wtorek, 3 listopada 2015

Rozdział 207: Narada wojenna

ROZDZIAŁ 207

     Miasto grzmiało. Całe Miracle City wypełniał gwar, jakiego nie dało się słyszeć już od bardzo dawna. Złowróżbna, martwa cisza ludzi wypranych z nadziei i wyleczonych z życia zniknęła, ustępując niezdrowej ekscytacji oraz perspektywie zemsty. Zjednoczone w nienawiści tłumy cywili, którzy stracili wszystko, co mieli - często wraz z sensem życia - żądały satysfakcji od prawie czterech miesięcy. I tego ranka wszyscy ci Madnessi dowiedzieli się, że ich żądania zostaną spełnione, a najgorsi zbrodniarze w Morriden - ukarani.
     Przez takie miasto kroczyła wspólnie trójka młodzieńców.
— Trochę groteskowy klimat, jak na nasze ponowne spotkanie, panowie — mruknął z ironią w głosie Rinji. Albinos nie miał butów na nogach. Chodził praktycznie o bosych stopach, szczelnie owiniętych kilkoma warstwami ciemnego bandaża. Nad nimi dociskały się do kostek nogawki jasnych spodni, zacieśnione zapinanymi na guziki paskami, które nie pozwalały im powiewać ani wymykać się spod kontroli. Jeszcze wyżej wieńczył spodnie prawdziwy, skórzany pasek z klamrą w kształcie herbu rodu Okuda - dwustronnej kosy, której dwa ostrza skierowane były w przeciwnych kierunkach z wyłupiastym, złowieszczym okiem na środku drzewca. Ten sam herb widniał na błękitnej koszulce kosiarza - cały biały, jedynie tęczówka oka czerwona, jak krew i źrenica czarna, jak śmierć. Bo przecież ród Okuda miał symbolizować śmierć, choć Morriden zdążyło już o tym zapomnieć. Z wierzchu chłopaka okrywał krótki i cienki, czarny płaszcz, którego rękawy kończyły się praktycznie zaraz za łokciami. Naciągnięty na głowę kaptur prawie zasłaniał czapkę po bracie. Nie zasłaniał jednak pełnej zdecydowania twarzy i wiszących pomiędzy niebieskimi oczyma białych kosmyków włosów. Na zewnętrznej stronie prawej dłoni Rinji'ego widniał wytatuowany herb - już nie biały, a czarny.
— Wszyscy się cieszą, bo mają nadzieję na zemstę. Sami nie są w stanie nic zrobić, więc całkowicie zdają się na Gwardię Madnessów. Oczywiście to, co się stało było straszne, ale... umocniło to wiarę Morrideńczyków w ich obrońców — stwierdził na to Rikimaru, którego czerwone włosy łopotały, niczym sztandar, zasłaniając okryte bandażem lewe oko. Szermierz miał na sobie czarną, pikowaną kurtkę z podwiniętymi za łokcie rękawami i wysokim, rozłożystym kołnierzem. Pod nią widać było jasną, nieco brudną kamizelkę, przypominającą bardziej obdartą z rękawów koszulę. Dwa paski skośnie owijały się wokół talii chłopaka, przecinając się pośrodku i tworząc tym sposobem skórzany "X". Podarte, jeansowe spodenki podwinięte były przed kolana. Zwisało koło nich zaczepione linką o przecięcie pasków Kokoro. Rikimaru stukał o ulicę drewnianymi sandałami z rzemykami. Największe wrażenie w wyglądzie szermierza robiły jednak jego ochraniacze. Wykonane z nachodzących na siebie płytek heracleum pomalowanych na czerwono nagolenniki, nakolanniki, nałokietniki i naramienniki, przywodzące na myśl lekką wersję samurajskiej zbroi lśniły w świetle słońca. Wszystkie elementy pancerza chroniły go tylko z jednej strony, zapinane na klamry w cienkich, czarnych paskach, przez co nie krępowały ruchów, a właściwie same były umiarkowanie ruchome.
— Ja się nie cieszę. Bez względu na wszystko, takie zwykłe pragnienie cudzej krzywdy jest czymś, czego nie rozumiem i nie chcę rozumieć — skomentował Naito, choć sam dążył do obiecanego mu przez lidera Loży Kłamców rewanżu. Kurokawa na pierwszy rzut oka niewiele się zmienił. Wiecznie zmierzwione, niesfornie się zawijające włosy o kruczej barwie skrócił mu kilka minut wcześniej Rikimaru - nożem. Ograniczył ich długość na tyle, by nie wchodziły mu w oczy, ale z tyłu sięgały już prawie za kark. Gęsta czupryna mogła wkrótce zacząć przywodzić na myśl lwią grzywę. Zdecydowane, niewzruszone spojrzenie wyzierało z Przeklętych Oczu, rozsiewając wokół chłopaka specyficzną aurę. Naito miał na sobie przylegającą do ciała bluzę z kapturem i krótkimi rękawami, mającą zamiast ekspresu guziki w paskach. Górna połowa ubioru miała biały, a dolna czarny kolor. Dzieliła je natomiast cienka, czerwona linia. Luźne, szare spodenki chłopaka sięgały mu za kolana, odsłaniając znacznie mocniejsze, niż jeszcze parę miesięcy wcześniej nogi. Uwagę przykuwały także szare, krótkie i lekkie buty na rzepy z smoliście czarnymi podeszwami idealnie gładkimi i przez to śliskimi. Kurokawa jednak w ogóle nie tracił kontroli nad swoim chodem, choć powinien był poruszać się, jak po lodzie. Również i on miał na sobie odsłonięty pasek, do którego ze wszystkich stron przypięte były magnesami nieaktywne lampki ze skrystalizowanej energii duchowej. Takie same, choć znacznie mniejsze lampeczki widniały na dwóch obręczach na nadgarstkach chłopaka. Naito wyglądał przez to bardzo niecodziennie, ale nie zdradził nikomu, do czego były mu potrzebne te wszystkie źródła światła ani niepraktyczne buty.
     — Zawsze tak jest, Naito. Kiedy ktoś cię uderzy, nie zastanawiasz się nad jego powodem, tylko oddajesz. A jeśli nie potrafisz, dusisz w sobie tę chęć, aż nadarzy się okazja do zemsty — odpowiedział na to Rinji, bazując na własnych doświadczeniach i obserwacjach. — To Miyamoto-san cię szkolił, co Riki? Kiedy on zdążył zdobyć informacje o Loży? — zwrócił się zaraz do szermierza.
— To nie do końca tak, że je "zdobył". Po prostu... dowiesz się, jak trafimy na miejsce. Nie powinienem o tym teraz mówić — zwinnie wycofał się "jednooki".
— Zaskoczyliście mnie, wiecie? — zmienił temat Naito. — Nie bijecie się, nie gryziecie, nie trzeba was rozdzielać ani składać się z wami na pokrycie szkód. Miło was takimi widzieć — powiedział z uśmiechem, który zmył na chwilę powagę z jego twarzy.
— Jeszcze nie dał mi powodu — odpowiedzieli chórem adresaci wypowiedzi, co już skłoniło ich do łypnięcia na siebie nawzajem okiem. — Bawi cię to?! — zwrócili się do siebie, również chóralnie. — A ciebie? — kontynuowali synchronizowanie swoich słów.
— Chłopaki! — przerwał im nagle Kurokawa. Spojrzeli na niego jednocześnie, a gdy ten wskazał na drogę przed nimi, zwrócili swój wzrok właśnie tam.
     Stał na środku z marsową miną, piorunując spojrzeniem samego tylko Naito. Nastroszone, jakby rażono je prądem, czarne włosy, pozioma blizna na środku nosa, heterochromia. Workowate, oliwkowe spodnie znikały w długich, ciężkich buciorach z metalowymi płytkami na noskach. Biała czaszka ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami widniała na szarej koszulce, a dłonie skrywały czarno-czerwone rękawice bez palców. Nieskazitelnie czarna, pokryta wyblakłymi, ledwie widocznymi symbolami lewa ręka, przerażająca i pozbawiona paznokci skupiała na sobie ostrożnie ciekawskie spojrzenia. Mistrz juniorów blokował im przejście.
— Kurokawa! — wycedził gniewnie przez zęby heterochromik, nie zdradziwszy wcześniej powodu swego pojawienia się. Powód złości nie był już ważny - on zawsze kumulował w sobie swoje nerwy, by móc je przekształcić w bezcelową, ślepą nienawiść, tak bardzo osłabioną przez wydarzenia, w których brał udział furiat.
— Idźcie przodem. Dogonię was — polecił towarzyszom Naito, poważniejąc momentalnie. Nastolatkowie skinęli głowami. Mijając Tatsuyę z obu stron, posłali mu jeszcze jedno, przelotne spojrzenie. Relacje pomiędzy tymi dwoma od zawsze były poza ich pojęciem.
— Co się stało?

***

     Widział zmęczenie w swoich odbitych w lustrze, złotych oczach, gdy wczesnym rankiem sznurował białą koszulę, luźną i bufiastą, przewiewną. Poprawił ostatnie niesforne kosmyki białych włosów, które stawiały opór przy każdej próbie zaczesania ich do tyłu. Tym razem z konieczności dopomógł sobie energią duchową. Miał nadzieję, że może po jakimś czasie "przyzwyczają się" do tego ułożenia i będzie mógł przestać marnować moc na taką błahostkę. Bachir nie lubił się szykować, a już w szczególności rano, gdy jego umysł przez cały czas błądził po całym świecie, zatrzymując się niekiedy w niechcianych przez mulata miejscach.
Kiedyś oszaleję przez te wszystkie narady i zebrania — doszedł do wniosku. — Jak tak duże i silne państwo może mieć tak beznadziejne władze? — Ministrowie, wszelkie pochodne i mimetyczne podróbki szlachty, a także chytrzy, bezczelni naciągacze irytowali mężczyznę na każdym kroku. Wiecznie mu coś utrudniano, wiecznie wszystko się przedłużało, wiecznie ktoś czegoś od niego chciał i wiecznie napotykał tę samą niewdzięczność - tak skromną i ludzką. Miał specjalne uprawnienia, miał symbol - królewski sygnet - który zapewniał mu nienaruszalność tych uprawnień, miał posłuch u mniejszości kantyjskiej i mimo wszystko ogromną władzę, toteż nie wahał się sprzeciwiać radzie zawsze, kiedy tylko mógł. I byłoby to głupim posunięciem, gdyby nie fakt, że rzeczywiście prawie nigdy się z nią nie zgadzał.
Zachłanne, tłuste świnie. Bezczelni i aroganccy, chciwi i tchórzliwi, głupsi od najprostszych zwierząt. W Morriden nie ma prawa - są żądze. Żądza władzy, pieniędzy, zemsty, krwi, szacunku. Szczególnie teraz, gdy brak króla... — Polubił niewiarygodnie dojrzałego i dziwnie się noszącego dzieciaka, którego wychowano tak, by kochał swój kraj i chciał dla niego jak najlepiej. Z takimi ludźmi chciał pracować. Chciał.
     Wracał późno, spał krótko, jadł mało, bo coraz mniejszą przyjemność sprawiało mu jedzenie. Nowy dom, ogromna rezydencja z samoczyszczącym się basenem, trzystoma metrami kwadratowymi powierzchni, trzema łazienkami, pięcioma sypialniami, dwoma salonami i zewnętrzem w typowo włoskiej stylistyce - bardziej go to mierziło, niż cieszyło. Dostał go. Wciśnięto mu go jako "milion razy lepszy zamiennik za tę paskudną chatę, którą stracił". Tego nowego domu nienawidził. Jego rodacy i wszyscy ci, którzy byli pod nim potracili domy, żyli w przytułkach, rozpadających się mieszkankach, ogólnym ścisku i brudzie, a on miał wszystko, czego oni nie mieli i nawet tego nie chciał. W rezydencji jego "rodziny" było wszystko... a mimo to wydawała mu się tak bezdennie pusta. Źle czuł się z całym tym bogactwem i przepychem.
Na pewno część tych, którzy mieli mi ufać i którzy kiedyś mnie szanowali, teraz nienawidzi mnie z głębi serca — pomyślał, kucając celem zawiązania długich sandałów, stylizowanych nieco na te rzymskie. 
— Wychodzisz? — zapytała go stojąca w drzwiach Lisa, z ciemnym, gotyckim makijażem na bladej twarzy, z długimi, białymi włosami i długimi, pięknymi, nagimi nogami, uciekającymi z czarnej, lekkiej koszuli nocnej. Bachir spojrzał na nią najpierw kątem oka, a potem bezpośrednio, przeciągle. Kiedyś odpowiedziałby jej uśmiechem, pożarł wzrokiem w jednej chwili, a w następnej zrobił, co do niego należało.
Kiedyś wszystko było takie proste... — pomyślał na wspomnienie czasów świetności Połykaczy Grzechów. Połykaczy Grzechów, nie "mniejszości kantyjskiej". Wolał te czasy, gdy Lisa była jego kochanką i matką jego dziecka, a on prowadził do boju ludzi łaknących sprawiedliwości. Stabilność, pokój, zgoda - one zrujnowały jego prosty świat, zaganiając syna Konana do nowego, nieznanego, pełnego fałszu i ograniczeń.
— Tak. Szykuje nam się prawdziwa narada wojenna. Co z Legato? — zapytał głupio. Bardzo głupio, jak na siebie, ale chciał szybko zmienić temat. Wiedział też, że czerwonooka w mig pojmie jego intencje i że przy odrobinie szczęścia je uszanuje.
— Śpi, rzecz jasna — odpowiedziała z delikatnym uśmiechem na ustach kobieta. Podreptała do niego lekko i z gracją, musnęła wargami jego wargi, przymykając oczy. Ona jeszcze przymykała oczy. On już dawno tak nie robił. — Też się położę — dodała, oderwawszy się od beznamiętnego, nawet trochę zaskoczonego Bachira.
— Przyda ci się — odrzekł białowłosy. Lisa bowiem bardzo mało spała. Najczęściej wstawała w środku nocy, nie mogąc zasnąć i znikała gdzieś w wielkiej, pustej rezydencji, szukając odpowiedniego miejsca do rozstawienia sztalugi. Malowała. Zawsze coś malowała. Zawsze miała wenę i chciała przelać coś na płótno.
Artyzm budzi się tam, gdzie milczą emocje. Słaby ze mnie "mąż". Nie mam nawet pojęcia, o czym myśli ani co czuje. Nie wiem, co gra jej w sercu. Kiedyś było inaczej. Kiedyś nie musiała malować, żeby to z siebie uwolnić — pomyślał z goryczą. Przypomniał sobie tę struchlałą istotę na dnie ciemności, której jedyne źródło światła zastawiało wielkie, czerwone oko, zaglądające doń przez otwór na górze. — Carver. Może to nie jest tylko moja wina? — pytał sam siebie, ale zaraz karcił się za szukanie wymówek. To nie Carvera widywała dzień w dzień, to nie z nim spała pod jednym dachem i nie jego dziecko urodziła.
— Nie wiem, o której dzisiaj wrócę. Ani czy w ogóle będzie to dzisiaj — poinformował kobietę, stojąc jeszcze w drzwiach. Nic więcej nie miał jej do powiedzenia, choć zawsze zastanawiał się nad tym, co jeszcze mógłby powiedzieć.
Czeka mnie cholernie ciężki dzień... — uświadomił sobie, jako że domyślał się, do czego doprowadzić mogło nadchodzące zebranie.

***

     — Co do kurwy? — pomyślał zdumiony Tatsuya, wytrzeszczając oczy. Widział tylko, jak pięść Kurokawy odkleja się w zwolnionym tempie od jego podbródka. Chwilę później nogi ugięły się pod nim, niczym pozbawiona belek nośnych chata. Zszokowany czempion osunął się raptownie na kolana, rozdziawiając ust. Naito stał tuż przed nim, pojawiwszy się praktycznie znikąd. Mistrz juniorów nieustannie próbował przypomnieć sobie to, co się stało i ułożyć w głowie przebieg wydarzeń... ale nie mógł.
     W jednej chwili stali naprzeciw siebie, oddaleni od siebie o kilka metrów. Heterochromik zdeterminowany, by udowodnić coś sobie i jemu. On spokojny, irytująco pobłażliwy, pozbawiony gniewu i nie wywyższający się. W następnej Tatsuya czuł już uderzenie, a przed jego oczyma wyrósł, jak spod ziemi przeciwnik. Jak? Dlaczego? Tego czempion nie wiedział. W jego wizji i pamięci brakowało co najmniej kilkunastu klatek.
Nie pierdol! Jeden cios nie wystarczy, żeby mnie pokonać. Nie... — bulwersował się w duchu heterochromik, lecz jego ciało zaprzeczało tym myślom. Choć próbował ze wszystkich sił, jego nogi nie chciały się poruszyć. Były giętkie, delikatne, pozbawione sił. Nie mógł nimi ruszyć, jakby sparaliżowano go od pasa w dół. Kurokawa dalej stał przed nim i patrzył na niego. Z góry. Ale to nawet się już nie liczyło. Liczyły się wstyd i upokorzenie. 
Rusz się! Rusz się, rusz, rusz! — poganiał się z zaciśniętymi zębami czerwony ze złości chłopak, łomocząc pięściami w kolana, ku zdziwieniu gawiedzi. — Wcale nie jesteś silniejszy, Kurokawa! Nie ty! Tylko po to tu przyszedłem. Tylko po to, żeby ci to udowodnić. Nie masz prawa patrzeć na mnie z góry. Nikt go nie ma! — przekonywał sam siebie Tatsuya. Ani gniew, ani wstyd nie pomogły mu jednak w pozbieraniu się z ziemi. Nie zrobił też tego ból, jaki czempion poczuł, gdy z pełnym złości okrzykiem uderzył czołem o bruk. Nie powstrzymało go to jednak przed chaotycznym zamachnięciem się lewą ręką w stronę nóg Kurokawy.
Jeśli ja nie mogę się ruszyć, sprawię żebyś ty też nie mógł... — oświadczył mściwie w duchu, prawie zaciskając palce na kostce Naito. Prawie... bo wtedy coś błysnęło, oślepiło go na moment, musnęło opuszki palców, a Kurokawa nagle stał obok niego, nie przed nim. Przeklęta Ręka zdrętwiała, podrygując chaotycznie i opadając na ziemię, tym samym rozkładając na bruku samego Tatsuyę. Została mu już tylko jedna dłoń, którą mógł poruszać, a on wciąż nie miał pojęcia, co się właśnie stało.
— Wystarczy już, Tatsuya-kun. Nie chcę z tobą walczyć — usłyszał nad głową, ale nie widział Naito, przytulony twarzą do zimnej ziemi. Trzasnął pięścią o podłoże, wydobywając z siebie wściekły ryk. Był bezsilny. Tak nostalgicznie bezsilny, jak dziesiątki razy w przeszłości. Jak wtedy, gdy tamten człowiek był jego przeciwnikiem.
Obaj patrzycie na mnie z góry, wy kurwy... Nie macie prawa. Nie zgadzam się. Nie jestem słaby! — przekonywał sam siebie Tatsuya, zaciskając zęby i dysząc w gniewie, z dzikością rozszerzając i zwężając nozdrza.
— To nie ty o tym decydujesz! — krzyknął czempion, prawą ręką odpychając się od ziemi, by szybko przetoczyć się na plecy. Bez namysłu skierował otwartą dłoń w stronę przeciwnika, momentalnie wypuszczając z niej najsilniejszą falę uderzeniową, jaką mógł przygotować w tak krótkim czasie... ale tylko przemielił nią powietrze. Otworzył usta w pełnym przerażenia szoku, gdy spostrzegł kucającego przy nim Kurokawę, zaciskającego palce na jego nadgarstku.
Naprawdę? — pomyślał z żalem. — Naprawdę jestem aż tak słaby? — Za pierwszym razem zmasakrował Naito. Doskonale pamiętał dźwięk pękających pod naporem jego pięści kości. Za drugim cudem przegrał, rozproszony wizjami przeszłości i pełny lekceważącej arogancji. Teraz nie potrafił znaleźć wytłumaczenia.
— Proszę — odezwał się Kurokawa, patrząc heterochromikowi prosto w oczy. Było w nim coś innego. Coś tajemniczo spokojnego, na swój sposób budzącego podziw. — Jeśli chcesz, mogę wstawić się za tobą u mojego Mentora, żeby pozwolił ci z nami iść — zaproponował ni stąd, ni zowąd, zaskakując Tatsuyę jeszcze bardziej.
Skąd? Skąd wiesz? Nie powinieneś był... — zastanawiał się gorączkowo chłopak, póki nie zauważył świecących krzyży w oczach Naito. — Ty... przecież mieliśmy umowę. Miałeś sam opanować te oczy, sukinsynu! — rozgniewał się znów, lecz nic już nie powiedział. Nie wiedział już, o czym myśleć ani na czym się skupić, przytłoczony na raz tym wszystkim, co się stało.
Nie idź! Zginiesz. Nie jesteś gotów, Tatsuya — rozległ się w głowie mistrza głos setek głosów, noszący imię Calleb. Heterochromik puścił to wszystko mimo uszu. To się już nie liczyło. Nic się nie liczyło.

***

     — Jeśli źle to rozegram, będzie po mnie — upomniał siebie Tenjiro, wkraczając na główną salę, gdzie przy czterech złożonych w kwadrat stołach siedziała już pokaźna grupa najważniejszych ludzi w stolicy. Część z nich, w większości złożona z świeżej kadry rządzących, dyskutowała ze sobą, zapewne na temat porannego obwieszczenia. Pozostali z milczącą powagą czekali na rozpoczęcie posiedzenia. Wszyscy Generałowie oraz ich zastępcy, wszyscy radni miasta, których szeregi zmieniły się nie do poznania w związku ze śmiercią ponad połowy Ministrów, szóstka z siedmiu Niebiańskich Rycerzy, głowy najsilniejszych rodów... i dzieci - przynajmniej z jego perspektywy. Wszyscy ci ludzie przybyli specjalnie po to, by wysłuchać, jak chirurg praktycznie prosi ich o uwięzienie lub pozbawienie życia ku uciesze tłumów.
— Chciałbym powiedzieć, że miło mi was widzieć, ale musiałbym skłamać, a akurat dzisiaj uznałem, że mam dość kłamania — odezwał się dziarsko Miyamoto, by dodać sobie kurażu i wprowadzić się w swój zwyczajowy nastrój. Wszystko mogło zadecydować o jego losie, zatem nie mógł sobie pozwolić na żadną wpadkę. — Zebrałem was tu dzisiaj z wiadomego wam powodu i pewnie każdy z was zastanawia się, jak to możliwe, że akurat ja zdobyłem jakiekolwiek znaczące informacje odnośnie naszego nowego wroga publicznego. Otóż...
— Skończ pieprzyć, lekarzyno! Nie przyszliśmy do teatru. Mów, co masz powiedzieć albo zejdź nam z oczu! — przerwały mu głosy szlacheckie ze zrozumiałym zniecierpliwieniem. W końcu im szczególnie zależało na doprowadzeniu sprawy do końca, jako że utracili znaczną część swych majątków w terrorystycznym ataku Loży.
Ach, wy kurwy... — westchnął ciężko Tenjiro, ale skinął głową, stając w końcu za stołami, by każdy skierował na niego swój wzrok. Ukradkiem przyjrzał się wyrazom twarzy zebranych. — Część z nich na pewno już się spodziewa. Lilith może nawet być już pewna, Ahmed również, choć liczy na wyjaśnienia. Carver jest na to zbyt tępy. Pyron poprawił miecz... czyli jest gotów w każdej chwili mnie zaatakować. Ten mały... jak mu tam? Ach, Borne! Borne pójdzie za nim, jeśli Michelle go nie zatrzyma, ale Pyrona zatrzymać może tylko Eronis. Eronis... jego uśmiech ma wiele znaczeń. Nie wiem, jak się zachowa. — Zaraz też przeniósł wzrok na młodzików, stojących w zwartej, opartej o ścianę grupce. Towarzyszył im również siedzący na podłodze obok wejścia Tatsuya, którego obecność zaskoczyła chirurga. — Nie mam pojęcia, co on tu robi, ale co do reszty mogę być pewien. Wiedzą, że coś się święci. Rikimaru nie powiedział im, co dokładnie, ale... cholera! — Uśmiechnął się gorzko, półgębkiem. Kurokawa krzyżował ręce na piersi, lustrując go wzrokiem, a krzyże w jego oczach błyszczały. — Już wie. Reaguje bardzo spokojnie. Nie jest zaskoczony. Jeśli coś się stanie, jego oczy mogą mi pomóc. Ale czy on sam będzie chciał mnie ocalić? Kurwa, nie mam ochoty dzisiaj umierać. Nie po to sram na wszystko, w co wierzę, by mieli mnie jeszcze za to ubić... — Przerwał. Za długo czekał i teraz nie było już czasu na roztrząsanie słuszności własnych decyzji.
— Wiem, gdzie znajduje się siedziba Loży Kłamców! — krzyknął, zaczynając z grubej rury. Westchnięcie zaintrygowania dobiegło go z prawej, od strony zarezerwowanej przez Rycerzy. To musiał być Eronis. Ktoś ze szlachty i paniczyków poderwał się z siedzeń. Zaczęła rozbrzmiewać wrzawa. — Wiem, ilu mamy przeciwników! Znam struktury organizacji! Znam najważniejszych członków oraz ich umiejętności! — Nikomu nie dał dojść do słowa. Jeszcze nie. Musiał zaszokować na starcie, by zdobyć przewagę. — Znam cel Loży! Mam wszystkie informacje, które obecnie się liczą i jestem skłonny wam je przekazać! A przede wszystkim... jestem byłym członkiem organizacji! — Ktoś zapluł się śliną, a ktoś inny winem. Ktoś przewrócił krzesło, a ktoś sąsiada. Ktoś zaczął się drzeć i chciał włazić na stół, by inni go posłuchali. Pyron dobył miecza i wlał w niego moc duchową, ale stał w miejscu. Borne przymierzył się do skoku i próby obezwładnienia przemawiającego, ale białowłosa okularnica imieniem Michelle objęła go jedną ręką w pasie i odciągnęła do tyłu. Bruce Carver wybuchł śmiechem, zagłuszając część głosów, ale zanim wszystko zdążyło wybrzmieć, każdy zamilkł pod wpływem przeraźliwie głośnego trzasku.
     Generał Noailles z pochyloną głową wbijał wzrok w stół, jedną dłoń zaciskając w pięść, a drugą zaciskając na wyrwanym fragmencie blatu. Palce Francuza wbiły się w drewno, nadziewając na drzazgi i brocząc krwią. Cichy gniew, jaki od niego bił, momentalnie zniechęcił sporą część publiki do wyrażania swojego zdania.
Jean? Co się stało? Czemu akurat ty? — zdziwił się Tenjiro. Tego nie przewidział. Był pewien, że akurat on będzie po jego stronie, nie rozumiejąc motywów blondyna. — Nie mów mi, że... — Cofnął się o krok, kiedy Generał zaczął nagle podnosić się z miejsca. Przez chwilę wydawało się, że wszystko legnie w gruzach, a obrady przerwie wybuch alkoholika, lecz wtem osadził go na krześle dotyk Naczelnika.
— Daj mu mówić. Nie zachowuj się zbyt pochopnie. To narada, nie turniej — usłyszał z ust Zhanga chirurg. Słyszał też tłumione dyszenie odwróconego do niego plecami Noaillesa, który rozważał chyba, co zrobić. — Miyamoto-san, nie muszę chyba mówić, że powiedziałeś właśnie coś, co przeważająca część obecnych uważa za otwarte przyznanie się do zdrady, prawda? Liczę, że raczysz nam to wyjaśnić... — zwrócił się Tao do lekarza, nie pozwalając tym samym Francuzowi na podjęcie decyzji. Choć jednak Naczelnik wyrażał się spokojnie i z kulturą, Tenjiro widział w jego oczach coś, co nakazało mu uważać na słowa.
— Oczywiście. Nie powiedziałem tego wszystkiego tylko po to, by zostać za to pozbawionym życia, choć ewidentnie wielu z tu zebranych wolałoby zmarnować moją wiedzę — odparł okularnik, cynicznie kąsając nieprzychylny mu tłum. Nie wolno mu było ot tak zmienić swojego nastawienia tylko dlatego, że pojawiły się nieprzewidziane okoliczności. — Bez względu na to, co wam się wydaje, nie siedziałbym w tym mieście, gdybym nie był po waszej stronie. Nie oferuję wam informacji, by ratować skórę, bo nigdy byście się o niczym nie dowiedzieli, gdybym sam tego nie powiedział. Zrozumiałem po prostu, że to wszystko zaszło już za daleko. Co mnie przekonało? Rozpieprzenie całego cholernego Miracle City i pozbycie się króla. Nie liczę na to, że wzbudzę tym wasze zaufanie, ale kto zechce mi uwierzyć, ten uwierzy! — Podczas gdy chirurg umacniał swą pozycję, energia duchowa zaczęła wydobywać się z jego ciała i zbierać przed nim, niczym jaśniejący nad podłogą płomień. — Kiedy opuszczałem Lożę, w jej skład wchodził niecały tysiąc osób. Obecnie przewiduję od półtora tysiąca do dwóch tysięcy członków, ale nie bierzcie tej liczby zupełnie poważnie. Loża Kłamców to nie organizacja bojowa. Przeważającą jej część stanowią specjaliści, rzemieślnicy, wizjonerzy, artyści i pokrzywdzeni idealiści nazywani Niższą Izbą. — Lewitująca aura podzieliła się na dwie osobne, z których jedna stanowiła dominujący fragment całości. — Ci ludzie nie są wojownikami. Pochodzą z całego świata i tworzą główny trzon społeczności, stawiając na rozwój i samowystarczalność. Sami są producentami i konsumentami, a swoich umiejętności uczą towarzyszy. Ich relacje ze światem zewnętrznym są znikome, w związku z czym maleje ryzyko wykrycia. W Loży znajduje się też jednak Wyższa Izba, która powstawała przez kilkanaście lat i w której zawarta jest główna siła bojowa organizacji. Teoretycznie posiada mniej, niż dziesięcioro członków, ale w praktyce ponad kilka setek. Jak się zapewne domyślacie, lider Loży, Tora jest głową Wyższej Izby i to właśnie jego słuchają wszyscy bez wyjątku. — Mniejsza część aury uformowała kilkanaście małych kulek, stacjonujących jedna obok drugiej i symbolizujących "grube ryby".
— Ośmielę się zasugerować, że pan Miyamoto nazbyt się zagalopował — odezwał się zupełnie niespodziewanie Eronis, chudą i bladą twarz opierając na splecionych ze sobą palcach dłoni. Wszyscy w pełnym szacunku milczeniu zwrócili na niego swe spojrzenia. — Nie przeczę, że szczegóły będą dla nas wszystkich bardzo ważne, ale chyba nieumyślnie ominął pan swój udział w organi... nie, w społeczności. Osobiście chciałbym najpierw coś o tym usłyszeć, jeśli mam skupić się na szczegółach — zażądał przywódca Niebiańskich Rycerzy. Ktoś mu zawtórował, ale chirurga już to nie obchodziło. Przez chwilę patrzył jednak prosto w oczy ciężko choremu wrakowi człowieka, na jaki wyglądał Eronis.
Nie darujecie mi, co? Cóż... to nie mogło być przecież aż tak proste — pomyślał z niezadowoleniem, pokpiwając sam z siebie.
— W istocie, Paladynie. Przepraszam za ten... "nietakt" — wycedził okularnik, robiąc dobrą minę do złej gry. — No dobrze. Podejrzewam, że wypadałoby zacząć od początku. Jestem Miyamoto Tenjiro. Zawsze nim byłem i będę, w związku z czym przynajmniej w to możecie mi wierzyć. Byłem poplecznikiem Tory, zanim jeszcze Loża zwała się Lożą i widziałem początki wszystkich planów, które wspólnie wysnuliśmy. Znam wszystkich ważniejszych członków Wyższej Izby. Jestem odpowiedzialny za czyny, o których nie będę tutaj mówił i z których nie żałuję ani jednego. Myślicie pewnie: "Ten facet był ważny w Loży. Pewnie ktoś wbił mu kosę w plecy, więc podwinął ogon i uciekł". Otóż nie. Loża to nie Gwardia Madnessów, nie Połykacze Grzechów. Loża to nie Morriden ani szeregi Niebiańskich Rycerzy. Loża jest innym światem i w tym świecie każdy jest ważny i każdy ma do odegrania swą własną rolę. Zrobiłem wiele, by pomóc Torze postawić to wszystko na nogi i jestem dumny z tego, co zbudowaliśmy, a teraz pomagam wam rozpierdolić to wszystko w cholerę, więc przestańcie drążyć temat mojego życia osobistego, zamknijcie się i słuchajcie! — Pod koniec targnął nim gniew i zniecierpliwienie, o które się nie podejrzewał. Zawsze cenił sobie swą cierpliwość. W zawodzie chirurga była dla niego niezwykle ważna - podobnie jak opanowanie. Teraz jednak przeżywał i wątpił. A wycofać się nie mógł.
— Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem nikogo urazić — przeprosił bez wahania Eronis, skłaniając się ku Miyamoto. Czasami nie dało się rozgryźć motywów kierujących tym osobnikiem. Niektórzy sądzili nawet, że dawno już postradał zmysły przez te wszystkie choroby, które przepuścił przez swój organizm.
— Kontynuuj, Miyamoto-san. Powiedz nam wszystko, co wiesz — wtrącił się w to wszystko Naczelnik Zhang, przerywając debaty i swary.
— Loża Kłamców ma tak naprawdę jeden cel. Stworzenie Utopii. Tora i wszyscy, którzy za nim idą pragną własnego państwa. Państwa o ustalonych przez nich zasadach, bazującego na doświadczeniach członków obu izb. Chodzi o państwo praworządne, sprawiedliwe, prawdziwie demokratyczne oraz idealnie równe. W takim państwie nikt nie będzie nad nikim dominował. Jedynie wybrani reprezentanci mieliby wprowadzać w życie zmiany i podejmować ważne decyzje pod wpływem żądań ludu. Co więcej...
— Nie no, nie wierzę! — przerwał głośno Generał Carver, dotychczas udzielając się tylko sporadycznymi falami gromkiego śmiechu. Spojrzał spode łba na przemawiającego chirurga spojrzeniem pełnym znużenia i zażenowania. — Kolejna grupka marzycieli i sierotek? I co? Może temu ich państewku ma przewodzić ten cały Tora? Z bukietem kwiatów w jednej ręce, różańcem w drugiej i gołębicą pod pachą? Co to za pierdolone farmazony? Mnie interesuje tylko kogo mam bić i gdzie go znaleźć. Wasze śmieszne mrzonki zachowaj dla siebie, doktorku — opluł lekarza i Lożę, do której należał najniższą formą pogardy i niedowiarstwa. Chamstwo i impertynencja Wilkołaka zagotowały krew w żyłach Tenjiro, ale on jeden potrafił powstrzymać się przed potyczkami słownymi.
Nie teraz, nie tutaj, nie z tymi ludźmi. Muszę myśleć przede wszystkim o sobie. Tracąc opanowanie, stracę wszystko — pouczył sam siebie chirurg, biorąc głęboki wdech.
— Nie tobie jest to oceniać, Generale — odparł po chwili. — Mówię to po to, żebyście wszyscy dobrze to zrozumieli. Wy nie ścigacie złych ludzi! Nie chcecie pojmać terrorystów, czy pragnących władzy nad światem korporacji. To nie okultyści, handlarze niewolników, dilerzy, czy wybryki natury. Loża to ludzie, którzy chcą zrobić coś, na co wy nigdy dotąd im nie pozwalaliście. A Tora jest tego gwarantem. Generał Carver nie jest pierwszym, który wyśmiał plany Tory. JA jestem pierwszym! A mimo to stoję tu przed wami jako były członek Loży. Waszym zdaniem to nic nie znaczy? Nie rozumiecie! — Omiótł wzrokiem całą salę, ale spotkał tylko szyderstwo, niedowiarstwo lub zbulwersowanie. Według tych ludzi powinien on z uniżeniem i szacunkiem wyznać swoje grzechy i poprosić ich o wybaczenie. Nikt na tej sali nie brał pod uwagę jego racji.
— Miyamoto-san — upomniał go Naczelnik. — Nie przyszliśmy tu po to, by zastanawiać się nad tym, czy Loża jest czymś dobrym, czy złym. Chcemy informacji. Nie zapominaj, że od nich zależą twoje losy. A teraz powiedz nam coś więcej o liderze. Osobowość przywódcy rzutuje na kształt całej grupy.
Nie słuchają. Nie posłuchają. To się nie uda. Kiedy już wszystko powiem, zniszczą Lożę bez wahania. Cholera! Wszystko przez ciebie, Sebastian!pomyślał zły na siebie okularnik, lecz i to postanowił przemilczeć.
— Nazwanie Tory "liderem" to niedopowiedzenie. Ten chłopak jest kimś więcej. Nigdy nie chciał mieć przy sobie ludzi, których mógłby nazywać podwładnymi. Szukał przyjaciół. Rodziny! — Parę osób parsknęło pogardliwym śmiechem, ale odpowiedziało im spojrzenie chirurga - równie pogardliwe, choć ciche. — Ludzie idą za nim, bo wierzą, że mu się uda! Bo on liczy się ze zdaniem każdego, kto będzie mieć odwagę, by do niego podejść i z nim porozmawiać! Takie osoby już się nie rodzą! Tora jest inny, niż ja, inny, niż wy i inny, niż cały świat! On was nie uderzy. Nie skrzywdzi. Będzie rozmawiał i pertraktował, aż on zrozumie was, a wy jego. Jest nadzieją może nawet dwóch tysięcy Madnessów! Żaden z was go nie zna, więc kto dał wam prawo z niego szydzić?! — Ostatnie zdanie wykrzyczał, by poczuli to, co on czuł. — On... nie zasługuje na to, co chcecie z nim zrobić. Nikt w Wyższej Izbie ani w ogóle w całej Loży na to nie zasługuje. Gwardia Madnessów robiła już paskudne rzeczy, by obronić kraj! Niebiańskimi Rycerzami również rządził kiedyś szaleniec! Połykacze Grzechów w dobrej wierze skrzywdzili dziesiątki tysięcy ludzi! Na jakich wyjdziecie hipokrytów, jeśli postanowicie potraktować Lożę jako zbieraninę przestępców?! Tak! Wiem, co zamierzacie! Dla świętego spokoju i zachowania pokoju w Morriden zmasakrujecie ich wszystkich! Bo "tak należy"! Bo "sami sobie zasłużyli"! Nie macie takiego prawa! — Przekrzykiwali go, darli się na niego. Parę osób zaczęło przeskakiwać stoły, by go dopaść. Znów zapanowała niekończąca się wrzawa, wypełniona obelgami i groźbami.
Co ja robię? To nie tak miało być. Zginę, jeśli tak to poprowadzę. I oni też zginą. Wszyscy. Nie mogę do tego dopuścić. Jestem im coś winien. Nawet jeśli Loża nie jest już tym, czym kiedyś była, wciąż pozostaje silna. Gdyby tylko udało mi się wynegocjować jakiś kompromis, mógłbym to wszystko powstrzymać! — rozmyślał gorączkowo chirurg, czerwieniejąc na twarzy.
— Ułaskawcie ich! Idźcie, odnieście swoje cholerne zwycięstwo, ale pozwólcie im żyć! Tylko ja mogę was zaprowadzić do siedziby Loży! Tylko ja znam mocne i słabe strony członków, znam ich Syntezy i wzorce zachowań. Jeśli nie zgodzicie się negocjować, zabiorę moją wiedzę do grobu! I nie łudźcie się, że czyjaś kontrola umysłu będzie w stanie nade mną zapanować! — Odgłos klaśnięcia w dłonie wypełnił salę. To Naczelnik klasnął. Momentalnie ogromna ściana energii duchowej pojawiła się przed nim, odgradzając stół Gwardii i wszystko, co znajdowało się za nim od reszty sali, powstrzymując w ten sposób zbulwersowanych możnych.
— Bruce? — zwrócił się do podwładnego, a kiedyś kolegi po fachu. Carver westchnął tylko przeciągle, przewrócił oczyma, wciągnął powietrze do płuc i...
— CHOWAĆ TE JEBANE JĘZORY, PÓKI NIE WSTAŁEM! — rozkazał rykiem głośniejszym od grzmotu i groźbą straszliwszą od śmierci. Gdyby chciał, samą falą dźwiękową mógłby powalić przynajmniej tych najsłabszych. Chciał jednak tylko ciszy i ciszę uzyskał, albowiem ci najbardziej wyrywni szlachcice, młoda kadra nieopierzonych Ministrów i kierownicy wielkich firm oraz korporacji stanęli, jak wryci, przypominając sobie, że Wilkołak Wilkołakiem pozostawał.
— Miyamoto Tenjiro — zabrał głos Naczelnik, wstając z miejsca i stając naprzeciw spoconego i zziajanego mężczyzny. — Jako główny przedstawiciel rady generalnej, ja - Tao Zhang - uznaję cię za winnego zdrady stanu, zatajenia i dezinformacji, a także współwinnego wszelkich występków dokonanych przez Lożę Kłamców, odkąd przybyłeś do Miracle City...
 — Nie... Nie po tym wszystkim, do cholery! — Chirurg nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Czuł się, jakby podłoga zniknęła mu spod stóp i jakby zaczął spadać na samo dno świata. Poczucie beznadziejności nie zdążyło jednak dobrze go opętać, bo już po chwili...
— JEDNAKŻE — zaznaczył dobitnie i niespodziewanie Chińczyk. — Ze względu na rozliczne okoliczności łagodzące, wieloletnią i nieodpłatną pracę w służbie zdrowia, wielokrotną pomoc w ratowaniu ludzkich żyć, dobrowolne przyznanie się do winy oraz chęć współpracy i pragnienie pokoju, poddaję pod dyskusję kwestie związane z wyrokowaniem w dwóch sprawach. Pierwszą z nich jest kwestia dotkliwości kary wymierzonej tobie, drugą - społeczności zwanej Lożą Kłamców, prowadzonej przez mężczyznę mianem Tora. Niniejszym przyznaję ci tymczasową nietykalność osobistą, status świadka koronnego i również tymczasowe członkostwo w Gwardii Madnessów. — Szczęki niektórych z zebranych opadały już do samej podłogi. Generał Kawasaki odetchnął z ulgą, Carver prychnął pod nosem, a Noailles wciąż milczał, jakby zupełnie nieobecny i obojętny na przebieg obrad. — Na mocy tegoż członkostwa przejmuję pełne zwierzchnictwo nad winnym, a dalszy ciąg jego zeznań nastąpi w siedzibie Gwardii, gdzie powołana zostanie grupa uderzeniowa, która zajmie się wyegzekwowaniem poddaństwa Loży Kłamców. Jej skład ogłoszony zostanie dziś wieczorem. Dzisiejsze zebranie zamykam. Bruce?
— WYPIERDALAĆ I DOBRANOC! ŻEBYM NIE MUSIAŁ ROZKŁADAĆ TYCH RĄK! — zaryczał Wilkołak, wymownie poruszając skrzyżowanymi na piersi ramionami.

Koniec Rozdziału 207
Następnym razem: Czarne chmury

4 komentarze:

  1. Teksty Bruca trochę słabe. :p
    Szkoda mi Tatsui. Nie uczył się kontroli nad ręką od swojego króla przez Naito, a ten go wystawił do wiatru.
    Rozdział bardzo przyjemnie się czytało, mimo, że prawie cały przegadany.
    W sumie Naito już chyba wie, gdzie jest Loża, skoro spojrzał swoimi oczami?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bruce stoi byciem Brucem :P Doskonałe narzędzie do wyłączania zbędnych randomów z linii dialogowych ;)
      A co do decyzji Naito, to osobiście uznaję ją za dobrą. Ograniczanie się przez układy, honor i tego typu rzeczy w jakichkolwiek seriach jest dla mnie czymś negatywnym. Oczywiście czerpię z tego przyjemność, ale na samą logikę jawi mi się to jako idiotyzm :P

      A co zobaczył Naito... możesz się tylko domyślać, przyjacielu ;)

      Usuń
  2. Dobrze się czytało :D przyjemny rozdział. Dopiero po nim widać, że faktycznie fabuła ruszyła do przodu i otworzył się etap końcowy tego arcu.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, aczkolwiek mimo wszystko do końca jeszcze długa (dla ciebie) droga ;)

      Również pozdrawiam ^^

      Usuń