ROZDZIAŁ 224
Krew ponownie zaczęła ciec po przebitym brzuchu Urijaha, jak również po jego szyi i całym rozciętym torsie. Przebiegająca skośnie przez całą twarz linia również barwiła skórę. Wszystkie rany ślepca otworzyły się, pozbawione dopływu energii duchowej, lecz szermierza już nie obchodziło własne bezpieczeństwo. W pełni skoncentrowany i zdeterminowany momentalnie obszedł Rikimaru płynnym krokiem, bezlitośnie wyszarpując katanę z jego pleców. Młodzieniec ponownie wypluł krew, chwiejąc się, ale ślepiec miał to za nic. Bez ostrzeżenia zamachnął się na niego od tyłu, tnąc poziomo obydwoma mieczami i usiłując przeciąć go na pół.
Szczęk zderzających się ostrzy rozbił się o ściany. Jakimś cudem Rikimaru zdołał w ostatniej chwili skierować swoją katanę za siebie, ledwo blokując potężny, podwójny atak. Jego siła wymiotła go jednak naprzód, zwalając z nóg. Przebity na wylot chłopak wylądował na twarzy. Wszystkie mięśnie młodzieńca wyły z bólu. Jeszcze przed momentem zmusił je do niewiarygodnego wysiłku, będąc pewnym zwycięstwa, lecz Urijah ogromnie przewyższył jego oczekiwania. Teraz Rikimaru słabł coraz bardziej, podczas gdy ślepiec nacierał na niego w samobójczym transie, sam zalewając się krwią. Świst dobiegł chłopaka gdzieś z góry.
Dyszący czerwonowłosy zmusił się do jeszcze odrobiny wysiłku i z bólem przeturlał się na bok. Spadający na niego z powietrza ślepiec właśnie zamachiwał się oburącz znad głowy obiema katanami. Dwa równoległe lecące cięcia runęły na podłogę, drążąc w niej dwa głębokie na kilka metrów koryta, które w bezczasie wydłużyły się na dziesiątki metrów. Rikimaru próbował wykorzystać lukę powstałą po tym ataku. Wykorzystawszy ścianę do oparcia się i powstania, zamachnął się kataną, która podczas samego zamachu wydłużyła się do rozmiarów zanbatou, by brutalnie ściągnąć Urijaha na ziemię.
Nie udało się. Jakby nie istniały dla niego żadne ograniczenia, ślepiec w powietrzu uderzył w nadlatujące ostrze Rikimaru, a siła zderzenia ponownie posłała chłopaka na podłogę, turlając go wzdłuż ściany, o którą się opierał.
— Przestał się martwić o to, co się z nim stanie. Pogodził się z tym, że zginie, więc próbuje zabrać mnie ze sobą. Nie przerywa ani na moment, a ja mam coraz mniej sił! Cholera, muszę coś wymyślić! — ponaglił się nastolatek, momentalnie zmieniając zanbatou w kindżał i wbijając krótkie ostrze w podłogę, żeby wyhamować. Urijah jednak właśnie do niego dobiegał. Czerwony od krwi ślepiec z dwoma zarośniętymi dołami zamiast oczu wykonał szybki wślizg na kolanach, a wraz z nim jeszcze szybsze cięcie przez krtań. Na drodze jego katan stanęła jednak sklecona na szybko ścianka z energii duchowej, mająca kupić Rikimaru czas.
Miecze rozbiły ją w drobny mak, jakby uderzały w pajęczynę. Czerwonowłosy zdążył jednak wyciągnąć Kokoro z podłogi i zmienić kindżał w rozszerzające się ku czubowi, przypominające nieco kotwicę ostrze. Powstało tylko po to, by przyjąć atak. Było tylko tarczą, co podkreślało beznadziejną sytuację Rikimaru. Gdy katany rąbnęły w nieregularną klingę, ostrze pękło z trzaskiem. Odłamki skrystalizowanej mocy duchowej poraniły twarze obu szermierzy, lecz jednemu z nich i tak nie robiło to żadnej różnicy. Przełamujący "tarczę" atak miał wystarczająco dużo siły, by znów odepchnąć młodego szermierza, ale tym razem Urijah nie dał mu odfrunąć zbyt daleko. Bez zastanowienia wbił obie katany w podłogę i oparł na nich swój ciężar ciała... z całych sił zamachując się stopami.
Kopnięty znienacka podbródek pękł z trzaskiem, który usłyszał tylko Rikimaru. Kopniak posłał go w stronę sufitu, rozbijając oń jego plecy. Młodzieniec popluł się krwią, a przecież był to jedynie początek, bo Urijah już dawno zdążył stanąć i skrzyżować ze sobą nadgarstki. Nie trzeba było długo czekać, jako że ślepiec od razu rozkrzyżował dłonie, a zarazem katany, emitując dwa lecące cięcia. Ostre fale energii duchowej pobiegły symetrycznie po podłodze i ścianach korytarza, niczym atakujące dzikie węże, po czym przecięły również sam sufit, by spotkać się w jego centrum - tam, gdzie właśnie znajdował się Rikimaru.
— Mam cię! To będzie koniec — pomyślał Urijah, lecz nie miał racji. Najpierw zauważył, jak wypuszczona rękojeść Kokoro spada powoli na podłogę, ale chwilę później zorientował się, że jego cięcia zatrzymały się... na ochraniaczach z heracleum. Zdyszany i zapocony Rikimaru trzymał w dłoniach zapięcia nagolenników, którymi osłonił się z obu stron przed falami mocy duchowej. Płyty pękły, ale chłopak i tak ich już nie potrzebował. Dzikim wzrokiem wychwycił najpierw oszołomionego mężczyznę, a później dotykające podłogi Kokoro. Miał już swoją odpowiedź. Wiedział, jak pokonać szybkość przeciwnika.
Gdy zaczął chylić się ku upadkowi spod sufitu, stworzył pod sobą płytę z energii duchowej, od której odbił się tak szybko, jak tylko potrafił. Pikując, nachylił się tak mocno, jak umiał, porywając Kokoro ze sobą i odbił się raz jeszcze - tym razem już od podłogi - nacierając na ślepca. Obie jego dłonie zaciskały się na czarnej rękojeści, do ostatniej chwili nie zdradzając swoich intencji. Urijah nie zastanowił się ani chwili nad swoją odpowiedzią. Instynktownie ciął obydwiema katanami zza pleców, kierując ostrze na pozbawione ochrony barki Rikimaru, by ponownie odciąć jego ręce i raz na zawsze z nim skończyć.
Ku zaskoczeniu ślepca, po korytarzu rozeszła się nie fala krwi, lecz fala uderzeniowa, trzęsąca pokiereszowanym korytarzem do tego stopnia, że jego sufit niemal się na nich zawalił. Kokoro miało teraz dwie tsuby - z obu stron - a z każdej z nich wydobywało się ścięte z jednej strony ostrze katany o ząbkowanym, przerażającym brzegu. Miecze ślepca zostały zatrzymane właśnie przez nie. Urijah nie miał niestety czasu na przeanalizowanie sytuacji, ponieważ niespodziewanie z dziwnej broni Rikimaru wystrzeliły dwie kolejne fale uderzeniowe, które odepchnęły go na kilka metrów. Czerwonowłosy z bojowym okrzykiem podążył za swoim wrogiem. Urijah chciał momentalnie zatrzymać jego natarcie. W tym celu ciął łukiem, od dołu, w stronę jego nogi - bezskutecznie. Jedno z ostrzy Rikimaru nie tyle zablokowało jego cięcie, co odbiło je swoim własnym bez najmniejszego trudu. Prawie w tym samym momencie drugim ostrzem wykonał własny atak, tnąc ślepca przez szyję i zmuszając go do zablokowania ciosu.
— Co to za broń? Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego. To coś, jak mnisia szpada? Nie, brak ostrzy na drzewcu, samo drzewce za krótkie. W Shaolinie używano czegoś podobnego, ale to w dalszym ciągu nie pasuje! Czym, do cholery, jest ta tsuka? Jaki rzemieślnik mógłby stworzyć coś takiego?! — zachodził w głowę Urijah, spychany do tyłu gradem cięć, które zdawały się nadchodzić ze wszystkich stron. Rikimaru zamiatał podwójną kataną w powietrzu, jakby sterował kajakiem. Jego dłonie obracały się na rękojeści z zawrotną prędkością, raz po raz zmuszając ślepca do osłonienia się i nie dając mu żadnej szansy na kontrę. Chłopak wiedział doskonale, że nie dałby rady pokonać ilości szybkością, więc wyrównał szanse... a nawet przechylił szalę na swoją stronę, wykorzystując swoją inwencję i ślepotę oponenta.
— Padaj! — domagał się w duchu Rikimaru. Wstąpił w niego nowy duch, malały ostatnie zasoby sił, ostatnie dawki adrenaliny rozpadały się w jego ciele, lecz nie ustępował. W bok - blokada w ostatniej chwili, małe rozcięcie. W klatkę piersiową - odskok, poziome rozcięcie na linii żeber, rozbijające kości na pół. W twarz - piruet, ostrze rozcięło policzek od lewego kącika ust po zawiasy obu szczęk. Kolejne strumienie krwi sikały z coraz to nowszych ran Urijaha, który rozpaczliwie usiłował odkryć lukę w ruchach Rikimaru, zanim się wykrwawi. Jego plan samobójczego ataku legł w gruzach w momencie, w którym chłopakowi udało się go przechytrzyć.
— Padaj! — powtórzył Rikimaru. Wulkan fioletowej energii duchowej pochłonął jego ciało. Fala uderzeniowa zawaliła sufit kilka metrów za nimi. Czerwone włosy stały się śnieżnobiałą, rozwianą burzą, skóra poczerniała, niczym smoła, a złote i czerwone oczy zajaśniały potężnym blaskiem. Ostrza dwustronnego miecza zabarwiły się fioletem. — Jeszcze tylko chwila. Mniej, niż minuta. Wykończę go w mniej, niż minutę! — ponaglał się Rikimaru. Pierwszy raz w życiu świadomie aktywował Madman Stream i nie miał nawet okazji zastanowić się nad tym, jakie to było uczucie. Ból w mięśniach ustąpił na moment, siła i szybkość cięć gwałtownie wzrosła... a wszystkie rany chłopaka otworzyły się, puszczając krew z pełną siłą.
— Dobrze! Jego energia stała się zbyt chaotyczna, żeby mógł ją kontrolować. Chłopak nie ma doświadczenia. W tym tempie upływu krwi, zaraz zacznie słabnąć! — pomyślał z nadzieją Urijah, gdy nagle nad jego głową pojawiło się jedno z fioletowych ostrzy. Desperacko spróbował je zablokować, krzyżując nad sobą katany, lecz cięcie było tak potężne, że jego stopy zapadły się w pękającą podłogę. Obie nogi mężczyzny połamały się pod ciężarem uderzenia. Pękły kości udowe, pękły kolana, pękły nawet śródstopia, przytłoczone niesamowitą potęgą Madman Stream. Pod ślepcem ugięły się nogi. Bezsilnie padł na klęczki, podczas gdy fioletowe ostrze rozcięło poziomo jego jamę brzuszną, wyciskając zeń jeszcze więcej krwi.
Urijah był bliski utraty przytomności. Z nieprzytomnym wyrazem twarzy podparł się katanami o podłogę. Jego ręce drżały na rękojeściach, ledwo się ich trzymając.
— To naprawdę koniec?
Szczęk zderzających się ostrzy rozbił się o ściany. Jakimś cudem Rikimaru zdołał w ostatniej chwili skierować swoją katanę za siebie, ledwo blokując potężny, podwójny atak. Jego siła wymiotła go jednak naprzód, zwalając z nóg. Przebity na wylot chłopak wylądował na twarzy. Wszystkie mięśnie młodzieńca wyły z bólu. Jeszcze przed momentem zmusił je do niewiarygodnego wysiłku, będąc pewnym zwycięstwa, lecz Urijah ogromnie przewyższył jego oczekiwania. Teraz Rikimaru słabł coraz bardziej, podczas gdy ślepiec nacierał na niego w samobójczym transie, sam zalewając się krwią. Świst dobiegł chłopaka gdzieś z góry.
Dyszący czerwonowłosy zmusił się do jeszcze odrobiny wysiłku i z bólem przeturlał się na bok. Spadający na niego z powietrza ślepiec właśnie zamachiwał się oburącz znad głowy obiema katanami. Dwa równoległe lecące cięcia runęły na podłogę, drążąc w niej dwa głębokie na kilka metrów koryta, które w bezczasie wydłużyły się na dziesiątki metrów. Rikimaru próbował wykorzystać lukę powstałą po tym ataku. Wykorzystawszy ścianę do oparcia się i powstania, zamachnął się kataną, która podczas samego zamachu wydłużyła się do rozmiarów zanbatou, by brutalnie ściągnąć Urijaha na ziemię.
Nie udało się. Jakby nie istniały dla niego żadne ograniczenia, ślepiec w powietrzu uderzył w nadlatujące ostrze Rikimaru, a siła zderzenia ponownie posłała chłopaka na podłogę, turlając go wzdłuż ściany, o którą się opierał.
— Przestał się martwić o to, co się z nim stanie. Pogodził się z tym, że zginie, więc próbuje zabrać mnie ze sobą. Nie przerywa ani na moment, a ja mam coraz mniej sił! Cholera, muszę coś wymyślić! — ponaglił się nastolatek, momentalnie zmieniając zanbatou w kindżał i wbijając krótkie ostrze w podłogę, żeby wyhamować. Urijah jednak właśnie do niego dobiegał. Czerwony od krwi ślepiec z dwoma zarośniętymi dołami zamiast oczu wykonał szybki wślizg na kolanach, a wraz z nim jeszcze szybsze cięcie przez krtań. Na drodze jego katan stanęła jednak sklecona na szybko ścianka z energii duchowej, mająca kupić Rikimaru czas.
Miecze rozbiły ją w drobny mak, jakby uderzały w pajęczynę. Czerwonowłosy zdążył jednak wyciągnąć Kokoro z podłogi i zmienić kindżał w rozszerzające się ku czubowi, przypominające nieco kotwicę ostrze. Powstało tylko po to, by przyjąć atak. Było tylko tarczą, co podkreślało beznadziejną sytuację Rikimaru. Gdy katany rąbnęły w nieregularną klingę, ostrze pękło z trzaskiem. Odłamki skrystalizowanej mocy duchowej poraniły twarze obu szermierzy, lecz jednemu z nich i tak nie robiło to żadnej różnicy. Przełamujący "tarczę" atak miał wystarczająco dużo siły, by znów odepchnąć młodego szermierza, ale tym razem Urijah nie dał mu odfrunąć zbyt daleko. Bez zastanowienia wbił obie katany w podłogę i oparł na nich swój ciężar ciała... z całych sił zamachując się stopami.
Kopnięty znienacka podbródek pękł z trzaskiem, który usłyszał tylko Rikimaru. Kopniak posłał go w stronę sufitu, rozbijając oń jego plecy. Młodzieniec popluł się krwią, a przecież był to jedynie początek, bo Urijah już dawno zdążył stanąć i skrzyżować ze sobą nadgarstki. Nie trzeba było długo czekać, jako że ślepiec od razu rozkrzyżował dłonie, a zarazem katany, emitując dwa lecące cięcia. Ostre fale energii duchowej pobiegły symetrycznie po podłodze i ścianach korytarza, niczym atakujące dzikie węże, po czym przecięły również sam sufit, by spotkać się w jego centrum - tam, gdzie właśnie znajdował się Rikimaru.
— Mam cię! To będzie koniec — pomyślał Urijah, lecz nie miał racji. Najpierw zauważył, jak wypuszczona rękojeść Kokoro spada powoli na podłogę, ale chwilę później zorientował się, że jego cięcia zatrzymały się... na ochraniaczach z heracleum. Zdyszany i zapocony Rikimaru trzymał w dłoniach zapięcia nagolenników, którymi osłonił się z obu stron przed falami mocy duchowej. Płyty pękły, ale chłopak i tak ich już nie potrzebował. Dzikim wzrokiem wychwycił najpierw oszołomionego mężczyznę, a później dotykające podłogi Kokoro. Miał już swoją odpowiedź. Wiedział, jak pokonać szybkość przeciwnika.
Gdy zaczął chylić się ku upadkowi spod sufitu, stworzył pod sobą płytę z energii duchowej, od której odbił się tak szybko, jak tylko potrafił. Pikując, nachylił się tak mocno, jak umiał, porywając Kokoro ze sobą i odbił się raz jeszcze - tym razem już od podłogi - nacierając na ślepca. Obie jego dłonie zaciskały się na czarnej rękojeści, do ostatniej chwili nie zdradzając swoich intencji. Urijah nie zastanowił się ani chwili nad swoją odpowiedzią. Instynktownie ciął obydwiema katanami zza pleców, kierując ostrze na pozbawione ochrony barki Rikimaru, by ponownie odciąć jego ręce i raz na zawsze z nim skończyć.
Ku zaskoczeniu ślepca, po korytarzu rozeszła się nie fala krwi, lecz fala uderzeniowa, trzęsąca pokiereszowanym korytarzem do tego stopnia, że jego sufit niemal się na nich zawalił. Kokoro miało teraz dwie tsuby - z obu stron - a z każdej z nich wydobywało się ścięte z jednej strony ostrze katany o ząbkowanym, przerażającym brzegu. Miecze ślepca zostały zatrzymane właśnie przez nie. Urijah nie miał niestety czasu na przeanalizowanie sytuacji, ponieważ niespodziewanie z dziwnej broni Rikimaru wystrzeliły dwie kolejne fale uderzeniowe, które odepchnęły go na kilka metrów. Czerwonowłosy z bojowym okrzykiem podążył za swoim wrogiem. Urijah chciał momentalnie zatrzymać jego natarcie. W tym celu ciął łukiem, od dołu, w stronę jego nogi - bezskutecznie. Jedno z ostrzy Rikimaru nie tyle zablokowało jego cięcie, co odbiło je swoim własnym bez najmniejszego trudu. Prawie w tym samym momencie drugim ostrzem wykonał własny atak, tnąc ślepca przez szyję i zmuszając go do zablokowania ciosu.
— Co to za broń? Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego. To coś, jak mnisia szpada? Nie, brak ostrzy na drzewcu, samo drzewce za krótkie. W Shaolinie używano czegoś podobnego, ale to w dalszym ciągu nie pasuje! Czym, do cholery, jest ta tsuka? Jaki rzemieślnik mógłby stworzyć coś takiego?! — zachodził w głowę Urijah, spychany do tyłu gradem cięć, które zdawały się nadchodzić ze wszystkich stron. Rikimaru zamiatał podwójną kataną w powietrzu, jakby sterował kajakiem. Jego dłonie obracały się na rękojeści z zawrotną prędkością, raz po raz zmuszając ślepca do osłonienia się i nie dając mu żadnej szansy na kontrę. Chłopak wiedział doskonale, że nie dałby rady pokonać ilości szybkością, więc wyrównał szanse... a nawet przechylił szalę na swoją stronę, wykorzystując swoją inwencję i ślepotę oponenta.
— Padaj! — domagał się w duchu Rikimaru. Wstąpił w niego nowy duch, malały ostatnie zasoby sił, ostatnie dawki adrenaliny rozpadały się w jego ciele, lecz nie ustępował. W bok - blokada w ostatniej chwili, małe rozcięcie. W klatkę piersiową - odskok, poziome rozcięcie na linii żeber, rozbijające kości na pół. W twarz - piruet, ostrze rozcięło policzek od lewego kącika ust po zawiasy obu szczęk. Kolejne strumienie krwi sikały z coraz to nowszych ran Urijaha, który rozpaczliwie usiłował odkryć lukę w ruchach Rikimaru, zanim się wykrwawi. Jego plan samobójczego ataku legł w gruzach w momencie, w którym chłopakowi udało się go przechytrzyć.
— Padaj! — powtórzył Rikimaru. Wulkan fioletowej energii duchowej pochłonął jego ciało. Fala uderzeniowa zawaliła sufit kilka metrów za nimi. Czerwone włosy stały się śnieżnobiałą, rozwianą burzą, skóra poczerniała, niczym smoła, a złote i czerwone oczy zajaśniały potężnym blaskiem. Ostrza dwustronnego miecza zabarwiły się fioletem. — Jeszcze tylko chwila. Mniej, niż minuta. Wykończę go w mniej, niż minutę! — ponaglał się Rikimaru. Pierwszy raz w życiu świadomie aktywował Madman Stream i nie miał nawet okazji zastanowić się nad tym, jakie to było uczucie. Ból w mięśniach ustąpił na moment, siła i szybkość cięć gwałtownie wzrosła... a wszystkie rany chłopaka otworzyły się, puszczając krew z pełną siłą.
— Dobrze! Jego energia stała się zbyt chaotyczna, żeby mógł ją kontrolować. Chłopak nie ma doświadczenia. W tym tempie upływu krwi, zaraz zacznie słabnąć! — pomyślał z nadzieją Urijah, gdy nagle nad jego głową pojawiło się jedno z fioletowych ostrzy. Desperacko spróbował je zablokować, krzyżując nad sobą katany, lecz cięcie było tak potężne, że jego stopy zapadły się w pękającą podłogę. Obie nogi mężczyzny połamały się pod ciężarem uderzenia. Pękły kości udowe, pękły kolana, pękły nawet śródstopia, przytłoczone niesamowitą potęgą Madman Stream. Pod ślepcem ugięły się nogi. Bezsilnie padł na klęczki, podczas gdy fioletowe ostrze rozcięło poziomo jego jamę brzuszną, wyciskając zeń jeszcze więcej krwi.
Urijah był bliski utraty przytomności. Z nieprzytomnym wyrazem twarzy podparł się katanami o podłogę. Jego ręce drżały na rękojeściach, ledwo się ich trzymając.
— To naprawdę koniec?
***
Spotkał go trenującego w lesie. W samotności, lata temu, gdy jeszcze nie istniało nic takiego, jak Loża Kłamców. Pustelniczy, zarośnięty ślepiec z dwoma pordzewiałymi katanami i prowizorycznym workiem podróżnym na plecach natknął się na niego, gdy szukał czegoś do zjedzenia. W pewnym momencie po prostu zaczął słyszeć pisk wiatru. Głośny i szybki ruch powietrza wzbudził jego ciekawość, jako że jeszcze przed momentem wiatru praktycznie w ogóle nie było. Nadal go nie było... a przynajmniej nie tam, gdzie znajdował się szermierz, co samo w sobie wydawało mu się niecodzienne, jeśli nie podejrzane. Pustelnik udał się powoli i po cichu w stronę, z której dobiegały go odgłosy kolejnych podmuchów.
Nic nie powiedział, gdy wysunąwszy się spomiędzy drzew wreszcie go napotkał. Nie chodziło jednak o to, że chciał ukryć przed nim swoją obecność. Po prostu zaniemówił, obserwując go, a raczej jego ruchy i usiłując wyobrazić sobie, jak wyglądał na podstawie wyczuwanego kształtu ciała. Letni, przyjemny wiatr łopotał starymi szatami Urijaha i rozwiewał mu włosy. Energia duchowa o kształcie młodego mężczyzny, prawie nastolatka, szybowała w powietrzu z niepojętą gracją i lekkością. Tajemniczy nieznajomy prędko, niczym pikujący sokół przemieszczał się między poplątanymi gałęziami drzew, wyginając się bez trudu we wszystkie strony i nie zahaczając o nie nawet ubraniami.
A wiatr podążał za nim. Otaczał go, przepływał przez niego, wydobywał się z niego i przybywał mu z pomocą, jakby na jego wezwanie. Mężczyzna miał zamknięte oczy. Był zdrowy, był młody, jego zmysły funkcjonowały bez zarzutów, a jednak powstrzymywał się przed używaniem wzroku na własne życzenie. Dla Urijaha, który oślepł wbrew własnej woli już jako dziecko, pojawiający się w wyobraźni widok był zarówno przykry, jak i w pewien sposób budujący. Podobne wrażenie robił na nim sam nieznajomy, jednocześnie beztroski i przyjazny, jak i również zdyscyplinowany oraz czujny. Oniemiały obserwator sam zdekoncentrował się, zachwycony pokazem akrobacji w wykonaniu latającego człowieka.
— Witaj — usłyszał nagle i cofnął się gwałtownie, jak wstępujący łapką do wody kot. Młodzieniec unosił się kilka metrów nad ziemią, tuż przed nim. Po kształcie przepływającej przez niego mocy duchowej wyczuł, że się uśmiechnął i że otworzył oczy. — Nie bój się, nie mam złych zamiarów! — uspokoił go nieznajomy, obronnie wystawiając przed siebie dłonie. — Mam na imię Hisato, a ty?
— Urijah... — odparł nieufnie szermierz, lecz rozłożył zaciśnięte na rękojeściach katan palce.
— Wyglądasz na głodnego, Urijah. Może dołączysz do mnie przy śniadaniu? — zaproponował uprzejmie Hisato, wyciągając dłoń ku ślepcowi w geście powitania. Szermierz uścisnął ją. Piękno, którego był świadkiem kilka chwil wcześniej sprawiło, że nie wyobrażał on sobie Hisato jako złego człowieka. Zaufał mu.
Usiedli na skraju lasu, tuż nad wysokim urwiskiem, w pobliżu którego trenował młodszy od Urijaha chłopak. Podzielili się po równo resztką zapasów, które zostały Hisato. Ślepiec nie padł ofiarą swojego kalectwa. Jego gospodarz nie wykorzystał braku oczu szermierza, by go okpić. Dał mu nawet zjeść więcej, niż on sam, udając przy tym, że nie był głodny. Przez cały czas, gdy jedli, powietrze tańczyło między nimi, łasząc się do Hisato i ocierając się również o Urijaha. Ślepiec nigdy dotąd nie spotkał się z czymś takim.
Wspólnie udali się do najbliższego miasta, celem zebrania zapasów, a stamtąd wspólnie ruszyli w dalszą podróż. Urijah nie miał żadnego konkretnego celu, żadnego powodu, by towarzyszyć Hisato. Został po prostu przyciągnięty do niego jakąś tajemniczą siłą. Widział w nim coś, z czym nie spotkał się jeszcze nigdy w swoim pustelniczym życiu. Był z nim, kiedy kreował swoje wizje idealnego kraju. Był z nim, gdy przyłączali się do nich kolejni Madnessi, podobnie jak on zainspirowani przez Hisato. Był z nim, kiedy rok później Hisato stał się Torą, widział początki, widział tragedie pokrzywdzonych przez życie idealistów, których szybko zaczął nazywać swoją rodziną. Gdy Loża Kłamców przyjęła swoje miano, Urijah był przy tym. Gdy Enigma wypaczyła czyste intencje grupy i schwytała ją w swoje sidła, był przy tym. Gdy Hisato spotkał Mędrców i dowiedział się o tym, co go czeka, był przy tym.
Bo tak samo Hisato, jak i Torę kochał wiatr. A ten wiatr jakimś trafem, jakimś cudem wzbudzał zaufanie, wprawiał w osłupienie, oczarowywał kolejnych członków Loży. Kolejnych ludzi, którzy unoszeni tym wiatrem mogli oderwać się od szarej ziemi i poszybować w przestworza - w stronę Utopii. Nie było ważne, jacy ludzie uznają ich za głupich i naiwnych. Nie było ważne, ilu takich ludzi stanie im na drodze. Urijah wierzył bezgranicznie w ideały Hisato. I od samego początku był gotów oddać za nie życie...
***
— Koniec... — pomyślał z ulgą zdyszany Rikimaru, dezaktywując Madman Stream. — Nigdy bym nie pomyślał, że będzie to takie męczące. Pierwszy raz jestem przytomny po tym, jak aktywował się MS. To zdecydowanie była... najcięższa walka w moim życiu — stwierdził, patrząc mętnym wzrokiem na leżącego w kałuży własnej krwi ślepca, który nadal jeszcze dotykał rękojeści swoich katan, jakby miał zaraz powstać z martwych i nadal walczyć. — Żałuję, że nie znałem Tory. Jeśli jakikolwiek człowiek jest zdolny, by do tego stopnia zainspirować drugą osobę, walka przeciwko niemu jest wielką stratą. Mam nadzieję, że nie będzie musiał zginąć. Obiecuję ci, że zrobię, co będę mógł, żeby przebłagać mojego mistrza.
Chwiejnym krokiem odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Podwójna katana rozpadła się, pozostawiając tylko niknący w powietrzu blask energii duchowej. Taka sama energia zaczęła natychmiast zamykać rany chłopaka, który był już blady, jak ściana. Rozbudziło go dopiero dochodzący z sali tortur ryk - przeraźliwy ryk osoby, która rozpaczliwie odrzucała śmierć, nie godząc się na nią, walcząc do ostatniej kropli krwi. Ciarki przeszły mu po plecach, gdy tylko go usłyszał. Wolał nie zastanawiać się nad tym, co działo się między Josephem i Tenjiro. I tak nie byłby w stanie pomóc i doskonale o tym wiedział.
Wtem skamieniał, usłyszawszy coś jeszcze. Donośny chlupot rozbijanej tafli za swoimi plecami oraz podążający za nim świst powietrza. Załomotało mu serce. Jeszcze przed momentem przysiągłby, że Urijah stracił życie i że nawet bez tego nie byłby w stanie się ruszyć, lecz szybko porzucił wszelkie założenia. Obrócił się tak szybko, jak potrafił, słysząc przerażająco zbliżające się kroki połamanych nóg. Ciął szeroko, na wysokości szyi... i z przerażeniem zobaczył, że ociekający krwią szermierz nachylił się zbyt głęboko, by ten atak go dosięgnął.
— Samidare — wycharczał ślepiec, zatrzymując się w kuckach po lewej stronie chłopaka, pod jego zamachującym się ramieniem. Rozprostował przed sobą oboje ramion. Obie dłonie trzymały katany. Obie tsuby dotykały boku Rikimaru, podczas gdy czubki ostrzy wynurzały się równolegle z jego przeciwległego boku, chlustając krwią. Czerwień trysnęła również z ust otumanionego tym atakiem chłopaka.
— Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktokolwiek, z kim walczyłem, popchnąłby mnie tak daleko, jak ty. Nie, chyba jesteś pierwszy, Rikimaru. Przerosłeś wszelkie moje oczekiwania. Szanuję cię. Choć przyszedłeś tu jako jeden z tych, którzy chcą nas zniszczyć, szanuję cię i zawsze będę szanować. Nawet w ostatniej sekundzie... zdołałeś mnie zaskoczyć — pomyślał z uznaniem i smutkiem Urijah, gdy z jego rozdartego gardła wystrzelił wulkan krwi. Z czarnej rękojeści Kokoro wydobywało się pokryte czerwienią, bardzo płaskie ostrze, bardziej giętkie, niż bicz. Wykonane na szybko, improwizowane urumi - indyjski miecz paskowy - poderżnęło gardło ślepca w tym samym momencie, w którym ten chciał już świętować wygraną.
— Nie dałem rady, Hisato. Nie zobaczę końca naszej podróży, ale... mam nadzieję, że o mnie nie zapomnisz. Mam nadzieję, że Yurika wydobrzeje i że zostaniesz z nią do końca. Mam nadzieję, że Morriden otworzy oczy, zanim ten świat umrze po raz drugi... — Ostatni pozostały przy życiu członek Srebrnego Kręgu dokonał żywota, zostawiając swoje miecze w ciele swego ostatniego przeciwnika. Rikimaru upadł w kałużę krwi, tuż obok niego. "Ludzie miecza" bardzo często umierali razem...
***
Płakał z bólu, przy każdym, najmniejszym nawet ruchu zostawiając za sobą ślad zalewającej mokrą trawę krwi. Płyty z energii duchowej, które osłaniały od góry labirynt żywopłotu już dawno się rozpadły, wymknąwszy się spod kontroli Richarda Vernera. Mężczyzna czołgał się uporczywie, z trudem łapiąc powietrze i walcząc z czasem, by w porę móc wydostać się na zewnątrz, gdzie ktoś mógłby mu pomóc. Moc duchowa Kawasakiego, która pozostawała w jego ciele nie pozwalała mu na zamknięcie otrzymanych od Araba ran.
— Pieprzony sadysta. Nadęty bufon. Trzeba było mnie dobić, śmieciu. Teraz już nic mi nie zrobisz. Myślisz, że zginę? Och nie, nie zginę! To TY zginiesz. WY wszyscy zginiecie, łajzy! Zostanę na placu boju jako ostatni. Mam jeszcze wiele lat życia przed sobą. Wiele osiągnę. Jeśli nie w Gwardii, to w Loży! Nie, Loża zginie... ale Enigma nie! Tak jest, Enigma nie zginie, bo tych ludzi nie da się zabić! — entuzjazmował się z maniakalnym uśmiechem tleniony blondyn. Deszcz rozmył żel, którym stawiał swoją grzywkę, a ta momentalnie oklapła, przyklejając mu się do twarzy. To nie było ważne. Mógł wyglądać, jak robal, mógł być żałosny i słaby, ale jego przeznaczeniem było przeżycie i wzniesienie się na szczyt.
Szeroki ślad rozmytej krwi ciągnął się od głównej "sali" labiryntu, aż po wyjście. Tak, wyjście, albowiem Richard nareszcie się wydostał, cały czas leżąc na brzuchu i obficie krwawiąc. Był bledszy, niż kartka papieru i słabszy, niż noworodek, ale jeszcze żył. I teraz nie było już możliwości, by zginął. Musiał tylko poczekać. Chwilę, chwilkę, chwileczkę. Pomoc miała zaraz nadejść. Musiała. Był zbyt ważny, by pozwolić mu zginąć. Zbyt dobrze mu szło wkupywanie się w łaski ważnych osób, osób z władzą i mocą w rękach.
Wylądował tak nagle, że Richard pisnął, jak przerażone dziecko. Rozbijające się o mokrą trawę podeszwy oblały go wodą. Mężczyzna w średnim wieku, uderzający już o bramę "czterdziestki" stanął nad nim, rzucając na niego swój wysoki cień. Jego flegmatyczna, znudzona twarz, nieprzejęta wcale krwawiącym Richardem nie miała na sobie ani kropelki wody. Verner spojrzał na niego z niechęcią. Wokół mężczyzny roztaczała się okrągła bańka z energii duchowej, o którą rozbijał się deszcz, nie pozwalając ani jednej cząsteczce na zmoczenie jego ubrań. Richarda irytowała jego wyniosłość, ale lizusostwo i pokora mogły ocalić jego życie, więc porzucił swoją godność oraz wszelkie uprzedzenia - znowu.
— Wilder — syknął blondyn, unosząc dłoń, jakby próbując zwrócić na siebie uwagę człowieka. — Podejrzewałem, że to ciebie wyślą. Umieram tutaj. Pomóż mi, proszę! — domagał się Madness słabiutkim, drżącym głosikiem.
— Gdzie dziewczyna? — zapytał przybysz ostrym tonem, całkiem ignorując potrzeby rannego Richarda.
— Dziew... ach, tak! Drugie piętro, północna część budynku, pokój od strony gór. A teraz pomóż mi wsta... Dokąd idziesz?! — krzyknął rozpaczliwie Verner, gdy zdobywszy informacje, mężczyzna zwany Wilderem zaczął kroczyć w stronę Dworzyszcza.
— Po dziewczynę. Czy to nie wydaje ci się oczywiste? — odparł beznamiętnie tamten.
— Nie, kurwa, nie wydaje mi się! Ja tu się wykrwawiam! Chcę, żebyś mi pomógł. JA wam pomogłem! Byłem lojalny!
— Komu? — zapytał nagle Wilder, stojąc plecami do blondyna.
— Jak to: "komu"? WAM. Enigmie! Kurwa, przecież doniosłem wam na Torę! Że ukrywał przed wami prawdę i dorwał dziewczynę już dawno temu! I że wszedł w jakiś durny układ z tym gnojkiem, tym Kurokawą! Dałem wam ich na tacy! Gdyby nie ja, nic byście nie wiedzieli, a Gwardia odzyskałaby dziewuchę! Zresztą pomagałem już Thompsonowi, prawda? Pomogłem sprzątnąć Boccię i wywołać wojnę! Wilder, do kurwy, pomocy! — zapłakał się do reszty blondyn, z każdym słowem plując krwią. Próbował doczołgać się do mężczyzny, lecz tamten sprawiał wrażenie zupełnie niewzruszonego.
— Masz rację. Bardzo nam pomogłeś tym donosem, Richardzie — stwierdził nagle Wilder, a Verner nie zauważył w tym nic podejrzanego. Wręcz przeciwnie, na twarzy blondyna pojawiła się nadzieja. Pojawił się wyraz triumfu.
— Widzisz? Wszystko robię z myślą o was! Nawet...
— Wbiłeś nóż w plecy — przerwał mu stanowczo Wilder — każdemu, kto kiedykolwiek ci zaufał. Zdradziłeś każdego, z kim współpracowałeś. Pomogłeś nam, to prawda... ale jaką mamy mieć pewność, że i od nas się nie odwrócisz? — Richard zaniemówił. Zimny pot wstąpił mu na czoło. — Nasza misja jest zbyt ważna, byśmy narażali jej powodzenie z twojego powodu. Jestem tutaj po to, żeby odzyskać, co nasze i odebrać ci życie...
— NIE! Nie, nie, nie! — ryknął Verner, rzucając się do przodu na brzuchu. — Nie możesz! Nigdy was nie zdradzę, nigdy! Razem będziemy niezwyciężeni! Ja się zmienię, będę posłuszny, będę... — Złapał mężczyznę za nogawkę spodni.
— Już nie "będziesz". Byłeś — uciął Wilder. — Ice Garden! — mruknął. Lodowata energia duchowa wystrzeliła ogromną falą za jego plecy, w stronę żywopłotów, przez błagającego o litość Richarda Vernera.
— Ja... chciałem tylko wreszcie być "kimś"... — pomyślał blondyn. Labirynt - wszystkie jego ściany i całą strukturę - skuł lód. Szron osadził się na trawie, mrożąc osadzoną na niej krew. Tysiące kropel deszczu rozsypały się po okolicy jako grad. Kolczaste, krystalicznie czyste, lodowe pnącza oplotły żywopłot, przebijając się przez jego ściany i wystrzeliwując ku niebu, wygięte w rozmaite, piękne kształty, pokryte lodowymi różami. Kilkanaście takich samych pnączy przebiło się przez plecy Richarda, unosząc go w górę, rozrywając kręgosłup i organy wewnętrzne w ułamku sekundy. Cała ta scena wydarzyła się w ułamku sekundy - tak cicho, bez rozgłosu, w piękny, artystyczny wręcz sposób kończąc żałosne życie żałosnego człowieka.
Koniec Rozdziału 224
Następnym razem: Pojedynek potworów