poniedziałek, 20 lipca 2015

Rozdział 198: Dworzyszcze

ROZDZIAŁ 198

     Z dzikim spojrzeniem odepchnął się łokciami od ściany, powstrzymując się przed ponownym upadnięciem na podłogę. Nie było mu już zimno. Teraz czuł, jak pot zalewa go falami, serce wali, niczym kowalski młot o rozgrzane żelazo, a oddech urywa się szybciej, niż kiedykolwiek. Umysł Rikimaru odruchowo skupił się na kilku ostatnich sekundach, całkowicie odrzucając to, co wydarzyło się w ciągu parunastu minut chorego treningu. Wszystko po to, by chociaż jeden raz pozwolić mu w porę zareagować na to, co się działo.
Kolejny raz mnie złożył. Wychodzi na to, że będę się odradzał, dopóki jesteśmy wewnątrz obszaru, który otacza powłoka. Zabija mnie za każdym razem, a ja nie widzę nawet, kiedy ładuje "lecące cięcie". Nie widzę nawet samego cięcia — myślał tak szybko, jak tylko potrafił, rozbudzając swój mózg i naciskając na niego do granic możliwości. — Nie nadążam za nim wzrokiem, a mój kąt widzenia jest zmniejszony. Powinienem ściągnąć bandaż. Praktycznie nic nie czuję w moim lewym oku i nie mogę go bez tego otworzyć, ale kiedy tylko sięgam w jego stronę, on mnie zabija. Nie pozwala mi wyrównać szans. Jak w prawdziwej walce... — Rozsunął nogi i ugiął kolana, niepewnie spoglądając na swojego "nauczyciela", który w ogóle nie zaczął się męczyć. Wyglądał raczej na zaspanego i znudzonego, aniżeli na kogoś, kto kogokolwiek trenował. Trzymając po jednym skalpelu w każdej dłoni... nie ruszał się nawet o milimetr. Nie poruszała się jego klatka piersiowa, nie poruszały się źrenice, nie ruszał się nawet pojedynczy fragment ciała chirurga.
Jak człowiek może trwać w aż takim bezruchu? Kiedy na niego patrzę, mam wrażenie, jakby czas stanął. Nie drgnie nawet mięśniem! Nie mogę przewidzieć tego, co zrobi. Sama jego prędkość mnie deklasuje, a on dodatkowo nie pozwala mi przygotować się na atak. Rzucił mi to coś... — Młodzieniec spojrzał na czarną, obłą rękojeść, którą trzymał w ręce. W oczy cały czas rzucał mu się napis "Kokoro", bezsprzecznie będący "imieniem" oręża, niczym legendarny Kusanagi, czy chociażby Excalibur. — Nigdy nie używałem broni duchowej. To właśnie dlatego dostałem tę rękojeść? Może chodzi mu o to, żebym umiał sobie poradzić w sytuacji, w której ktoś zniszczy mi broń? Ale w takim razie po co mi jeden fragment? Większość Madnessów tworzy swój oręż w całości. O co tu chodzi? Zadał sobie tyle trudu, by odstawić całą tę farsę z treningiem, zgrywa takiego poważnego i gotowego na wszystko... więc na pewno ta rękojeść jest czymś więcej, niżby się wydawało... — doszedł ostatecznie do wniosku... który wcale nie zaprowadził go dalej, niż na samym początku. Tymczasem Miyamoto zwyczajnie stał w oczekiwaniu, jak słup soli, z cokolwiek mrocznym wyrazem twarzy dzierżąc dwa skalpele.
Zabił mnie już 16 razy, a nie minęło nawet 10 minut... MUSZĘ coś osiągnąć. Cokolwiek. Nawet najmniejszy krok naprzód wystarczy. Może... gdybym umiał przewidzieć chociaż część jego ataków, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, dałbym też radę uniknąć jednego na trzy albo pięć. Chwila... Atakował mnie za każdym razem, gdy sięgałem do bandaża na oku. To może się udać! — Poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny, ale miał nadzieję, że nie było tego po nim widać. W końcu kontrolę nad emocjami opanował naprawdę po mistrzowsku i była to chyba jedyna rzecz, w której był on aż tak dobry. — Jeśli w miarę niezauważenie skupię energię w chociaż jednej stopie, mogę spróbować zrobić unik. Skoro i tak wiem, że zaatakuje... — Dłużej nie musiał się zastanawiać. Jego wzrok spoczął tylko na dłoniach chirurga, wypatrując nawet najmniejszego ich ruchu. Tak minimalnie przygotowany nastolatek powoli i ostrożnie przelał swoją energię duchową do lewej stopy, by wzmocnić swoje późniejsze wybicie. Na wszelki wypadek podobną jej ilość skupił wewnątrz prawej dłoni, biorąc pod uwagę najmniej prawdopodobną ewentualność...
Jeśli nie zabije mnie podczas mojej próby uniku... może będę w stanie spróbować go zranić. Nigdy tego nie robiłem, ale... myślę, że dałbym radę dobudować ostrze do tej rękojeści. Wystarczy tylko, że będzie dostatecznie długie, a może nawet uda mi się go skaleczyć! — Przełknął ślinę, gdy tylko o tym pomyślał. Poczuł też lekkie zażenowanie, uświadomiwszy sobie, jak bardzo musi się natrudzić, by chociażby dotknąć przeciwnika.
     Nie szukał odpowiedniego momentu - takowy nigdy by nie nastąpił. Nie bawił się też w odliczanie - obawiał się, że na koniec nie starczyłoby mu odwagi. Po prostu nagle, zupełnie bez ostrzeżenia wyciągnął dłoń w stronę swojego bandaża, już wtedy przechylając się trochę na prawą stronę. Już wtedy ugiął też w kolanie swą lewą nogę. Już wtedy ręka Miyamoto całkowicie zniknęła. Tylko oślepiający go błysk odbitego w skalpelu światła poinformował szermierza, że Tenjiro już zareagował na jego działania.
Umrę? — pomyślał Rikimaru. Czuł się, jakby miał umrzeć. Dostrzegł bowiem, jak wszystko wokół staje się powolne i ociężałe, a każdy najmniejszy dźwięk rozmywa się w upiornym echu. Tak właśnie wyobrażał sobie preludium swojej śmierci. Miał wrażenie, jakby jego umysł i jego ciało oddzieliły się od siebie. Wszystko wskazywało bowiem na to, że udało mu się wybić w prawą stronę. Że faktycznie się przemieszczał. Chłopak jednak w ogóle tego nie czuł. Nic nie czuł. Żadnego nacisku w lewej stopie ani też powierzchni bandaża, którego powinien był właśnie musnąć koniuszkami palców.
Nic nie rozumiem. Co się dzieje? Udało mi się... czy nie? — spytał w myślach samego siebie. Jego wzrok powędrował w stronę Tenjiro, jakby w próbie udzielenia młodzieńcowi odpowiedzi. Prawa dłoń mężczyzny widniała na wysokości jego twarzy. Spomiędzy zaciśniętych palców wystawał skalpel, trzymany z lekką, płynną gracją właściwą chirurgowi.
Adrenalina? To dlatego... czas zwolnił. Miyamoto się ruszył... a ja żyję. Udało mi się... czy nie? — Sam sobie wydał się śmieszny i głupi. Zastanawiał się, czemu po prostu nie spojrzał na swoje ciało w poszukiwaniu odpowiedzi. Zachodził w głowę, dlaczego w ogóle zaczął snuć tak idiotyczne rozważania, zamiast po prostu zaatakować. Czas płynął wolniej, niż kiedykolwiek, a szermierz miał idealną okazję, by działać... a mimo to leciał i rozmyślał o tym, jak głupi był jego lot. Rikimaru zaśmiałby się sam z siebie... ale na to brakło mu czasu.
     Adrenalina skończyła się, a wraz z nią anemia i letarg nastolatka, który niezauważenie uderzył prosto w ścianę i osunął się po niej na kolana. Jednym okiem zobaczył malującą się pod nim czerwień. Jednym... czyli nie ściągnął bandaża. Czerwień... czyli nie zrobił uniku. Zajęło mu to jeszcze kilka sekund, zanim w szoku zorientował się, że brakuje mu połowy przedramienia i łydki, które leżały po drugiej stronie piwniczki, wspólnie malując jej podłogę. I wtedy właśnie wszelkie plany, rozważania, strategie, żale i wyrazy zażenowania zniknęły, ustępując miejsca bólowi. Rikimaru zaryczał głośniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Jego ciało wreszcie połączyło się z umysłem, choć nastolatek oczekiwał czegoś zgoła innego. Zamiast tego bezsilnie zdzierał gardło, otwierając usta tak szeroko, że obawiał się o zawiasy swych szczęk.
Nie krzycz! Nie krzycz! Żyjesz, więc atakuj! Niech to nie będzie siedemnasta śmierć. Drugi raz go na to nie nabierzesz. Atakuj, póki się nie wykrwawiłeś. Atakuj! Ostrze... Rób ostrze! Wysuń rękę i dźgnij! — Zalane łzami prawe oko nie zaobserwowało ze strony Miyamoto nawet najmniejszej reakcji. Nijak nie zaskoczyła go ani nieudolna próba zrobienia uniku, ani pełen cierpienia ryk jego tymczasowego ucznia. "Kardiolog nie ma serca, a neurolog nie czuje". Chłopak przypomniał sobie właśnie to jedno, głupie zdanie i nie pamiętał nawet, od kogo je usłyszał.
Nie patrzy! Nie patrzy! Teraz! Teraz, teraz, teraz! — ponaglił samego siebie Rikimaru. Jego stan nie pozwalał mu złożyć nawet pojedynczej, prostej myśli, ale mimo to skierował on czarną, pozbawioną głowicy rękojeść w stronę lekarza. Nawet wtedy nie przestawał krzyczeć. Wszystko, co robił, robił całkiem bezwiednie.
Dosięgnąć go. Muszę go tylko... dosięgnąć — pomyślał chłopak... i nagle osłupiał z wrażenia. Podobnie zaskoczoną minę zrobił również Tenjiro, gdy niespodziewanie przez jego lewe ramię przebiło się... ostrze. Klinga - kształtem przywodząca na myśl katanę - "wydobywała" się z czarnej rękojeści szermierza, ciągnąc się przez kilka metrów.
Co? Jak ja to... — Rikimaru nie mógł tego pojąć, ale jakimś cudem zdołał nie tylko uformować oręż z energii duchowej, lecz również zranić nim lekarza. Z dołu jego rękawa spłynęła bowiem strużka krwi. Nic jednak ponad to...
— Lepiej — przyznał Miyamoto... w mgnieniu oka pozbawiając młodzieńca głowy. W tej samej chwili miecz chłopaka ponownie zredukował się do niewykończonej rękojeści. Martwe ciało siedemnasty raz uderzyło o podłogę. Chociaż z jego perspektywy od momentu sięgnięcia do bandaża do chwili ugodzenia w chirurga minęły dziesiątki sekund, jeśli nie minuty, w rzeczywistości całe ich "starcie" trwało tyle, co pstryknięcie palcami.
Czyli działa trochę inaczej, niż sądziłem, hm? Dzieciak mógłby faktycznie mi coś zrobić, gdyby lepiej reagował na ból. Nie mogę przecież przywrócić do życia samego siebie... — przeszło przez myśl okularnikowi, gdy bez wysiłku zasklepiał swoją ranę mocą duchową.

***

     — Może... rzeczywiście nie jest taki zły, jak sądziłam? — zastanawiała się, wciąż przywołując w myślach swoją rozmowę z Torą i "koncert", który w jej obecności zagrał. Czuła się rozbita. Chociaż jeszcze do niedawna robiła wszystko, by utrzymać swą niechęć względem Loży Kłamców oraz jej przywódcy, teraz nie była już tego tak pewna.
O większości rzeczy nie mam pojęcia. Naito mówił, że nie powinno się oceniać czegoś, czego się najpierw dobrze nie zrozumiało. Łatwo powiedzieć... — Za rzędem wysokich, wąskich okien widziała mrok nocy. Na niebie nie dostrzegała żadnych chmur - było spokojne i rozgwieżdżone. Takie samo niebo lubiła oglądać w Miracle City i dałaby sobie głowę uciąć, że robiła to samo dziesiątki, a może nawet setki lat temu.
Chciałabym mieć z kim porozmawiać... Z kimkolwiek, kto nie jest ani Torą, ani Cass. Ani górą... — pomyślała. Ilekroć przypominała sobie o swoich próbach "zaprzyjaźnienia się" z trzema górskimi szczytami, miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. — Z nudów przychodzą do głowy najdurniejsze pomysły, co? — zauważyła. Nie miała ochoty na powrót do pokoju. Nie tym razem. Skoro już go opuściła i wytarła podeszwy o swoją dumę, chciała przynajmniej choć trochę poznać miejsce, w którym przyszło jej spędzać czas.
     Niebo najbardziej chciała teraz ujrzeć. Uwielbiała jego widok i dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo go jej brakowało. Postanowiła zatem po ciemku włóczyć się plątaniną korytarzy, aż znajdzie w końcu jakiekolwiek przejście na dach... lub chociaż balkon. W stolicy Morriden właśnie na dachu generalskiego domu wpatrywała się w gwiazdy.
Tam był ze mną chociaż Naito... — przypomniała sobie, smutniejąc. — Chciałabym wiedzieć, co on teraz robi. Dlaczego nie mogę się z nim skontaktować we śnie. Co nam przerywa i co nas rozdziela. Tęsknię za nim... — uświadomiła sobie. Brak czarnowłosego paradoksalnie doskwierał jej szczególnie wtedy... gdy z kimkolwiek rozmawiała. Kiedy odwiedzała ją Cass, przynosząc jej obiad lub po prostu chcąc się z nią podroczyć, Alice jeszcze mocniej żałowała, że to nie z Kurokawą spędza czas.
     Przez górne piętro przedarła się cicho, jak myszka, już wtedy obawiając się, że sama nie trafi potem do swojego pokoju. Brakowało jej orientacji w terenie, a przez półmrok nie próbowała nawet częściowo zapamiętać pokonanej przez siebie drogi. Zależało jej jednak na tym, by przedostać się na dach Dworzyszcza i ten plan udało jej się zrealizować. Na szerokim, marmurowym balkonie znajdowała się bowiem niewysoka, metalowa drabinka, po której to różowowłosa wspięła się bez zastanowienia, uprzednio nawet nie spojrzawszy w dół. Kilka kursów pomiędzy ulicami Miracle City i lewitującym domem Kawasakiego nauczyło ją, że jedno takie spojrzenie wywołałoby u niej całkowity paraliż.
Tutaj nikt mnie nie wniesie na górę... ani nie złapie, jeśli zacznę spadać — uświadomiła sobie, przełykając ślinę. Była już wtedy w połowie drogi na dach, więc nawet nie rozważała powrotu na balkon. Opłaciło się.
     Dach Dworzyszcza był tak rozległy, że dziewczyna nie widziała nawet przeciwległego krańca, ale jednocześnie wystarczająco płaski, by nie musiała się obawiać o ześlizgnięcie się z niego. Nie miała pewności, ale dachówki zdawały jej się być czerwone.
Jeszcze tylko kawałeczek... — pocieszyła się w myślach. Nie posądzałaby siebie o taką odwagę i zapewne miałaby nawet słuszność, gdyby nuda, bezczynność i samotność nie wpływały na wszystko, co robiła oraz mówiła. Różowowłosa złapała się więc najwyżej usytuowanej dachówki, jaką mogła sięgnąć, postawiła stopę na którejś z niższych... i zaraz znalazła się na samej górze, gdzie miała już wystarczająco dużo miejsca, by móc wygodnie usiąść. Po prawdzie mogłaby tam wygodnie usiąść co najmniej setka osób. Siedziała jednak jedna...
     Mężczyzna siedział na samej krawędzi "płaszczyzny", a jego nogi zwisały swobodnie nad dachowym spadem. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby się po nim przez przypadek zsunął, zleciałby na sam dół, nie napotykając po drodze żadnego "przyjaznego" balkonu. Alice wzdrygnęła się na widok tajemniczego osobnika, ale nie odezwała się nawet słowem. Przycupnęła tylko w miejscu, niczym przestraszony dachowiec o najeżonej sierści. Patrzyła przez kilka chwil na plecy mężczyzny, mrużąc oczy w próbie wyostrzenia sobie jego sylwetki. Z jakiegoś powodu osobnik ten wydawał jej się znajomy, ale z odległości nie potrafiła go rozpoznać.
— Też nie możesz spać? — zapytał nagle mężczyzna. Zaskoczona różowowłosa zachwiała się, nieomal lądując plecami na spadzie, ale ostatecznie udało jej się utrzymać równowagę. — Chodź tu, usiądź. Nie ugryzę... chyba. — Z jednej strony brzmiał nieco szorstko, ale z drugiej sprawiał wrażenie wypranego z energii... i może nawet trochę smutnego.
     Cały czas nieufnie spoglądając na plecy rozmówcy, dziewczyna powoli zbliżyła się do niego, przechodząc paręnaście metrów aż do krawędzi, którą zajmował. Dopiero wtedy tak naprawdę rozejrzała się dokoła... i natychmiastowo zakręciło jej się w głowie. Momentalnie uderzył w nią bowiem lęk wysokości. Okazało się, że Dworzyszcze - które samo w sobie było największą budowlą, jaką Alice kiedykolwiek widziała - usytuowano na ogromnym, stromym i wcale wysokim wzgórzu. Dziewczyna zareagowała zatem instynktownie... podobnie jak jej nogi, które praktycznie zarwały się pod nią. Zanim siedzący obok mężczyzna zdążył się do niej odwrócić, różowowłosa z piskiem ześliznęła się z krawędzi, momentalnie tracąc jakikolwiek grunt pod stopami. Byłaby zleciała z dachu i rozbiła się o kamieniste zbocze... gdyby w ostatniej chwili nie poczuła, jak silna, szorstka dłoń zaciska się na jej nadgarstku. Dziewczyna zawisła w powietrzu, opierając się pośladkami o dachówki i wstrzymując urwany oddech. Po jej twarzy spłynął pot, gdy mimowolnie spojrzała na to, co czekało na nią w dole.
— Poważnie, dziewucho? — westchnął przytrzymujący ją facet. — Zawsze sądziłem, że strach to taki mechanizm obronny, a ty ze strachu prawie rozwaliłaś sobie łeb... — stwierdził z zażenowaniem, patrząc na nią spode łba. Nie wydawał się ani przejęty, ani zaskoczony, jakby spadające niewiasty ratował w wolnych chwilach pomiędzy żonglowaniem górami, a zamiataniem pustyń.
— Wciągnij mnie! Wciągnij! Pośmiać się możesz później! — skrzyczała go piskliwym głosem Alice. Fakt dotykania podeszwami stóp tylko i wyłącznie powietrza przeraził ją jeszcze bardziej, niż sam moment zsunięcia się z krawędzi.
— Dobra już, dobra! — uspokoił ją mężczyzna, zasłaniając jedno ucho wolną dłonią. W jednej chwili podciągnął dziewczynę w górę, a w następnej posadził tuż obok siebie, nie pozwalając jej na kolejną próbę zajęcia pozycji siedzącej. Przepocona różowowłosa odruchowo chwyciła się kurczowo ramienia niezidentyfikowanego osobnika, łapiąc kolejne hausty powietrza, jakby właśnie właśnie uratowała się przed próbą zabójstwa przez uduszenie. Potrzebowała dłuższej chwili, by się pozbierać i uspokoić, a mężczyzna uszanował to, nie odzywając się ani słowem.
— Ty... — odezwała się później, próbując zebrać myśli. — ...jesteś tym gościem z jadalni. Nazywasz się... Stan, prawda? — przypomniała sobie. Miała bardzo dobrą pamięć, chociaż tłumaczyła to sobie wyjątkowo biedną zawartością głowy. Jako że wszystko było dla niej nowe, wszystko łatwiej było jej też zapamiętać.
— Prawda. A ty jesteś tą dziwaczką, którą porwał Tora i która od kilku dni nie rusza się z pokoju, żyje jak królewna i każe sobie przynosić żarcie, prawda? — odpowiedział Stan, ujmując to tak dosadnie, że w reakcji na to policzki Alice zaczerwieniły się ze wstydu.
Czyli oni widzą to w taki sposób... — pomyślała. Nie zależało jej na opinii członków Loży, ale i tak trochę ją to zabolało.
— Sam przyznałeś, że mnie porwał. Jak niby mam się zachowywać? — odparła z irytacją. Niezależnie od nastawienia Stana, to co mówił z miejsca uznała za niesprawiedliwe.
— Normalnie? Jak wszyscy? Czy trafiłaś tu w taki, czy inny sposób, nikt cię w kajdany nie zakuł, nie? Jesteś wśród nas, więc powinnaś żyć, jak my. Takie to dziwne? — W ogóle jej nie rozumiał... albo to ona nie rozumiała jego. Fakt faktem, różowowłosa prychnęła tylko na jego słowa, traktując je, jak największe głupstwo, jakie w życiu słyszała.
— A jak w takim razie żyjecie, co? Bo jakoś nie rozumiem, czemu w skład czegoś, co nazywa się "Lożą" wchodzi kilkaset osób... — Ta kwestia nurtowała Alice już od chwili, gdy mimowolnie trafiła na ucztę członków tajemniczej organizacji.
— A co tu jest do rozumienia? Wystarczy się rozejrzeć — stwierdził Stan, wskazując ręką na tereny okalające ogromne Dworzyszcze. — Loża tylko na samym początku była małą grupką sierot i niedołęg z marzeniami. Już od dawna nią nie jest. Teraz to coś więcej. Cała społeczność. IDEA. Wiesz, co to idea? Jak nie... to trudno. — Dziewczyna podążała wzrokiem za jego ręką, kiedy mówił. Rzeczywiście widziała w dole dziesiątki sporych, migających świateł, rzucających nieco blasku na zabudowania. Zdawało jej się, że dostrzegała tam różnego rodzaju domy mieszkalne, ale kojarzyła też kontury mniej regularnych budowli. Nie miała pojęcia, czym były, ale nie musiała tego wiedzieć, by wywnioskować, że prawie cały teren wokół Dworzyszcza zagospodarowano na obszarze setek metrów.
— Ech... — westchnęła dziewczyna. — Wszyscy jesteście tacy sami. Ciągle gadacie zagadkami. Niby chcecie mi coś powiedzieć, ale na końcu wychodzi na to, że praktycznie nic mi powiedzieć nie możecie. — Cass i Torze również miała to za złe... chociaż Torze mniej - wciąż przypominała sobie widok skapujących na klawisze łez... i ten uśmiech.
— Pewnie dlatego, że jesteś jak jakieś hikikomori... — burknął Stan. — Ci wszyscy ludzie są tu dlatego, że coś ich ze sobą łączy. Każdy przez coś przeszedł, każdy to wizjoner, każdy ma takie jedno durne, dziecięce marzenie. "Jakie marzenie, wujku Stanie?" zapytasz. Marzenie zmiany świata... — Przy tych ostatnich słowach niespodziewanie spojrzał jej prosto w oczy, twarzą w twarz, pojawiając się niebezpiecznie blisko. Alice jednak nie miała okazji zastanowić się, czy jest to dla niej niezręczne, czy nie... bo na widok lica mężczyzny o mało co nie zaczęła krzyczeć. Lewa połowa twarzy Stana była bowiem... spalona. Paskudna, czerwona blizna po poparzeniach wyglądała trochę, jak różowa, niekształtna plama... która pochłonęła lewe oko mężczyzny. Zapewne kiedyś białko opuściło oczodół, bo teraz pozbawiona rzęs powieka zaszyta była cienką, prawie niezauważalną nitką. Dolny kącik ust Stana podrygiwał nieustannie, co czyniło jego wygląd jeszcze bardziej upiornym. Wszystko wskazywało też na to, że po lewej stronie jego twarzy nie wyrastał już nawet żaden zarost. Alice nie mogła rozpoznać, jaki kolor miało ocalałe oko mężczyzny, ale i tak najbardziej kojarzył mu się w nim czerwony irokez, przypominający trochę grzebień o powyginanych zębach.
— Co... — zamilkła, zanim dokończyła pytanie i szybko postanowiła go zaniechać. Miała ochotę zwymiotować na widok poparzonego Stana, ale trzymała się dzielnie. — O czym ty mówisz? Co wy chcecie zmienić? — Uznała, że takie pytania były o wiele bardziej na miejscu. Tym pierwszym mogłaby go urazić lub po prostu poruszyć bolesny dla niego temat, więc wolała je przemilczeć.
— Wszystko! — wykrzyknął mężczyzna i uśmiechnął się. Nawet wtedy lewy kącik ust drgał, jakby rozpaczliwie próbował odseparować się od reszty facjaty. — Każdy z nas ma jakiś pomysł i jakąś wizję. Jeśli masz zamiar częściej wychodzić z pokoju, to niektóre rzeczy zauważysz już teraz. Tora zebrał tutaj ludzi identycznych pod tym jednym względem. Każdy ma to samo durne marzenie, jak już mówiłem... ale każdy chce je zrealizować inaczej. Mamy tutaj prawie półtora tysiąca ludzi. Półtora tysiąca cegiełek! — Z dumą popatrzył w dal, choć nic konkretnego z pewnością nie był w stanie dojrzeć.
— I co chcecie z tych... "cegiełek" zbudować? — pociągnęła Alice, onieśmielona nieco niespodziewanym "zapłonem" Stana.
— Nowy kraj... — odpowiedział cicho i ze spokojem Stan, tym razem wpatrując się w niebo. Różowowłosa poszła za jego przykładem. Brak chmur doskonale współgrał z mnogością gwiazd na ciemnym sklepieniu. — Naszą Utopię. Utopię z Torą na czele... — dodał jeszcze poparzony mężczyzna. Alice nie umiała się z niego zaśmiać, choć niezaprzeczalnie mówił o rzeczach tak absurdalnych, że aż śmiesznych. Na śmiech nie pozwalał jej jednak jego ton głosu. Stan mówił z całkowitą powagą.
— No właśnie. Czemu Tora wami przewodzi? Jest najsilniejszy, czy coś w tym guście? — spytała różowowłosa. Nie czuła się na siłach, by wypytywać mężczyznę o szczegóły niemożliwego przedsięwzięcia.
— Głupie, głupie dziewuszysko... — mruknął pod nosem Stan, nadal nic sobie nie robiąc z tego, że przez cały ten czas ręce dziewczyny tamowały mu dopływ krwi do ramienia. Ręce miał twarde i silnie umięśnione, jak bezgłośnie zauważyła Alice. — Wstyd pytać tutaj o takie rzeczy. Sama sobie odpowiedz na to pytanie. Proponuję szukać odpowiedzi poza czterema ścianami twojego pokoiku. Najlepiej w ogóle nie szukaj. Po prostu zacznij żyć, jak wszyscy, zamiast być darmozjadem. Nie trzeba należeć do Wyższej Izby, żeby się przydawać. Jesteś dziewczyną... to może nadałabyś się do pomocy w kuchni. Cass zawsze się wkurwia, gdy łączę "dziewczynę" i "kuchnię". Nie mam pojęcia, o co jej chodzi... — mówił do niej bez przerwy, nie dając jej szansy na odpowiedź. Różowowłosa odniosła nawet wrażenie, że mężczyzna potrzebował rozmowy o wiele bardziej, niż wcześniej ona sama. Nie wiedziała jednak, czemu tak było i wolała nie pytać. W końcu obiecała sobie podchodzić do członków Loży z nieufnością...
     Rozmawiali do późnej nocy, choć głównie odzywał się Stan. Alice zwyczajnie siedziała przy nim, asekurowała się jego ręką i słuchała. Lubiła słuchać i umiała słuchać. Nie miała pojęcia, jak bardzo ucieszy się z możliwości posłuchania drugiej osoby. To jednak właśnie uświadomiło jej, że powodem, dla którego w Dworzyszczu czuła się tak samotną... była ona sama.

Koniec Rozdziału 198
Następnym razem: Postęp i rozwój

2 komentarze:

  1. Z każdym rozdziałem Loża robi się coraz "bielsza". Jestem bardzo ciekawy jak się zakończy ta cała akcja.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż... dowiesz się już za... 37 rozdziałów :P

      Poza tym, staram się nigdy nie czynić kogoś jednobarwnym. Bez czerni, bez bieli - jak najwięcej szarości. Z Lożą w gruncie rzeczy jest podobnie.

      Także pozdrawiam ;)

      Usuń