ciebie. Wiem, co ci zrobiłem. Wiem, czym się stałem... ale inaczej nie umiałem! –— Nigdy wcześniej tak się nie uzewnętrznił. –— Byłaś moją jedyną! Pierwszą. Co miałem zrobić!? Skąd miałem wiedzieć?! Z jebanych romansideł? Z tej pierdolonej telewizji? Z audycji w radiu? Zabiłem ich, bo nie wytrzymałem! Zgoda! Jestem potworem! –— Był już przy niej, zaciskając ręce na jej ramionach i zmuszając bezrozumne monstrum, by patrzyło mu w oczy. –— Co by to komukolwiek dało, gdybym cię przytulił i powiedział: "Wszystko będzie dobrze"? No co? Cofnąłbym wtedy jebany czas? Tamten cwel by cię nigdy nie dotknął? A może wygralibyśmy pierdolony proces i dostali w chuj kasy, żeby sobie nią podcierać dupę? Nie żałuję, że go zabiłem! I jego pieprzoną rodzinę! I że wszyscy mnie znienawidzili! I że stałem się potworem! SŁYSZYSZ? –— ryknął jej prosto w twarz, na co ona... wbiła mu zęby w szyję, wgryzając się tak głęboko, jak potrafiła. –— Żałuję tylko... że to ci wcale nie pomogło. Że pomogłem... tylko sobie. Nie chciałem cię zostawiać, Oli... Naprawdę nie chciałem. –— Krew ściekała po całym ciele Generała, który w ostatnim akcie pozbawionej sensu desperacji zamknął kobietę w uścisku swoich ramion, przytulając ją z całej siły. –— Nawet... nawet potwory kochają, wiesz? Kochałem cię, Oli. Najbardziej na świecie. Ciebie i tylko ciebie. I dalej cię kocham...
–— Tak niewiele brakowało... –— pomyślał ze smutkiem. Widział w głowie obraz szczęśliwej rodziny. Widział siebie, stojącego obok siedzącej na krześle ukochanej, z uśmiechem na ustach obejmującego od tyłu ją... i dziecko, które trzymała na rękach. Ich dziecko, którego nigdy nie mieli. –— Pozujemy do zdjęcia? Hah... –— Ten obraz również odrzucił tak szybko i gwałtownie, jak umiał, zanim na stałe zakorzenił się w jego głowie.
–— Nie chciałem cię zabijać, kochanie. Nie chciałem... Wtedy po prostu spanikowałem. Nie wiesz, jak trudno było wydostać się z więzienia. Przebyłem tak długą drogę, a na miejscu nawet nie chciałaś ze mną porozmawiać. Chciałaś dzwonić po policję. Już nigdy więcej bym cię nie zobaczył, gdybym ci pozwolił! Ręce... same mi się ruszyły. Oli... przepraszam –— załkał. Kiedy ostatni raz ronił łzy, stał samotnie przed drzwiami więzienia, czekając na odwiedziny ukochanej kobiety. Teraz płakał znowu, nie mogąc już zdusić w sobie poczucia winy i świadomości, że własnymi rękami zniszczył wszystko, co miał i mógł mieć.
–— To już nie wróci. To koniec. Wszystko przepadło... a to już nie jest moja Olivia. Pewnie nawet nie ma pojęcia, o czym przez ten cały czas mówię. Dość. Już dość... –— Chwycił głowę kobiety stanowczo, ale delikatnie, po czym oderwał ją od swojej szyi... wraz z ociekającym kawałem mięsa, który pozostał w jej zębach.
–— Dzisiaj też nie chcę cię zabijać... ale tym razem nie mam wyboru. –— Splatając ręce za jej plecami i przyciskając ją do siebie, w jednej chwili wbił całą dłoń w jej nagie ciało. Wbił ją tak mocno, że wyszła z klatki piersiowej kobiety. Wbił ją tak mocno, że przebił nawet siebie. Przebił dwa serca... i trwał. Spaczona drgnęła, tracąc dech w piersiach, ale on stał i obejmował ją przez cały czas, a resztki łez nadal osadzały się w kącikach jego oczu.
–— Będę za tobą tęsknić... –— powiedział smętnie, zanim sylwetka ukochanej rozpadła się w jego ramionach.
–— Długo się tu trzymałaś, wiesz? To pewnie zasługa twojego temperamentu... –— próbował zażartować mężczyzna, ale nieśmiały uśmiech na jego twarzy zniknął, kiedy jeden z kolców całkiem niezauważenie przebił się przez jego klatkę piersiową, wychodząc z drugiej strony. Carver rzucił okiem na przenikającą go "mackę" i wyczuł złamane żebro, przez które przeszła.
–— Zastanawiałem się, czemu nie było tu żadnych innych Spaczonych... i teraz już wiem. Jak dla mnie, mogłabyś polować nawet na ludzi, ale to miło z twojej strony, że tłukłaś tylko "tych złych". Zawsze myślałaś przede wszystkim o innych –— przypomniał sobie Wilkołak, wracając pamięcią do dawnych czasów. Wtedy nie był jeszcze mordercą. Wtedy miał cudowną narzeczoną. Jedyną kobietę, którą w życiu kochał i - jak twierdziło otoczenie - jedyną, która była w stanie kochać jego.
–— Podejdę bliżej, dobrze? Chciałbym ci się przyj... –— Druga śmiercionośna witka przebiła się przez niego na wylot, kiedy tylko postawił krok naprzód. Tym razem podziurawiła mu prawe płuco, ale jego nie martwił ani ból, ani rany. –— Wiem, że jesteś zła. Powinnaś być. Zdziwiłbym się, gdybyś nie była –— mówił, powoli stąpając w stronę tego, co kiedyś było jego ukochaną. Tymczasem Olivia szpikowała go kolejnymi mackami, nie mogąc chyba uwierzyć w to, że Carvera nie dało się zatrzymać. Jakby potwierdzając swoje zdziwienie, zacharczała głośno, jakby miała zamiar splunąć.
–— Przepraszam –— wydusił beznadziejnie Bruce, patrząc prosto w oczy, w które kiedyś tak lubił zaglądać. Wszystko wracało.
Tamta noc w salonie, kiedy dowiedział się o tym, co stało się Olivii. Milczenie, jakie zapanowało w ich domu, przerywane tylko powtarzającym się od czasu do czasu szlochem. Mężczyzna widział samego siebie, siedzącego w osłupieniu na kanapie i wpatrującego się w pustkę z niedowierzaniem. Przetwarzał informacje. Odrzucał prawdziwość tego, co się stało. Odrzucał ją tak długo, aż postanowił ją po prostu wymazać. I zrobił to... wymazując nawet siebie.
Tamten dzień, kiedy znów ją spotkał. Kiedy uświadomiono mu, jakim naiwnym dzieckiem był przez cały ten czas. Kiedy ożył, wrócił tam, skąd pochodził... i znów wszystko zniszczył. I znów wymazał samego siebie. I zabrał z rzeczywistego świata wszystko, co tylko go dotyczyło.
–— Byłem głupi. –— Nie wiedział, co mówić... ale mówił. Tymczasem przebijano go raz za razem - płuca, kończyny, żołądek, serce, żyły, stawy... Wici, które już zdążyły wyjść z jego ciała po drugiej stronie natychmiast nawracały, drążąc tunele wewnątrz mężczyzny. Ten jednak nic sobie z tego nie robił... i szedł. Metr za metrem posuwał się w stronę syczącej i charczącej Spaczonej, próbując ubrać w słowa i wydobyć z serca wszystkie myśli, jakie tylko towarzyszyły mu, odkąd jego życie legło w gruzach.
–— Nie chciałem. Nie wiedziałem. Nie myślałem... –— Pluł krwią, która napływała mu do ust. Jego rany goiły się w zastraszającym tempie tylko po to, by zaraz zostały z powrotem rozerwane przez wijące się macki martwej ukochanej. –— Chciałem dobrze. Wtedy... Zabiłem go dla ciebie. Wiem, co ci zrobiłem. Wiem, czym się stałem... ale inaczej nie umiałem! –— Nigdy wcześniej tak się nie uzewnętrznił. –— Byłaś moją jedyną! Pierwszą. Co miałem zrobić!? Skąd miałem wiedzieć?! Z jebanych romansideł? Z tej pierdolonej telewizji? Z audycji w radiu? Zabiłem ich, bo nie wytrzymałem! Zgoda! Jestem potworem! –— Był już przy niej, zaciskając ręce na jej ramionach i zmuszając bezrozumne monstrum, by patrzyło mu w oczy. –— Co by to komukolwiek dało, gdybym cię przytulił i powiedział: "Wszystko będzie dobrze"? No co? Cofnąłbym wtedy jebany czas? Tamten cwel by cię nigdy nie dotknął? A może wygralibyśmy pierdolony proces i dostali w chuj kasy, żeby sobie nią podcierać dupę? Nie żałuję, że go zabiłem! I jego pieprzoną rodzinę! I że wszyscy mnie znienawidzili! I że stałem się potworem! SŁYSZYSZ? –— ryknął jej prosto w twarz, na co ona... wbiła mu zęby w szyję, wgryzając się tak głęboko, jak potrafiła. –— Żałuję tylko... że to ci wcale nie pomogło. Że pomogłem... tylko sobie. Nie chciałem cię zostawiać, Oli... Naprawdę nie chciałem. –— Krew ściekała po całym ciele Generała, który w ostatnim akcie pozbawionej sensu desperacji zamknął kobietę w uścisku swoich ramion, przytulając ją z całej siły. –— Nawet... nawet potwory kochają, wiesz? Kochałem cię, Oli. Najbardziej na świecie. Ciebie i tylko ciebie. I dalej cię kocham...
–— Tak niewiele brakowało... –— pomyślał ze smutkiem. Widział w głowie obraz szczęśliwej rodziny. Widział siebie, stojącego obok siedzącej na krześle ukochanej, z uśmiechem na ustach obejmującego od tyłu ją... i dziecko, które trzymała na rękach. Ich dziecko, którego nigdy nie mieli. –— Pozujemy do zdjęcia? Hah... –— Ten obraz również odrzucił tak szybko i gwałtownie, jak umiał, zanim na stałe zakorzenił się w jego głowie.
–— Nie chciałem cię zabijać, kochanie. Nie chciałem... Wtedy po prostu spanikowałem. Nie wiesz, jak trudno było wydostać się z więzienia. Przebyłem tak długą drogę, a na miejscu nawet nie chciałaś ze mną porozmawiać. Chciałaś dzwonić po policję. Już nigdy więcej bym cię nie zobaczył, gdybym ci pozwolił! Ręce... same mi się ruszyły. Oli... przepraszam –— załkał. Kiedy ostatni raz ronił łzy, stał samotnie przed drzwiami więzienia, czekając na odwiedziny ukochanej kobiety. Teraz płakał znowu, nie mogąc już zdusić w sobie poczucia winy i świadomości, że własnymi rękami zniszczył wszystko, co miał i mógł mieć.
–— To już nie wróci. To koniec. Wszystko przepadło... a to już nie jest moja Olivia. Pewnie nawet nie ma pojęcia, o czym przez ten cały czas mówię. Dość. Już dość... –— Chwycił głowę kobiety stanowczo, ale delikatnie, po czym oderwał ją od swojej szyi... wraz z ociekającym kawałem mięsa, który pozostał w jej zębach.
–— Dzisiaj też nie chcę cię zabijać... ale tym razem nie mam wyboru. –— Splatając ręce za jej plecami i przyciskając ją do siebie, w jednej chwili wbił całą dłoń w jej nagie ciało. Wbił ją tak mocno, że wyszła z klatki piersiowej kobiety. Wbił ją tak mocno, że przebił nawet siebie. Przebił dwa serca... i trwał. Spaczona drgnęła, tracąc dech w piersiach, ale on stał i obejmował ją przez cały czas, a resztki łez nadal osadzały się w kącikach jego oczu.
–— Będę za tobą tęsknić... –— powiedział smętnie, zanim sylwetka ukochanej rozpadła się w jego ramionach.
Koniec Rozdziału 195
Następnym razem: Być liderem
mocny rozdział! No, ale nic dziwnego. Każdy rozdział z Carverem jest "czymś"!
OdpowiedzUsuńpozdrawiam ;)
Cieszę się, że tak myślisz ;) To jedna z moich ulubionych postaci w tej serii ^^
UsuńRównież pozdrawiam ;)