wtorek, 14 lipca 2015

Rozdział 197: Kokoro

ROZDZIAŁ 197

     — Boli mnie głowa... — przeszło mu przez myśl, gdy powoli zwlekał się z łóżka, zsuwając z niego najpierw lewą, potem prawą nogę. Nie był nawet w stanie zrobić tego bez trzymania się rozedrganymi rękoma poręczy. Pod jego czaszką, po lewej stronie pulsowało - rytmicznie i nieprzyjemnie. — Żyję — uświadomił sobie w następnym momencie, czując suchość w ustach i lekkie, chociaż nieustające mdłości. Skośnie zabandażowane oko opatulono materiałem tak ciasno, że Rikimaru nie potrafił nawet otworzyć powieki. Ona zresztą też była obolała - trochę tak, jakby nastolatek dostał w niej zakwasów, choć to było przecież niemożliwe. Ledwo cokolwiek widział dzięki cieniutkim snopom światła, które przebijały się przez roletę, więc nawet nie próbował odkryć całości swojej twarzy.
Miecz... — Machnął nieporadnie dłonią w stronę swojego boku, rozganiając tylko powietrze. — No tak... już go nie mam. Straciłem go — przypomniał sobie, z goryczą ściskając ze sobą wargi. Dostał go bardzo dawno temu, kiedy to będący jeszcze Generałem Zhang został jego Mentorem, ratując go przed zasłużoną egzekucją na miejscu. Tamta katana była dla młodzieńca symbolem. Czymś, co pieczętowało jego więź z mistrzem i nieustannie przypominało mu o tym, jak wiele zaryzykował, by ocalić mu życie. A teraz już tego czegoś nie miał...
Tyle lat... — Westchnął ciężko, aż skręciło go w żołądku. O bosych stopach podreptał w stronę zamkniętych drzwi gabinetu, wpierw trzymając się łóżek, a później przytulając ścianę. Była zimna, kojąca - młody szermierz obudził się z gorączką.
     W holu było już o wiele widniej, choć nawet tutaj okna w większej części przesłaniały rolety, jakby chciały obwieścić, że tego dnia do "Eskulapa" nikt nie wejdzie. W oko młodzieńca najbardziej rzuciła się jednak fosforyzująca w lekkim półmroku strzałka, przyklejona bezpośrednio do podłogi i wskazująca na kontuar, za którym dawniej przesiadywała pielęgniarka. Szermierz przez chwilę patrzył na strzałkę z mieszanką niedowierzania i zażenowania, lecz ostatecznie postanowił skorzystać z "subtelnej" sugestii.
To z całą pewnością Miyamoto. Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co on kombinuje. Nie wiem też, czy mam siłę się tego dowiedzieć... — pomyślał Rikimaru, ale i tak wkroczył za półokrągłe stanowisko recepcji, gdzie zastał otwarte drzwi, odkrywające prowadzące na dół schody. Westchnął jeszcze raz, jako że nie uśmiechało mu się wcale korzystanie ze stopni w jego obecnym stanie. Ostatecznie jednak zaczął powoli i ostrożnie kroczyć ku dołowi, próbując się przy okazji nie zabić. Już po kilku krokach zauważył, że zaczęło się robić coraz zimniej, a pod koniec wędrówki uświadomił sobie, że musiał schodzić do czegoś w rodzaju chłodni lub piwnicy medycznej. Gdy zaś tylko jego stopy dotknęły podłogi, w całkiem sporym pomieszczeniu pojawiło się światło z wiszących pod sufitem lamp w kształcie spodków.
     Wszystkie skrzynie i skrzynki, paczki i pakunki, butle i butelki odsunięte zostały w rogi piwnicy i poukładane jedno na drugim, by pozostawić w centrum jak najwięcej miejsca. Wszystko wskazywało na to, że w ogromie wszystkiego dominującą rolę grały medykamenty, szczepionki, czy też składniki do lekarstw. Te ostatnie pozwalały chłopakowi myśleć, że ekscentryczny chirurg zajmował się również wyrobem własnych środków. Mężczyznę zresztą również zastał we wszechobecnym chłodzie... siedzącego na zrobionym z energii duchowej stołku w kraciastej piżamie, zmierzwionych włosach, dwudniowym zaroście i puchowych bamboszach. Chirurg z nogą założoną na nogę chłeptał z filiżanki gorącą kawę. Warto było nadmienić, że filiżankę również wytworzył sobie ze swojej mocy duchowej. Właśnie w taki sposób oszczędzał Miyamoto Tenjiro.
— O patrz, byłeś wystarczająco bystry, żeby tu trafić! — zdziwił się sarkastycznie facet na widok swojego niedawnego pacjenta. Na chłopaku nie zrobiło to wrażenia.
— Chyba miałem po prostu szczęście... — stwierdził Rikimaru bez cienia emocji. — Możesz mi wyjaśnić, czemu ja tu w ogóle jestem? — spytał bez zbędnego cackania się z lekarzyną.
— Racja, dobry pomysł! — pstryknął palcami mężczyzna, zeskakując ze swojego siedzenia. — Otóż w swojej wspaniałomyślności postanowiłem cię wytrenować! — wykrzyknął entuzjastycznie, przywołując zdziwienie na twarz pacjenta. Entuzjazm doktora nijak jednak nie odbił się na samym czerwonowłosym, który spojrzał na niego, jak na głupca.
— To miało być śmieszne? Przepraszam, ale moje poczucie humoru nie jest chyba dość dobre, bym załapał... — oświadczył nastolatek, masując się po lewej skroni, która ani myślała przestać zadawać mu pulsujący ból.
— A twój takt i twoje wyczucie bawią mnie wręcz do łez... — westchnął Miyamoto, opuszczając ręce. — Wyciągam do ciebie pomocną dłoń, chłopcze! Zobacz! Rozejrzyj się! — Mężczyzna obrócił się wokół własnej osi, kierując wzrok rozmówcy na przygotowane pomieszczenie. — Wszystko jest gotowe, by zaczynać. Zapomniałeś już, że nie macie zbyt wiele czasu? Im szybciej zaczniesz róść w siłę, tym lepiej. Przeżyłeś mój zabieg, prawda? Teraz potrzebujesz tylko warunków do zrobienia tego, czego nie byłeś w stanie zrobić od bardzo dawna. Postaw wreszcie krok na drodze do zostania liczącym się Madnessem! — rozgadał się Tenjiro. Tak usilnie starał się przekonać do siebie szermierza, że paradoksalnie tylko zwiększył jego nieufność i pomnożył podejrzenia.
— Stop — rzucił nagle Rikimaru, unosząc przed sobą dłoń. — Nic a nic nie rozumiem, ale to nie znaczy, że przestałem myśleć. — Spojrzał na chirurga ostrym wzrokiem, kolejny raz zabijając w nim beztroski entuzjazm, którym tamten chciał go zarazić. — Nic o niczym nie wiem, niczego nie ustalaliśmy, zachowujesz się dziwniej, niż kiedykolwiek, a na dodatek O NIC cię nie prosiłem. Nie mam siedmiu lat, żeby nabrać się na coś takiego. Co ty knujesz? — ukłuł okularnika jeszcze kilka razy w krótkich odstępach czasu. Dogłębnego analizowania sytuacji nauczył się od swojego Mentora i teraz ta umiejętność okazała się nad wyraz przydatna.
— Naprawdę cierpisz na brak zdolności interpersonalnych... — westchnął ciężko Miyamoto, rozpraszając zarówno siedzenie, jak i filiżankę - kawę zaparzył rozpuszczalną. — Gdybym był na twoim miejscu, zesrałbym się ze szczęścia. Proponuje ci się ratunek przed największą bolączką życia, przeprowadza ci się zabieg za darmo, a potem bezinteresownie oferuje ci się trening pod czujnym okiem kogoś, kto potrafiłby cię zabić w pół sekundy. Co tu jest nie tak?! — zaryczał z beznadzieją w głosie Tenjiro, wznosząc dłonie ku niebu... a raczej ku sklepieniu.
— Wszystko — odparł bez namysłu chłopak. — Jesteś chirurgiem, pomoc ludziom to twoja praca. Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteś wyczulony na ludzką krzywdę, choć i tak oferta pomocy była dość dziwna. Zgodziłem się, zaryzykowałem, nie wiem jeszcze, czy coś na tym zyskałem... ale teraz proponujesz mi coś jeszcze bardziej podejrzanego. Dlaczego niby miałbyś mnie trenować? Dlaczego MNIE? Czemu ci na tym zależy i czemu TY? Czemu miałbym nie poprosić o pomoc choćby Lilith, której mam prawo zaufać, bo uratowała mnie przed śmiercią? I najważniejsze.... Czemu cały czas sprawiasz wrażenie, jakbyś o wszystkim dookoła wiedział, ale robisz wszystko, by nikt tego nie zauważył? — Gdy to wszystko powiedział, chirurg zamrugał niepewnie, jakby ktoś w jednej chwili skradł mu grunt spod nóg lub dosłownie wyrwał wypełnione asami rękawy.
— Od razu czuć, że Tao jest twoim Mentorem... — mruknął po paru sekundach milczenia Tenjiro, uśmiechając się pod nosem. Jego sposób mówienia zmienił się diametralnie, niwelując głupkowatą gwałtowność i zastępując ją chłodną logiką. — Wygląda na to, że dzisiejsze dzieciaki nie są tak głupie, jak mi się wydawało... albo że to ja cierpię na zanik szarych komórek. No dobra. Chcesz wiedzieć, dlaczego mam zamiar ci pomóc? Bo mam taki kaprys. Bądź sobie podejrzliwy, mądry, chytry, czy jaki tam chcesz, ale weź pod uwagę jedną, TYLKO JEDNĄ rzecz. Właśnie zaproponowałem, że pomogę ci przygotować się do walki z człowiekiem, który parę dni temu przebił ci nerkę, uciął łapska i połamał miecz. Miej sobie te swoje wątpliwości, ale niech ci się nie wydaje, że masz jakikolwiek autorytet, który pozwalałby ci traktować mnie z wyższością... — Sprowadził Rikimaru do parteru bez chwili wahania. Miał już dosyć "zabawy w dom".
— W takim razie może po prostu poproszę o pomoc mojego mistrza? Albo kogokolwiek, względem kogo nie mam wątpliwości? — odparł szermierz. Zaskoczyła go zmiana w zachowaniu mężczyzny, ale nie chciał okazać mu swojej słabości.
— Śmiało, droga wolna. — Miyamoto wskazał na schody. — Jeśli myślisz, że Zhang pomoże swojemu uczniowi w wyruszeniu na pojedynek na śmierć i życie, zapytaj go o pomoc. Przecież oczywiście nie może ci powiedzieć, że "jesteś za słaby i nie możesz iść", prawda? Ależ skąd, na pewno się zgodzi i poklepie po pleckach. Możesz też pogadać sobie z Lilith. W końcu bez trudu poradziłaby sobie z twoim oponentem. Od razu widać, bo przecież nawet jej nie drasnął. Momentalnie zrobi z ciebie nowego Generała, skoro sama jest na poziomie Mędrców. Och, a może poradzisz się Carvera? Wilkołak urodził się z mieczem w ręku! To spec od szermierki! Z jego pomocą będziesz wywijał ostrzem, jak mistrz świata! — Tym razem udało mu się na dłuższą chwilę zawrzeć chłopakowi usta. Kolosalna dawka oczywistego sarkazmu podziałała na Rikimaru, niczym wylany na głowę kubeł lodowatej wody.
Ma rację... Nie znam nikogo, kto może mi pomóc, a sam nie mam zbyt wielu pomysłów. Jak mam doścignąć tego człowieka w tak krótkim czasie? Nie wiem nawet, jaki to czas... — pomyślał szermierz i zaklął w duchu, uznając się za pokonanego.
— A w czym ty niby jesteś od nich lepszy? — zapytał w ostatnim przypływie brawury.
— Ja? Może w tym, że mnie nie musisz już o nic prosić? Albo w tym, że przetnę cię na pół, zanim popuścisz w gacie ze strachu? Albo w tym, że ułożyłem już nawet plan, jak zrobić z ciebie prawdziwego szermierza w ciągu stu dni? Mało przekonująca rekomendacja? — Od czasu do czasu zdarzały się takie momenty, gdy Miyamoto naprawdę wydawał się być profesjonalistą i znać na tym, co robił, a jego doświadczenie słychać było w każdym słowie i geście. Rikimaru właśnie doświadczał takiego momentu.
— Sto dni... — powtórzył chłopak. — Skąd wiesz, że mamy tyle czasu? Kiedy tylko Gwardia zlokalizuje Lożę Kłamców, momentalnie ruszą do akcji. Sto dni to trzy miesiące z hakiem. I dalej nie rozumiem, czemu chcesz mi pomóc... — Nadal przemawiały przez niego wątpliwości, choć o wiele mniejsze, niż wcześniej.
— Nie odpowiem na żadne z tych pytań. Mam swoje prywatne powody, mam powiązania ze sprawami, o których ci się nawet nie śniło. Wiem więcej, niż umiesz sobie wyobrazić i potrafię więcej, niżbyś się spodziewał. Nie zdradzę ci nic z tych rzeczy, jeśli nie zechcę. Jesteś idiotą? Nigdy się nie domyślisz. Jesteś bystry? Może sam coś wywnioskujesz. Fakt pozostaje jednak ten sam, a mianowicie... nikt w tym mieście nie złoży ci lepszej oferty, niż ja. Jeśli chcesz osiągnąć swój cel, przyjmij moją pomoc i szczere chęci. Jeśli nie, wypierdalaj... Czekam na odpowiedź — zakończył mężczyzna, wpatrując się w pacjenta i jego reakcje.
Coś jest nie tak. To wszystko jest grubymi nićmi szyte. Miyamoto na pewno coś kombinuje... ale co? I do czego niby mu się przydam? Przecież z całą pewnością nie robi tego z czystej dobroci serca. Być może powinienem powiedzieć o tym mistrzowi, ale... on może mieć rację. Przeprowadził na mnie zabieg i przeżyłem. To jest już pewien powód, by mu zaufać. Jeśli pomoże mi zdobyć siłę, osiągnę to, co chciałem osiągnąć. Zmażę moją hańbę. Jeśli zginę podczas jego treningu, niczego to nie zmieni, bo bez niczyjej pomocy tamten ślepiec i tak mnie zabije. Mam się zgodzić, czy nie? Zaufać jemu, czy sobie? Ukrywa przede mną tak wiele... ale nie ukrywa, że ukrywa. Cholera... — Rikimaru wpatrywał się w swoje stopy przed dłuższą chwilę ciszy, analizując wszelkie "za" i "przeciw". Gdy się tak zastanawiał, przypominał sobie, z jaką łatwością ślepy szermierz blokował jego ataki jednym palcem. Widział, jak bezsilnie nurkował w mokrą od deszczu trawę i z jeszcze większą bezsilnością zrywał z oka opaskę... by później paść bez cienia szans na wygraną.
Zaryzykowałem już tak wiele... więc czy będzie jakaś różnica, jeśli postawię absolutnie wszystko? — doszedł w końcu do wniosku.
— Zaczynajmy. W tej chwili! — postanowił.

***

     Z braku innych miejsc siedzących, Generał Noailles musiał usiąść na małym, drewnianym stołku, splatając ze sobą oparte na kolanach dłonie. Znajdowali się we trójkę w maleńkim saloniku. Mężczyzna i kobieta w średnim wieku spoczywali naprzeciw niego na starej, podartej kanapie. Dzielił ich niewielki, drewniany stolik, którego jedną nogę zastępował pusty, szary karton. W środku panował półmrok, częściowo "zapewniany" przez brudną szybę w oknie. Kwatera, w której ulokowano starsze małżeństwo z pewnością nie należała do przestronnych. Byli bowiem jedną z rodzin, których domy mieszkalne zostały całkowicie zniszczone w wyniku ataku bombowego. Jedną z setek, jeśli nie tysięcy rodzin. Rada Generalna musiała rozlokować wszystkich w opuszczonych budynkach lub dawnych, podniszczonych kwaterach Gwardzistów. Niektórzy musieli wprowadzić się nawet do bunkrów - przynajmniej na czas stabilizowania sytuacji. Rodziny poległych musiały otrzymać odszkodowania, ewentualne sieroty musiały trafić do domów dziecka lub do osób dalece spokrewnionych. Niezbędna była również pomoc medyczna, a na tą wielu nie mogło sobie pozwolić. Nieobecność Josepha Fletchera i odległa już w czasie śmierć Giovanniego Boccii uderzały teraz w Miracle City i całe Morriden tak mocno, że kraj drżał w posadach.
     — Abigail była taką dobrą dziewczyną... — odezwała się ponownie kobieta. Poszarzałe włosy związane miała w kok, a pod przekrwionymi oczyma widniały straszne wory. Jeana kłuło w piersi, ilekroć tylko patrzył w twarz któremukolwiek z jego gospodarzy. — Kiedyś faktycznie robiła same problemy, ale się zmieniła. Pamiętam, że jeszcze niedawno znikała na całe noce i szwendała się po barach i klubach. Piła, pewnie czasami brała... sam pan rozumie, Generale — opowiadała niewiasta, która z powodu nieustannego stresu musiała w krótkim czasie schudnąć kilka kilogramów. Nie wyglądała już, jak matka... a bardziej, jak babcia.
Rozumiem. Rozumiem o wiele lepiej, niż myślisz... — przeszło Francuzowi przez myśl, ale nie miał odwagi powiedzieć tego na głos. Wolał po prostu słuchać w milczeniu, pozwalając na to, by rodzice dziewczyny wzięli to za wyraz szacunku.
— Żałuję tylko, że nie dostałem w swoje ręce tego skurwysyna, który ją zbałamucił! — wycedził przez zęby mąż kobiety - wyłysiały, blady, z żylastymi dłoniami i złowrogim spojrzeniem pod rzadkimi brwiami. 
— Henry, spokojnie. Wiesz, że masz problemy z ciśnieniem... — żona złapała zrozpaczonego ojca za ramię, choć jej samej daleko było do spokoju. — Widzi pan... nasza mała Abi znalazła sobie kiedyś faceta. Mało nam o nim mówiła, ale była w nim strasznie zauroczona. Chodzili ze sobą i imprezowali przez jakiś czas, ale potem... zostawił ją. Abi zaszła z nim w ciążę. Nie chciała usunąć dziecka i nie chciała prosić gówniarza o pomoc w jego wychowaniu. Nie chciała nawet pieniędzy. Nie powiedziała nam nawet, jak miał na imię... — Generałowi zaczęło się robić gorąco, ale nie dawał po sobie poznać zdenerwowania. Jego tętno powoli przyspieszało. Koniecznie chciał udać się do tych ludzi, ale nie wiedział, że tak trudno będzie mu znieść tę wizytę.
A ja wiem. Jean... Miał na imię Jean — pomyślał Jean, lecz milczał.
— Wie pan, jaki to był uroczy chłopiec? Nazwała go Joshua. Nie wiem, skąd jej się to wzięło, ale jakoś tak... pasowało. A jak się ślicznie zaśmiał, kiedy Abi nazwała go tak pierwszy raz... Mały, słodki blondynek. Miał nawet pana oczy. Miłe ma pan oczy. Od razu łatwiej panu zaufać... — Z tym się nie zgadzał. Nie zgadzał się do tego stopnia, że wybuchnąłby gorzkim śmiechem, gdyby nie bał się odezwać. W pierwszej chwili w ogóle nie wiedział, jak zareagować, rażony niespodziewaną informacją znienacka.
— A co... stało się z dzieckiem? — zapytał. Musiał zapytać. Serce wyrwałoby mu dziurę w piersi, gdyby tego nie zrobił. Odpowiedzi bał się, jak ognia, ale musiał wiedzieć.
— Josh też... zginął. Ja i Henry żyjemy tylko dlatego, że nie byliśmy tego dnia w domu, ale nasza Abi i... nasz wnuk... oni oboje... — Kolejny raz zaczęła płakać, a starszy od niej mąż objął ją ramieniem, starając się ją uspokoić. Pięści Francuza zacisnęły się tak gwałtownie, jak jego zęby.
— Zakwateruję was w jakimś lepszym miejscu. Dostaniecie tyle pieniędzy, ile tylko będziecie chcieli. Dopilnuję też, by wydano wam ciało Abigail i by ufundowano godny pochówek. Dla Josha również. Jego... truchła nie posiadamy, ale nadal możemy uczcić jego pamięć — zadecydował Noailles, momentalnie podnosząc się ze stołka. Sprawiał wrażenie silnego i mającego nad wszystkim kontrolę, ale w rzeczywistości chciał tylko jak najszybciej opuścić ten budynek. Tę rodzinę. Swoich "teściów" i swoje błędy. To było znacznie więcej, niż się spodziewał. Wszystko to, czego się dowiedział nie zdążyło jeszcze w pełni do niego dotrzeć, a on wolał nie ryzykować. Gdyby bowiem stało się to na miejscu, pewnie by się popłakał. Chyba. Jean nie pamiętał, kiedy ostatnio przyszło mu płakać z jakiegokolwiek powodu.
— Dziękujemy. My... jesteśmy wdzięczni. Tyle zachodu dla naszej dwójki... Dobry z ciebie chłopak — oświadczył nagle Henry, gdy Generał chciał już skierować się ku wyjściu. — Gdybyś... gdybyś jakimś cudem dowiedział się, kto... zaciągnął moją córeczkę do łóżka, powiedz mi. Proszę. Zajebię skurwysyna... — powiedział mężczyzna przez łzy, gdy Francuz zdążył już odwrócić się do niego plecami.
— Niech się pan nie martwi. Ja też go nienawidzę... — odpowiedział.
Miałem syna. Przez cały ten czas miałem syna... — przeszło mu przez myśl. Czuł, że za chwilę zwinięty w kłębek żołądek wywoła u niego wymioty. Praktycznie wybiegł z koszmarnego mieszkania rodziców Abigail.

***

     — Zobaczysz teraz coś, co niewielu miało okazję zobaczyć. Liczę, że utrzymasz to w sekrecie... — powiedział do młodego szermierza Tenjiro, który nawet nie myślał się przebierać. Chłopak skinął natychmiast głową, stojąc twarzą do niego. Z zimna miał już gęsią skórkę, ale liczył na to, że za chwilę będzie miał okazję się rozgrzać.
— Pozwól więc, że zaproszę cię na moją... "salę operacyjną" — rzekł z cieniem uśmiechu Miyamoto, po czym pstryknął palcami. Cienka warstwa energii duchowej, która początkowo pokrywała jego ciało zaczęła się rozszerzać, zajmując coraz większy i większy obszar, aż w końcu dotarła w każdy kąt zimnej piwnicy. — A teraz skup się, bo nie będę powtarzał. Nie mam zamiaru się z tobą cackać, toteż najprawdopodobniej nie obejdzie się bez śmiertelnych ran. Od dzisiejszego dnia przez kolejne sto będziemy walczyć ze sobą na śmierć i życie. Bez chwili przerwy. Z każdym kolejnym dniem będziesz miał prawo do coraz mniejszej liczby "zgonów" z mojej ręki. Tak więc dzisiaj wolno ci jest umrzeć 100 razy, jutro 99, pojutrze 98 i tak dalej przez sto dni. Tylko poprzez balansowanie na granicy między życiem i śmiercią będziesz w stanie dostatecznie szybko się wzmocnić, więc nawet nie próbuj ze mną dyskutować. Rozumiesz wszystko? — Wyraz twarzy Rikimaru zdawał się zaprzeczać, emanując pełnym niepokoju skonfundowaniem. 
— Jakie znowu "zgony"? Chcesz powiedzieć, że mogę tutaj um... — zanim nastolatek skończył pytanie, ręka mężczyzny zniknęła, z piorunującą szybkością zanurzając się w kieszeni i wyjmując z niej połyskujący w świetle lamp przedmiot. Skalpel poziomo przeciął powietrze przed chirurgiem, przerywając chłopakowi w połowie słowa.
     Oddzielona od karku głowa wystrzeliła w powietrze na gejzerze krwi, rozwierając usta i wytrzeszczając prawe oko. Czerwień siknęła po ścianach i podłodze, gdy poddany egzekucji szermierz padł na glebę w dwóch różnych miejscach. Czerep podtoczył się pod same bambosze uśmiechniętego od ucha do ucha chirurga. Tenjiro cofnął się dopiero, gdy zbliżyła się do niego krew - nie chciał pobrudzić sobie swoich butów. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że zapewne sam Rikimaru nie zdążył się nawet zorientować, że umiera.
— Zero czujności... — mruknął pod nosem lekarz. Wtem wypełniająca pomieszczenie powłoka zapulsowała pojedynczym ruchem, minimalnie się kurcząc. Być może nawet mniej, niż o milimetr. Temu jednemu ruchowi towarzyszyło jednak... zmartwychwstanie. Nagle bowiem głowa ewidentnie martwego chłopaka dosłownie przyfrunęła do reszty ciała, wciągając po drodze pozostawione przez siebie litry krwi i osadzając się zaraz na swoim pierwotnym miejscu. Nawet rana zniknęła, w ułamku sekundy całkowicie się zasklepiając. Upadły nastolatek potrzebował jeszcze kilku chwil, by poderwać się w górę, głośno łykając powietrze, jak wynurzający się płetwonurek. Spocony i przerażony spojrzał na swojego "nauczyciela", nie podnosząc się z kolan.
— Dzisiaj możesz jeszcze umrzeć 99 razy. Nie spierdol tego, bo tylko tyle razy cię dzisiaj poskładam. Jeśli zapytasz mnie, co się stało i jak to wszystko działa, nie odpowiem. Chcesz się czegoś dowiedzieć? Dowiedz się sam — zaczął natychmiast tłumaczyć Miyamoto. — W dzisiejszym świecie nikt nikomu NICZEGO nie daje za darmo. Musisz też być gotowy na walkę w KAŻDEJ chwili. Jesteś Madnessem, a nie przedszkolakiem! Podnoś się i o nic nie pytaj! — rzucił ostro, poganiając szermierza klaśnięciami w dłonie.
— Zaraz, czekaj! — krzyknął do niego młodzieniec. — Nie mam broni! Jak mam z tobą walczyć, skoro nie mogę nic zro... — zaczął na jednym kolanie Rikimaru... ale przerwał, gdy niespodziewanie jego głowa podzieliła się na dwie części, a wraz z nią klatka piersiowa, brzuch i całe ciało, aż do podbrzusza. Szermierz nie zauważył nawet, kiedy Tenjiro wykonał cięcie z góry na dół. Nie zauważył, by do skalpela wlana została moc duchowa ani by dopadło go tak zwane "lecące cięcie". Po prostu padł praktycznie przepołowiony, wypuszczając ze swego wnętrza mózg i połowę wnętrzności. Miyamoto odskoczył od płynących ku niemu soków trawiennych, w międzyczasie sięgając do kieszeni koszuli od piżamy i wyjmując z niej jakiś przedmiot.
     Gdy tym razem "zewnętrze" chłopaka stało się ponownie jego "wnętrzem", ten raptownie odbił się od podłogi, przeskakując do tyłu z uniesionymi rękami i przerażeniem na twarzy. Nic nie rozumiał, a Tenjiro ewidentnie nie planował mu niczego wyjaśniać.
Całkowite przeciwieństwo mojego mistrza... Jeszcze 98 razy. Zabija mnie, jakbym był nikim i nawet nie próbuje mnie naprowadzić na żadną wskazówkę. Zupełnie, jak w prawdziwej walce... — pomyślał Rikimaru. Nim się zorientował, podświadomie zaakceptował narzucony mu przez chirurga plan i zaczął się do niego dostosowywać. 
— Łap. Masz tu broń — rzucił do niego okularnik, po czym rzucił również przedmiotem, którego dopiero co dobył. Zaskoczony szermierz chwycił "podarek" i pod opatulającym go płótnem wyczuł... rękojeść. W jednej chwili odwinął materiał, by zaraz przekonać się... że faktycznie dostał samą tylko rękojeść. Była leciutka, prawie jej nie czuł. Miała czarną barwę, a jej głowicy... po prostu nie było. Ani płaskiej i okrągłej, charakterystycznej dla większości katan, ani szerokiej i ciągnącej się w jednej linii, przypominającej miecze średniowieczne. To była tylko zwykła, niedokończona rękojeść... z wyrytym na boku napisem "Kokoro", będącym zapewne imieniem, jakim ochrzczono broń.
— Jak mam tym wal...? — Rozdzielono go na pół wzdłuż linii pasa, zanim w ogóle osadził wzrok na swoim przeciwniku. Górna połowa ciała uderzyła o ścianę, powiewając w powietrzu zwisającymi z niej jelitami. Dolna prawie od razu złożyła się na podłodze.
— 97... — stwierdził chłodno Tenjiro, poprawiając palcem wskazującym okulary... po czym z drugiej kieszeni wyciągnął powoli drugi skalpel.

Koniec Rozdziału 197
Następnym razem: Dworzyszcze

3 komentarze:

  1. Tenjiro potrafi nadać pomieszczeniu moce "boga" z areny? No nieźle. Mógłby dłużej pokombinować to może byłby w stanie stworzyć taką bańkę, w której wnętrzu się zmartwychwstaje i przenieść ją na pole bitwy :D Ale patrząc po tym, jakim jest typem człowieka, wątpię że zechce to zrobić ;)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spoglądałbym na sprawę bardziej od strony trudności. Może nie widać tego po kimś takim, jak Miyamoto, ale utrzymanie i wielokrotne używanie tak skomplikowanej zdolności wiąże się z wielkimi kosztami w mocy duchowej. Nie mówiąc już o jednoczesnym "ratowaniu" wielu osób w trakcie walki, w której sam bierze udział. Koncentracja i samokontrola to również wartości niezbędne do uwzględnienia, gdy bierzemy to pod uwagę ;)

      Również pozdrawiam ;)

      Usuń
    2. Na pewno nie byłoby to proste ;)

      Usuń