wtorek, 9 lutego 2016

Rozdział 216: Trapper

ROZDZIAŁ 216

     Myślał, że zaraz odpadną mu ręce. Jego mięśnie i ścięgna krzyczały wewnątrz ramion, cierpiąc na równi z trzeszczącymi przy każdym zderzeniu kośćmi. Rikimaru spadał z zawrotną prędkością, uderzany raz po raz dwiema katanami pikującego minimalnie wyżej Urijaha. Ślepy szermierz miał lepszą pozycję - nacierał z góry, uderzając w dół, podczas gdy czerwonowłosy chłopak musiał wysuwać ręce nad siebie, by móc się bronić. A obrona była jedynym, co mógł robić, zasypywany błyskawicznymi cięciami.
Te ataki nawet nie są silne. Nie zużywa ani grama energii duchowej... bo nie musi. Nie daje mi czasu na wzmocnienie ciała, więc każdy jego atak może mnie zabić. Każdy jeden. Cholera... kiedy wreszcie przestaniemy spadać?! — denerwował się Rikimaru. Blokował i zbijał zasypujące go cięcia i dźgnięcia techniką, którą wypracował podczas studniowego treningu z Tenjiro, lecz nadal raz za razem ocierał się o śmierć. Widział tylko ślepca w kimonie Srebrnego Kręgu i mijające ich lub mijane przez nich odłamki.
     Nie wiedział, ile razy przebito nim podłogę i sufit, ale działo się to zbyt szybko, by miał szansę policzyć. Rejestrował tylko sam fakt dzięki gwałtownym uderzeniom bólu w rozbijanych na kotlety plecach. Podłoga, sufit, podłoga, sufit, podłoga, sufit i tak bez końca. Chciał choć na ułamek sekundy zamknąć powieki wysychających oczu, ale nie mógł. Gdyby to zrobił, zginąłby momentalnie. Ślepiec wykorzystałby okazję w jednej chwili. Starał się wykorzystywać je nawet w trakcie lotu. Tworzone przez Kokoro ostrza pękały bowiem po dziesiątkach lub setkach przyjmowanych na siebie cięć i pozornie tworzyło to dogodną okazję do zakończenia walki... ale tajemnicza rękojeść z grobowca Drugiego Króla samoistnie "kradła" energię użytkownika. Kokoro zdawało się myśleć samo za siebie, instynktownie chroniąc swego pana. Wsysana moc natychmiast formowała nowy miecz, wyciągnąwszy odpowiedni, najczęściej pokraczny kształt ze wzburzonego umysłu młodego szermierza. Dominowały katany, wakizashi, uchigatany, czy nawet tanto, lecz klingi były niepraktyczne, często powyginane drapieżnie, jak gałęzie drzewa, nieprzystosowane do ataku, a jedynie do chwilowej obrony.
     A potem, nagle i niespodziewanie Urijah zamachnął się znad głowy obiema katanami, uderzając w broniącego się grubą uchigataną o krzyżowym czubie chłopaka i rozbijając nim ostatni już sufit. Rikimaru boleśnie odczuł nagłe zatrzymanie, kiedy to wgnieciono go na kilka centymetrów w grubą, ceglaną i szczelną podłogę. Z jego ust trysnęła krew, w plecy wbiły się odłamki, przed oczami pociemniało... a uchigatana pękła niespodziewanie w połowie. Fragmenty świetlistego ostrza odleciały na boki, a kąt lewego, czerwonego oka Rikimaru przez ułamek sekundy widział migające metalowe linie przed twarzą. Może dzięki czystemu szczęściu, może dzięki instynktowi, a może dzięki wypracowanym przez sto dni morderczej batalii odruchom, ale głowa czerwonowłosego odskoczyła raptownie w bok razem z popiersiem. Jedna z katan ślepca wjechała w podłogę, jak w masło, a ta trzymana w lewej ręce spoczęła na czarnym naramienniku młodzieńca. Rikimaru nie był przygotowany na chwilę dogłębnego przerażenia, jaką mu sprezentowano, gdy do ucha dobiegł trzask... dochodzący od strony ochraniacza z heracleum.
Nie może być! — zaprotestował w myślach, lecz Urijah za nic zdawał się mieć jego protesty. Heracleum pękło na pół. Nachodzące na siebie płytki ryknęły złowieszczo, wydając z siebie ostatnie tchnienie i uciekając z ramienia Rikimaru. Zniknęły gdzieś w mroku tajemniczego pomieszczenia, które tylko częściowo rozświetliła zrobiona przez szermierzy dziura w suficie. Nie zniknął jednak kucający na brzuchu chłopaka ślepiec.
— Urijah! Rikimaru! — usłyszeli nagle obaj walczący. Głos był znajomy.
     W półmroku stał zaopatrzony w dwa skalpele Miyamoto z czerwoną twarzą i dziesiątkami długich, głębokich blizn na klatce piersiowej, brzuchu i bokach. Umiejętnie i celowo poraniony, jakby dla zabawy, jakby dla satysfakcji, z żądzy zemsty, czy innej żądzy.
Miyamoto-san? Co? Z kim walczył? — zdziwił się młodzieniec. Jego przeciwnik zastygł w bezruchu, wbijając swoje katany po dwóch stronach jego głowy. Nie puścił rękojeści. Odwrócił jednak głowę w kierunku chirurga, jakby chciał mu powiedzieć, że słucha go uważnie.
— Urijah! — krzyknął nagle Joseph, siląc się na powstrzymanie tajemniczej żądzy, która trawiła jego ciało. — Zabierz swoją walkę gdzie indziej! — wycedził przez zęby Fletcher, dysząc ciężko, niczym rozjuszone zwierzę, gotów by rzucić się na każdego, kto znajdował się w pobliżu. — Jeśli tu zostaniesz, tobie też może stać się krzywda...
     Rikimaru nic nie rozumiał, ale to była jego szansa. Momentalnie pobudził Kokoro, pozwalając mu na odgryzienie dużej ilości jego energii duchowej, z której to uformowało się olbrzymie, szpiczaste ostrze. Przypominało nieco zaostrzony, świecący kamień, lecz kamień w niczym nie dorównywałby mu destrukcyjną mocą. Tę moc wykorzystał właśnie szermierz, korzystając z chwili nieuwagi Urijaha. Zamachnął się gwałtownie, jedną ręką na kucającego mu na brzuchu mężczyznę, celując prosto w jego kark z cała siłą, jaką mógł w tej pozycji wykorzystać. Chłopak nie przewidział jednak, jak niewiarygodnie czujny mógł być ślepy wojownik...
     Urijah wyrwał swoje ostrza z podłogi z niemożebną prędkością, krzyżując je ze sobą i takim oto krzyżowym blokiem klinując między nimi wielkie ostrze Rikimaru. Nawet się przy tym nie ugiął, jakby parował uderzenie drewnianego mieczyka dziecka. Jednocześnie przerwało to jego rozmowę z kimkolwiek. Ślepiec odbił się nagle od brzucha swojego przeciwnika, który tym razem wytrzymał napór dzięki użytej do wzmocnienia ciała energii duchowej. Urijah nie dał mu jednak nacieszyć się tym faktem, z całej siły zamachując się w powietrzu swoimi katanami. W potężnym wymachu porwał z podłogi Rikimaru wraz z jego ogromnym ostrzem i ruchem obrotowym posłał go w stronę najbliższej ściany, rozbijając ją w drobny mak. Bez słowa rzucił się w ślad za nim, pozostawiając Fletchera i Miyamoto w prowizorycznej sali tortur.
     Uderzenie o ścianę wybiło chłopakowi powietrze z płuc, ale nie rozum z głowy. Najszybciej jak potrafił zmienił wielki szpikulec Kokoro na prostą katanę, z którą najlepiej się czuł. Obrócił się w powietrzu, usiłując skontrolować lot i ujrzał pędzącego ku niemu ślepca. Zareagował od razu, uznawszy że atak z tak niefortunnej pozycji go zaskoczy. Chwycił lewą dłonią prawy nadgarstek, w którym trzymał katanę za rękojeść, odczekał ten taktyczny ułamek sekundy, aż oponent się zbliży, po czym z całej siły ciął zza pleców.
— Tetsurai! — Atak łączący w sobie siłę obu jego ramion spadł na przeciwnika, mierząc w jego głowę. Rikimaru wziął pod uwagę wszystko, począwszy od swojego położenia, przez kąt jego opadania aż po prędkość Urijaha i miejsce, w którym powinien się znajdować, gdy ostrze do niego dotrze. Miał dostać w głowę. Kokoro miało rozciąć mu przód czaszki na głębokość co najmniej kilku centymetrów. Chłopak widział już nawet widmo ranionego mężczyzny oczami wyobraźni. Przewidział wszystko... ale nie siłę mięśni ślepego szermierza.
     Wyhamował. Ot tak skupił moc w stopach, zaparł się piętami o podłoże i zahamował, momentalnie się zatrzymując, aż popękała podłoga. Cięcie Rikimaru mignęło o milimetr przed jego nosem... a on wykorzystał okazję. Wsunął się z jedną nogą naprzód i wykonał na niej szybki piruet, tnąc poziomo, obydwoma ustawionymi równolegle ostrzami w bok lądującego młodzieńca.
Szlag! Jeśli oberwę, przerąbie mnie na pół! — uświadomił sobie Rikimaru i szybkim, rozpaczliwym zrywem wykręcił się przodem do ostrzy Urijaha. Postawił przeciwko nim swoje karwasze z heracleum i to na nie przyjął podwójne cięcie, które zwaliło go z nóg, ciskając o kolejną ścianę. Plecy znów zatrzeszczały, gdy chłopak przebił się przez nią wraz z chmurą odłamków i z trudem wylądował, uderzając jeszcze o kolejną ścianę - tym razem w korytarzu.
     Urijah nie przestawał atakować. Nagle wyskoczył z dziury w ścianie, z podkurczonymi nogami i skręconymi w podwójnym zamachu ramionami. Rikimaru odchylił się raptownie, niemalże tracąc równowagę i tylko to uratowało go przed stratą głowy. Dwa głębokie cięcia pofrunęły po ścianie korytarza. Nie prostując się nawet, młodzieniec ciął zza pleców. Napotkał opór. Katany ślepca z trzaskiem stawiły czoła Kokoro, lecz oznaczało to, że nareszcie tamten przerwał swoje natarcie. Nowy Rikimaru nie był jednak tak głupi, jak ten, którego pozbawiono rąk. Wolał przyjąć dogodniejszą pozycję, zamiast pchać się z kolejnym atakiem, zatem taktycznie odskoczył od oponenta wgłąb korytarza.
     Pochwycił katanę oburącz, lecz opuścił jej ostrze, trzymając je przy nogach. Serce biło mu jak szalone, a krew pływała wewnątrz żył w zabójczym tempie. Czuł większą presję, niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedział, że nie walczył z równym sobie. Musiałby być głupcem, by uważać się za silniejszego od Urijaha, ale właśnie dlatego - właśnie przez świadomość bycia od niego słabszym - nadal żył. Nie otrzymał jeszcze ani jednego cięcia i choć coraz mocniej bolały go plecy, a w szczególności krzyż, był tak samo sprawny, jak na początku walki... jeśli nie bardziej. Kilka kosmyków czerwonych włosów przykleiło mu się do twarzy od potu, ale Rikimaru nie miał nawet chwili, by się ich pozbyć. Sekunda lub nawet ułamek sekundy rozkojarzenia naraziłby go na kolejną lawinę ataków ślepca.
     Mierzyli się wzrokiem przez kilka chwil. Szermierz z osławionego Srebrnego Kręgu lub tylko pozer udający jego członka stanął w rozkroku, opuszczając bliźniacze katany tak samo, jak chłopak. W oddali, w pokoju, do którego na początku spadli rozlegały się głuche dźwięki uderzeń, przeplatające się naprzemiennie z odgłosami ciętych kamieni. Pobrzmiewały łańcuchy, dało się słyszeć dźwięki, których Rikimaru nie potrafił ani nie próbował rozpoznać. Patrzył tylko na oplatający linię wzroku Urijaha bandaż, wyobrażając sobie ślepe oczy kryjące się pod nim. Ślepe lub może wyłupione.
— Joseph powiedział mi, kim jesteś — odezwał się nagle ślepiec. — Co ważniejsze jednak, powiedział mi, kim był twój ojciec.
     Rikimaru poczuł dreszcz na plecach. Nie miał pojęcia, o co chodziło szermierzowi i co było tak ważne, by przerwać pojedynek, ale samo wspomnienie o tym człowieku wywoływało w nim odruch wymiotny i poczucie winy.
— Chcę, żebyś to dla mnie potwierdził lub temu zaprzeczył — ciągnął dalej Urijah. — Nazywasz się Rikimaru, a twoim ojcem był Paladyn Mayers. Daniel Mayers. To prawda?
— Tak — potwierdził młodzieniec — to prawda.
     Znalazł się nad nim w połowie skoku tak nagle, że chłopak nie mógł w to uwierzyć. Ciął z szaloną potęgą zza pleców, obydwiema ostrzami rozbijając na kawałki biedną katanę Rikimaru. Uderzenie było tak silne, że nastolatek tylko szczęściu zawdzięczał ocalenie swoich nadgarstków. Zepchnięty cięciem do tyłu, czerwonowłosy mógł się już tylko cofać, spychany coraz dalej przez tnącego dwiema katanami szermierza.

***

     Pierwsze krople deszczu rozbiły się na głowie i ramionach Matsu, zagłębiającego się coraz dalej w zielony labirynt żywopłotu. Jego przeciwnik, kimkolwiek by nie był, wodził go za nos. Prowadził go w jakieś konkretne miejsce, licząc jednocześnie na to, że Arab pojawi się w nim pozbawiony litra krwi i części skóry, co zapewnić miały świetliste pułapki. Miał też jednak plan B, o czym zielonowłosy Generał przekonał się na samym początku swej podróży. Labirynt z każdej strony ogradzały bowiem przezroczyste, twarde ścianki z energii duchowej. Były one tak samo irytujące, jak łatwe do zniszczenia i tak samo łatwe do zniszczenia, jak zdradliwe. Ich zdradliwość pomogła jednak Kawasakiemu w odkryciu czegoś ważnego.
Wygląda na to, że pułapki może rozmieścić na każdej stabilnej powierzchni. Nawet na takie, które stworzono z samej energii duchowej. Chciałbym wiedzieć, czego potrzeba do ich aktywacji, lecz wygląda na to, że czynniki zapalne się różnią. Podejrzewam, że niektóre działają zbliżeniowo, inne czasowo, jeszcze inne są czasowo połączone ze zbliżeniowymi, a wszystkie bez wyjątku - z wolą użytkownika. Innymi słowy...
     Potok myśli Generała przerwał świst powietrza, który rozległ się, gdy tylko skręcił w lewo. Nie po raz pierwszy ani nawet po raz osiemnasty śmignęły w jego stronę grube i długie igły do akupunktury. Trudno się je odbijało, ale trzy wywietrzniki w brzuchu i dwie w lewym udzie nauczyły mężczyznę tej skomplikowanej sztuki. Te nadlatujące cztery pociski zmiótł jednym, maleńkim lecącym cięciem, posłanym przez jego naginatę. To nie był poważny atak - to było tylko "ukąszenie". Ktokolwiek bowiem ustawił pułapki, zdawał się dbać o atencję Generała i raz po raz przypominał mu o swojej obecności, zazwyczaj wtedy, gdy Matsu był już mocno zamyślony lub zdekoncentrowany. Z tego właśnie powodu Kawasaki przestał biec, a zaczął iść.
Innymi słowy — kontynuował — niewykluczone, że zostawiłem za sobą jakieś dzidy, katany, noże i inne wnyki, o których wcale nie wiem, a które w każdej chwili może aktywować wróg. Szczególnie wtedy, gdy znajdę ślepą uliczkę i będę chciał się cofnąć.
     Nie bał się. Nie wydarzyło się wystarczająco dużo, by zaczął ani nawet tyle, by poczuł stres. W tej chwili czuł jedynie irytację. Denerwował go fakt, że dał się tak łatwo wpędzić w pułapkę oraz to, że kapał na niego deszcz. Ten drugi fakt potwierdzał tylko, że grodzące górę labiryntu płyty nie przylegały do siebie. Musiało być między nimi parę milimetrów lub może nawet centymetr przerwy, lecz Kawasakiemu nie robiło to różnicy. On grał w tę grę z wyboru. Mógł z łatwością rozbić ścianki i wyjść na zewnątrz, ale przecież w całym natarciu na Dworzyszcze chodziło o to, by każdy z atakujących wziął na siebie jednego przeciwnika. Jemu się to udało i wolał się tego trzymać, kupując więcej czasu innym.
     Niebieskie światło zawoalowanego runami okręgu zajaśniało mu nad głową. Nie spojrzał się jednak w górę, a w dół, w ziemię. Wystarczyły mu bowiem cienie. Nie potrzebował więcej, by uniknąć kolejnych wystrzelonych przez pieczęć sztuk oręża. Rzucił drzewce naginaty w powietrze, nieco przed sobą, a sam zakręcił się w ruchu, zwinnie niczym wąż omijając celujące w niego włócznie. Ich ostrza z głuchym sykiem wbiły się w mokrą od deszczu trawę, nie tknąwszy Araba. Zielonowłosy zdążył nawet złapać w locie swoją naginatę i ruszyć dalej. Było to zdecydowanie zbyt proste. Oczekiwał czegoś więcej na myśl o tym, jak wiele trudu zadali sobie przeciwnicy, by zamknąć go w labiryncie.
Też kupują czas? Zabawne, bo wcale nie mam zamiaru nikomu pomagać. Przynajmniej dopóki nie dostanę sygnału — pomyślał mężczyzna i skręcił w prawo. Jak na ironię, musiał się zaraz zatrzymać, jako że ze ściany ślepej uliczki coś wystrzeliło. Od razu, bez opóźnienia, jakby usiłowało go zaskoczyć. Nie zaskoczyło.
     Zrobił wypad swoim orężem, wrażając ostrze między potrójny, gruby sznur, do którego każdego końca przymocowany był obciążnik. Łowiecki bolas owinął się wokół drzewców... i w tym właśnie momencie puściły zawleczki. Matsu wytrzeszczył oczy, zorientowawszy się, że obciążnikami bolasa nie były metalowe ani kamienne kule, lecz granaty odłamkowe, które właśnie na własne życzenie obudził. Wielka eksplozja rozbiła górne ścianki labiryntu falą odłamków, a boczne podziurawiła, jak sito. Huk i fala uderzeniowa wybiły na boki lgnące wcześniej do Generała krople deszczu. Wewnątrz spadającego mokrego pyłu wyodrębniła się jego klęcząca na kolanie sylwetka. Miał białe włosy, czarną skórę, dziurawe ubranie... i kilkucentymetrowy kawałek skorupy, wystający z oczodołu przez przebitą powiekę prawego oka.
— Kurwa mać! — zaklął głośno, żeby złagodzić ból. Poskutkowało. Na ułamek sekundy, ale jednak, więc pod nosem klął dalej. Miał jeszcze okaleczone prawe kolano i ramię, a w klatce piersiowej było widać trzy dziury, w które odłamki weszły na tyle głęboko, że nie było ich widać z zewnątrz. Nie przebiły jednak płuc ani nie połamały żeber, czy mostka.
Gdyby nie fala uderzeniowa przy aktywacji MS'a, ledwo bym teraz chodził. Dałem się porobić, jak dziecko przez te wcześniejsze pseudoataki rozwścieczył się Kawasaki. Niemałym bólem nagrodziło go jego ciało przy próbie powstania na równe nogi, ale zrobił to tak raptownie, że ten nie zdążył go powstrzymać.
     Rozdarł podziurawioną czarną koszulę gołymi rękoma, ukazując zakrwawioną klatkę piersiową. Klasnął w dłonie, jakby chciał się pomodlić i z zaciśniętymi zębami rozprowadził energię duchową po ciele. Pilnował w międzyczasie, by odruchowo nie zaczął ruszać gałką oczną. Nie był lekarzem, ale i tak wiedział, że bolałoby to, jak diabli. Zebraną w ranach mocą raptownie wypchnął pozostające w ciele odłamki granatów, które wystrzeliły na zewnątrz fontannami krwi. Pozostawił tylko ten w oku, którego bał się usuwać w ten sam sposób. Zresztą nagła fala bólu zwaliła go na kolana - w tym na to poranione, to z pękniętą od uderzenia kością. Zakrztusił się. Zalał go pot, jakby dopiero co przebiegł maraton, ale nie dał czającemu się w labiryncie przeciwnikowi swojego krzyku. Mężczyzna wyje tylko w domu - tak go uczyli.
     Zabolało go już w chwili, gdy chwycił wystający koniec pocisku w trzy palce. Na początku próbował nim delikatnie poruszyć na boki, żeby zobaczyć, jak mocno siedział, ale szybko zaniechał dalszych prób. Powody były wielorakie - ból, bulgoczący dźwięk w oku, ból, uczucie przesuwającej się w różnych kierunkach mazi wewnątrz gałki ocznej, a także ból. Mnogość doznań skłoniła go do wysnucia bardzo konkretnego wniosku - nie miał oka. Wniosek ten ewoluował w nowy wniosek - wszystko w jego wnętrzu wypłynie, gdy tylko wyciągnie się odłamek. Nie zabrakło również wniosku trzeciego - będzie bliski omdlenia z bólu, kiedy to zrobi.
     Zrobił. Wyprostował odłamek i wyszarpnął go sobie z oczodołu tak szybko i gwałtownie, jak potrafił. Nigdy dotąd tak mocno nie zaciskał zębów, jak w moment przed tym jednym szarpnięciem. Nigdy dotąd ból z taką łatwością nie otworzył mu ust i nie zmusił go do zaplucia sobie brody. Nigdy dotąd nie darł się tak głośno, jak wtedy. Gdyby nie był zbyt zajęty cierpieniem, zrobiłby porównanie skali dźwięku swojego ryku z wyciem śpiewaczki operowej - na swoją korzyść. Bezwiednie padł na mokrą i usłaną odłamkami trawę, powalony nagłymi zawrotami głowy i zaburzeniem widzenia również w tym zdrowym oku. Teraz już wszyscy członkowie Loży wiedzieli, gdzie się znajdował. Nawet głuchy by go usłyszał. Nawet ci, którzy mieszkali w prowizorycznym mieście okalającym wzgórze Dworzyszcza.
     Leżał nieruchomo przez jakiś czas. Może pół minuty, a może kilka minut - nie wiedział i nie był w stanie policzyć. Naginata już dawno się rozpadła od koszmarnego napięcia w ciele Generała. On też się rozpadał, a przynajmniej tak czuł. Dyszał ciężko, choć coraz lżej i lżej, w miarę oswajania się z bólem oraz brakiem oka. Zaciskał prawą powiekę z całych sił, ale co miało wypłynąć, już dawno spłynęło mu po twarzy, jak rozbite jajo. Nie widział. Nie był tak naiwny, by łudzić się, że będzie inaczej, ale w dalszym ciągu trudno mu było w to uwierzyć. Zawiódł się na sobie... lecz znajdował się przecież na polu walki. Na polu walki bezpieczniej było zwalić winę na przeciwnika i obdarzyć go swą pogardą, nienawiścią oraz innymi pompatycznymi zwrotami - tak go uczyli. Tak też zrobił, podnosząc się z pomocą rąk i formując ponownie swą broń.
     Nie dano mu chwili wytchnienia ani też szansy na zebranie myśli. Światło uderzyło go zza pleców. Kawasaki ruszył przed siebie jeszcze zanim dostrzegł, co zmierzało w jego kierunku. Obejrzał się dopiero w ruchu. Płonąca szmata wetknięta w gąsior niewielkiej butelki podążała za nim z sykiem i trzaskiem płomieni. Zaniżała pułap, ale i tak musiał przyspieszyć, żeby wyjść z pola rażenia. Wybił się do przodu z pomocą energii duchowej w momencie gdy szkło rozbiło się o ziemię, eksplodując falą ognia, zraszającą wszystko dookoła. Koktajl Mołotowa połaskotał mu tylko plecy swoim żarem, ale nie zrobił mu krzywdy. Nie on... ale naraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęły pojawiać się ciągi pieczęci. Na ziemi, ścianach, "suficie" - wszędzie. Kilka sztyletów pofrunęło ku niemu z prawej strony, z odległości mniejszej, niż pół metra. Odbicie ich wystarczająco szybko było tak trudne, że aż niemożliwe, przez co jeden przebił się przez jego prawy nadgarstek. Nie zrobił dziury wylotowej, po prostu ozdobił mu dłoń.
     Ciąg włóczni zaczął się wynurzać z każdej strony i pod najróżniejszymi kątami, zmuszając go do szybkich uników, przeskoków, turlania się, czy nawet biegania po suficie od czasu do czasu, a wszystko tylko po to, żeby wbić się w ślepą uliczkę, z której wydobył się grad ociekających fioletowym płynem igieł. W tym samym momencie musiał postawić przed sobą ścianę z energii duchowej... i nadać jej fioletową barwę przez powtórną aktywację Madman Stream. Mur popękał w wielu miejscach, ale wytrzymał... czego nie można było powiedzieć o jego tyle. Zbyt późno usłyszał za sobą świst, zagłuszony przez pomruki burzy i rzewny płacz deszczu. Coś w rodzaju tomahawka wbiło mu się w prawą łopatkę, rotując w powietrzu.
     Najgorszy był dla niego brak czasu na cokolwiek. Nie mógł nawet mrugnąć, nie mógł pomyśleć, wyjąć z siebie tego przeklętego toporka ani zastanowić się nad przeciwdziałaniem ofensywie, bo wciąż i wciąż musiał się ruszać. Z tej samej ściany w ślepym zaułku, która zbombardowała go igłami wystrzelił nagle czarny, jak noc bełt do kuszy z heracleum. Pokiereszowana igłami ściana rozpadła się, jakby nigdy jej tam nie było, a Generał musiał wywinąć się w uniku tak mocno za siebie, że prawie padł na plecy. Miał właśnie w myślach porównać swą pozycję do grającego w pogo, lecz wtem ujrzał kolejny krąg - bezpośrednio nad sobą. Czarny, wrzący płyn wylał się na niego z góry, gotów całego go oblepić, poparzyć i pozbawić skóry. Tylko szybkie uderzenie emisją w najbliższą ścianę przy pomocy ręki pozwoliło mu w porę się odbić i uniknąć zalania smołą. Wrzucił się jednak dobrowolnie w ostatni pozostały mu korytarz, więc musiał pędzić przed siebie i dalej omijać atakujące go zewsząd środki śmierci.
Myślisz, że mnie wyczerpiesz. Że zacznę popełniać błędy. Nie, nie, o nie... Zrobię to po swojemu. Pokonam cię w twojej własnej grze. Nic mnie nie obchodzi, jak długi jest ten labirynt, ale ma jakiś koniec. Kimkolwiek jesteś, siedzisz tam i czekasz na mnie. Czekaj. Dorwę cię i zamorduję... — obiecał nieznanemu oponentowi Matsu, zębami wyrywając nóż z nadgarstka i osłaniając się przed nadlatującym z góry ostrzem.

***

     Krwistoczerwona energia duchowa ryczała wokół Wilkołaka, niczym rozwścieczona bestia. Kopniak całą podeszwą buta w klatkę piersiową jakiejś wyjątkowo płaskiej dziewczyny najpierw połamał ją na miejscu... a potem połamał jeszcze mocniej, przerzucając ją przez kilka ścian, które z hukiem przebijała. Zakrzywione jak szpony palce dłoni Generała zamachnęły się w śmiercionośnym ataku na głowę jakiegoś małego chłopca, ale tamtego niespodziewanie otoczył wulkan mocy duchowej. Malec zrobił gwałtowny szpagat, unikając dekapitacji, po czym jeszcze gwałtowniej chwycił Carvera za drugą rękę, podciął go łamiącym kostkę kopniakiem i wywrócił w powietrzu głową do dołu. Ubogacona irokezem czaszka rąbnęła o podłogę, robiąc w niej głęboki otwór i pękając z trzaskiem.
— Kurwo, zgiń! — ryknął Bruce. Każda marionetka, nad którą Stan choć na chwilę przejmował kontrolę momentalnie zmieniała się z beznadziejnej ofiary losu w mistrza lub mistrzynię sztuk walki o sile szarżującego nosorożca.
     Gdy wbity głową w podłogę Generał padł na plecy, kilka osób na raz rzuciło mu się na tors i brzuch. Parę ociekających mocą duchową pięści wbiło mu się w żołądek, przesuwając jego treść to w jedną, to w drugą. Ci nie byli jednak ważni. Ważny był wciąż jeszcze wykręcający mu rękę malec, w którego to Carver momentalnie wbił nagie palce, przerąbując się nimi przez jego mostek. Zamachnął się beznamiętnym chłopczykiem znad głowy, a że przecież wykręcił mu rękę, bark Generała trzaskiem obwieścił swoje załamanie. Mimo to jednak Wilkołak strącił żywym kastetem wszystkich najeźdźców ze swojego ciała, po czym bez oporu wyrwał chłopcu głowę i zmiażdżył ją gołą ręką. Kluczyk z pleców wyrwał i rozgryzł zębami, a ciałkiem cisnął w stronę siedzącego już dwa piętra wyżej jednookiego Marionetkarza.
     Wykręcił sobie rękę w drugą stronę, prostując ją. Naładował dłonie mocą duchową i z całej siły trzasnął nimi o podłogę, jeszcze mocniej ją kiereszując, a siła uderzenia poderwała go w powietrze. Przed lądowaniem zdążył jeszcze kopniakiem w podbródek pozbawić jakiegoś wysokiego murzyna głowy. Ten oczywiście niewzruszony tym faktem objął go rękami za szyję, bardzo skutecznie usiłując udusić Wilkołaka. Błąd logiczny takiego działania polegał niestety na tożsamości przeciwnika, który w rzeczy samej BYŁ Wilkołakiem. Z tego też względu Bruce z dzikim rykiem oplótł rękami ręce wroga, po czym w szybkim podskoku zaparł się stopami o jego szeroką klatkę piersiową. Jak nietrudno było się domyślić, Generał jednym szarpnięciem wyrwał ręce duszącemu go wrogowi. Bezwładne kończyny zawisły mu na szyi, jak szalik, lecz szybko zostały wykorzystane w boju. Czerwień mocy duchowej okryła je, kiedy tylko dobył ich Carver.
     Usztywnione do granic możliwości, utwardzone łapska posłużyły Wilkołakowi jako dwie krótkie włócznie. Jedną przebił bezgłowemu i bezrękiemu murzynowi brzuch, rozbijając na kawałki znajdujący się w plecach kluczyk, a drugą cisnął, jak oszczep w stronę  Stana. Marionetkarz z zaciśniętymi zębami złapał lecącą rękę za nadgarstek, nie dając się zranić, lecz nie zszedł również na dół, jakby nie doceniał usilnych starań Bruce'a.
Kurwa, co to za staruch? Już prawie zmusiłem go do walki, ale ten dziad ciągle go powstrzymuje. Może jak go zdejmę, to w końcu dostanę kogoś lepszego od tych płotek? — zamyślił się na chwilę Carver, stając w miejscu bez baczenia na ponad 250ciu przeciwników. Stał tak do momentu, w którym jakaś na oko 11letnia dziewczynka skoczyła na wysokość jego twarzy i piąstką musnęła mu policzek... rozcinając go od wargi po mięśnie szczęki.
     To go rozbudziło i zaskoczyło. Nie zauważył nawet chwili, w której mięso armatnie zmieniło taktykę. Teraz dopiero dostrzegł ostrą i cienką krawędź z energii duchowej na całej linii ich rąk i nóg. Każdy atak, którym ranili go przez ostatnie kilka minut rozcinał jego skórę, a niekiedy nawet mięśnie, wypuszczając na zewnątrz krew, a Carver nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Sam ten fakt rozjuszył go jednak wystarczająco mocno, by natychmiast zaczął wprowadzać w życie plan, na który dopiero co wpadł.
     Wsadził do nogi tyle mocy duchowej, że aż odepchnął kilku wrogów samym jej napływem, po czym kopnął nisko i zamaszyście, uwalniając całą tę energię pod postacią szerokiej, gęstej fali uderzeniowej. Ciśnięci z nieprawdopodobną siłą przeciwnicy rozbili się na pobliskiej ścianie, szybko zmieniając ją w ruinę, przez co każdy następny szybował jeszcze dalej, połamany w połowie, a nawet rozerwany na pół przez Bruce'a. Spory fragment podłogi został nagle oczyszczony z marionetek, po raz pierwszy od dłuższego czasu zapewniając Generałowi choć trochę miejsca na swobodniejsze manewry. Wilkołak skupił w nogach jeszcze więcej mocy, ugiął kolana i momentalnie wystrzelił w górę, po drodze wyrywając nogę jednemu pasażerowi na gapę, który zdążył uczepić się jego pleców. 
— Chodź do mnie, jebany tchórzu! — zaryczał do Stana, wznosząc się.
— Idę... Nie wytrzymam, do kurwy! Idę! — wysyczał jednooki do Abdullaha, czerwony na twarzy prawie tak, jak jego fryzura. Choć jednak spodziewał się stanowczego oporu ze strony staruszka, nie spodziewał się wymierzonego mu policzka.
— Nie! — zagrzmiał stary, lecz szybko spokorniał, widząc zaskoczenie na twarzy swojego wybawcy. — Nie mogę na to pozwolić, chłopcze. Mówiłem ci już, że jeśli ty zginiesz, to...
— A co dobrego wyniknie ze śmierci ich wszystkich?! Zmarnuję niepotrzebnie energię, a potem i tak mogę zginąć! Zginiemy wszyscy, jeśli nie dam mu tego, czego chce! — zaprotestował jednooki, przerywając.
— Kto "chce"? On, czy może ty? — zapytał z dezaprobatą brodaty Arab w chwilę przed tym, jak Carver wynurzył się z dziury w podłodze i zawisł przed Stanem oraz grupką jego najwierniejszych strażników. Abdullah zareagował szybciej, niż należałoby przypuszczać ze względu na jego wiek. Uderzył otwartą dłonią w mostek Marionetkarza i odepchnął go falą uderzeniowa, wbrew jego woli posyłając go z dala od Wilkołaka.
— Nie róbcie tego, idioci! Jestem Marionetkarzem, a wy marionetkami! Nie macie prawa sprzeciwiać się mojej woli! — ryknął Stan, doturlawszy się do ściany, lecz żaden z czterech pozostałych na jego piętrze "byłych Spaczonych" nie zareagował.
Nie. Ty nam dałeś takie prawo, chłopcze — pomyślał tylko Abdullah, karkołomnym saltem przeskakując nad głową Carvera na drugą stronę dziury i unikając w międzyczasie zmierzającej w jego stronę dłoni. — Marionetki żyją tylko dlatego, że żyje ten, kto powołał je do życia - Marionetkarz. Żyjemy po to, żeby chronić naszego pana i naszych współtowarzyszy, jeśli tylko jakichś mamy. Nie istnieje większy honor, niż ocalić życie tego, kto ocalił twoje i nie ma mniejszej straty, niż jedna poległa marionetka...
     Bruce poczuł, jak krew nabiega mu do ust, otrzymawszy w krótkim czasie jakieś kilkanaście dźgnięć palcem wskazującym w dolny odcinek kręgosłupa. Podziurawione plecy zaskomlały krwią. Nim raniony Carver pomyślał o zajęciu się uporczywym starcem lub rzuceniu się na odepchniętego Stana, nad jego głową zawisł jakiś wysoki Azjata z długim, czarnym warkoczem i nogą uniesioną pod takim kątem, że wyglądał, jakby robił pionowy szpagat. Wykonywał jednak kopnięcie z góry do dołu i już wkrótce jego pięta rozbiła Generałowi czubek głowy, niczym opadająca gilotyna. Otwarte usta Wilkołaka zatrzasnęły się z ogromną siłą, krusząc kilka zębów, a on sam zostałby niechybnie posłany w dół, jak meteoryt... gdyby w ostatniej chwili nie wbił palców dłoni w krawędź podłogi. Szarpnięcie w dalszym ciągu połamało mu wszystkie palce, lecz dzięki temu utrzymał się, wisząc na jednej ręce...
     ...którą stracił, gdy ubrana w białą, rozciętą na liniach nóg szatę kobieta odcięła mu dłoń, oburącz zamachując się znad głowy kataną. Znów był bliski upadku. Krew trysnęła zarówno z tej części kończyny, którą nadal posiadał, jak i z tej, która utknęła w podłodze, ale to nie krwawieniem przejmował się Carver. W ostatniej chwili zdołał utworzyć pod sobą płytę z energii duchowej, od której odbił się tak mocno, że jednocześnie rozbił ją na kawałeczki. Potrzebował tylko tego wybicia, by natychmiast odpowiedzieć kobiecie na jej atak, nabijając jej brzuch na kolano, po czym uderzając w jej odsłonięte plecy - z góry, łokciem... rozbijając kluczyk jednym ruchem. Ostatnią dłonią złapał kobietę za włosy i użył jej ciała jako bicza, którym strącił lądującego Azjatę w dziurę. Żeby upewnić się, że mężczyzna trafi na sam dół, cisnął jeszcze umierającą marionetką w jego stronę. Żywy pocisk wpadł na niego w połowie drogi i wspólnie wbili się w podłogę dwa piętra niżej... rozbijając ją i lądując na następnej kondygnacji, podobnie jak kilkanaście innych marionetek, które stały w pobliżu. 
     Czerwony woal otoczył względnie zdrową rękę Carvera, momentalnie czyniąc z nią jeszcze bardziej zabójczą broń. Ostatni z czterech strażników próbował zajść Generała od tyłu, ale cuchnął impregnatem, a walczył przecież z Wilkołakiem. Nie zdążył nawet pokazać choćby jednej sztuczki, bo Bruce momentalnie odwrócił się i gołą dłonią przerąbał się przez jego ciało, jak jakiś ogromny topór. Palce ostrzejsze od szponów przepołowiły czaszkę, klatkę piersiową, miednicę oraz wszystko, co pomiędzy nimi i po drodze. Jednym zamachem z góry na dół Generał podzielił faceta - na oko chyba Latynosa, ale czemuż niby Carver miałby się tym przejmować - na dwie różne części. Cała potyczka, choć wydarzyło się tak wiele, trwała może ze trzy sekundy, jeśli nie mniej. Po ich upływie Bruce momentalnie rzucił się w stronę Stana, po drodze wyciągając z podłogi połamaną i odciętą dłoń, którą przymocował sobie do kikuta dzięki energii duchowej. Abdullaha zwyczajnie zignorował, nie bojąc się bólu, ni obrażeń.
— NARESZCIE! — wydarł się triumfalnie Bruce, całe ciało okrywając czerwoną powłoką. Nie wiedział jeszcze nawet, co podpowie mu instynkt, jak również w jaki sposób zaatakuje jednookiego, lecz jego serce i duszę wypełniła psychopatyczna euforia.
— Paniczu! — zarzęził Abdullah, bez przyzwolenie wyciągając energię duchową od swojego pana. Ruszył, jak błyskawica w pogoń za Carverem, by móc go wyprzedzić i ochronić Stana przed - jego zdaniem - niechybną śmiercią.
— Nie, stój! Nie pozwalam, odsuń się! — krzyknął na niego jednooki, gdy tylko go zobaczył, ale było już za późno, bo staruszek właśnie wyprzedzał Wilkołaka, a Wilkołak właśnie przymierzał się do uderzenia.
     Dłoń Carvera przebiła Abdullaha, który stanął mu na drodze do celu, porywając go w górę. Najpierw zmiażdżony został kluczyk, potem przeszyto jamę brzuszną, a na koniec ręka Wilkołaka wyszła przez starczą klatkę piersiową, wypuszczając spomiędzy palców jaśniejący pył. Gasnący, jak lampka staruszek zamknął raptownie oczy, zwrócony twarzą do zszokowanego Stana. Nastała głucha, niczym niezmącona cisza. Generał wyprostował się, ewidentnie zawiedziony, zniesmaczony lub zażenowany irracjonalnym dla niego zachowaniem durnej marionetki.
— Przecież byś się przed tym obronił... Co za beznadziejna śmierć — burknął Wilkołak w kierunku jednookiego. Stan z nadal wytrzeszczonym okiem patrzył na martwego Abdullaha, tak samo, jak patrzył chwilę temu na rozdzieranego Cahira i mordowaną Helenę. Niemoc i gniew, które zaryczały w jego wnętrzu, a których nie mógł usłyszeć ni Carver, ni jakakolwiek z jego marionetek zamroczyły go na kilka chwil, odbierając zdolność mowy.
Wy cholerni idioci! Wy niewdzięczni, nieposłuszni głupcy! Bezmyślne suki, półmózgi, wy bezpańskie psy! Kto wam pozwolił za mnie ginąć...?
— Ani myśli się rozpadać, jebany dziad — zdenerwował się Wilkołak, machając nabitym na rękę Arabem. Już miał niedbale cisnąć nim w kąt, jak śmieciem, za jakiego go uważał, już zamachiwał się ręką, gdy nagle uścisk zmiażdżył mu dłoń, powstrzymując go. Nawet nie zauważył, kiedy czerwonowłosy Marionetkarz podniósł się na równe nogi, nadal trzymając go za rękę. Teraz dopiero dobrze widział, że górował nad nim o kilka centymetrów.
— Dosyć — warknął groźnie i twardo Stan. Carver prychnął na niego z pogardą i arogancją.
— Nie będziesz mi rozka...
— Nie mówiłem do ciebie — wycedził przez zęby jednooki. Momentalnie przytrzymał go drugą ręką i delikatnie ułożył zdjętego z niej Abdullaha na małej, lewitującej płycie z energii duchowej. — Dosyć! — tym razem już ryknął Stan.
     Dopiero wtedy Bruce zauważył przeszło dwie setki marionetek. Zwisały z sufitu, wspinały się na ich piętro lub patrzyły w ich stronę z niższych pięter tymi swoimi martwymi oczyma bez ludzkich emocji, ale niezaprzeczalnie tam były. I wszystkie zatrzymały się nagle na dźwięk  głosu poparzonego członka Loży.
— Wszyscy na górę. Ale już! — krzyknął Stan, momentalnie rozprowadzając energię duchową do każdej pojedynczej lalki, by ułatwić im wykonanie rozkazu. Rozskakały się, jak pasikoniki, posiłkując się nabytą mocą. Wyglądało to tak samo zabawnie, jak groteskowo, ale w kilkanaście sekund cały tabun marionetek był już obok Madnessów.
— Co? W końcu się z nami pobawisz? — zapytał z uśmiechem godnym władcy ciemności i wszelkiego zła Bruce.
— Nie. Tylko z tobą — poprawił go facet o połowie twarzy. — Odłączam was. Wszystkich! Śpijcie! — rozkazał swoim marionetkom. Naraz strzeliły wszystkie kluczyki, przekręcając się w prawą stronę i tak, jak zamykane zamki w drzwiach, tak przeszło dwie setki wojowników zamknęło oczy i usta, zgodnie padając na podłogę. Klucze jednak nie zniknęły, zatem wszyscy pozostali żywi, jak od razu zauważył Carver.
     Gdy Wilkołak otworzył usta, by rzucić jeszcze jeden prowokujący i uszczypliwy komentarz, dłoń Stana zacisnęła się na jego twarzy i z łatwością uniosła go nad ziemię. Nim zaś Generał zaatakował, Marionetkarz cisnął nim prosto w dziurę, jakby rzucał piłeczką palantową. Bruce runął trzy piętra niżej i rozbił się o podłogę, gdzie jeszcze niedawno posłał martwą panią szermierz. W tym samym momencie niewzruszony Carver podniósł się na nogi, a jednooki wylądował kilka metrów przed nim, nie odzywając się ani słowem. 
— O to chodziło, pięknisiu! — ucieszył się Wilkołak, ochoczo zbliżając się do przeciwnika. Stanęli ze sobą twarzą w twarz, dzieleni raptem kilkunastoma centymetrami. — Pewnie jesteś wściekły, co? Albo głupi. Mam nadzieję, że jesteś tak silny, jak usiłujesz mi udowodnić, bo zmarnowałem z twoimi zabawkami zbyt dużo...
     Nie zauważył ciosu. Tak krótki i wąski prawy sierp, że niemal niemożliwym wydawało się wykonanie go na tym dystansie. A jednak pięść jednookiego przerwała Carverowi w połowie zdania, dosłownie zmiatając całą jego dolną szczękę z dźwiękiem rozdzieranego mięsa. Żywy pocisk uderzył o ścianę z mocą armatniej kuli, doprowadzając do niemal całkowitego jej pęknięcia. Język pokiereszowanego Wilkołaka wisiał teraz w powietrzu, bujając się na lewo i prawo, niczym mięsiste wahadełko. 
— Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, mów pięściami.

Koniec Rozdziału 216
Następnym razem: Wojskowe muay thai

2 komentarze:

  1. Wątki marionetkarzy są zawsze fajne, bo można ciekawie ukazać ich dziwną więź (tak jak to zrobiłeś na początku Madnessa) i można je łatwo uśmiercać, bo jest ich dużo w tym przypadku :P
    Poprzednie wątki z tego rozdziału również były interesujące
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam bardzo lubię ten motyw, a dopiero drugi raz go użyłem w toku całej historii. No i w sumie nie byłoby tak łatwo zabijać marionetki za marionetką, gdyby po drugiej stronie nie stał Bruce :P

      Też pozdrawiam ;)

      Usuń