poniedziałek, 28 marca 2016

Rozdział 224: Ludzie miecza

ROZDZIAŁ 224

     Krew ponownie zaczęła ciec po przebitym brzuchu Urijaha, jak również po jego szyi i całym rozciętym torsie. Przebiegająca skośnie przez całą twarz linia również barwiła skórę. Wszystkie rany ślepca otworzyły się, pozbawione dopływu energii duchowej, lecz szermierza już nie obchodziło własne bezpieczeństwo. W pełni skoncentrowany i zdeterminowany momentalnie obszedł Rikimaru płynnym krokiem, bezlitośnie wyszarpując katanę z jego pleców. Młodzieniec ponownie wypluł krew, chwiejąc się, ale ślepiec miał to za nic. Bez ostrzeżenia zamachnął się na niego od tyłu, tnąc poziomo obydwoma mieczami i usiłując przeciąć go na pół.
     Szczęk zderzających się ostrzy rozbił się o ściany. Jakimś cudem Rikimaru zdołał w ostatniej chwili skierować swoją katanę za siebie, ledwo blokując potężny, podwójny atak. Jego siła wymiotła go jednak naprzód, zwalając z nóg. Przebity na wylot chłopak wylądował na twarzy. Wszystkie mięśnie młodzieńca wyły z bólu. Jeszcze przed momentem zmusił je do niewiarygodnego wysiłku, będąc pewnym zwycięstwa, lecz Urijah ogromnie przewyższył jego oczekiwania. Teraz Rikimaru słabł coraz bardziej, podczas gdy ślepiec nacierał na niego w samobójczym transie, sam zalewając się krwią. Świst dobiegł chłopaka gdzieś z góry.
     Dyszący czerwonowłosy zmusił się do jeszcze odrobiny wysiłku i z bólem przeturlał się na bok. Spadający na niego z powietrza ślepiec właśnie zamachiwał się oburącz znad głowy obiema katanami. Dwa równoległe lecące cięcia runęły na podłogę, drążąc w niej dwa głębokie na kilka metrów koryta, które w bezczasie wydłużyły się na dziesiątki metrów. Rikimaru próbował wykorzystać lukę powstałą po tym ataku. Wykorzystawszy ścianę do oparcia się i powstania, zamachnął się kataną, która podczas samego zamachu wydłużyła się do rozmiarów zanbatou, by brutalnie ściągnąć Urijaha na ziemię.
     Nie udało się. Jakby nie istniały dla niego żadne ograniczenia, ślepiec w powietrzu uderzył w nadlatujące ostrze Rikimaru, a siła zderzenia ponownie posłała chłopaka na podłogę, turlając go wzdłuż ściany, o którą się opierał.
     — Przestał się martwić o to, co się z nim stanie. Pogodził się z tym, że zginie, więc próbuje zabrać mnie ze sobą. Nie przerywa ani na moment, a ja mam coraz mniej sił! Cholera, muszę coś wymyślić! — ponaglił się nastolatek, momentalnie zmieniając zanbatou w kindżał i wbijając krótkie ostrze w podłogę, żeby wyhamować. Urijah jednak właśnie do niego dobiegał. Czerwony od krwi ślepiec z dwoma zarośniętymi dołami zamiast oczu wykonał szybki wślizg na kolanach, a wraz z nim jeszcze szybsze cięcie przez krtań. Na drodze jego katan stanęła jednak sklecona na szybko ścianka z energii duchowej, mająca kupić Rikimaru czas.
     Miecze rozbiły ją w drobny mak, jakby uderzały w pajęczynę. Czerwonowłosy zdążył jednak wyciągnąć Kokoro z podłogi i zmienić kindżał w rozszerzające się ku czubowi, przypominające nieco kotwicę ostrze. Powstało tylko po to, by przyjąć atak. Było tylko tarczą, co podkreślało beznadziejną sytuację Rikimaru. Gdy katany rąbnęły w nieregularną klingę, ostrze pękło z trzaskiem. Odłamki skrystalizowanej mocy duchowej poraniły twarze obu szermierzy, lecz jednemu z nich i tak nie robiło to żadnej różnicy. Przełamujący "tarczę" atak miał wystarczająco dużo siły, by znów odepchnąć młodego szermierza, ale tym razem Urijah nie dał mu odfrunąć zbyt daleko. Bez zastanowienia wbił obie katany w podłogę i oparł na nich swój ciężar ciała... z całych sił zamachując się stopami.
     Kopnięty znienacka podbródek pękł z trzaskiem, który usłyszał tylko Rikimaru. Kopniak posłał go w stronę sufitu, rozbijając oń jego plecy. Młodzieniec popluł się krwią, a przecież był to jedynie początek, bo Urijah już dawno zdążył stanąć i skrzyżować ze sobą nadgarstki. Nie trzeba było długo czekać, jako że ślepiec od razu rozkrzyżował dłonie, a zarazem katany, emitując dwa lecące cięcia. Ostre fale energii duchowej pobiegły symetrycznie po podłodze i ścianach korytarza, niczym atakujące dzikie węże, po czym przecięły również sam sufit, by spotkać się w jego centrum - tam, gdzie właśnie znajdował się Rikimaru.
     — Mam cię! To będzie koniec — pomyślał Urijah, lecz nie miał racji. Najpierw zauważył, jak wypuszczona rękojeść Kokoro spada powoli na podłogę, ale chwilę później zorientował się, że jego cięcia zatrzymały się... na ochraniaczach z heracleum. Zdyszany i zapocony Rikimaru trzymał w dłoniach zapięcia nagolenników, którymi osłonił się z obu stron przed falami mocy duchowej. Płyty pękły, ale chłopak i tak ich już nie potrzebował. Dzikim wzrokiem wychwycił najpierw oszołomionego mężczyznę, a później dotykające podłogi Kokoro. Miał już swoją odpowiedź. Wiedział, jak pokonać szybkość przeciwnika.
     Gdy zaczął chylić się ku upadkowi spod sufitu, stworzył pod sobą płytę z energii duchowej, od której odbił się tak szybko, jak tylko potrafił. Pikując, nachylił się tak mocno, jak umiał, porywając Kokoro ze sobą i odbił się raz jeszcze - tym razem już od podłogi - nacierając na ślepca. Obie jego dłonie zaciskały się na czarnej rękojeści, do ostatniej chwili nie zdradzając swoich intencji. Urijah nie zastanowił się ani chwili nad swoją odpowiedzią. Instynktownie ciął obydwiema katanami zza pleców, kierując ostrze na pozbawione ochrony barki Rikimaru, by ponownie odciąć jego ręce i raz na zawsze z nim skończyć.
     Ku zaskoczeniu ślepca, po korytarzu rozeszła się nie fala krwi, lecz fala uderzeniowa, trzęsąca pokiereszowanym korytarzem do tego stopnia, że jego sufit niemal się na nich zawalił. Kokoro miało teraz dwie tsuby - z obu stron - a z każdej z nich wydobywało się ścięte z jednej strony ostrze katany o ząbkowanym, przerażającym brzegu. Miecze ślepca zostały zatrzymane właśnie przez nie. Urijah nie miał niestety czasu na przeanalizowanie sytuacji, ponieważ niespodziewanie z dziwnej broni Rikimaru wystrzeliły dwie kolejne fale uderzeniowe, które odepchnęły go na kilka metrów. Czerwonowłosy z bojowym okrzykiem podążył za swoim wrogiem. Urijah chciał momentalnie zatrzymać jego natarcie. W tym celu ciął łukiem, od dołu, w stronę jego nogi - bezskutecznie. Jedno z ostrzy Rikimaru nie tyle zablokowało jego cięcie, co odbiło je swoim własnym bez najmniejszego trudu. Prawie w tym samym momencie drugim ostrzem wykonał własny atak, tnąc ślepca przez szyję i zmuszając go do zablokowania ciosu.
     — Co to za broń? Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego. To coś, jak mnisia szpada? Nie, brak ostrzy na drzewcu, samo drzewce za krótkie. W Shaolinie używano czegoś podobnego, ale to w dalszym ciągu nie pasuje! Czym, do cholery, jest ta tsuka? Jaki rzemieślnik mógłby stworzyć coś takiego?! — zachodził w głowę Urijah, spychany do tyłu gradem cięć, które zdawały się nadchodzić ze wszystkich stron. Rikimaru zamiatał podwójną kataną w powietrzu, jakby sterował kajakiem. Jego dłonie obracały się na rękojeści z zawrotną prędkością, raz po raz zmuszając ślepca do osłonienia się i nie dając mu żadnej szansy na kontrę. Chłopak wiedział doskonale, że nie dałby rady pokonać ilości szybkością, więc wyrównał szanse... a nawet przechylił szalę na swoją stronę, wykorzystując swoją inwencję i ślepotę oponenta.
     — Padaj! — domagał się w duchu Rikimaru. Wstąpił w niego nowy duch, malały ostatnie zasoby sił, ostatnie dawki adrenaliny rozpadały się w jego ciele, lecz nie ustępował. W bok - blokada w ostatniej chwili, małe rozcięcie. W klatkę piersiową - odskok, poziome rozcięcie na linii żeber, rozbijające kości na pół. W twarz - piruet, ostrze rozcięło policzek od lewego kącika ust po zawiasy obu szczęk. Kolejne strumienie krwi sikały z coraz to nowszych ran Urijaha, który rozpaczliwie usiłował odkryć lukę w ruchach Rikimaru, zanim się wykrwawi. Jego plan samobójczego ataku legł w gruzach w momencie, w którym chłopakowi udało się go przechytrzyć.
     — Padaj! — powtórzył Rikimaru. Wulkan fioletowej energii duchowej pochłonął jego ciało. Fala uderzeniowa zawaliła sufit kilka metrów za nimi. Czerwone włosy stały się śnieżnobiałą, rozwianą burzą, skóra poczerniała, niczym smoła, a złote i czerwone oczy zajaśniały potężnym blaskiem. Ostrza dwustronnego miecza zabarwiły się fioletem. — Jeszcze tylko chwila. Mniej, niż minuta. Wykończę go w mniej, niż minutę! — ponaglał się Rikimaru. Pierwszy raz w życiu świadomie aktywował Madman Stream i nie miał nawet okazji zastanowić się nad tym, jakie to było uczucie. Ból w mięśniach ustąpił na moment, siła i szybkość cięć gwałtownie wzrosła... a wszystkie rany chłopaka otworzyły się, puszczając krew z pełną siłą.
     — Dobrze! Jego energia stała się zbyt chaotyczna, żeby mógł ją kontrolować. Chłopak nie ma doświadczenia. W tym tempie upływu krwi, zaraz zacznie słabnąć! — pomyślał z nadzieją Urijah, gdy nagle nad jego głową pojawiło się jedno z fioletowych ostrzy. Desperacko spróbował je zablokować, krzyżując nad sobą katany, lecz cięcie było tak potężne, że jego stopy zapadły się w pękającą podłogę. Obie nogi mężczyzny połamały się pod ciężarem uderzenia. Pękły kości udowe, pękły kolana, pękły nawet śródstopia, przytłoczone niesamowitą potęgą Madman Stream. Pod ślepcem ugięły się nogi. Bezsilnie padł na klęczki, podczas gdy fioletowe ostrze rozcięło poziomo jego jamę brzuszną, wyciskając zeń jeszcze więcej krwi.
     Urijah był bliski utraty przytomności. Z nieprzytomnym wyrazem twarzy podparł się katanami o podłogę. Jego ręce drżały na rękojeściach, ledwo się ich trzymając.
     — To naprawdę koniec?

***

     Spotkał go trenującego w lesie. W samotności, lata temu, gdy jeszcze nie istniało nic takiego, jak Loża Kłamców. Pustelniczy, zarośnięty ślepiec z dwoma pordzewiałymi katanami i prowizorycznym workiem podróżnym na plecach natknął się na niego, gdy szukał czegoś do zjedzenia. W pewnym momencie po prostu zaczął słyszeć pisk wiatru. Głośny i szybki ruch powietrza wzbudził jego ciekawość, jako że jeszcze przed momentem wiatru praktycznie w ogóle nie było. Nadal go nie było... a przynajmniej nie tam, gdzie znajdował się szermierz, co samo w sobie wydawało mu się niecodzienne, jeśli nie podejrzane. Pustelnik udał się powoli i po cichu w stronę, z której dobiegały go odgłosy kolejnych podmuchów.
     Nic nie powiedział, gdy wysunąwszy się spomiędzy drzew wreszcie go napotkał. Nie chodziło jednak o to, że chciał ukryć przed nim swoją obecność. Po prostu zaniemówił, obserwując go, a raczej jego ruchy i usiłując wyobrazić sobie, jak wyglądał na podstawie wyczuwanego kształtu ciała. Letni, przyjemny wiatr łopotał starymi szatami Urijaha i rozwiewał mu włosy. Energia duchowa o kształcie młodego mężczyzny, prawie nastolatka, szybowała w powietrzu z niepojętą gracją i lekkością. Tajemniczy nieznajomy prędko, niczym pikujący sokół przemieszczał się między poplątanymi gałęziami drzew, wyginając się bez trudu we wszystkie strony i nie zahaczając o nie nawet ubraniami.
     A wiatr podążał za nim. Otaczał go, przepływał przez niego, wydobywał się z niego i przybywał mu z pomocą, jakby na jego wezwanie. Mężczyzna miał zamknięte oczy. Był zdrowy, był młody, jego zmysły funkcjonowały bez zarzutów, a jednak powstrzymywał się przed używaniem wzroku na własne życzenie. Dla Urijaha, który oślepł wbrew własnej woli już jako dziecko, pojawiający się w wyobraźni widok był zarówno przykry, jak i w pewien sposób budujący. Podobne wrażenie robił na nim sam nieznajomy, jednocześnie beztroski i przyjazny, jak i również zdyscyplinowany oraz czujny. Oniemiały obserwator sam zdekoncentrował się, zachwycony pokazem akrobacji w wykonaniu latającego człowieka.
     — Witaj — usłyszał nagle i cofnął się gwałtownie, jak wstępujący łapką do wody kot. Młodzieniec unosił się kilka metrów nad ziemią, tuż przed nim. Po kształcie przepływającej przez niego mocy duchowej wyczuł, że się uśmiechnął i że otworzył oczy. — Nie bój się, nie mam złych zamiarów! — uspokoił go nieznajomy, obronnie wystawiając przed siebie dłonie. — Mam na imię Hisato, a ty?
     — Urijah... — odparł nieufnie szermierz, lecz rozłożył zaciśnięte na rękojeściach katan palce. 
     — Wyglądasz na głodnego, Urijah. Może dołączysz do mnie przy śniadaniu? — zaproponował uprzejmie Hisato, wyciągając dłoń ku ślepcowi w geście powitania. Szermierz uścisnął ją. Piękno, którego był świadkiem kilka chwil wcześniej sprawiło, że nie wyobrażał on sobie Hisato jako złego człowieka. Zaufał mu.
     Usiedli na skraju lasu, tuż nad wysokim urwiskiem, w pobliżu którego trenował młodszy od Urijaha chłopak. Podzielili się po równo resztką zapasów, które zostały Hisato. Ślepiec nie padł ofiarą swojego kalectwa. Jego gospodarz nie wykorzystał braku oczu szermierza, by go okpić. Dał mu nawet zjeść więcej, niż on sam, udając przy tym, że nie był głodny. Przez cały czas, gdy jedli, powietrze tańczyło między nimi, łasząc się do Hisato i ocierając się również o Urijaha. Ślepiec nigdy dotąd nie spotkał się z czymś takim.
     Wspólnie udali się do najbliższego miasta, celem zebrania zapasów, a stamtąd wspólnie ruszyli w dalszą podróż. Urijah nie miał żadnego konkretnego celu, żadnego powodu, by towarzyszyć Hisato. Został po prostu przyciągnięty do niego jakąś tajemniczą siłą. Widział w nim coś, z czym nie spotkał się jeszcze nigdy w swoim pustelniczym życiu. Był z nim, kiedy kreował swoje wizje idealnego kraju. Był z nim, gdy przyłączali się do nich kolejni Madnessi, podobnie jak on zainspirowani przez Hisato. Był z nim, kiedy rok później Hisato stał się Torą, widział początki, widział tragedie pokrzywdzonych przez życie idealistów, których szybko zaczął nazywać swoją rodziną. Gdy Loża Kłamców przyjęła swoje miano, Urijah był przy tym. Gdy Enigma wypaczyła czyste intencje grupy i schwytała ją w swoje sidła, był przy tym. Gdy Hisato spotkał Mędrców i dowiedział się o tym, co go czeka, był przy tym.
     Bo tak samo Hisato, jak i Torę kochał wiatr. A ten wiatr jakimś trafem, jakimś cudem wzbudzał zaufanie, wprawiał w osłupienie, oczarowywał kolejnych członków Loży. Kolejnych ludzi, którzy unoszeni tym wiatrem mogli oderwać się od szarej ziemi i poszybować w przestworza - w stronę Utopii. Nie było ważne, jacy ludzie uznają ich za głupich i naiwnych. Nie było ważne, ilu takich ludzi stanie im na drodze. Urijah wierzył bezgranicznie w ideały Hisato. I od samego początku był gotów oddać za nie życie...

***

     — Koniec... — pomyślał z ulgą zdyszany Rikimaru, dezaktywując Madman Stream. — Nigdy bym nie pomyślał, że będzie to takie męczące. Pierwszy raz jestem przytomny po tym, jak aktywował się MS. To zdecydowanie była... najcięższa walka w moim życiu — stwierdził, patrząc mętnym wzrokiem na leżącego w kałuży własnej krwi ślepca, który nadal jeszcze dotykał rękojeści swoich katan, jakby miał zaraz powstać z martwych i nadal walczyć. — Żałuję, że nie znałem Tory. Jeśli jakikolwiek człowiek jest zdolny, by do tego stopnia zainspirować drugą osobę, walka przeciwko niemu jest wielką stratą. Mam nadzieję, że nie będzie musiał zginąć. Obiecuję ci, że zrobię, co będę mógł, żeby przebłagać mojego mistrza.
     Chwiejnym krokiem odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Podwójna katana rozpadła się, pozostawiając tylko niknący w powietrzu blask energii duchowej. Taka sama energia zaczęła natychmiast zamykać rany chłopaka, który był już blady, jak ściana. Rozbudziło go dopiero dochodzący z sali tortur ryk - przeraźliwy ryk osoby, która rozpaczliwie odrzucała śmierć, nie godząc się na nią, walcząc do ostatniej kropli krwi. Ciarki przeszły mu po plecach, gdy tylko go usłyszał. Wolał nie zastanawiać się nad tym, co działo się między Josephem i Tenjiro. I tak nie byłby w stanie pomóc i doskonale o tym wiedział.
     Wtem skamieniał, usłyszawszy coś jeszcze. Donośny chlupot rozbijanej tafli za swoimi plecami oraz podążający za nim świst powietrza. Załomotało mu serce. Jeszcze przed momentem przysiągłby, że Urijah stracił życie i że nawet bez tego nie byłby w stanie się ruszyć, lecz szybko porzucił wszelkie założenia. Obrócił się tak szybko, jak potrafił, słysząc przerażająco zbliżające się kroki połamanych nóg. Ciął szeroko, na wysokości szyi... i z przerażeniem zobaczył, że ociekający krwią szermierz nachylił się zbyt głęboko, by ten atak go dosięgnął.
     — Samidare — wycharczał ślepiec, zatrzymując się w kuckach po lewej stronie chłopaka, pod jego zamachującym się ramieniem. Rozprostował przed sobą oboje ramion. Obie dłonie trzymały katany. Obie tsuby dotykały boku Rikimaru, podczas gdy czubki ostrzy wynurzały się równolegle z jego przeciwległego boku, chlustając krwią. Czerwień trysnęła również z ust otumanionego tym atakiem chłopaka.
     — Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktokolwiek, z kim walczyłem, popchnąłby mnie tak daleko, jak ty. Nie, chyba jesteś pierwszy, Rikimaru. Przerosłeś wszelkie moje oczekiwania. Szanuję cię. Choć przyszedłeś tu jako jeden z tych, którzy chcą nas zniszczyć, szanuję cię i zawsze będę szanować. Nawet w ostatniej sekundzie... zdołałeś mnie zaskoczyć — pomyślał z uznaniem i smutkiem Urijah, gdy z jego rozdartego gardła wystrzelił wulkan krwi. Z czarnej rękojeści Kokoro wydobywało się pokryte czerwienią, bardzo płaskie ostrze, bardziej giętkie, niż bicz. Wykonane na szybko, improwizowane urumi - indyjski miecz paskowy - poderżnęło gardło ślepca w tym samym momencie, w którym ten chciał już świętować wygraną.
     — Nie dałem rady, Hisato. Nie zobaczę końca naszej podróży, ale... mam nadzieję, że o mnie nie zapomnisz. Mam nadzieję, że Yurika wydobrzeje i że zostaniesz z nią do końca. Mam nadzieję, że Morriden otworzy oczy, zanim ten świat umrze po raz drugi... — Ostatni pozostały przy życiu członek Srebrnego Kręgu dokonał żywota, zostawiając swoje miecze w ciele swego ostatniego przeciwnika. Rikimaru upadł w kałużę krwi, tuż obok niego. "Ludzie miecza" bardzo często umierali razem...

***

     Płakał z bólu, przy każdym, najmniejszym nawet ruchu zostawiając za sobą ślad zalewającej mokrą trawę krwi. Płyty z energii duchowej, które osłaniały od góry labirynt żywopłotu już dawno się rozpadły, wymknąwszy się spod kontroli Richarda Vernera. Mężczyzna czołgał się uporczywie, z trudem łapiąc powietrze i walcząc z czasem, by w porę móc wydostać się na zewnątrz, gdzie ktoś mógłby mu pomóc. Moc duchowa Kawasakiego, która pozostawała w jego ciele nie pozwalała mu na zamknięcie otrzymanych od Araba ran.
     — Pieprzony sadysta. Nadęty bufon. Trzeba było mnie dobić, śmieciu. Teraz już nic mi nie zrobisz. Myślisz, że zginę? Och nie, nie zginę! To TY zginiesz. WY wszyscy zginiecie, łajzy! Zostanę na placu boju jako ostatni. Mam jeszcze wiele lat życia przed sobą. Wiele osiągnę. Jeśli nie w Gwardii, to w Loży! Nie, Loża zginie... ale Enigma nie! Tak jest, Enigma nie zginie, bo tych ludzi nie da się zabić! — entuzjazmował się z maniakalnym uśmiechem tleniony blondyn. Deszcz rozmył żel, którym stawiał swoją grzywkę, a ta momentalnie oklapła, przyklejając mu się do twarzy. To nie było ważne. Mógł wyglądać, jak robal, mógł być żałosny i słaby, ale jego przeznaczeniem było przeżycie i wzniesienie się na szczyt.
     Szeroki ślad rozmytej krwi ciągnął się od głównej "sali" labiryntu, aż po wyjście. Tak, wyjście, albowiem Richard nareszcie się wydostał, cały czas leżąc na brzuchu i obficie krwawiąc. Był bledszy, niż kartka papieru i słabszy, niż noworodek, ale jeszcze żył. I teraz nie było już możliwości, by zginął. Musiał tylko poczekać. Chwilę, chwilkę, chwileczkę. Pomoc miała zaraz nadejść. Musiała. Był zbyt ważny, by pozwolić mu zginąć. Zbyt dobrze mu szło wkupywanie się w łaski ważnych osób, osób z władzą i mocą w rękach.
     Wylądował tak nagle, że Richard pisnął, jak przerażone dziecko. Rozbijające się o mokrą trawę podeszwy oblały go wodą. Mężczyzna w średnim wieku, uderzający już o bramę "czterdziestki" stanął nad nim, rzucając na niego swój wysoki cień. Jego flegmatyczna, znudzona twarz, nieprzejęta wcale krwawiącym Richardem nie miała na sobie ani kropelki wody. Verner spojrzał na niego z niechęcią. Wokół mężczyzny roztaczała się okrągła bańka z energii duchowej, o którą rozbijał się deszcz, nie pozwalając ani jednej cząsteczce na zmoczenie jego ubrań. Richarda irytowała jego wyniosłość, ale lizusostwo i pokora mogły ocalić jego życie, więc porzucił swoją godność oraz wszelkie uprzedzenia - znowu.
     — Wilder — syknął blondyn, unosząc dłoń, jakby próbując zwrócić na siebie uwagę człowieka. — Podejrzewałem, że to ciebie wyślą. Umieram tutaj. Pomóż mi, proszę! — domagał się Madness słabiutkim, drżącym głosikiem.
     — Gdzie dziewczyna? — zapytał przybysz ostrym tonem, całkiem ignorując potrzeby rannego Richarda.
     — Dziew... ach, tak! Drugie piętro, północna część budynku, pokój od strony gór. A teraz pomóż mi wsta... Dokąd idziesz?! — krzyknął rozpaczliwie Verner, gdy zdobywszy informacje, mężczyzna zwany Wilderem zaczął kroczyć w stronę Dworzyszcza.
     — Po dziewczynę. Czy to nie wydaje ci się oczywiste? — odparł beznamiętnie tamten.
     — Nie, kurwa, nie wydaje mi się! Ja tu się wykrwawiam! Chcę, żebyś mi pomógł. JA wam pomogłem! Byłem lojalny!
     — Komu? — zapytał nagle Wilder, stojąc plecami do blondyna.
     — Jak to: "komu"? WAM. Enigmie! Kurwa, przecież doniosłem wam na Torę! Że ukrywał przed wami prawdę i dorwał dziewczynę już dawno temu! I że wszedł w jakiś durny układ z tym gnojkiem, tym Kurokawą! Dałem wam ich na tacy! Gdyby nie ja, nic byście nie wiedzieli, a Gwardia odzyskałaby dziewuchę! Zresztą pomagałem już Thompsonowi, prawda? Pomogłem sprzątnąć Boccię i wywołać wojnę! Wilder, do kurwy, pomocy! — zapłakał się do reszty blondyn, z każdym słowem plując krwią. Próbował doczołgać się do mężczyzny, lecz tamten sprawiał wrażenie zupełnie niewzruszonego.
     — Masz rację. Bardzo nam pomogłeś tym donosem, Richardzie — stwierdził nagle Wilder, a Verner nie zauważył w tym nic podejrzanego. Wręcz przeciwnie, na twarzy blondyna pojawiła się nadzieja. Pojawił się wyraz triumfu.
     — Widzisz? Wszystko robię z myślą o was! Nawet...
     — Wbiłeś nóż w plecy — przerwał mu stanowczo Wilder — każdemu, kto kiedykolwiek ci zaufał. Zdradziłeś każdego, z kim współpracowałeś. Pomogłeś nam, to prawda... ale jaką mamy mieć pewność, że i od nas się nie odwrócisz? — Richard zaniemówił. Zimny pot wstąpił mu na czoło. — Nasza misja jest zbyt ważna, byśmy narażali jej powodzenie z twojego powodu. Jestem tutaj po to, żeby odzyskać, co nasze i odebrać ci życie...
     — NIE! Nie, nie, nie! — ryknął Verner, rzucając się do przodu na brzuchu. — Nie możesz! Nigdy was nie zdradzę, nigdy! Razem będziemy niezwyciężeni! Ja się zmienię, będę posłuszny, będę... — Złapał mężczyznę za nogawkę spodni.
     — Już nie "będziesz". Byłeś — uciął Wilder. — Ice Garden! — mruknął. Lodowata energia duchowa wystrzeliła ogromną falą za jego plecy, w stronę żywopłotów, przez błagającego o litość Richarda Vernera.
     — Ja... chciałem tylko wreszcie być "kimś"... — pomyślał blondyn. Labirynt - wszystkie jego ściany i całą strukturę - skuł lód. Szron osadził się na trawie, mrożąc osadzoną na niej krew. Tysiące kropel deszczu rozsypały się po okolicy jako grad. Kolczaste, krystalicznie czyste, lodowe pnącza oplotły żywopłot, przebijając się przez jego ściany i wystrzeliwując ku niebu, wygięte w rozmaite, piękne kształty, pokryte lodowymi różami. Kilkanaście takich samych pnączy przebiło się przez plecy Richarda, unosząc go w górę, rozrywając kręgosłup i organy wewnętrzne w ułamku sekundy. Cała ta scena wydarzyła się w ułamku sekundy - tak cicho, bez rozgłosu, w piękny, artystyczny wręcz sposób kończąc żałosne życie żałosnego człowieka.

Koniec Rozdziału 224
Następnym razem: Pojedynek potworów

niedziela, 20 marca 2016

Rozdział 223: Srebrny Krąg Aquerii

ROZDZIAŁ 223

     Sytuacja cofającego się piwnicznym korytarzem Rikimaru była beznadziejna. On sam z jednym tylko mieczem musiał bronić się przed nieustającą falą ataków bliźniaczych katan Urijaha. Wypracowana technika zbijania wrogich cięć została opanowana przez młodzieńca do perfekcji, lecz mimo to ofensywa ślepca zmuszała go do niebezpiecznego naciskania na swój organizm. Ostrza śmigały raz za razem. Każde cięcie mogło go zabić, każde dźgnięcie kierowane było w któryś z punktów witalnych, a nade wszystko niewyjaśniona, przerażająca presja biła na niego ze strony szermierza Srebrnego Kręgu.
     — Znał mojego ojca — przypomniał sobie Rikimaru, mechanicznymi ruchami samych ramion spychając na boki przeszywające powietrze pchnięcia przeciwnika. — Sam ten fakt nie powinien mnie dziwić, ale zapytał o niego tak nagle... i zaraz po tym zaatakował mnie ze zdwojoną siłą. Coś musiało między nimi zajść. Nie jest niczym dziwnym, że ktoś mógłby żywić urazę do ojca, ale nie jestem w stanie przeciwstawić się Urijahowi, nie wiedząc, co się stało. Z całą pewnością nie mam zamiaru bronić imienia tego szalonego człowieka, ale nie słyszałem o niczym, co mogłoby połączyć go ze Srebrnym Kręgiem. Dlaczego?
     Potrzebował dłuższego i szerszego ostrza, lecz nie mógł sobie na nie pozwolić w ciasnym korytarzu, jeśli chciał mieć jakiekolwiek szanse na odpłacenie się Urijahowi. Powoli opadał z sił, nieustępliwie stawiając opór fali następujących po sobie pchnięć i z nadzieją szukając słabych punktów ślepca. Mógł tylko mieć nadzieję, że prędzej oponent się odsłoni, niż on straci dech. Obrał sobie za punkt honoru, że to on zada pierwsze cięcie, które będzie cokolwiek znaczyć w ich pojedynku, lecz z każdym ułamkiem sekundy wierzył w to coraz mniej. Krawędzie jego błyszczącej energią duchową katany tępiły się i wyszczerbiały, niewątpliwie znacznie słabsze od ostrzy Urijaha, przez co chłopak tracił coraz więcej mocy, rekonstruując je w ferworze walki. Wiedział, że chwila nieuwagi i utrata Kokoro w takiej sytuacji momentalnie wyłoniłaby zwycięzcę... i nie byłby to wcale on. I mimo tego, jak wiele wiedział Rikimaru, ostatecznie ślepiec wymknął się jego wyobrażeniom. Na jedną właśnie chwilę.
     Seria pchnięć została raptownie przerwana. Tak nagle, że wydawało się to niemożliwe. Wydawało się, że nagłe zastygnięcie w bezruchu w środku walki i jednoczesne zatrzymanie biegu pomimo rozpędu było czymś nieosiągalnym dla człowieka. A jednak Urijah tego dokonał - tak samo teraz, jak i wcześniej, gdy uniknął tym jego ataku. Pchnięcia nie nadeszły, lecz ramiona zaskoczonego Rikimaru nadal ruszały się jeszcze w tym samym rytmie. Młodzieniec mógł już tylko zakląć w myślach, zadając sobie jednocześnie pytanie: "Czemu akurat teraz? Co skłoniło ślepca, by zagrać mu na nosie akurat teraz?".
     Urijah ruszył na niego z nisko pochylonymi plecami, momentalnie zamachując się jednym ostrzem od dołu, rozcinając jego czubkiem kamienną podłogę, a drugim zza pleców, tworząc w ten sposób swego rodzaju nożyce. Rikimaru z zaciśniętymi zębami wykorzystał swoje wszystkie siły, by zatrzymać poruszające się z ogromną prędkością ręce. Przez moment miał wrażenie, że mięśnie jego ramion eksplodują, napompowane do granic możliwości i zaciśnięte z ogromną siłą. Był pewien, że część włókien mięśniowych rozdarło się, ale to nie było ważne. Ważne było obronienie się przed Urijahem. Rikimaru ledwie zdążył ustawić swą katanę w poziomie, tuż przed tym, jak dobiegł go w końcu atak nieprzyjaciela.
     Garda padła. Padła i nie chodziło tu nawet o siłę, z jaką ciął Urijah. Wykonane z góry i z dołu cięcia przerąbały się przez uformowane dzięki Kokoro ostrze z metalicznym trzaskiem, rozbijając je na trzy części i przechodząc dalej. Uderzenie niemal połamało chłopakowi nadgarstek, a mimo to ślepiec od razu zaatakował ponownie, odwrotnie niż poprzednio, tym razem lewym mieczem tnąc z góry, a prawym z dołu. Stało się to tak szybko, że Rikimaru nie miał nawet czasu na odbudowanie swojego ostrza. Mógł tylko spróbować osłonić się pozostawionym mu kikutem - trzecią częścią całości - ryzykując rozpłataniem całego swojego ciała.
     — Całe moje ręce krzyczą z bólu. Dopiero teraz jestem w stanie pojąć, jakim genialnym jest szermierzem, ale z jakiegoś powodu nie czuję strachu. Czuję raczej... entuzjazm. Ciepło rozchodzi się po moim ciele. Mój oddech jest głęboki, ale szybki. Coraz lepiej wychodzi mi reagowanie na jego ruchy. Ja... mogę z nim wygrać! — pomyślał Rikimaru, doskonale wymierzając punkty, w które uderzą katany przeciwnika i przygotowując się do obrony... która nie nastąpiła. Wytrzeszczył różnokolorowe oczy, gdy po raz trzeci już Urijah dokonał czegoś nieprawdopodobnego. Tuż przed tym, jak jego cięcia dotarły do celu... całkowicie zmienił ich kierunki, zmieniając je z pionowych w poziome bez utraty prędkości ani siły. Czerwonowłosy nie zauważył nawet momentu, w którym ślepiec obrócił rękojeści.
     Poczuł się, jak głupiec. Stał w pozycji przygotowanej do przyjęcia na siebie ataku, który nie nadszedł, podczas gdy dosięgły go obie katany Urijaha. W mgnieniu oka dwie czerwone linie pojawiły się na ciele Rikimaru - jedna na wysokości klatki piersiowej, nadszarpując również naramienniki chłopaka, a druga na połowie ud. Obie linie rozszerzyły się pod wpływem wytryskującej z nich krwi. Młody szermierz momentalnie i instynktownie rzucił się do tyłu, podświadomie formując proste nodachi w dłoniach... i uderzając plecami o ścianę ślepego zaułku. Wszystko stało się jasne.
     — To dlatego. Dlatego wtedy zmienił sposób, w jaki atakował. Po to, żeby przyprzeć mnie do muru. Chociaż jest ślepy, widzi swoje otoczenie o wiele lepiej, niż ja! — uświadomił sobie z nutką uznania oraz niepokoju chłopak. Zareagował instynktownie, póki między nim, a oponentem był jeszcze jakikolwiek dystans. Momentalnie odbił się od podłogi, wykonując salto w powietrzu, nad głową przeciwnika i obracając się w locie w taki sposób, żeby widzieć jego plecy i mogąc go w nie ugodzić. Tak właśnie zrobił. Zanim jeszcze dokończył swój obrót, zamachnął się nodachi w kierunku, w którym powinny znajdować się plecy przeciwnika... ale wcale ich tam nie było. Ostrze Rikimaru minęło się z wyskakującym do góry Urijahem.
     Też wykonał salto - w tył, zarówno unikając sprytnego ataku chłopaka, jak i stwarzając sobie szansę do uderzenia na niego w ten sam sposób. Zanim czerwonowłosy w ogóle pomyślał o obronieniu się, dwa ostrza przebiegły mu z góry na dół przez całe plecy, po obu stronach kręgosłupa. Znów polała się krew. Rażony bólem, lecz przede wszystkim adrenaliną Rikimaru obrócił się na pięcie tak szybko, jak potrafił... tylko po to, by zobaczyć, jak skrzyżowane katany jego przeciwnika rozjeżdżają się z piskiem i świstem powietrza. Na jego klatce piersiowej pojawiły się dwie przecinające się rany w kształcie litery X. Kolejny raz młodzieniec stracił krew. Co gorsze jednak, Urijah kontynuował atak.
     Pieruńsko szybkie pchnięcie obydwiema katanami zatrzymało się na klindze nodachi Rikimaru, momentalnie zaczynając odpychać chłopaka, który musiał podeprzeć swój miecz wnętrzem drugiej dłoni, żeby nie wyłamało mu nadgarstka. Dyszał, bojąc się nawet mrugnąć, bo przecież w momencie zamknięcia powieki mógłby zginąć. Dwaj szermierze siłowali się przez moment, nareszcie zwalniając tempo walki.
     — Przyjąłem kilka cięć z rzędu, a on jeszcze żadnego. Bardzo niedobrze. Na dodatek moje ostrze za chwilę pęknie, jeśli czegoś nie zrobię. Katany Urijaha napierają zbyt mocno, by tak cienka klinga to wytrzymała, ale jego siła... Mógłbym wykorzystać ją przeciw niemu! — zauważył sprytnie czerwonowłosy i bez żadnego przygotowania wprowadził swój plan w życie, zdecydowanym ruchem obracając swój miecz ostrzem ku górze. Naciskające na klingę katany prześliznęły się po krawędzi, a nieustający napór ślepca sprawił, że powędrowały one dalej, ciągnąc go za sobą i pozbawiając równowagi. Ostrza Urijaha śmignęły po dwóch stronach głowy Rikimaru, który bez ostrzeżenia zamachnął się swoim nodachi na zupełnie odkryte gardło zaskoczonego manewrem szermierza.

***

     Większa część mieszkańców Morriden sądziła, że rozkwit neutralnego miasta Aquerii nastąpił jedynie za sprawą pojawienia się w niej słynnego Alchemika. Że wcześniej miasto to było niczym, że niczym się też nie wyróżniało i nikt nie zwracał na nie uwagi. Że to dzięki Alchemikowi Aqueria stała się sławna, że to on zaprojektował system nawadniający miasto, prowadzące do niego drogi i świecące nad nimi kule ze skrystalizowanej energii duchowej. Większa część mieszkańców Morriden myliła się, lecz nie można ich było za to winić. Wszystko dlatego, że szczegóły dotyczące wydarzeń sprzed pojawienia się Alchemika zostały zamiecione pod dywan i skrzętnie ukryte przed obywatelami, by temat tabu nie doprowadził do załamania się równowagi całego kraju. Z kart historii niemal doszczętnie wymazano Srebrny Krąg.
     Grupa Madnessów ochrzczona została tą nazwą przez mieszkańców samej Aquerii, jako że taki właśnie symbol widniał na płaszczach każdego z członków. Prosty, srebrny pierścień stał się synonimem bezpieczeństwa wkrótce po tym, jak Krąg po raz pierwszy zawitał do Miasta Wież. Nikt nie widział, skąd wzięli się członkowie stowarzyszenia, lecz nie ulegało wątpliwości, że trzymali się razem jeszcze zanim trafili do Aquerii. Niektórzy utrzymywali, że przybyli zza Muru, co miało tłumaczyć niepowtarzalną siłę szermierzy. Każdy członek Kręgu walczył bowiem mieczem i stało się to szybko ich znakiem rozpoznawczym.
     Początkowo nie udzielono im pozwolenia na osiedlenie się w mieście. Nikomu nieznani, uzbrojeni i potężni Madnessi nie wzbudzali żadnego zaufania... zatem rozbili obóz tuż za Aquerią i zaczęli tam żyć. Nikt w mieście nie miał odwagi ich przepędzić, a że szermierze nie czynili żadnych szkód, nie zainteresował się nimi również aparat władzy. Z czasem okazało się nawet, że niechciani przybysze zza Muru byli nader przydatni. Każdy Spaczony, który tylko zbliżył się do Aquerii był niszczony zanim w ogóle pomyślał o zaatakowaniu kogoś, a wszelkie szlaki handlowe stawały się nieporównywalnie bezpieczniejsze. Co więcej, rozchodzące się pogłoski o tajemniczych "strażnikach Miasta Wież" odstraszały rabusiów, banitów i innych odszczepieńców. Ci wystarczająco odważni, by ingerować w sprawy słabego wówczas miasta tracili głowy lub kończyny jeszcze zanim zdążyli zbliżyć się do jego granic.
     W świetle wymiernych korzyści, grupka szermierzy zaskarbiła sobie nie tylko szacunek ludności Aquerii, lecz również miejsce wśród nich. Niewielki, opuszczony dworek w centrum miasta został im przekazany jako darowizna - w podzięce za ochronę i w ramach przeprosin za nieufność. Srebrny Krag osiedlił się na stałe we wspomnianym dworku, który wyremontowali własnymi rękoma. Żyli w symbiozie z samą Aquerią. Nic nie mogło już zagrozić miastu, odkąd dziesięciu szalenie potężnych szermierzy stało się jego tarczą. Widząc to, lokalne władze postanowiły za wszelką cenę utrzymać Krąg w Aquerii, w związku z czym grupa zaczęła otrzymywać coraz hojniejsze datki - zarówno od samych władz, jak i od ludzi, którym pomogli. Pozwoliło to Kręgowi przerodzić się w organizację z krwi i kości.
     Do Srebrnego Kręgu zaczęto przyjmować uczniów. Głównie były to sieroty i osoby, które dopiero co stały się Madnessami, nie mające jeszcze swojego miejsca w świecie. Niektórzy rodzice oddawali swoje dzieci na wychowanie do szermierzy Kręgu, chcąc zapewnić im lepszą przyszłość. Organizacja bowiem nie tylko chroniła Aquerię i jej okolicę, lecz również wspierała jej wszechstronny rozwój. Członkowie Kręgu mieli całkiem inne spojrzenie na bieżące sprawy, niż rodowici Morrideńczycy. Działali instynktownie i jak najbardziej praktycznie, nie zastanawiali się. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby wiecznie się spieszyli, jakby wiecznie coś ich goniło i to również upowszechniło pogłoski o ich przybyciu zza Muru.
     Wieść o powstaniu Srebrnego Kręgu i jego osiągnięciach rozniosła się po całym Morriden tak szybko, jak szybko lokalne władze zaniechały składania datków na rzecz domagających się ich Niebiańskich Rycerzy. Nie mieli powodów, by wydawać fortunę na utrzymanie Rycerzy, którzy rzadko kiedy byli w stanie im pomóc, podczas gdy Krąg nawet o nic ich nie prosił. Niestety jednak w tamtym czasie urząd Paladyna pełnił Daniel Mayers. Despotyczny zwierzchnik Niebiańskich Rycerzy zareagował natychmiast, jak zawsze twardo i brutalnie. Tłumacząc swoją decyzję zaburzającymi równowagę w Morriden działaniami Srebrnego Kręgu oraz odwiecznym dążeniem Rycerzy do jej zachowania, poprowadził marsz na Aquerię.
     Ogień i miecz. Strach, ból, pożoga. Mayers wraz z kilkoma dziesiątkami swoich Rycerzy zaatakował centrum Aquerii, w którym znajdował się dwór Kręgu. Choć nawoływał szermierzy do poddania się i złożenia broni, w rzeczywistości chciał sprowokować ich do walki, by móc odebrać im wszystkim życia. Tak też właśnie się stało. Wszyscy członkowie Kręgu zostali w ciągu dwóch dni walk wybici przez Niebiańskich Rycerzy, choć sam Mayers utracił prawie cały prowadzony przez siebie oddział, nadziawszy się na niespodziewaną potęgę założycieli organizacji. Ciała zostały zabezpieczone przed rozpadem i porozwieszane pod wielkimi lampami, które oświetlały drogę do Aquerii jako przestroga i przypomnienie o "zdrajcach Morriden" i "siewcach zwątpienia". Zamordowana została większość przyjętych na nauki dzieci. Te, które nie zdążyły ich jeszcze rozpocząć siłą wcielono do zakonu Niebiańskich Rycerzy jako "rekompensatę" za doznane przezeń szkody. Siedzibę Kręgu doszczętnie spalono, a przedstawicieli władz lokalnych dożywotnio wypędzono z Aquerii wraz z ich rodzinami.
     Masakrę przeżył tylko jeden chłopiec, który stracił swój wzrok podczas walk...

***

     Chwilowy przebłysk przeszłości w głowie ślepca zakończył się momentalnie, gdy mężczyzna z całą swoją gwałtownością powstrzymał swój niekontrolowany ruch i wycofał się, odpychając podłogę stopami ze wszystkich sił. Nodachi jego przeciwnika minęło się z jego gardłem... zabarwione krwią, która spłynęła też po skórze Urijaha. Mężczyzna zachwiał się od prawdopodobnie najgwałtowniejszego uniku, jaki wykonał w całym swoim życiu. Był to właśnie ten jeden moment, którego potrzebował Rikimaru - moment, w którym był w stanie wreszcie samemu przejść do ofensywy, a nie tylko się bronić.
     — Udało mi się. Przeciął moje gardło, ale rana jest zbyt płytka, by mnie zabić. Wciąż jednak ten ostatni ruch był... zaskakujący. Chłopak naprawdę ma talent. Walczymy już prawie dziesięć minut, a on nie tylko żyje, lecz również zdołał mnie zranić. Niewiarygodne, jak daleko zaszedł w raptem trzy miesiące. Krew Mayersa jest w nim silna... ale to nawet lepiej — pomyślał w ułamku chwili ślepiec. Potok myśli przerwało dopiero nagłe pojawienie się przed nim przeciwnika z ostrzem katany w dłoniach. — Skrócił dystans. Musiał wybić się energią duchową, ale... co on zrobił? Nodachi było dłuższe, dawało mu większy zasięg. Po co go zmniejszył? To nielogiczne... — zdziwił się w duchu mężczyzna, gotów na atak. Czuł poruszające się mięśnie chłopaka, wprawiane w ruch oboje obolałych ramion, nadlatujące ostrze.
     Urijah nie miał zamiaru ograniczyć się do obrony. Był lepszym szermierzem i nie ulegało to żadnej wątpliwości, więc nie mógł pozwolić przeciwnikowi do reszty odwrócić ich ról. Wyszedł chłopakowi naprzeciw, zamachując się zza barku swoją prawą kataną, idąc na kolizję z kataną Rikimaru. Zderzenie jednak... nie nastąpiło. W pierwszej chwili ślepiec nie miał pojęcia, co się stało, ale wiedział, że jego miecz przeszył jedynie powietrze. Prawda wyszła na jaw dopiero wtedy, gdy Rikimaru jeszcze bardziej się zbliżył. Dzierżył już wtedy nie katanę, a wakizashi.
     — Zmylił mnie. Zmusił do wykonania cięcia, a sam minął mnie, skracając ostrze. Ta jego broń jest naprawdę niebezpieczna... — stwierdził w duchu Urijah. Wyhamował swój zamach w jednej chwili, jakby wcale nie musiał martwić się naciskiem wywieranym na swoje mięśnie. Momentalnie zaatakował lewą kataną, gdy młodzieniec zdążył się już na niego zamachnąć... i nic. Wytrzeszczyłby oczy, gdyby jeszcze jakieś miał - ponownie przeciął powietrze.
     Powstrzymał jęk zaciśniętymi zębami, gdy trzymane oburącz tanto wbiło się w jego brzuch po samą tsukę. W to jedno pchnięcie Rikimaru wcisnął całą masę swojego ciała, lecz zdołał tylko odepchnąć, a nie powalić Urijaha. Mimo to jednak dyszący, drżący z wysiłku i mokry od potu chłopak dostrzegł płynącą po podbródku ślepca strużkę krwi. Fala, która zawierała w sobie mieszankę euforii i podniecenia rozpłynęły się po jego umęczonym ciele, dając mu złudzenie niezniszczalności. W jednej chwili zaczął czuć, że naprawdę zaczyna przytłaczać przeciwnika, który jeszcze niedawno był dla niego zupełnie inną ligą.
     — Wiedziałem. Jako ktoś, kto nie bazuje na wzroku, nawet z twoją niesamowitą percepcją trudno jest ci nadążyć za bronią, która raz za razem zmienia kształt. O ile w przerywanych zderzeniach nie jest to dla ciebie żadną przeszkodą... o tyle w jednej wymianie brakuje ci czasu na zmianę sposobu walki. Przeciwko Kokoro nie ma taktyki, Urijah! — pomyślał triumfalnie Rikimaru... a z dolnego odcinka pleców ślepca wyrosło ostrze katany. Kolejne strugi krwi popłynęły mężczyźnie po podbródku. Przez moment zdawało się, że już się nie ruszy. Że to może być koniec. W końcu podobne rany zwykły zabijać.
     — Zmarnowałeś szansę, chłopcze. Walka nie kończy się wtedy, kiedy "myślisz, że przeciwnik nie da rady dalej walczyć", lecz wtedy, kiedy go zabijesz. Dopóki wróg żyje, może z tobą walczyć. Nawet jeśli utniesz mu nogi, będzie cię kopał. Pozbawiony nóg, będzie gryzł, a nawet bez głowy może jeszcze przez kilka chwil używać swojej energii duchowej — zadumał się na moment ślepiec, bezwiednie opuszczając ręce i usypiając czujność chłopaka... po czym z ogromną prędkością uderzył go rękojeścią katany w skroń. Do dezorientującego uderzenia natychmiast dołączyło kopnięcie w bok kolana, które zmusiło chłopaka do jego ugięcia i padnięcia na drugie.
     — Za wcześnie dla mnie na śmierć — pomyślał Urijah. Tym razem to on się cofnął. Szybkim i mocnym odskokiem, połączonym z zasklepianiem rany po dźgnięciu. Nie było w niej Kokoro. — Och, nawet w takiej sytuacji nie wypuściłeś broni z ręki. Godne pochwały. Musiałeś przejść przez ciężki trening, nim do mnie wróciłeś, synu Mayersa. Nie mam już jednak dziesięciu lat. Twój ojciec odebrał mi światło, ale ty nie odbierzesz mi życia! — oświadczył z zacięciem ślepiec. Dwie katany spadły zza jego pleców ku podłodze, posyłając podwójne lecące cięcie w stronę przeciwnika i nim jeszcze dotarło ono do celu, w ślad za nim poszybowały kolejne. Następne świetliste sierpy przebijały się przez powietrze i rozrywały ściany oraz sufit pod najróżniejszymi kątami, w krótkim czasie tworząc niepowstrzymaną zaporę.
     Rikimaru nie był jednak tak głupi, by podjąć próbę zatrzymania kawalkady cięć. Instynktownie jednak postawił przed sobą rozległą ścianę z energii duchowej, która miała kupić mu niezbędne minimum czasu na wykonanie manewru powstałego w głowie. Nastolatek z całych sił wyskoczył do góry, w locie zmieniając swoje Kokoro z tanto ponownie na katanę, z którą przecież radził sobie najlepiej. Ostrze trzymanego oburącz miecza pod wpływem siły wybicia wniknęło w sufit po samą rękojeść, zawieszając posiadacza w powietrzu. Rikimaru musiał już tylko mocno się rozbujać, by jego stopy również dotknęły góry i przyczepiły się do niej dzięki energii duchowej. Krojące przestrzeń lecące cięcia rozbiły zaporę chłopaka ułamek sekundy później, przelatując dokładnie pod jego plecami. Młodzieniec czuł nawet ich pęd na swoich plecach.
     Kiedy Urijah zdał sobie sprawę z tego, co się stało, w mgnieniu oka ponownie zamachnął się swoimi katanami, lecz nie zdążył strącić przeciwnika. Stopy Rikimaru ponownie opuściły się w dół, a cały ciężar jego ciała utrzymywała wbita w sufit katana. I ta właśnie katana w jednej chwili wysadziła sklepienie oraz kilka metrów znajdującej się wyżej ziemi, gdy czerwonowłosy wykorzystał Kokoro, jak działo. Uformowane z energii duchowej ostrze zostało po prostu wystrzelone wewnątrz sufitu pod postacią fali uderzeniowej, lecz z perspektywy Urijaha wszystko zaczęło się niespodziewanie walić bez żadnej widocznej przyczyny. Pozbawiony ostrza Rikimaru zleciał na dół, a znad jego głowy posypały się setki kilogramów ziemi i rozsadzonych cegieł, które momentalnie zasypały korytarz.
     — Co się stało? Przez tę kupę gruzu nie jestem w stanie go wyczuć. Nie wiem, skąd wyskoczy ani jakiej użyje broni. Niedobrze. Czy ja... zaczynam odczuwać presję? Ja? Ile to już czasu minęło, odkąd ostatnio ją czułem? Po tym, co widziałem, nietrudno mi uwierzyć, że płynie w nim krew Mayersa — pomyślał Urijah, czekając w bezruchu. Powoli zaczynał odczuwać zmęczenie. Wiedział, że dalszym ciągu przeważał, lecz równocześnie zdawał sobie sprawę, że najpoważniejszą ranę otrzymał on sam. Jedynym sposobem na to, by zmienić ten stan rzeczy było pokonanie Rikimaru doświadczeniem, lecz chłopaka broniła specyfika jego oręża oraz ochraniacze, które utrudniały szybkie zakończenie walki, nie pozwalając na pozbawienie go kończyn.
     — Jakoś wyciszył kroki. W ogóle go nie słyszę. Żeby do mnie dotrzeć, będzie musiał jakoś ominąć tę przeszkodę. Nie będzie w stanie przejść z jej lewej strony. Nie ma tam pomieszczenia, przez które mógłby się przebić. Jest tylko kilka ton twardej ziemi. W takim razie obejdzie gruzy z prawej... czyli wyjdzie z mojej lewej lub w ogóle spróbuje zaatakować mnie od tyłu. Czego by nie zrobił, niczym mnie nie zaskoczy. Jeszcze nie teraz... — stwierdził w myślach Urijah, zastygając. Zminimalizował wszelkie drgania swoich mięśni, wyciszył i spowolnił bicie serca, jak tylko on w całej Loży Kłamców potrafił. Wszystkie jego zmysły - naturalnie poza wzrokiem - wyostrzyły się do niepojętego poziomu tylko i wyłącznie po to, by odeprzeć atak z zaskoczenia. Tym razem nie była to już jednak przesada, a konieczność.
     Irytująco długie sekundy mijały zbyt wolno. Każda przypominała wydobywającą się z kranu kroplę, która nie mogła się zdecydować, czy w ogóle chce spaść do zlewu. Żadne dźwięki - nawet odgłosy walki dochodzące z sali tortur Fletchera - nie sięgały uszu Urijaha. Dosięgnął ich dopiero niespodziewany chrupot... w prawej ścianie. Fala uderzeniowa rozbiła ceglany mur, kompletnie zaskakując ślepca. Wszystkie odłamki zostały odbite bliźniaczymi katanami z niesamowitą precyzją, lecz było to głównie dziełem instynktu, a nie przygotowania. Bo na wylatujące za cegłami masy ziemi szermierz nie był w stanie się przygotować. Podobnie też nie był gotów na brudnego i zgarbionego Rikimaru, wyskakującego w jego kierunku z tunelu, który jakimś sposobem zdołał wykopać, by się do niego przedostać.
     — Niemożliwe! Jak to zrobiłeś? Jak to możliwe, że przebiłeś się przez całą tą ziemię unikając zasypania?Czym ty jesteś, chłopcze? I skąd masz tyle siły? — zapytał w duchu ślepiec, lecz nikt mu nie odpowiedział. W desperackim geście ciął zza głowy prawą kataną, gdy przeciwnik zdążył się już bez słowa rzucić w jego stronę. Drobinki ziemi spadały mu z głowy i wysypywały się z nosa. Zaciśnięte powieki wreszcie się otworzyły. Zwarte usta rozwarły się w potężnym, wyciskającym z chłopaka o wiele więcej, niż sto procent krzyku. Lecąca z góry katana Urijaha opływała w energię duchową. Miała jednym, zdecydowanym ruchem odrąbać Rikimaru lewą rękę przy samym barku, przebijając się nawet przez naramiennik z heracleum...
     ...lecz nie dotarła do swojego celu. Ślepiec zamarł na ułamek sekundy, gdy w końcu zorientował się, z jaką cudaczną bronią się mierzy. Jego własne ostrze wniknęło dokładnie pomiędzy dwa ostrza katany chłopaka - dwa bliźniacze, ustawione równolegle do siebie ostrza. Rikimaru obrócił dłoń, zakleszczając miecz przeciwnika swoim własnym i momentalnie szarpnął z całej siły, w piruecie. Wyrwał broń ślepca z taką mocą, że złamał mu kciuka, cisnął nią o ścianę, a cały piruet zakończył w pierwotnej pozycji, by zaraz ciąć oburącz, przez brzuch. Lewa katana z trudem zdążyła zablokować cięcie, lecz ugięła się, ponieważ trzymała ją zaledwie jedna ręka. Siła uderzenia odkleiła stopy Urijaha od podłogi, posyłając go w dal, ale Rikimaru nie pozwolił mu oddalić się od niego nawet na chwilę. Przepływająca przez dłoń ślepca moc duchowa z trzaskiem nastawiła złamany kciuk. Kilka kropli potu oderwało się od jego twarzy.
     — Mój miecz... Nie dość, że zostałem tylko z jednym, to jeszcze drogę do niego blokuje mi Rikimaru. Teraz nic z tym nie zrobię. Muszę przede wszystkim odeprzeć jego atak. O resztę będę mógł się martwić potem. Nie dam się pokonać. Hisato na mnie liczy. Cała Loża Kłamców na mnie liczy. Całe Dworzyszcze. Jeśli tutaj przegram, Srebrny Krąg zginie razem ze mną. Nikt poza mną nie może go reaktywować, nikt go nie odtworzy. Pokonam cię, Rikimaru! — Pierwszy raz w życiu odebrano mu jeden z jego mieczy. Pierwszy raz stawał do walki z jedną tylko kataną i nie robił tego z własnej woli. Dopiero niepozorny, lecz nieustępliwy młodzieniec przypomniał mu, jakie to uczucie - trzymać swoje ostrze obiema rękami.
     — Moje ręce zaraz padną. Ledwo oddycham. Nogi ugną się pode mną, kiedy tylko się zatrzymam. Muszę przeć dalej. Muszę go pokonać. Wreszcie zdobyłem przewagę, więc nie mogę dać jej sobie odebrać! Jeśli ma to być moja ostatnia walka, dam z siebie wszystko. Pierwszy raz w życiu mogę nie martwić się o to, że stracę nad sobą kontrolę i zmienię się w bezmyślne monstrum. Przez całe życie, aż do tej pory musiałem się bać. Musiałem żyć w strachu, wiedząc że jedna chwila nieuwagi zrujnuje mnie i odbierze mi wszystko, co mam. Zawsze musiałem się powstrzymywać. Zawsze tkwiłem w martwym punkcie, gdy inni szli naprzód. Dopiero teraz mogę naprawdę być sobą. Mogę żyć tak, jak chcę, a nie tak, jak muszę... — Katana o dwóch ostrzach przekształciła się momentalnie w wielki claymore, a Rikimaru rzucił się przed siebie, w locie zamachując się pod kątem 360ciu stopni. Nie martwił się już o szerokość korytarza. Grubym, szerokim ostrzem przerąbał się przez ściany, jakby kroił kartki papieru. Wydarł się na całe gardło, uderzając prosto w stojącą mu na drodze katanę Urijaha. Zderzenie ostrzy przypominało bardziej wybuch, niż zderzenie. Ślepiec z zaciśniętymi zębami utrzymywał się na nogach, ale cięcie wcisnęło go w ścianę, pokrywając ją pajęczyną pęknięć. Z trzymanej oburącz katany wystrzeliła rozproszona fala uderzeniowa, która zdołała odepchnąć nacierającego chłopaka.
     Urijah nie zaatakował, choć miał okazję. Powstrzymał go przed tym lęk biorący się z niepewności. Mężczyzna nie potrafił zrozumieć, jakim cudem Rikimaru raz po raz przewyższał jego oczekiwania. Nie widział żadnego logicznego wytłumaczenia dla chłopaka, który stawał się coraz silniejszy, choć powinien był padać na twarz bez powietrza w płucach. Syn Mayersa wymykał się jego rozumowaniu. Wymykał się poza znaną ślepcowi definicję "człowieka", łamał wszelkie zasady, wszelkie ograniczenia, przytłaczał go swoją siłą woli, jak nikt wcześniej. Przerażał go podobnie, jak dziesiątki lat temu przerażał go jego ojciec... lecz w inny sposób.
     — Wtedy byłem bezbronny. Bezbronny, przerażony i bezsilny, i dlatego się bałem. Nie miałem najmniejszych szans z tamtym człowiekiem. Ale to przecież przeszłość! Teraz jestem nieskończenie potężniejszy, niż byłem wtedy. To ja powinienem przytłaczać tego dzieciaka! To on powinien bać się MNIE! Czemu znów czuję się tak, jak wtedy? Nie rozumiem tego. Nie zaakceptuję tego! — Wykrzesał z siebie jeszcze więcej sił, podczas gdy Rikimaru wystrzelił w powietrze, zamachując się Kokoro zza pleców. Claymore momentalnie zmienił się w zanbatou, opadając na Urijaha, niczym gilotyna, która miała przeciąć go na pół. Ślepiec nie pozostawał dłużny. W mgnieniu oka odwinął się ze swoją kataną, posyłając rozległe lecące cięcie prosto w jego przedramiona, chcąc odrąbać mu je tak samo, jak ostatnim razem. Karwasze z heracleum przyjęły na siebie całą potęgę emanującego światłem sierpa energii duchowej... i pękły, przerąbane na pół. Z głęboko przeciętych rąk wytrysnęła krew... lecz nie powstrzymało to Rikimaru.
     — Znowu! To też powinno było wyłączyć go z walki skarżył się w duchu Urijah. Odskoczył raptownie, zmuszony do uniku. Zanbatou rozciął sufit korytarza i rozbił podłogę, po czym od razu zniknął. Pozostała po nim tylko rękojeść, ale Rikimaru i tak odbił się od podłoża i pognał za swoim przeciwnikiem, nie dobywszy jeszcze broni. — Szlag! Muszę się uspokoić. Czegokolwiek teraz nie zrobi, zaskoczy mnie. Nie wiem, jakiej użyje broni. Będę miał ułamek sekundy na reakcję — zrozumiał Urijah, hamując i przyjmując pozycję przygotowaną do cięcia. — Nie zaatakujesz szybciej, niż ja. Czego byś nie użył, takiej różnicy w prędkości nie zniwelujesz. Przetnę cię, zanim mnie dotkniesz i będzie po wszystkim.
     Jakby słyszał myśli przeciwnika, Rikimaru jeszcze przyspieszył, ładując dodatkowo nieco energii duchowej do swoich stóp. Jego nagrzana skóra czerwieniła się, praktycznie nie mógł oddychać, zaczynała boleć go głowa, a mięśnie wibrowały bólem, lecz nie przerywał. Miał już swój własny plan. Ponownie schował Kokoro za plecami, zamachując się zza barku. Nie tamował już nawet krwawiących ran na przedramionach. Obaj szermierze zamachnęli się w tym samym momencie, lecz prędkość, z jaką zrobił to Urijah była nieporównywalnie większa, jakby to piorun, a nie katana zlatywała ku dołowi, niosąc śmierć.
     Katana przecięła jednak powietrze, a piorun uderzył w podłogę. Rikimaru zatrzymał się w połowie ruchu. Zahamował tak gwałtownie, że udało mu natychmiast się zatrzymać, tak samo, jak wcześniej robił to sam ślepiec. Ścięgna chłopaka zerwały się w jednej chwili, a podeszwy drewnianych sandałów połamały się z trzaskiem. Również Kokoro zawisło w połowie drogi, drąc bezlitośnie mięśnie i ścięgna obu ramion. Mimo to jednak młodzieniec zdołał dokończyć atak na skamieniałego przeciwnika. Ostrze szabli przekreśliło twarz ślepca, jego klatkę piersiową i bok w jednym, czystym, ukośnym cięciu.
     — TETSURAI!

***

     Samuel nie miał głowy. Leżał w połamanej na kawałki fontannie, barwiąc wodę na czerwono. Argos kuśtykał bez jednej nogi, ciągnąc za sobą krwawy ślad. Coś krzyczał, może prosił o litość, o przebaczenie, może złorzeczył lub modlił się do swojego Boga. Bo wierzył w Boga, kiedy jeszcze żył. Długa maczuga dosięgła go i roztrzaskała żebra, makabrycznie wyginając jego ciało. Padając, wysunął bezgłośnie dłoń w jego stronę, jakby chciał od niego pomocy. Jak mógłby mu pomóc? Był tylko dzieckiem! Czego od niego oczekiwano? Że przeskoczy w czasie o kilkanaście lat i jakimś cudem będzie przez to silniejszy? Przecież nie był Bogiem. Przecież nie było Boga. A jeśli był, to jego pewnie też już zabili.
     Mistrz, stary mistrz, starszy od samego Muru bronił się najdłużej, ale był już ranny, a przede wszystkim stary. Cienki, jak igła i długi, jak karczemna ława miecz odebrał życia kilkunastu Rycerzom, ale nie cofnęło to czasu. Nie sprawiło też, że przechodząca przez jego oba boki włócznia wycofała się i poklepała starca z przeprosinami. Nie wzbudziło litości w przywódcy nieprzyjaciół, którego dwuręczny miecz przeciął starego mistrza na pół, podlewając rosnące na dziedzińcu krzewy czerwienią. Ten potwór musiał być silny. Nikt jeszcze nie zdołał go zranić, ale on zabijał każdego, z kim walczył. Może po prostu był inteligentny? Atakował tylko rannych przeciwników, mordował ich z zaskoczenia, gdy opadli już z sił. 
     Wszystko płonęło. Dym gryzł go w oczy, ale nie dlatego płakał. Płakał dlatego, że czuł się widzem jakiegoś chorego spektaklu. Widział zarzynanych nauczycieli, gwałcone służki, mordowanych przyjaciół, którzy nie mieli najmniejszych szans z Niebiańskimi Rycerzami. Widział, jak ktoś wynosi kosztowności ze skarbca - zbierane latami datki. Widział, jak ktoś inny wyrzuca przez okna meble, jak jeszcze inni wyrzucają przez nie ludzi, którzy usiłowali kryć się pod łóżkami i w szafach. Nie rozumiał przyczyn. Dla niego Niebiańscy Rycerze nie byli ludźmi, tylko spragnionymi krwi demonami, którzy dla zabawy zadawali wszystkim ból, którzy odpłacali się złem za dobro czynione przez Krąg.
     Dla trzęsącego się ze strachu Urijaha wszystko było złym snem, który zaczął się, nim zamknął oczy i który trwał i trwał, niezależnie do tego, jak mocno się szczypał. Dłonie chłopca zaciskały się na tępym mieczyku ćwiczebnym, ale stopy nie chciały ruszyć się z miejsca, wrośnięte w ziemię. Ignorowany przez wszystkich Urijah mógł tylko stać i patrzeć na niesprawiedliwą rzeź... i na swoją płonącą przyszłość.
     — Chłopcze — głęboki głos przedarł się przez trzask płomieni i krzyki mordowanych — jak ci na imię? — zapytał mężczyzna w płytowym napierśniku, czarnym jak noc, bo wykonanym z heracleum. Ten sam, który wielkim mieczem zmasakrował ponad połowę z jego nauczycieli. Ten, którego zwali Paladynem. Ze swoimi długimi włosami, zarośniętą od paru dni twarzą i wzrokiem, który zdawał się przyciskać go do ziemi. Mężczyzna był tak odległy, tak wyniosły, tak obojętny na to, co robił i na ból, który zadawał, że malec przez kilka chwil nie rozumiał, o co go zapytano.
     — Jestem... Urijah — wybełkotał dzieciak, a wtedy Paladyn klęknął przed nim, z hukiem uderzając nagolennikiem o bruk i położył mu dłonie na barkach. Jego chłodny dotyk sprawił, że chłopiec wypuścił mieczyk z rąk.
     — Miło mi cię poznać, Urijah — powiedział twardym głosem Paladyn. — Niczego nie widziałeś, nieprawdaż?
     Wszystko przysłoniła ciemność, gdy okute kciuki zagłębiły się w dziecięcych oczodołach bez cienia żalu, bez gniewu, żądzy zemsty, czy nawet żadnej perwersyjnej radości. Zwierzęcy skowyt chłopca wypełnił dziedziniec, wypełnił cały dworek, wypełnił całą Aquerię jego bólem, jego cierpieniem, jego szokiem. Już nie widział. Już nie widział i nie miał nawet czego widzieć, bo wszystko zginęło. Spłonęło przez tego człowieka. Nie, przez posąg. Paladyn był posągiem. Tylko posągiem nie kierują żadne uczucia. Tylko posąg nie ma emocji.
     Oślepionego chłopca znaleziono w ruinach dworku Srebrnego Kręgu, już po zniknięciu Niebiańskich Rycerzy. Urijah nigdy nie dowiedział się, dlaczego przeżył ani dlaczego Mayers zapytał go o jego imię. 

***

     — Czy może być straszliwsze piekło, niż to, przez które przeszedłem? Nie. A jednak jestem tutaj i żyję. Miałby mnie zabić ktoś taki, jak ty? Nie. To przypadek, że tu jesteś. Że żyjesz. Żyjesz, bo pozwoliłem ci żyć. Co z tego, że mnie zraniłeś? Nie zranisz mnie bardziej, niż twój ojciec. Nie odbierzesz mi nic poza życiem. Moim życiem. Dopóki jednak żyje Hisato, dla tego kraju wciąż jest jeszcze nadzieja. O co więc miałbym się martwić? — Urijah uśmiechnął się. Przecięta po skosie twarz zalała się krwią, owijający oczodoły bandaż spadł na ziemię, a on mimo wszystko się uśmiechał. Nie bez powodu.
     Z klatki piersiowej zszokowanego Rikimaru wydobywało się ostrze otoczonej energią duchową katany, która przywędrowała tu za walczącymi szermierzami. Młodzieniec zakasłał krwią, widząc jak jego wysiłki spełzają na niczym. A potem druga katana ślepca zagłębiła się w jego szyi, zanim zdążył jakkolwiek zareagować...

Koniec Rozdziału 223
Następnym razem: Ludzie miecza

niedziela, 13 marca 2016

Rozdział 222: Chirurg śmierci

ROZDZIAŁ 222

     Za szybującym dziesiątki metrów nad ziemią Chinedu ciągnęły się połyskujące odbitym blaskiem piorunów odłamki diamentu. Zamiast prawego boku mężczyzny była tylko wyrwana z jego ciała dziura, jakby szczęki jakiegoś nieznanego światu stworzenia zatopiły w nim swoje zęby i oderwały kawał mięsa oraz wnętrzności. Zmiennokształtny był jednak teraz litym diamentem - nie krwawił ani nie cierpiał, choć można było go zabić, a jego przeciwnik miał to za chwilę zrobić. Mimo to jednak Chinedu miał czas, by zrozumieć, jak bardzo dalekie od prawdy były jego wyobrażenia odnośnie potęgi Generała Noaillesa. Tak bardzo różnił się obraz w głowie mężczyzny po tym, co usłyszał od Josepha i reszty od tego, czego właśnie doświadczał. Tak bardzo odległe były wizje znęcającego się nad rannym pianistą pijaka od piekła, które w dwie sekundy zaserwował on jemu. Chinedu nie potrafił pojąć, jak mógł liczyć na pokonanie Generała bez wytoczenia ciężkiej armaty na samym początku walki. Przecież zawsze był ostrożny. Zawsze musiał być. Przecież zaczaił się pod dachem kościoła w Silverbridge, obserwując upadek Thomasa Riddlera. Przecież pod postacią Noaillesa wypowiedział wojnę Połykaczom Grzechów, taszcząc do nich skalp ich pobratymca. Przecież wdarł się do samej siedziby Gwardii Madnessów i w skórze recepcjonistki ukradł klucz Generała Carvera. Myśl o tym, że mimo tego wszystkiego, co już zrobił i przez co przeszedł, mógłby polec przez swoją głupotę i nieroztropność uderzyła go nieskończenie szybciej, niż Francuz mógłby go kiedykolwiek kopnąć. Przede wszystkim jednak, zmusiła ona Chinedu do działania.
     Diamentowo-korundowe ciało w mgnieniu oka stało się diamentowym ciałem. Niewielki kawałek różowego materiału wypadł gdzieś daleko, znikając w burzy. Przez całą krystaliczną strukturę żywego diamentu przepłynęła energia duchowa. Nie były to śmieszne, znikome ilości, mające obronić go przed siniakiem - ta dawka mocy miała go ochronić przed straceniem głowy w jednostronnej walce z jednym z najpotężniejszych Madnessów w Morriden. Zdolność Chinedu była szczęśliwie genialna w swojej prostocie, czy raczej w prostocie jej użycia. Kiedy bowiem zwykły człowiek utwardzał swoje ciało energią duchową, zwiększał on wytrzymałość swoich własnych, ludzkich tkanek - dodawał lub odejmował pewną "wartość", do jakiegoś stopnia od siebie zależną. Synteza Chinedu zmieniała jednak całą strukturę jego ciała, dlatego energią duchową nie wzmacniał on mięśni, skóry ani kości, tylko lity diament. To diament, nie słaba tkanka, stawał się wielokrotnie wytrzymalszy, niż normalnie.
     I to sprawiło, że gdy stopa widniejącego nad lecącym Chinedu Generała grzmotnęła w jego szyję, niczym gilotyna, głowa ofiary nie oddzieliła się od reszty ciała. Impet przerażającego kopnięcia samą falą uderzeniową usunął krople deszczu na przestrzeni dziesiątek metrów wokół walczących, a samego kopniętego posłał w dół, jak błyskawicę. Diamentowy Madness runął w gęsty las z destrukcyjną siłą. Kilka najbliższych drzew dosłownie wystrzeliło w powietrze, wyrwane razem z korzeniami lub po prostu połamane. Niewielki krater w zimnej, mokrej ziemi był miejscem, w którym wylądował kopnięty kameleon. Żywy.
     — Zareagował? Byłem pewien, że ogłuszyłem go Excaliburem, a jednak zdołał nie tylko odzyskać świadomość, lecz również uchronić się przed śmiercią. Niedobrze. Walka w środku lasu to nie jest mój szczyt marzeń. Muszę to skończyć tak szybko, jak to tylko możliwe. Koniec z bawieniem się z nim. Strategiczne myślenie jest dobre, ale Tao jest w tym lepszy, niż ja. Nieważne, jak mocny jest mój przeciwnik, pokonam go brutalną siłą — postanowił Noailles, zatrzymując się z hukiem na płycie z energii duchowej, którą stworzył na swojej drodze. Odbiwszy się od niej, podążył za ciśniętym w las przeciwnikiem.
     Krater okazał się pusty. Nie było w nim Chinedu. Nie widać było śladów jego stóp, nie dało się go usłyszeć w piszczącym wietrze, nawet jego odór nie urywał Francuzowi nosa, co mogło oznaczać, że nadal był człowiekiem z diamentu lub że deszcz blokuje jego woń. Blondyn rozejrzał się dookoła, lecz nie widział nic oprócz drzew. Wiedział jednak, że jego oponent gdzieś się na niego czaił i że nieudana próba pozbawienia go życia dała mu szansę na kontratak. Choć chwilę wcześniej dominował, teraz Generał znajdował się w "królestwie" Chinedu.

***

     Tatsuya kolejny raz rzucił się ociężale na swojego przeciwnika, posyłając prawy sierpowy w stronę jego twarzy. Kolejny raz lewy łokieć półobrotem uderzył w jego nadgarstek, raptownie niwelując jakąkolwiek próbę zadania ciosu, a chwilę później prawy łokieć z trzaskiem zahaczył o nos heterochromika. Nasada i nozdrza wygięły się na lewą stronę, złamane niczym uschnięta gałązka. Krew siknęła uderzonemu chłopakowi na mokrą od czerwieni koszulkę, która zdążyła już przykleić się do jego klatki piersiowej. Bolało. Prawie całe jego ciało bolało, nie mówiąc już o kolejnych razach, które musiało przyjmować.
     Nie zatrzymał się, nie upadł, lecz napierał dalej. Jakby nic sobie nie robił z połamanego nosa, jakby nie czuł już bólu, jakby adrenalina i desperacka próba uderzenia Ichiro sterowały nim, jak marionetką. Nastolatek wskoczył do góry, wyrzucając przed siebie kolano i próbując zdruzgotać nim podbródek wojskowego, lecz niewiele starszy Saotome zawsze był o kilka kroków przed nim. Teraz było tak samo. W jednej chwili wojskowy zniknął sprzed jego twarzy, na wpół go mijając. W rozbiegu wziął go w dwa ognie - w tym samym momencie jego lewe kolano wbiło się w brzuch czempiona, a lewy łokieć uderzył od tyłu w jego potylicę. 
     Rażący ból rozszedł się po całym ciele zmaltretowanego mistrza areny. Oczy podeszły mu krwią, gdy jego czaszka pękła. Zdawało mu się, że wszystko inne też pęka. Zdawało mu się, że właśnie stracił żołądek, gdy bez kontroli zwymiotował krwią, spadając na podłogę. A jednak nie pozwolił sobie faktycznie upaść. Wylądował na ugiętych nogach i momentalnie wyrzucił wysokiego kopniaka, obracając się za siebie, gdzie przed momentem był Ichiro. Przed momentem... lecz moment już minął. Z bezsilną furią chłopak uświadomił sobie, że znów się minęli. Że Saotome znów był za nim... i że nie da rady się już zatrzymać.
     Odbicie lustrzane poprzedniego ataku. Prawe kolano grzmotnęło w odcinek lędźwiowy kręgosłupa, podczas gdy prawy łokieć wbił się w sam środek twarzy Tatsuyi. Tym razem jednak atak był jeszcze mocniejszy. Uderzony z dwóch stron czempion zawirował w miejscu, kompletnie zwalony z nóg. Sparaliżował go ból. Górna szczęka pękła, a chłopak półświadomie połknął kawałki połamanych zębów. Runął plecami na podłogę, nie mogąc się ruszyć nawet o milimetr. Cztery złamane żebra po lewej, dwa po prawej, pęknięta czaszka, połamany nos, pęknięty mostek, wybity prawy bark, wyciśnięte z jego ciała półtora litra krwi i zmęczone, zwiotczałe nogi nie pozwalały mu wstać pomimo usilnych prób.
     — Błagam cię! — darł się na niego Calleb, głęboko w otchłani jego zamglonego umysłu. — Przestań walczyć. Zginiesz, jeśli nie przestaniesz. Obydwaj zginiemy. Nie po to zapieczętowaliśmy nasze dusze w grobowcach, żeby bezcelowo umrzeć! Nie pokonasz go, nie widzisz? — próbował przemówić do rozsądku swojemu dziedzicowi.
     — To nie jest ważne — odparł w duchu Tatsuya. Nie dlatego, że chciał, lecz dlatego, że nie potrafił wydobyć z siebie słowa, wpatrując się nieobecnie w strop i w stojącego nad nim Ichiro, który zdawał się go obserwować. — Już się z tym pogodziłem. Z tym, że albo go tu pokonam, albo zginę. Ale jeśli mam zginąć, to nie na próżno. Nie dam mu się stąd ruszyć. Zatrzymam go tutaj, nikomu nie pomoże, nikogo nie zaatakuje. I tak... nie mam nic do stracenia. Nigdy nie miałem.
     O czym ty gadasz? Czy to nie ty nazwałeś Naito przyjacielem przed walką z Ichiro? Są ludzie, na których ci zależy, widzisz? Nie warto ginąć tylko po to, żeby coś sobie udowodnić! Jesteś młody, żywy. Możesz zrobić wszystko, czego pragniesz... jeśli nie dasz się teraz zabić. Jesteś moim dziedzicem, chłopcze. Posłuchaj mnie chociaż raz! — gorączkowo tłumaczył mu Drugi Król zjednoczonego Morriden.
     — To ty mnie posłuchaj. Człowiek, który przede mną stoi to jedyna osoba, przed którą nigdy w życiu nie wolno mi uciec. Nie wolno mi się wycofać. Jeśli muszę zginąć, to zginę, ale chcę chociaż raz, chociaż jeden jebany raz go uderzyć. Uderzyć go, kiedy walczy ze mną na poważnie, dając z siebie wszystko. To mi wystarczy, naprawdę. Inni... zrozumieją. Nie... Naito zrozumie. Ma teraz te całe fikuśne oczka. Zrozumie... — odparł heterochromik. Poddał się losowi. Choć nikt, kto go znał, kto kiedykolwiek widział go w walce i poza nią nie spodziewałby się tego, czempion był gotów umrzeć. Wszystko, co pamiętał w swoim życiu i o czym nie mógł zapomnieć zaczęło się od stojącego przed nim człowieka. I miało się na nim skończyć...
     — Czy ty...?!
    — Nie masz żadnych ambicji? — zapytał niespodziewanie Saotome, kończąc pytanie, którego Calleb nie zdążył zadać. Przerwał rozmowę dziedzica z Królem i zwrócił uwagę ich obu na swoją osobę. Ruch oczu Tatsuyi utwierdził go w przekonaniu, że chłopak go słyszał. — Przychodzisz zupełnie nieprzygotowany do siedziby nieprzyjaciela, w której absolutnie każdy jest w stanie zmasakrować cię w kilka sekund! Stajesz do walki ze mną, z osobą, która pokonała cię już dziesiątki razy! Biję cię, niszczę cię, pokazuje ci, jak tylko mogę, że nie masz ze mną szans, ty głupi gnoju! Czego ty nie rozumiesz? Co mam zrobić, żebyś dał sobie spokój? Aż tak nienawidzisz swojego życia, że musisz je tu zakończyć?!
     Słowa wojskowego były zaskakujące zarówno dla pokiereszowanego Tatsuyi, jak i dla tkwiącego w nim bytu sprzed tysięcy lat. Emocje - gniew, bezsilność i coś na wzór dziwnego żalu - wypłynęły z ust człowieka, który nigdy dotąd ich nie pokazał. A przynajmniej nie samemu chłopakowi. Pierwszy raz od wielu lat, odkąd tylko młodziutki nastolatek postanowił pokazać "zadufanemu w sobie dorosłemu" swoją "wyższość, Saotome okazał się być kimś więcej, niż tylko żywym murem, który należało zniszczyć, żeby pójść dalej.
     — Nie znoszę tego, Tatsuya! — krzyknął wojskowy, z dużą siłą napierając podeszwą buta na jego prawą dłoń i wgniatając ją w pękającą podłogę. — Nie mogę patrzeć na tych wszystkich ledwo oderwanych od cycka dzieciaków, którzy próbują być dorośli i dojrzali, ZABIJAJĄC SIĘ nawzajem. Nienawidzę tego, jak wygląda ten świat, jak wygląda Morriden! Rzygać mi się chce, gdy najmłodsi z nas dobrowolnie idą na rzeź, bo wydaje im się, że brutalna siła i znieczulica uczyni ich lepszymi od innych. Jesteś flagowym przykładem, Tatsuya. Wiedziałem o tym, odkąd cię poznałem. Próbowałem to zmienić, odkąd cię poznałem. Problem w tym, że do ciebie nic nie dociera! Tacy, jak ty pragną walki, wojen i sławy, bo nie mają nic innego w życiu...
     — Phi — prychnął Tatsuya. — A jeśli... pokonanie cię jest moją jedyną ambicją? — zapytał czempion, maskując swój ból aroganckim tonem. Pluł krwią z każdym wypowiadanym przez siebie słowem, ale umoralniać mogła go tylko jedna osoba, która i tak robiła to wbrew jego woli.
     — Jeśli tak — rzekł spochmurniały Ichiro — to bardzo mi przykro, że nie byłem w stanie dotrzeć do ciebie wcześniej.
     — Pierdolisz. Co niby TY możesz o tym wiedzieć?
     — Więcej, niż ci się wydaje. Sam byłem kiedyś taki, jak ty, ale uszanuję twoje życzenie, jeśli tak stawiasz sprawę. Nie dostaniesz ode mnie żadnej taryfy ulgowej, rozumiesz?
     Chłopak uderzył pięścią o podłogę, żeby się rozruszać. Mozolnie podparł się o nią ręką, oddychając ciężko przez pełne krwi usta. Każdy wydech wypuszczał jej stróżki na jego klatkę piersiową. Tylko duma i zaciętość nie pozwoliły mu ryknąć z bólu, kiedy przewracał się na brzuch i próbował powstać z klęczek pomimo połamanych żeber i pionowego pęknięcia w mostku. Rozcięte łuki brwiowe były na granicy otwarcia się i ponownego zalania oczu. Saotome czuł tylko i wyłącznie litość, widząc podnoszącego się młodzika, który przewracał się raz po raz, nie mogąc ustać na nogach, a jednak ani przez moment się nie zawahał, uparcie brnąc na spotkanie z nim. W różnokolorowych oczach pochylonego, opartego rękami o kolana Tatsuyi płonął ogień. Głupi, słaby i niepotrzebny płomień, który czynił więcej szkód, niż pożytku, a który nie pozwalał zignorować ani zaśmiać się z chłopaka.
     — Tora... zawiodłem. Może przegiąłem. Może nie powinienem tak od razu wszystkiego mu mówić. Może uznał moje słowa za bezwartościowe i zmarnowałem szansę na przemówienie mu do rozumu. Może... ale obiecuję ci, że zrobię to, co muszę. Odbiorę mu życie, jeśli będę musiał. Im mniej takich, jak ja, tym lepiej dla świata. Dla świata, który stworzysz. W naszej Utopii nie będzie wojen. Nie będzie rządziła przemoc ani brutalna siła. Nie będziemy gloryfikować potężnych i nawet najsłabsi będą mieć swoje prawa i sposób na zaimponowanie silnym. Tora... poświęcę tego dzieciaka w imię nowego, lepszego jutra — zadecydował Ichiro, niemo otaczając swe ciało szalejącym płomieniem swojej energii duchowej - chłodnym i smutnym.
     — Tatsuya — odezwał się chór tysiąca głosów pod czaszką gotującego się do walki czempiona. Nastolatek jednym, bolesnym ruchem dłoni szarpnął za swój nos i z trzaskiem sprowadził go na środek, by szybko usztywnić go swoją mocą. Podobnej rekonstrukcji podlegała też właśnie górna szczęka chłopaka.
     — Nie odejdę. Powtarzam ci to osta...
     Wiem — odparł Król, a jego dziedzic wytrzeszczył oczy ze zdumienia. — Rozumiem już, czemu tak bardzo chcesz się z nim zmierzyć. Ten człowiek to ostatnie, co wiąże cię z twoją przeszłością, prawda?
     Prawda.
     Więc jeśli... uda ci się go pokonać, to...
     Będę wolny — przytaknął heterochromik i zadumał się nad znaczeniem tych słów. — Michael dał radę to zrobić, a ja chcę zrobić to samo. Mam już dosyć nieposiadania niczego! Może kiedy nareszcie z nim wygram... będę mógł zacząć na nowo. Zmienić wiele rzeczy. Pójść naprzód, jak ci trzej debile i... iść obok, a nie za ich plecami.
     Tatsuya... chciałeś mu zadać jeden cios przypomniał mu Calleb. — Jeśli zgodzisz się mi zaufać... to znam sposób, by pokonać go tym jednym ciosem.
      — Ja... ufam ci. Ufam ci, Calleb — powiedział na głos chłopak, pierwszy raz w życiu mówiąc do Drugiego po imieniu.

***

     Percepcja Fletchera była czymś zaskakującym dla walczącego z nim Tenjiro. Dwa skalpele w dłoniach chirurga ponownie zatrzymały się bowiem na wyrzeźbionej z heracleum lasce - jeden od góry, drugi od dołu. Co gorsze, aukcjoner zatrzymał natarcie przy użyciu jednej ręki. W ruch momentalnie poszła jego karta z jokerem, która wystrzeliła spomiędzy palców Josepha, jak bumerang, zataczając łuk, mający po drodze rozerwać gardło lekarza. Miyamoto z konieczności musiał przerwać natarcie, lecz wiedział, że sam unik naraziłby go na kontrę laską. Zrobił zatem coś zgoła innego.
     Oba zablokowane skalpele w jednej chwili uwolniły emisją dwie fale uderzeniowe, które zarówno odepchnęły Fletchera na kilka metrów, jak i odrzuciły od niego samego Tenjiro. Okularnik obrócił się w locie, ciskając jednym z nożyków w stronę Josepha - dla pewności, by nie pozwolić mu na sięgnięcie po kapelusz. Laska z głową chińskiego smoka na brzegu odbiła pocisk z łatwością, lecz wcale nie miał on na celu go zranić. Obaj Madnessi wylądowali w znacznej odległości od siebie, zalewani falą światła, towarzyszącą im dzięki ogromnej dziurze w suficie sali tortur wybitej przez pojedynkujących się szermierzy.
     Teraz dopiero dało się widzieć wszystko. Stoły do tortur, zrobione ze skrystalizowanej energii duchowej łańcuchy, które jakimś cudem wysysały moc z więźnia, kołowrotki, kilka żelaznych dziewic, kołyski Judasza, średniowieczne gruszki, sierpy, żyletki, obcęgi, noże, gwoździe do torów, dwa paleniska po dwóch stronach sali, młoty, kocie łapki, widelce heretyka i milion przyrządów, których nazw Miyamoto nie znał, a o przeznaczeniu wolał nie myśleć. Chirurg mógł sobie tylko wyobrazić, jak wiele krwi polało się w tym pokoju i jak bardzo był niedoinformowany w sprawie od zawsze tajemniczego Fletchera.
     Mieli impas. Nie licząc poprzecinanego brzucha i klatki piersiowej Miyamoto, żaden z walczących nie otrzymał jeszcze żadnych obrażeń, choć obydwaj teoretycznie starali się zranić siebie nawzajem na rozmaite sposoby. Prawda była jednak taka, że żaden z Madnessów starał się nie wykorzystywać swoich asów w rękawie, a jednocześnie zmusić do tego przeciwnika. Wynik ich dążeń szybko doprowadził do jednej, niepokojącej konkluzji - w walce byli sobie niemalże równi. O wszystkim musiały zatem przesądzić owe "asy". 
     — Nic o tobie nie wiem, Tenjiro. Wstyd mi z tą świadomością, jednak taka jest prawda. Nie posiadam żadnych informacji na temat twoich zdolności bojowych poza twoją nadludzką prędkością i ogromną wprawą w walce skalpelami. Jesteś też całkiem zaradny, gdy przychodzi ci walczyć w trudnych warunkach. Wiedza medyczna sprawia, że doskonale potrafisz przy minimalnym wysiłku zająć się swoimi ranami, a inteligencja i spryt czynią cię kimś godnym podziwu. Nie wspominam już nawet o renomie. Człowiek zwany w przeszłości "chirurgiem śmierci" z pewnością ma mi wiele do pokazania, lecz nie ma ani jednej udokumentowanej walki z jego udziałem. Nie mam pojęcia, czego mogę się po nim spodziewać — zadumał się Fletcher, wsuwając swojego jokera za taśmę oplatającą dół jego cylindra. Złapawszy za smoczy pysk, oparł laskę o podłogę z gromkim stuknięciem, dobitnie rzucając przeciwnikowi wyzwanie.
     — Joseph Fletcher, największa zagadka Miracle City. "Człowiek o tysiącu twarzy". Obawiam się, że w całym Morriden tylko członkowie Loży Kłamców wiedzą o nim coś więcej, niż większość świata. To mi się nie podoba. Dałem się już wykiwać ciemnościom i jego łańcuchom, ale nie ulega wątpliwości, że ma w zanadrzu niejeden trik, którego użyje przeciwko mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Nigdy w życiu nikt nie widział go w walce. Większość sądziła pewnie, że nie potrafi walczyć i że stąd cała gwardia ochroniarzy w domu aukcyjnym. Mimo to jednak otworzył już swoje trzecie ogniwo, a w rękach kogoś takiego, jak on trzy ogniwa to śmiercionośna broń. Wygląda na to, że tanimi chwytami bardziej się narażę, niż mu zaszkodzę, więc... czas najwyższy, żebym w końcu użył tych maleństw — postanowił w tym czasie Miyamoto, wyciągając z kieszeni skalpel, który wsadził sobie między szczęki, podczas gdy drugi trzymał w lewej dłoni. Prawa tymczasem powędrowała w dół, do jego paska od spodni.
     Przyczepiona do sprzączki sakwa otworzyła się raptownie, ukazując trzy czarne, wyrzeźbione z heracleum tłoki. Tenjiro pociągnął za jeden z nich... wydobywając wypełnioną bladoniebieskim płynem strzykawkę. Nie było już na niej osłonki. Bez marnowania czasu wbił igłę prosto w żyłę na napiętym ramieniu i jednym naciśnięciem wstrzyknął całą zawartość do swojego krwiobiegu. W następnej chwili cisnął przedmiotem o ścianę, tak raptownie, że ruch jego ręki rozmył się w oczach zaskoczonego Fletchera.
     — Hormon X. Neoadrenalina. "Chirurg śmierci"... musi powrócić — pomyślał, wypuszczając z ust swój skalpel. Nic nigdy nie było tak powolne, jak obracające się w powietrzu narzędzie do krojenia ludzi. Rozszerzone źrenice Miyamoto obserwowały ten drażniący, ślamazarny ruch ze zniecierpliwieniem, które wkrótce przerodziło się w irytację wywołaną pobudzeniem organizmu. Nie potrafił zaczekać, aż broń wpadnie mu do ręki. Chwycił za nią tak szybko, że przez moment jego ręka zamieniła się w smugę o niepojętym kształcie. A potem na oczach Fletchera chirurg... zniknął. Tylko posadzka zatopiła się w glebie w miejscu, w którym przed sekundą... przed ułamkiem sekundy stał lekarz.
     Joseph był zaskoczony, nawet zszokowany, ale nie głupi. Instynktownie wiedział, że zostanie zaatakowany frontalnie, pokazowo, z impetem pierwszego ruchu. Instynktownie zaczął podnosić laskę, lecz rozumiał, że nie zdąży się nią obronić. Osłonił się otwartą, wystawioną do przodu dłonią, w której instynktownie zebrał dużą ilość energii. Smuga drąca powietrze minęła jego i jego dłoń w czasie zbyt małym, by aukcjoner mógł go policzyć. Gdy z powierzchni dłoni wystrzeliła zmiatająca wszystko na swej drodze fala uderzeniowa, przeciwnika już nie było. Znikąd pojawiły się jednak rany. Kilkanaście nacięć na całej długości wystawionej ręki naraz wytrysnęło krwią przez dziury w rękawie koszuli.
     Nie było czasu na wyrażenie zdziwienia ani znikomego bólu z otrzymanych obrażeń. Gdziekolwiek znajdował się Tenjiro po nieudanej próbie skontrowania go, nie był przed nim. Tyle wystarczyło Fletcherowi, by raptownie obrócić się w miejscu i naładowaną mocą duchową laską grzmotnąć centralnie za siebie i obronić się przed ewentualnym atakiem zza pleców. Broń nikogo nie uderzyła... lecz sama została uderzona. Dwa ciśnięte w aukcjonera skalpele wbiły się w wykonany z heracleum drążek. By je zablokować, Joseph musiał jednak nie tylko ustawić laskę w poziomie na wysokości podbródka, lecz też podeprzeć ją drugą dłonią, by nie stracić kontroli. Stawiało go to na straconej pozycji... bo w zasięgu jego wzroku nie było wroga.
     Był centralnie nad nim. Raptownie wylądował na jego orężu, jak kura na grzędzie, ustawiając sobie swoje skalpele między palcami u nóg... i niespodziewanie dźgnął go zza głowy dwoma nowymi, trzymanymi w dłoniach, jak noże. Ostrza wbiły się dokładnie w stawy barkowe Fletchera, tuż za obojczykami. To, co poczuł aukcjoner nie było jednak bólem. Po jego ciele rozeszło się paraliżujące, otępiające ruchy uczucie bycia porażonym prądem o niskim natężeniu. Ułamek sekundy wystarczył Josephowi na przekalkulowanie swoich szans... i na spojrzenie w oczy przeciwnika przez rozwiane jego dźgnięciami kosmyki włosów. Szalony, zwierzęcy wzrok niewytłumaczalnie pobudzonego chirurga był czymś, co zapewne przeraziłoby normalnego człowieka. Aukcjoner jednak od dnia narodzin nie uważał siebie za normalnego.
     Szybko skinął głową, jakby chciał się ukłonić stojącemu na poziomej tyczce przeciwnikowi. Ruch sprawił jednak, że z bujającej się głowy zsunął się cylinder, który obrócił się w locie, zwracając rondo w kierunku Miyamoto. Fletcher uśmiechnął się chytrze, gdy z wnętrza kapelusza buchnęły... pięści. Cztery oderwane od reszty ciała pięści wystrzeliły, jak pociski ku chirurgowi. Żadna nie tknęła celu, lecz ogień zaporowy zmusił Tenjiro do natychmiastowego odwrotu. W jednej chwili wyrwał skalpele z barków i laski oponenta, po czym odbił się z piorunującą prędkością, wirując w powietrzu... i jednocześnie posyłając w stronę aukcjonera setki małych, ledwo widocznych lecących cięć - każdą trzymającą ostrze kończyną.
     Kawalkada trwała tak długo, jak długo leciał chirurg, a odbił się na tyle mocno, by przelecieć w powietrzu dziesięć metrów. W czasie tego jednego skoku nafaszerował przeciwnika prawie ośmioma setkami pocisków, z których nie wszystkie dobiegły do celu. Niektóre minęły go, rozbijając się o zawaloną gruzami podłogę i wzbijając tumany kurzu, a inne nie utrzymały swojej formy, uformowane naprędce chaotyczną energią lekarza i przesłoniły centrum sali połyskującym pyłem. Miyamoto wylądował... na skalpelach trzymanych między palcami. Nie mogła umknąć uwadze siła, z jaką ściskał trzonki, by się z nich nie zsunąć. Nie umykał też jednak uwadze rysujący się w chmurze kurzu i cząsteczek mocy duchowej kształt.
     — No, no, no! Muszę przyznać, że spełniasz moje oczekiwania, Tenjiro. Z nawiązką nawet, ośmielę się rzec. Jesteś jednak głupcem, jeśli sądzisz, że pokonasz mnie samą prędkością. Nie wiem, co sobie wstrzyknąłeś, ale miejmy nadzieję, że to nie wszystko, co masz... bo właśnie naszła mnie ochota, żeby trochę się z tobą pobawić — zabrzmiał rozbawiony i rozentuzjazmowany głos Josepha. Miyamoto jednak nie było do śmiechu. Choć bowiem chciał odkryć umiejętność swojego przeciwnika, teraz wszystko stało się jeszcze mniej zrozumiałe, niż na samym początku. Wielka, prostokątna tablica unosiła się kilka centymetrów nad ziemią, zastawiając aukcjonera, jak tarcza. Gdy jednak tablica obróciła się o 180 stopni, okazała się być... kartą do gry. Kartą jokera, taką samą, jaka tkwiła przy cylindrze mężczyzny.

Koniec Rozdziału 222
Następnym razem: Srebrny Krąg Aquerii

czwartek, 10 marca 2016

Rozdział 221: Punisher

ROZDZIAŁ 221

     Marionetkarz i Wilkołak spotkali się w połowie drogi, zamaszyście wjeżdżając sobie pięściami w twarze z mięsistym plaśnięciem. Fala uderzeniowa rozbiła kafle podłogowe w perzynę, gdy dwa monstra zderzyły się spojrzeniami. Zdawało się, że instynkt obydwu Madnessów podpowiadał im to samo, ponieważ jednocześnie zamachnęli się prawymi stopami, zakleszczając się wzajemnie o siebie. Dzięki temu nie musieli się martwić o to, że ciosy wymiotą ich na przeciwległe strony pomieszczenia i mogli w całości poświęcić się... masakrze.
     Stan jako pierwszy przerwał "ciszę", z ogromną mocą swoich szerokich ramion taranując podbródek Generała lewym prostym i jednocześnie cofając prawą rękę. Nie zdołał jednak zdobyć przewagi, bo błyskawiczny cios Carvera wbił się niespodziewanie w jego bok, przesuwając jednookiego w lewo, pomimo jego ogromnego ciężaru. Żaden z walczących nic sobie nie robił z otrzymywanych uderzeń. Ponownie świsnęły pięści, rozbijając się na skroni Stana i mostku Bruce'a. Klatka piersiowa Wilkołaka cofnęła się z chrzęstem, ale nie było to niczym nadzwyczajnym - Generał w ogóle nie wzmacniał swojego ciała, czego nie dało się powiedzieć o Marionetkarzu. Jednooki bronił się przed każdym jednym ciosem, odkąd ostatni "Big Bang" przeciwnika wgniótł się w jego brzuch, żłobiąc podeń krater.
      Opływający energią duchową podbródkowy dosłownie posłał Carvera w powietrze, wystrzeliwując kawałki zmiażdżonego szkliwa zębowego na niezbadaną odległość. Stan jednak ani myślał pozwolić mu odlecieć, więc bez wahania ściągnął go na ziemię nogą, by natychmiast po tym zamachnąć się łokciem na jego szczękę. Atak zatrzymał się na otwartej dłoni Wilkołaka z głuchym plaśnięciem. Zalśniły wyszczerzone w diabelskim uśmiechu zęby Generała i zalśniło też zaskoczenie w jedynym oku Marionetkarza. Potem zaś zalśniła czerwona energia duchowa, otaczająca pędzący sierpowy Generała.
     To było, jak uderzenie bomby. Miniaturowej bomby, która wybuchła dokładnie na twarzy Stana. Mężczyzna nie mógł nawet pomyśleć o jakimkolwiek kontrataku, bo momentalnie stracił kontrolę nad swoim ciałem. Siła sierpowego wymiotła Stana, jakby brał udział w teście zderzeniowym. Nie miał najmniejszych szans, żeby utrzymać się na miejscu pomimo zakleszczonych o siebie stóp. Na moment świat zwolnił. Fala uderzeniowa powoli wyrzucała warstwami kawałki płytek podłogowych wraz z leżącym pod nimi fundamentem.
     — Jak można tak uderzać? — nie mógł w to wszystko uwierzyć Stan. — Jak mógł tak po prostu mnie skontrować? I to w takiej sytuacji? Myślałem, że mogę łatwo wytrzymywać jego uderzenia, a tymczasem okazało się, że wcześniej nawet nie użył energii duchowej. Zmylił mnie. Ten koleś naprawdę zasługuje na miano potwora...
     Zanim rozbił się plecami o ścianę, zdążył wzmocnić swój tył na tyle, żeby uderzenie nie zrobiło mu krzywdy. Zsunął się ciężko na podłogę, nadal czując pięść przeciwnika na swojej skroni. Był prawie pewien, że w miejscu uderzenia pękła mu czaszka, ale nie dostrzegał żadnych widocznych powikłań. To zresztą aktualnie nie było ważne. Ważne było wyjście Wilkołakowi naprzeciw, nim tamten przejmie inicjatywę. Z taką właśnie myślą jednooki zebrał energię duchową w stopach i miał już odbić się w kierunku przeciwnika, gdy nagle... zobaczył go przed sobą. Zanurkował gwałtownie, jakby próbował ukucnąć.
     Jedno machnięcie otoczoną czerwoną aurą dłonią Carvera dosłownie anihilowało ścianę na wysokości głowy Marionetkarza. Do środka, przez szeroką na kilka metrów wyrwę wdarł się burzowy wiatr, któremu towarzyszył łoskot gromu. Prawe kolano Generała momentalnie zareagowało na unik nieprzyjaciela, rozbijając się z ogromną siłą na ustawionych w gardzie przedramionach. Wyższy od Carvera mężczyzna przeturlał się boleśnie po rozbitej podłodze, zatrzymując się dopiero na stojącej mu na drodze ścianie. Z zaciśniętymi zębami spostrzegł obrzękłe, zaczerwienione punkty na obydwu rękach.
     — Staje się coraz silniejszy! Cholera, nie po to zostawiłem ich wszystkich na górze, żeby teraz od niego obrywać! — rozgniewał się Stan, podnosząc się z klęczek najprędzej, jak umiał. Wilkołak pędził już w jego stronę. Naprężone, emanujące żądzą krwi ciało Generała instynktownie wyzwalało energię duchową, która snuła się za nim, jak dym, nieustannie go otaczając. Biegnący w amoku Carver przypominał rozszalałego demona, pozbawionego jakichkolwiek barier, nie wspominając już o kajdanach ludzkich uczuć.
     Marionetkarz wykorzystał zebraną jakiś czas temu w nogach moc duchową, dodatkową dawkę przekierowując do lewej pięści. Nie widział żadnych szans ucieczki przed niepowstrzymanym kataklizmem w ludzkiej postaci, jakim był Wilkołak. Zamiast tego wystrzelił z miejsca, falą uderzeniową rozbijając na kawałki stojącą za nim ścianę. Wyszedł przeciwnikowi naprzeciw, uchylając się przed jego zamachem i wbijając bark w jego brzuch. Impet nie tylko zatrzymał Generała i zalał podłogę jego krwią, lecz przede wszystkim odepchnął go... na odległość ramienia. Jeden z walczących miał bowiem większy zasięg.
     Przerzucił cały ciężar swojego wielkiego ciała na jeden lewy prosty, w którym rozciągnął się tak bardzo, jakby miał zaraz upaść. Naładowana energią pięść wbiła się w twarz Bruce'a, miażdżąc jego nos, jakby zrobiono go z kartonu. Siła uderzenia wymiotła Carvera z powrotem wgłąb pomieszczenia... razem z jednookim, którego Generał niepostrzeżenia złapał za ramię. Zaskoczony Stan nie zdążył zareagować na nagłą zamianę ról, ale Wilkołak za to działał, jak maszyna. Bez zastanowienia, instynktownie rozdarł gołą ręką klatkę piersiową przeciwnika, dalej jeszcze lecąc w powietrzu. Palce połamały się z trzaskiem, napotkawszy opór w postaci utwardzonej energią duchową skóry, lecz Marionetkarz nie dał rady uniknąć obrażeń.
     Nie dał też rady uniknąć chwytu i już po czasie poczuł, jak połamane paluchy Carvera zaciskają się z tyłu jego głowy, przyciągając go bliżej siebie. Tuż przed tym, jak walczący mieli wreszcie wylądować na ziemi, Wilkołak brutalnie nabił twarz przeciwnika na swoje kolano, rewanżując się za złamany nos... złamanym nosem. Wtedy dopiero obydwaj Madnessi rozbili się o ścianę i choć to Gwardzista ucierpiał bardziej, gorzej trzymał się Stan.
     — Jest... dla mnie zbyt silny? Nie, to nie tylko to. Walka z nim jest jak walka z rozszalałą bestią. Nie zastanawia się, nie boi się, nie czuje bólu i na niego nie reaguje. Co gorsze, zdaje się rosnąć w siłę z każdym przyjętym ciosem. Jak berserker... — pomyślał jednooki, prostując nos energią duchową. Wgnieciony w ścianę Carver nadal trzymał go za rękę i ani myślał puścić, ale nie robił nic więcej. Po prostu stał w miejscu, bez głosu wpatrując się w twarz ogłuszonego przeciwnika, jakby walka z kimś, kto nie był w stanie mu odpowiedzieć była poniżej jego godności. To nie władca trzystu marionetek panował nad sytuacją, nie jego ogromna siła fizyczna, którą uznawano za największą w całej Loży. Królem i niekwestionowanym władcą pola bitwy był Generał Bruce Carver i wystarczyło tylko na niego spojrzeć, by się o tym przekonać.
     — Żyjesz? — zapytał ze wzgardą Wilkołak. — Nie miałeś mnie czasem zabić? Co jest? Gdzie ta twoja przewaga? Bez obstawy niczego nie możesz zrobić, hm? Kurwo, mów do mnie! — Niespodziewanie podskoczył, jednocześnie ciągnąc Stana za rękę i uderzając czołem w jego podbródek, jakby próbował go ocucić lub przynajmniej zmusić do prowadzenia z nim dialogu. Już w następnym momencie poczuł, jak jednooki raptownie odwzajemnia jego uchwyt i jednocześnie samodzielnie chwyta go za drugie przedramię.
     Szarpnął za obie ręce Generała, z całych sił wyłamując je w łokciach i przerzucił go sobie nad głową, wbijając go ciemieniem w podłogę, niczym zawodowy wrestler. Obrócił się z furią zaraz po tym, by z potęgą piłkarza ekstraklasy kopnąć Wilkołaka w brzuch. Kopniak sprawił, że fala krwi wystrzeliła z ust Carvera, babrając Marionetkarzowi spodnie, a sam Bruce przeturlał się z zawrotną prędkością po kawałkach połamanych płytek, tnąc się o ich krawędzie wszędzie, gdzie tylko się dało. Zamiast jednak pójść za ciosem i zdobyć przewagę nad Generałem, Stan wyprostował się i znieruchomiał, przymykając powieki. Oddychał głęboko i miarowo, zbierając siły na coś, czego do tej pory nawet nie miał odwagi użyć.
     — Co będzie, jeśli go tym nie zabiję? Zginie któryś z naszych, a ja będę musiał walczyć dalej. Mógłbym użyć kilku ładunków na raz, ale nie wiem, ile będę potrzebował na tego potwora. Kurwa, nie pokonam go bez tego! Może, jeśli od razu pójdę na całość, skończy się na kilku zgonach. To nie tak dużo, prawda? Przecież jeśli sam zginę, to ze mną odejdzie trzysta osób. Tak, jak staruszek Abdullah i Trisha. Nie ma co się pierdolić. Zabiję go.
     Carver raptownie podniósł się z gleby podskokiem, połamaną ręką wycierając krew z twarzy. Dzikim spojrzeniem odszukał swojego przeciwnika i... westchnął, ciężko zawiedziony, zobaczywszy jego bierność. Znużonym, wolnym krokiem wyszedł Marionetkarzowi naprzeciw, powoli tracąc swój zapał po ostatnio przyjętych ciosach.
     — Zawodzisz mnie... — zawarczał Generał. — Tyle się namęczyłem z twoimi lalkami, żebyś do mnie zszedł. Nawet nie mogłem się rozgrzać, walcząc z tobą, bo byłeś tylko beznadziejną pokraką, nie wywierającą żadnej presji. Zrobiłem, co mogłem, żebyś dał mi wszystko co masz... a ty dalej masz mnie w dupie?! — rozwścieczył się Bruce, a buzująca wokół niego energia duchowa zawtórowała mu, żłobiąc pod nim mały krater. Zmarszczone czoło i nozdrza mężczyzny nadawały mu złowieszczy wygląd, nie wspominając już o nieustannie podrygującej, zmiażdżonej nasadzie nosa, która powoli się odbudowywała.
     — Na początek zacznę od jednego ładunku. Dobrze, że nie umie zamknąć mordy. Dzięki temu mogę się skoncentrować i wciąć wiedzieć, gdzie jest — pomyślał z mieszanymi odczuciami Stan, gwałtownie wyrzucając prawy łokieć za siebie, z pięścią ustawioną knykciami do góry. Podłoga wokół jednookiego popękała z trzaskiem, a gwałtowny napływ energii w jego ręce rozgrzał skórę do czerwoności. Zbierająca się w pięści destrukcyjna moc wcisnęła stopy mężczyzny w podłoże, zmuszając go do rozstawienia nóg i ugięcia ich w kolanach, by zanadto nie obciążać kręgosłupa. Zaciekawiony Carver zatrzymał się w połowie kroku.
     — Och! To zaczyna wyglądać ciekawie! Ta walka robiła się już tak nudna, że miałem ochotę sam się pobić! Dawaj, przystojniaku! — uradował się Generał, strzelając karkiem z chorym uśmiechem na pokiereszowanej twarzy.
     — Punisher — wycedził przez zęby Stan, otwierając oko i wyrzucając przed siebie pięść, po drodze obracając ją knykciami do dołu. To, co stało się w następnej chwili było zbyt szybkie, by osoba postronna mogła to wychwycić, czy zrozumieć. W bezczasie uwolniona podczas uderzenia w powietrze energia została wystrzelona z ręki Stana, niczym z działa o bardzo dużym kalibrze. Mocy duchowej nie dało się jednak zobaczyć. Widać było jedynie zarys, jedynie kształt czegoś, co przypominało ogromną, obłą wiązkę energii pozbawionej koloru, która anihilowała wszystko na swojej drodze.
     Kilka piętr wyżej zza pleców jednej z uśpionych marionetek wystrzelił snop mieniących się cząsteczek energii duchowej - pozostałość po pękniętym na miliardy kawałków kluczu. Jeden z popleczników Stana  zaczął się powoli rozpadać, prawdopodobnie nie będąc tego nawet świadomym. Tymczasem nieco niżej Generał Carver nadal stał naprzeciwko Marionetkarza, lecz kilkanaście metrów dalej, odsunięty z taką siłą, że jego stopy wyryły w podłodze szlak, jak jadący błotnistą drogą samochód. Wilkołak miał już tylko jedno, prawe oko, które patrzyło z niedowierzaniem na resztę swojego ciała. Lewa ręka mężczyzny nie miała już teraz nawet swojego początku. Brakowało mu nawet części barku, który kończył się przerażającą, krwawą wyrwą, przebiegającą kolistą linią również przez jego tors i kawałek boku. Niemal niewidzialny atak cudem ominął serce Bruce'a... a także jego mózg. Jakimś cudem zahaczył bowiem o czaszkę mężczyzny, zmiatając jej lewy kraniec razem z uchem... i kątem oka, które teraz wypływało z oczodołu, skapując na podłogę. Krew lała się z rozerwanego korpusu oniemiałego Generała.
     — Co to było? — pomyślał zdziwiony Carver, rozglądając się wokół. Choć normalnie szalałby z radości, rażony taką mocą, teraz wcale nie było mu do śmiechu. — Nie zdążę się teraz zregenerować. Mojej ręki... nie ma. Rozjebał ją na atomy! Skąd on wziął tyle mocy? 
      — Zadowolony, Carver?! — ryknął na niego Stan, zwracając na siebie uwagę Wilkołaka. — Myślałem, że lubisz życie na krawędzi! Gdzie twój uśmiech, co? Miałem nadzieję, że będziemy się wspólnie dobrze bawić! — ciskał z niezrozumiałą dla Generała goryczą, której jednak Bruce wcale nie chciał rozumieć. Pierwsze rzeczy pozostawały oczywiście pierwszymi, więc czerwona energia duchowa Wilkołaka momentalnie skupiła się na tamowaniu kolosalnych obrażeń, które otrzymał. Mimo to jednak komórki jego ciała prawie w ogóle się nie dzieliły. Zdawało się, że atak Marionetkarza doprowadził do martwicy tkanek graniczących z trafionymi. To właśnie sprawiło, że nawet Carver spoważniał.
     — Co to niby było? Gadaj! — zażądał nowy jednooki, a podniesionym głosem uwolnił jeszcze więcej energii duchowej, która trzaskała przestrzeń czerwonymi jęzorami.
     — Życie — odparł ze zgryzotą Marionetkarz. Widząc jednak rażące niezrozumienie na twarzy przeciwnika, postanowił wyjaśnić. — Na ten atak, którym prawie cię przed chwilą zabiłem, poświęciłem jedną z moich marionetek. Zamieniłem jej duszę na energię duchową i wykorzystałem ją zamiast mojej własnej. W praktyce to trochę tak, jakby jeden z nas uderzył w ciebie na raz całą swoją mocą duchową. Mam nadzieję, że ci się podobało...
     — Wzruszające, naprawdę. Parę minut temu byłeś takim troskliwym mścicielem i chciałeś rozerwać mnie na strzępy za każdą twoją laleczkę, którą zamordowałem, a teraz sam je zabijasz? Uuu, byłbyś w moim typie jako kobieta! — zadrwił bezwstydnie Carver, śmiejąc się mężczyźnie w twarz. Jemu jednak nie było do śmiechu.
     — Staruszek, któremu odebrałeś życie, a który stanął w mojej obronie zwykł powtarzać, że dopóki ja żyję, wszyscy inni przeżyją, lecz jeżeli ja zginę, zginie również cała reszta. Nie jestem z tego dumny, Wilkołaku, ale potrafię poświęcić kilka żyć, żeby ocalić kilka setek. I jeśli potrzeba właśnie takiego poświęcenia, żeby rozerwać cię na strzępy, to na opłakiwanie zmarłych przyjdzie czas później!

***

     Generał Noailles nie dawał swojemu przeciwnikowi ani chwili wytchnienia. Bez użycia energii duchowej i przy pomocy tylko lewej stopy wybił się w jego kierunku z niepojętą prędkością, momentalnie wpadając na niego całą powierzchnią prawej stopy. W połowie diamentowy, a w połowie złożony z nieznanego Francuzowi, różowego materiału dziwak zdążył jakimś cudem ustawić przed sobą gardę. Atak blondyna zatrzymał się na jego przedramionach, a ogromna siła kopnięcia jedynie odepchnęła Chinedu na kilka metrów. Zatrzymany na ułamek sekundy Jean poczuł ciarki na plecach pod wpływem dziwnego, niepokojącego wzroku wiecznie wytrzeszczonych ślepi jego przeciwnika. Generał w ogóle nie potrafił go rozgryźć.
     — Niepodobny do nikogo, kogo znam. Nie mam bladego pojęcia, o czym myśli, a wygląda tak, jakby nie myślał wcale — ocenił w duchu Francuz. Praktycznie rozpłynął się w powietrzu, zanim jego oponent zdążył choćby pomyśleć o kontrataku. Wokół zmiennokształtnego Madnessa pojawiały się tylko rozliczne pęknięcia w miejscach, od których odbijał się zamyślony blondyn. Posadzka i ściany pękały we wszystkich krańcach pomieszczenia, ale Generał ruszał się zbyt szybko, by murzyn mógł nadążyć za nim wzrokiem. Chinedu wiedział jednak, że był chroniony - wierzył w twardość swojego przemienionego ciała i miał po temu powody.
     — Mam kilka pytań, które chciałbym mu zadać, ale podejrzewam, że nic mi nie powie w samym środku walki. Z reguły ludziom rozwiązuje się język, kiedy zyskują przewagę lub kiedy wyprowadzi się ich z równowagi. Nie wiem, czy chcę zaryzykować oddanie mu inicjatywy... — pomyślał Jean, rykoszetując od ściany do ściany, niczym ciśnięta z nieprawdopodobną siłą piłeczka kauczukowa. Stwardniały i ustawiony w pozycji obronnej śmierdziel czekał na niego cierpliwie, co dało Francuzowi szansę, by przekonać się, czy jego przeciwnik popełnił błąd, czy też to on zlekceważył jego możliwości.
     Chinedu przechylił się do przodu i zachwiał na jednej nodze, niemalże padając na twarz, gdy przelotem uderzono go piętą w potylicę. Ucierpiał na tym jedynie but Generała, ale brudas nawet nie był świadom tego, co dokładnie się przed chwilą stało. Nadal trzymał więc gardę, jako że kopnięcie nijak nie uszkodziło jego diamentowo-korundowego ciała. Tymczasem blondyn zostawiał zagłębienia we wszystkich ścianach, jakby próbował zawalić całe skrzydło budynku na głowę swoją i przeciwnika. Noailles nie miał już w sobie nic ze swojej dawnej lekkomyślności, która pozwalała mu atakować bez uprzedniego przeanalizowania sytuacji. Po latach medytacji oraz treningu - tak fizycznego, jak i umysłowego - pośród wodospadów Domu Mędrców, Francuz zaczął wykorzystywać nową, przerażającą broń - strategię.
     — Mógłbym skakać tak wokół niego przez kilka godzin, ale nigdzie mnie to nie doprowadzi. Poza tym mam dziwne wrażenie, że facet po prostu czeka na okazję, jak wtedy, kiedy rozwalił mi dłoń. Uderzanie bez żadnego planu nic mi nie da. Muszę się zastanowić... — stwierdził Jean, odbijając się od sufitu i wpadając obydwiema stopami na skroń Chinedu, niczym żywa błyskawica. Ciężar jego ciała w połączeniu z prędkością uderzenia miała sprawdzić, jak wytrzymały był kark śmierdziela po zamienieniu go w diament.
     — Ani ryski — zauważył w duchu blondyn, odbijając się od prawie przezroczystej głowy i wracając do lawirowania między każdą powierzchnią, jaka mu się napatoczyła. — Wychodzi na to, że nie dam rady tak po prostu złamać mu karku. Cholera, byłem prawie pewien, że dam radę rozkruszyć diament, ale wychodzi na to, że przeoczyłem coś ważnego. — Boczne kopnięcie osadziło się na żebrach Chinedu tylko po to, by szybszy od wiatru Generał momentalnie zaszedł go od tyłu, kopiąc z półobrotu w krzyż. — Istniała taka możliwość, że tylko powierzchnię jego ciała pokrywa dotknięty przez niego materiał... ale chyba jednak zmienia się cała struktura komórek. Nawet nie będę próbował zrozumieć, jak to działa, ale muszę przyznać, że facet nie jest tak bezgranicznie głupi, na jakiego wygląda. Dobrze, spróbuję...
     Odbity od sufitu Francuz runął, jak strzała, wbijając się stopami w podłogę tuż przed nosem dwukolorowego Chinedu. Udając dobrą wolę, blondyn rozłożył niewinnie ręce, lecz tylko ktoś, kto go znał lub kto chociaż raz widział go na polu bitwy mógł zrozumieć prawdziwy sens takiej pozycji. Generał Jean Noailles miał bowiem pewien zwyczaj, który po latach kultywowania stał się jego tradycją - zawsze, gdy zamierzał walczyć na poważnie, obie jego dłonie lądowały w kieszeniach, za nic mając coś tak błahego, jak "równowaga".
     — Och, nawet nie poruszył brwiami. Czyli nikt mu o tym nie powiedział. Szkoda. No dobra! Wyjdę ci naprzeciw. Daj mi parę odpowiedzi, brudasie — pomyślał blondyn. Powoli i spokojnie zbliżając się do broniącej się żywej rzeźby. Nadal przerażało go spojrzenie niemrugających, stale wytrzeszczonych oczu, ale pogodził się już z faktem, że jego przeciwnikiem była najdziwniejsza istota na ich planecie. Przez kilka uderzeń serca stali w bezruchu, patrząc na siebie... lecz w pewnym momencie Generał przerwał impas, prowokacyjnie wymierzając kopniaka w sam środek ustawionej przez Chinedu gardy. Z wielkim zaskoczeniem spostrzegł jednak, jak oponent niespodziewanie rozkłada ramiona, pozwalając mu uderzyć się w klatkę piersiową, a zatem jeszcze bardziej się do niego zbliżyć. Francuz przyjął zaproszenie - podeszwa jego buta rozbiła się z głuchym odgłosem uderzenia na mostku zmiennokształtnego.
     Zaatakowano go. W momencie zderzenia stwardniałe łapska śmierdzącego murzyna zamachnęły się w stronę jego szyi z dwóch stron, niczym zamykające się szczęki nożyc. Blondyn błyskawicznie odgiął się do tyłu, cudem unikając ataku i w jednej chwili odbił się od klatki piersiowej przeciwnika, zwiększając dystans pomiędzy nimi. Wylądował, hamując dłonią, na jednym kolanie. Mucha, którą miał na sobie upadła na podłogę, przecięta w połowie. Czerwona linia krwi pojawiła się na szyi Generała o naciętym kołnierzu koszuli.
     — Uciąłby mi łeb, gdybym wolniej zareagował. Jego zasięg nie powinien być tak... co?! — Francuz zauważył to dopiero teraz. Chinedu nie miał dłoni. W miejscu, gdzie nadgarstki powinny w nie przechodzić widniały szerokie, długie na kilkanaście centymetrów... ostrza. Co więcej, stanowiły one jedną całość z jego rękami, zatem składały się z tego samego materiału, co ciało murzyna. Chwilowe zetknięcie się z przeciwnikiem dostarczyło Generałowi kilka odpowiedzi na jego pytania, lecz pomnożyło też niewiadome.
      — No dobrze. Wiem już, że całe jego ciało zamienia się w materiał, którego dotknie... nie wspominając o tym, że może też przyjąć postać drugiej osoby. Okazuje się jednak, że może też manipulować swoim kształtem po transformacji... co może być nieco problematyczne, bo z reguły walczę wręcz, a on jest w stanie zmieniać w ten sposób swój zasięg. Cholera! Nie wiem, jakie są granice jego kształtowania. Zależą on energii duchowej? To by znaczyło, że może również stworzyć dowolny posiadany przez siebie materiał... i w dowolny sposób złączać lub rozłączać go ze swoim ciałem. Innymi słowy... musiałby być niesamowicie inteligentny. ON. Ten cuchnący typ, który nawet wysłowić się nie potrafi — pomyślał z niedowierzaniem Generał, przyglądając się badawczo nieruchomemu mężczyźnie, którego ręce nadal kończyły się ostrzami. — Nie, nie uwierzę w to. Jest inna opcja. Jeśli jego masa musi pozostać niezmienna niezależnie od tego, jak uformuje ciało, jestem w stanie do pewnego stopnia go wyczuć. To by nawet tłumaczyło, czemu wychudły mu ręce przy zamianie dłoni w ostrza. Wykorzystał ich masę, by ukształtować sobie dłuższe łapy. To trochę, jak alchemia. Żeby coś otrzymać, poświęcasz coś o takiej samej wartości...
      Niespodziewanie Chinedu... zaatakował. Choć przez kilka ostatnich minut pozostawał zupełnie bierny, teraz bez ostrzeżenia przerwał myślenie Noailles'a i wyskoczył mu nad głowę jednym susem, zamachując się lewą pięścią zza pleców, co samo w sobie wyglądało dziwnie. Z perspektywy Generała rzucający się na niego frontalnie przeciwnik musiał być co najmniej upośledzony umysłowo w stopniu ciężkim. Piekielnie szybki refleks i równie szybkie ciało nie pozwalał tknąć Francuza w żaden konwencjonalny sposób... ale mężczyzna zwany Chinedu nawet za życia uważany był za "innego, niż wszyscy".
     Odchylający się, by zejść z linii uderzenia blondyn wytrzeszczył oczy, gdy rzucono na niego długi i gruby cień. Masywna, diamentowa maczuga runęła na niego zza pleców Chinedu. Z wyglądu musiała mieć około dwóch metrów, choć zdawało się to być zupełnie niemożliwe. Jean raptownie zaparł się stopami o podłogę i w ostatniej chwili odskoczył na bok, zamiast przechylać się do tyłu. Ogromna maczuga uderzyła w podłogę, wybijając w niej miniaturową wersję Wielkiego Kanionu. Linia pęknięcia doleciała do samej ściany. Uniknąwszy zmiażdżenia, Francuz raptownie wyhamował i błyskawicznie odbił się od podłogi w kierunku przeciwnika, lecz wtedy właśnie zrozumiał, że nie zdąży go kopnąć.
     Chinedu nie miał prawej ręki. Wyglądało to tak, jakby musiano mu ją lata temu amputować przy samym stawie barkowym, lecz w ułamku sekundy z idealnie płaskiej "podstawki" wysunęła się taka sama maczuga, co przed chwilą. Chinedu momentalnie zamachnął się z całej siły swoim dwumetrowym, diamentowo-korundowym taranem i dosłownie zmiótł lecącego ku niemu Francuza, jakby odbijał piłkę na korcie tenisowym. Gruba, jak pień dorastającego drzewa laga uderzyła mężczyznę prosto w prawy bok, ciskając nim w dal tak szybko, że nie można było nadążyć za nim wzrokiem. "Szczęśliwie" jednak lot Generała zatrzymała... klatka schodowa z litego marmuru, która pod wpływem uderzenia ustąpiła mu z gromiącym hukiem.
     Ręce Chinedu wróciły do normalności. Prawa raptownie zmalała, podczas gdy lewa zwyczajnie "wykiełkowała" z kikuta, nadal diamentowa i piękna... a także czerwona od cudzej krwi. Przezroczyste i różowe dredy zadzwoniły w powietrzu, zaprzeczając prawom fizyki, gdy milczący kameleon odwrócił się w stronę rozbitej na kawałki klatki schodowej. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie porzucić swojej ociężałej zbroi i nie ukryć się przed oponentem, zanim się podniesie, ale ostatecznie ostrożność i rozwaga zwyciężyły - czekał.
     — Wow. No to mam odpowiedź — stwierdził w duchu Noailles, jeszcze zbyt obolały, żeby się podnieść. Przed chwilą przebił się plecami przez kilka metrów litego marmuru, rozpychając szerokie schody na piętro siecią pęknięć, więc uznał się za usprawiedliwionego. — Przyładował mi akurat w DŹGNIĘTY PIEPRZONYM NOŻEM bok. Sukinsyn. Z żebrami mogę się pożegnać, ale jestem teraz zbyt twardy, żeby stało mi się coś więcej po podobnym ataku. No dobra... — Okrył energią duchową popękane żebra i zacisnął ją tak mocno, że siłą cofnął je do pierwotnej pozycji. — Wiem już, jak to jest z jego przemianą. Wiem, że może to zrobić cholernie szybko. Wiem też, że ten różowy materiał musi pochodzić z ludzkiego świata, bo nigdy go nie widziałem. Ta druga połowa jest diamentowa... a diament jest u nas najtwardszy. Czyli to drugie coś musi znajdować się niżej w skali Mohsa. Dobra. Już wszystko mam. — Podniósł się do pozycji siedzącej, lecz nadal pozostawał niewidoczny dla swojego przeciwnika. Pierwszy raz od początku walki ze śmierdzielem jego dłonie powędrowały tam, gdzie powinny znajdować się już na starcie - do kieszeni.
     Rozbite plecami Noaillesa schody niespodziewanie... przestały istnieć. Niespodziewanie spomiędzy nich wybił się humanoidalny kształt, ciągnąc za sobą słup pyłu i samą siłą wybicia rozbijając schody do reszty. Wielkie kawały marmuru rozleciały się dokoła, jakby zrobiono je ze styropianu. Chinedu wzdrygnął się. Generał ruszył się bowiem o wiele szybciej, niż ruszał się do tej pory. Kameleon z trudem podążył za nim wzrokiem aż do sufitu, ale potem jego możliwości przegrały z kretesem. Wyobrażenie mężczyzny o prędkości Francuza legło w gruzach wraz z sufitem, od którego tamten na pewno się odbił, a czego Chinedu nie dostrzegł.
     W stropie pojawiła się nagle ogromna dziura. Odrzucone falą uderzeniową odłamki powędrowały jednak ku górze - na piętro. Ułamek sekundy później do reszty "umarła" ściana, którą jeszcze niedawno rozbił ciśnięty przez Francuza Chinedu, a moment później kolejna, znajdująca się po prawej stronie kameleona. Blondyn pojawił się znikąd - poziomo w powietrzu, na wysokości torsu przeciwnika, z rękami w kieszeniach i maksymalnie ugiętą prawą nogą ze stopą wyprostowaną, niczym rozłożony scyzoryk. Znajomy, ogromny strumień mocy duchowej okrywał całą kończynę i roztaczał blask dookoła.
     — Excalibur! — krzyknął w duchu Jean, prostując nogę, jak sprężynę i wbijając ją prosto w bok przeciwnika, rewanżując się tym samym po tysiąckroć. Energia eksplodowała. Olbrzymie lecące dźgnięcie wystrzeliło z niemal zerowej odległości, sprawiając tym samym, że Chinedu zniknął. Dosłownie zniknął. W jednej chwili stał jeszcze nieświadomy i wystawiony na atak, lecz w następnej uświadomił sobie, że szybuje. Nie wiedział, kiedy przebił się przez kilkanaście ścian na parterze Dworzyszcza ani kiedy zawalił kilka pomieszczeń, zachwiawszy ich nośność. Po prostu w pewnym momencie zobaczył nad sobą zakryte czarnymi chmurami niebo, a krople deszczu ocuciły go, chlapiąc mu twarz. Znajdował się trzysta metrów poza obszarem głównej siedziby Loży Kłamców i nie mógł pojąć, co się stało. Pojął jednak coś innego.
     Od Dworzyszcza do jego obecnej pozycji ciągnął się rząd kilkudziesięciu płyt z energii duchowej, po których z ogromną prędkością przeskakiwał mężczyzna o włosach koloru blond. I ten mężczyzna znalazł się teraz nad nim, unosząc nogę nad jego głową.
     — La Guillotine!

Koniec Rozdziału 221
Następnym razem: Chirurg śmierci