ROZDZIAŁ 219
Odkąd z pieczęci na ścianach labiryntu zaczęły się wyłaniać materiały wybuchowe oraz przedmioty wykonane z heracleum, Kawasaki nie stracił pełnego skupienia nawet na chwilę. Wciąż pluł sobie w brodę po tym, jak zlekceważył bawiącego się z nim przeciwnika. Wciąż też nie mógł się przyzwyczaić do zawężenia pola widzenia... będącego skutkiem utraty oka. Wszystkie rany, jakie nabył, udało mu się sprawnie zasklepić, a jego poziom kontroli energii pozwalał mu nie tracić nad nimi panowania nawet przy niebywale gwałtownych manewrach. Tych zaś wykonywał teraz setki. W najmniej przewidywalnych momentach musiał uskakiwać przed dźgającymi go ostrzami, odbijać jedne pociski, unikać drugich, przeskakiwać przeszkody, rozcinać więzy, przebiegać bokiem po ścianie lub do góry nogami po prowizorycznym suficie, a mimo to od czasu do czasu uchodziły z niego kolejne strugi krwi.
Najgorszy był w tym wszystkim brak czasu - nawet ułamka sekundy - na zatrzymanie się i złapanie oddechu. Arab niemo przyjął doskonałą strategię jego oponenta, który nie wydawał się szczególnie groźny, dopóki nie wciągnął go w sam środek labiryntu, a który dopiero potem zaczął pokazywać pazur. Generał zaczął łapać się na rozważaniu zrobienia sobie przerwy i przyjęcia paru dźgnięć, czy ciosów. Pocił się, jakby wrzucono go do sauny, jego oddech stopniowo skracał się i skracał. Umysł mężczyzny zaczynał wariować. Tak bardzo czekał na przerwę, że miewał paranoje. Widział z wyprzedzeniem, jak po pokonaniu kolejnego zakrętu wkracza z rozpędem do rozległego centrum zielonego więzienia, a potem rzeczywiście dobiegał do tego punktu... i zauważał dalszy ciąg korytarza. Labirynt zbyt mocno oddziaływał na jego psychikę i zaczynało go to przerażać. Zaczynał żałować przyjęcia rzuconego mu wyzwania.
Naprzód ciągnęły go tylko wizja rewanżu i poczucie obowiązku względem Gwardii Madnessów. W myślach powtarzał sobie, że jeszcze tylko kilka chwil dzieli go od ostatecznego starcia z przeciwnikiem, więc starał się nie patrzeć na to obiektywnie. Obiektywizm mógłby go zgubić. Mógłby sprawić, że opadnie z sił, straci koncentrację, a może nawet przytomność i zostanie momentalnie wykończony przez uciążliwe zabawki jego nemezis.
Widział i słyszał krople deszczu na przezroczystym "suficie" labiryntu. Tak bardzo chciał się napić i trochę ochłodzić poranione, szczypiące go ciało, wydzielające pot w nieludzkim tempie. Fakt, że nie miał czasu ani możliwości na zaznanie ulgi, choć ta zdawała się być na wyciągnięcie ręki mocno oddziaływał na psychikę Generała.
— Skurwysyn wszystko zaplanował. WSZYSTKO — przeklinał w duchu Matsu, nie chcąc marnować sił na krzyki. — Nie jesteśmy na tym samym poziomie. Jestem tego pewien. Mimo wszystko jednak to JA jestem ranny i wyczerpany, a on kieruje moimi ruchami, jakbym był jakąś laleczką. Trudno mi to przyznać... ale jego strategia okazuje się być genialną. Nie wiem, czy starczy mi sił, żeby go wykończyć, kiedy już go znajdę, a podejrzewam, że właśnie wtedy spadnie na mnie najcięższy ogień. Szlag!
Zapluł się z wysiłku, w ostatniej chwili chwytając gołą dłonią pędzący w jego stronę nóż. Złapał za ostrze. Jego krawędzie porozcinały mu palce, a czubek zatrzymał się centymetr przed krtanią. Mężczyzna cisnął przedmiotem za siebie, usiłując jeszcze bardziej przyspieszyć, lecz w jego brązowych oczach zaczął widnieć... strach.
— Chciałem zrobić unik — przypomniał sobie z lękiem. — Miałem odsunąć się na bok, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Co jeśli właśnie o to mu chodziło? Wypuszczanie pojedynczego pocisku prosto we mnie byłoby bez sensu... gdyby nie miało drugiego dna. Co jeśli w ten sposób bada mój stan fizyczny? Sprawdza, czy może już skierować mnie do siebie, czy jednak powinien jeszcze trochę mnie pogonić. Na pewno...
Nie miał siły, żeby się rozgniewać. Nie, nie miał na to nawet czasu. Czuł, że doskonale odczytał intencje przeciwnika, ale wiedział, że nic nie mógł z tym zrobić. Zdawało mu się nawet, że ten nieznany człowiek, którego chciał jak najszybciej zabić, dobrowolnie pozwolił mu na zrozumienie wszystkiego. Bawił się nim. Nęcił wskazówkami, raz dawał nadzieję, a raz ją odbierał, wzmagał poczucie bezsilności i usilnie próbował zniechęcić Kawasakiego, odebrać mu jego determinację, jednocześnie wzmacniając swoją pozycję.
— Nie upadnę. Nie teraz. Pójście tą drogą było moim błędem, ale przekuję go w sukces. Oni wszyscy również walczą. Słyszę, jak Dworzyszcze rozpada się pod wpływem trwających w nim walk. Być może niektóre już się skończyły, ale nawet jeśli, to z pewnością nie dlatego, że ktoś tak po prostu się poddał. Nadal mam coś, co muszę zrobić. Znaleźć odpowiedzialnych za śmierć Giovanniego i odebrać im życie. Nie zginę tutaj ani nigdzie indziej, dopóki tego nie zrobię!
Słyszał świst rozcinanego powietrza za swoimi plecami. Coś ewidentnie podążało w jego stronę, choć nie był w stanie stwierdzić, czym było "coś". Pędził tak szybko, jak potrafił na osłabionych kończynach, z całej siły zasklepiając swoje rany. Dopadł do kolejnego rozwidlenia i bez namysłu rzucił się całym ciałem w prawo, o włos unikając czegoś, co niemal przebiło na wylot całe jego ciało. Stracił kontrolę i padł na kolana... u wejścia do kwadratowego "pomieszczenia", najpewniej w najdalej wysuniętym sektorze labiryntu. Nie prowadziła do niego żadna inna droga. Każda ściana miała około dziesięciu metrów długości, w związku z czym wyrysowana żywopłotem komnata była bardzo przestronna... i niebezpieczna.
— Jesteś! — krzyknął ktoś do opartego ramionami o trawę Kawasakiego. Arab dyszał ciężko i kaszlał jeszcze ciężej, gdy nabierał w płuca zbyt dużo powietrza. Treści żołądkowe napłynęły mu do gardła, lecz Matsu z największym trudem połknął je, wysyłając w ponowną podróż przez układ pokarmowy. Nie mógł sobie pozwolić na okazanie aż takiej słabości naprzeciw swojego wroga, którego nawet jeszcze nie zobaczył, zbyt zajęty wycieraniem twarzy w kojąco chłodną trawę. Nawet wtedy jednak jego naginata była gotowa do walki.
Młody mężczyzna o tlenionych włosach i długiej, rozczapierzonej grzywce, ubrany w kurtkę pilota z obszytym futrem kapturem siedział pod samą ścianą labiryntu... na czerwonym, skórzanym fotelu w stylu wiktoriańskim. Założył nogę na nogę, bez przejęcia krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Przed jego twarzą unosiła się sfera z energii duchowej, w której umieszczony był otwarty zwój. Na papierze z kolei malował się pełen plan całej konstrukcji labiryntu wraz z zaznaczonymi na niej pułapkami oraz pulsującą na czerwono kropką, którą zdawał się być sam Generał Kawasaki. Członek Loży zdawał się mieć wszystko pod kontrolą.
— Nawet jeśli sprawisz, że będziesz wyglądał na potężnego i opanowanego, samo to nie uczyni cię ani potężnym, ani opanowanym — wycedził przez zęby Arab, podnosząc głowę i spoglądając na swojego przeciwnika. — Miło mi, że jest ci wygodnie, ale liczyłeś na to, że przyjdę tu niezdolny do walki. Tymczasem jednak nie zadałeś mi wystarczających obrażeń, żeby nie musieć się mnie bać. I dlatego właśnie się boisz.
— Och, prosto z mostu, co? — zaśmiał się tleniony blondyn, nie podnosząc się z fotela, lecz rozpraszając sferę energii. Zwój powoli opadł na ziemię, a plan labiryntu zniknął z jego powierzchni. — Cóż, ja odnoszę wrażenie, że próbujesz kupić czas i dlatego właśnie zaczynasz ze mną gadać. Liczysz na to, że będę chciał chełpić się swoim zwycięstwem i minie parę minut, nim skończę mówić. Może wyglądam na takiego, co? — uśmiechnął się z szyderą i tajemniczością na twarzy, lecz po chwili jego rysy gwałtownie stężały. — Nie, Generale, nie boję się pana.
— Rozumiem. Więc to dlatego schowałeś się w bunkrze — odbił piłeczkę Matsu, wskazując głową na grubą konstrukcję, otaczającą jego przeciwnika. Strateg obłożony był ze wszystkich stron grubymi na co najmniej pół metra ścianami z energii duchowej, które zapewne byłyby jeszcze grubsze, gdyby blondyn nie chciał koniecznie przez nie widzieć.
— Ależ nie. Bunkier, jak zresztą nauczyła nas historia, służy do obrony. Mój również, Generale. Niestety jednak... NIE PRZED TOBĄ!
Od momentu, w którym blondyn zawiesił głos do momentu, w którym było już za późno na stanowczą reakcję, Arab zdążył jedynie podnieść się na nogi przy pomocy drążka swojej naginaty. Całe pomieszczenie wypełniło błękitne światło. Na każdej najmniejszej ściance, na każdej powierzchni, na suficie, w kątach, w rogach, u wejścia - wszędzie zajaśniały pieczęci. Były ich dziesiątki, jeżeli nie setki, a wszystkie skoncentrowano na odebraniu życia Generałowi w jednym uderzeniu. Nawet na ścianach przezroczystego "bunkra" widniały kręgi symboli. Jasnym stał się fakt, że te właśnie ściany chroniły przeciwnika przed możliwością zranienia przez jego własną technikę, bo nie dało się tego nazwać Syntezą.
Oślepiająca łuna wypełniła cały obszar, gdy wszystkie pieczęci uwolniły śmiercionośną kawalkadę żelaza, stali, heracleum i skrystalizowanej energii w kierunku znajdującego się w oku cyklonu mężczyzny. Coś z pewnością miało zaraz wybuchnąć, coś miało go przebić, coś połamać, coś przydusić, poparzyć, porazić, skrzywdzić... i wszystkie "cosie" dosięgły go w tym samym momencie - ze wszystkich stron.
— Od czasów Ohio, nigdy jeszcze się tak nie czułem. Nie uderzyło we mnie tak silne przekonanie, że... nieważne, co zrobię, ostatecznie stracę życie.
Najgorszy był w tym wszystkim brak czasu - nawet ułamka sekundy - na zatrzymanie się i złapanie oddechu. Arab niemo przyjął doskonałą strategię jego oponenta, który nie wydawał się szczególnie groźny, dopóki nie wciągnął go w sam środek labiryntu, a który dopiero potem zaczął pokazywać pazur. Generał zaczął łapać się na rozważaniu zrobienia sobie przerwy i przyjęcia paru dźgnięć, czy ciosów. Pocił się, jakby wrzucono go do sauny, jego oddech stopniowo skracał się i skracał. Umysł mężczyzny zaczynał wariować. Tak bardzo czekał na przerwę, że miewał paranoje. Widział z wyprzedzeniem, jak po pokonaniu kolejnego zakrętu wkracza z rozpędem do rozległego centrum zielonego więzienia, a potem rzeczywiście dobiegał do tego punktu... i zauważał dalszy ciąg korytarza. Labirynt zbyt mocno oddziaływał na jego psychikę i zaczynało go to przerażać. Zaczynał żałować przyjęcia rzuconego mu wyzwania.
Naprzód ciągnęły go tylko wizja rewanżu i poczucie obowiązku względem Gwardii Madnessów. W myślach powtarzał sobie, że jeszcze tylko kilka chwil dzieli go od ostatecznego starcia z przeciwnikiem, więc starał się nie patrzeć na to obiektywnie. Obiektywizm mógłby go zgubić. Mógłby sprawić, że opadnie z sił, straci koncentrację, a może nawet przytomność i zostanie momentalnie wykończony przez uciążliwe zabawki jego nemezis.
Widział i słyszał krople deszczu na przezroczystym "suficie" labiryntu. Tak bardzo chciał się napić i trochę ochłodzić poranione, szczypiące go ciało, wydzielające pot w nieludzkim tempie. Fakt, że nie miał czasu ani możliwości na zaznanie ulgi, choć ta zdawała się być na wyciągnięcie ręki mocno oddziaływał na psychikę Generała.
— Skurwysyn wszystko zaplanował. WSZYSTKO — przeklinał w duchu Matsu, nie chcąc marnować sił na krzyki. — Nie jesteśmy na tym samym poziomie. Jestem tego pewien. Mimo wszystko jednak to JA jestem ranny i wyczerpany, a on kieruje moimi ruchami, jakbym był jakąś laleczką. Trudno mi to przyznać... ale jego strategia okazuje się być genialną. Nie wiem, czy starczy mi sił, żeby go wykończyć, kiedy już go znajdę, a podejrzewam, że właśnie wtedy spadnie na mnie najcięższy ogień. Szlag!
Zapluł się z wysiłku, w ostatniej chwili chwytając gołą dłonią pędzący w jego stronę nóż. Złapał za ostrze. Jego krawędzie porozcinały mu palce, a czubek zatrzymał się centymetr przed krtanią. Mężczyzna cisnął przedmiotem za siebie, usiłując jeszcze bardziej przyspieszyć, lecz w jego brązowych oczach zaczął widnieć... strach.
— Chciałem zrobić unik — przypomniał sobie z lękiem. — Miałem odsunąć się na bok, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Co jeśli właśnie o to mu chodziło? Wypuszczanie pojedynczego pocisku prosto we mnie byłoby bez sensu... gdyby nie miało drugiego dna. Co jeśli w ten sposób bada mój stan fizyczny? Sprawdza, czy może już skierować mnie do siebie, czy jednak powinien jeszcze trochę mnie pogonić. Na pewno...
Nie miał siły, żeby się rozgniewać. Nie, nie miał na to nawet czasu. Czuł, że doskonale odczytał intencje przeciwnika, ale wiedział, że nic nie mógł z tym zrobić. Zdawało mu się nawet, że ten nieznany człowiek, którego chciał jak najszybciej zabić, dobrowolnie pozwolił mu na zrozumienie wszystkiego. Bawił się nim. Nęcił wskazówkami, raz dawał nadzieję, a raz ją odbierał, wzmagał poczucie bezsilności i usilnie próbował zniechęcić Kawasakiego, odebrać mu jego determinację, jednocześnie wzmacniając swoją pozycję.
— Nie upadnę. Nie teraz. Pójście tą drogą było moim błędem, ale przekuję go w sukces. Oni wszyscy również walczą. Słyszę, jak Dworzyszcze rozpada się pod wpływem trwających w nim walk. Być może niektóre już się skończyły, ale nawet jeśli, to z pewnością nie dlatego, że ktoś tak po prostu się poddał. Nadal mam coś, co muszę zrobić. Znaleźć odpowiedzialnych za śmierć Giovanniego i odebrać im życie. Nie zginę tutaj ani nigdzie indziej, dopóki tego nie zrobię!
Słyszał świst rozcinanego powietrza za swoimi plecami. Coś ewidentnie podążało w jego stronę, choć nie był w stanie stwierdzić, czym było "coś". Pędził tak szybko, jak potrafił na osłabionych kończynach, z całej siły zasklepiając swoje rany. Dopadł do kolejnego rozwidlenia i bez namysłu rzucił się całym ciałem w prawo, o włos unikając czegoś, co niemal przebiło na wylot całe jego ciało. Stracił kontrolę i padł na kolana... u wejścia do kwadratowego "pomieszczenia", najpewniej w najdalej wysuniętym sektorze labiryntu. Nie prowadziła do niego żadna inna droga. Każda ściana miała około dziesięciu metrów długości, w związku z czym wyrysowana żywopłotem komnata była bardzo przestronna... i niebezpieczna.
— Jesteś! — krzyknął ktoś do opartego ramionami o trawę Kawasakiego. Arab dyszał ciężko i kaszlał jeszcze ciężej, gdy nabierał w płuca zbyt dużo powietrza. Treści żołądkowe napłynęły mu do gardła, lecz Matsu z największym trudem połknął je, wysyłając w ponowną podróż przez układ pokarmowy. Nie mógł sobie pozwolić na okazanie aż takiej słabości naprzeciw swojego wroga, którego nawet jeszcze nie zobaczył, zbyt zajęty wycieraniem twarzy w kojąco chłodną trawę. Nawet wtedy jednak jego naginata była gotowa do walki.
Młody mężczyzna o tlenionych włosach i długiej, rozczapierzonej grzywce, ubrany w kurtkę pilota z obszytym futrem kapturem siedział pod samą ścianą labiryntu... na czerwonym, skórzanym fotelu w stylu wiktoriańskim. Założył nogę na nogę, bez przejęcia krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Przed jego twarzą unosiła się sfera z energii duchowej, w której umieszczony był otwarty zwój. Na papierze z kolei malował się pełen plan całej konstrukcji labiryntu wraz z zaznaczonymi na niej pułapkami oraz pulsującą na czerwono kropką, którą zdawał się być sam Generał Kawasaki. Członek Loży zdawał się mieć wszystko pod kontrolą.
— Nawet jeśli sprawisz, że będziesz wyglądał na potężnego i opanowanego, samo to nie uczyni cię ani potężnym, ani opanowanym — wycedził przez zęby Arab, podnosząc głowę i spoglądając na swojego przeciwnika. — Miło mi, że jest ci wygodnie, ale liczyłeś na to, że przyjdę tu niezdolny do walki. Tymczasem jednak nie zadałeś mi wystarczających obrażeń, żeby nie musieć się mnie bać. I dlatego właśnie się boisz.
— Och, prosto z mostu, co? — zaśmiał się tleniony blondyn, nie podnosząc się z fotela, lecz rozpraszając sferę energii. Zwój powoli opadł na ziemię, a plan labiryntu zniknął z jego powierzchni. — Cóż, ja odnoszę wrażenie, że próbujesz kupić czas i dlatego właśnie zaczynasz ze mną gadać. Liczysz na to, że będę chciał chełpić się swoim zwycięstwem i minie parę minut, nim skończę mówić. Może wyglądam na takiego, co? — uśmiechnął się z szyderą i tajemniczością na twarzy, lecz po chwili jego rysy gwałtownie stężały. — Nie, Generale, nie boję się pana.
— Rozumiem. Więc to dlatego schowałeś się w bunkrze — odbił piłeczkę Matsu, wskazując głową na grubą konstrukcję, otaczającą jego przeciwnika. Strateg obłożony był ze wszystkich stron grubymi na co najmniej pół metra ścianami z energii duchowej, które zapewne byłyby jeszcze grubsze, gdyby blondyn nie chciał koniecznie przez nie widzieć.
— Ależ nie. Bunkier, jak zresztą nauczyła nas historia, służy do obrony. Mój również, Generale. Niestety jednak... NIE PRZED TOBĄ!
Od momentu, w którym blondyn zawiesił głos do momentu, w którym było już za późno na stanowczą reakcję, Arab zdążył jedynie podnieść się na nogi przy pomocy drążka swojej naginaty. Całe pomieszczenie wypełniło błękitne światło. Na każdej najmniejszej ściance, na każdej powierzchni, na suficie, w kątach, w rogach, u wejścia - wszędzie zajaśniały pieczęci. Były ich dziesiątki, jeżeli nie setki, a wszystkie skoncentrowano na odebraniu życia Generałowi w jednym uderzeniu. Nawet na ścianach przezroczystego "bunkra" widniały kręgi symboli. Jasnym stał się fakt, że te właśnie ściany chroniły przeciwnika przed możliwością zranienia przez jego własną technikę, bo nie dało się tego nazwać Syntezą.
Oślepiająca łuna wypełniła cały obszar, gdy wszystkie pieczęci uwolniły śmiercionośną kawalkadę żelaza, stali, heracleum i skrystalizowanej energii w kierunku znajdującego się w oku cyklonu mężczyzny. Coś z pewnością miało zaraz wybuchnąć, coś miało go przebić, coś połamać, coś przydusić, poparzyć, porazić, skrzywdzić... i wszystkie "cosie" dosięgły go w tym samym momencie - ze wszystkich stron.
— Od czasów Ohio, nigdy jeszcze się tak nie czułem. Nie uderzyło we mnie tak silne przekonanie, że... nieważne, co zrobię, ostatecznie stracę życie.
***
Miało to miejsce wiele lat temu - szczególnie w skali morrideńskiej, według której były to całe dekady. Na pagórkowatych pustkowiach, w głębi amerykańskiego stanu Ohio rozegrał się najdziwniejszy pojedynek w historii Gwardii Madnessów. Wiał ciepły, cichy wiatr, poruszający wyschniętą trawą i koronami drzew. Dokoła nie było ani jednej żywej duszy poza dwoma młodymi, nastoletnimi Gwardzistami. Zielone i niebieskie włosy wiły się w powietrzu, niczym kolorowe płomienie. Spadkobierca słynnej we Włoszech i coraz słynniejszej na całym świecie rodziny Bocciów, Giovanni stał naprzeciw przygarniętego przez Naczelnika Hariyamę Araba o japońskiej godności, Ahmeda Rahmana, zwanego teraz Kawasakim Matsu.
Obaj młodzieńcy byli członkami Gwardii od niedawna. Obaj też mierzyli wysoko. Młody Boccia pragnął odstąpić od przyszłości za biurkiem, zarządzania finansami i rozporządzania serdecznymi uściskami rąk na rzecz dreszczyku emocji towarzyszącemu walce na śmierć i życie. Chciał zacząć od nowa i własnymi siłami wspiąć się na sam szczyt morrideńskiej hierarchii, zajmując stanowisko Generała Gwardii, którego szanowano by nie za rodowód, nie za krew ani za nazwisko, a za jego osiągnięcia oraz to, jakim był człowiekiem. Tamtego popołudnia zza okularów o czerwonych oprawkach biło wrogie, pewne siebie spojrzenie.
Ahmed był inny. Chłopak o delikatnych, nieco damskich rysach twarzy przywędrował do Morriden z całkiem innej rzeczywistości. Z arabskiej biedy, z bezcelowej tułaczki po ulicach i mozolnego wiązania końca z końcem pod skrzydła największego człowieka, jakiego znał - Naczelnika Hariyamy Shigeru. To on zainspirował chłopaka do przyjęcia japońskiej godności i do pracy nad sobą na rzecz innych. Zainspirował go do bycia człowiekiem takim, jak on - potężnym, kochanym przez podkomendnych, respektowanym przez przeciwników, niezawodnym i zdecydowanym. Zainspirował go do zostania Generałem, który przecież był najbliższy Naczelnikowi pod względem miejsca w hierarchii. Ahmed, bądź też raczej Kawasaki Matsu, szybko okazał się niesamowicie utalentowanym Gwardzistą, a lista jego osiągnięć wydłużała się z prędkością, która sprawiła, że koniec końców musiał się zetknąć ze swoim rówieśnikiem, który również zmierzał w obranym przez niego kierunku.
Dwaj pnący się w górę Gwardziści wchodzili sobie w drogę zbyt często, by pozostawić stan rzeczy takim, jakim był. Postanowili zatem rozstrzygnąć między sobą, który z nich jest godny dostania się na szczyt i zostania Generałem. Niestety jednak pojedynków pomiędzy członkami Gwardii zakazano już za czasów Mędrca Znikąd, w związku z czym Madnessi postanowili załatwić to w inny sposób. Mieli ze sobą tylko i wyłącznie wabik na Spaczonych. Nie powiedziawszy nikomu o swoich zamiarach, po kryjomu udali się na pustkowia Ohio, gdzie obaj wojownicy wtłoczyli do wnętrza kuli swoją energię duchową.
Był to największy błąd ich życia. Pełen potencjał ich połączonych mocy sprawił, że niebo i ziemia zalała czerń. Ruchoma, smolista czerń tysięcy Spaczonych, zawężająca się w ich kierunku z żądzą mordu. Naiwni nastolatkowie mieli konkurować ze sobą o to, który z nich zabije większą liczbę przeciwników, lecz ostatecznie ich zawody przerodziły się w bitwę, o jakiej Madnessi nie słyszeli od dekad. Walczący dwoma bliźniaczymi glockami Włoch i dysponujący naginatą Arab szybko przekonali się, do czego doprowadziła ich skrajna głupota, lecz nie potrafili oni dezaktywować wabika. Tak właśnie rozpoczęła się ich walka o przetrwanie.
Mordowali i byli powoli mordowani przez trzy dni i trzy noce, ale przeciwników zawsze było zbyt wielu. Krew wypływała z setek ran, energia duchowa z trudem powstrzymywała upływ krwi, oddech był płytszy, niż wysychająca sadzawka. Nie mogli pić, nie mogli jeść, nie mogli odpoczywać. Wkrótce zorientowali się, że nie mogli nawet się rozpłakać ani krzyczeć - z bólu, czy z bezsilności. Mięśnie pękały, rozrywały się w burzliwych konwulsjach, oczy nabiegały krwią, przesiąknięte odorem odchodów ubrania przyklejały się do spoconej i brudnej od krwi oraz pyłu skóry. Dwaj rywale musieli walczyć ramię w ramię, chroniąc siebie nawzajem, bo tylko tak mogli mieć choćby najmniejszą szansę na przeżycie. Wola przetrwania nie pozwalała im upaść, choć każda komórka ich ciał wyła z bólu, błagając o koniec, o choćby chwilę wytchnienia - bezskutecznie. Taniec śmierci przy akompaniamencie cięć i wystrzałów zakończyła dopiero jednoosobowa ekipa poszukiwawcza w osobie Generała Bruce'a Carvera.
Leżący u stóp wzniesienia chłopcy ledwo przypominali ludzi. Brudni od krwi i wnętrzności, pozalepiani kurzem, wysuszeni i odwodnieni, miejscami poobdzierani ze skóry i poparzeni. Ledwo żyli. Wilkołak zastał ich, jak przeżuwali odrywane gołymi rękami i rozdrapywane paznokciami mięso tłustego, opływającego czymś w rodzaju ropy Spaczonego. Zdawali się być bardziej zwierzętami, niż ludźmi, lecz gdy tylko zdali sobie sprawę z obecności osoby trzeciej, zielonowłosy wziął towarzysza na barana, samemu dobywając naginaty. Pozbawiony stopy Włoch praktycznie wisiał Arabowi na plecach, lecz pomimo tego celował swoimi pistoletami w sam środek głowy Carvera. Widok ich twarzy był czymś, co na stałe zapisało się w pamięci Generała.
Jedynie ze względu na to, przez co przeszli, nastolatkowie nie zostali ukarani za swoją lekkomyślność. Szczęśliwie wzięli na siebie cały ogień, przez co żadna osoba postronna nie ucierpiała w wyniku zmasowanego ataku Spaczonych. Giovanni i Matsu stali się sławni zarówno w samej Gwardii, jak i w całym Miracle City, a co było sławne w Miracle City, szybko rozpowszechniało się poza jego granicami. Od słynnej "bitwy o Ohio" nastolatkowie stali się niemalże nierozłączni. Wspólnie pięli się w górę po szczeblach kariery Gwardzisty i w wkrótce potem obaj stali się zastępcami Generałów, jednymi z najmłodszych w historii Gwardii. Wspólnie mieli też zostać Generałami...
Obaj młodzieńcy byli członkami Gwardii od niedawna. Obaj też mierzyli wysoko. Młody Boccia pragnął odstąpić od przyszłości za biurkiem, zarządzania finansami i rozporządzania serdecznymi uściskami rąk na rzecz dreszczyku emocji towarzyszącemu walce na śmierć i życie. Chciał zacząć od nowa i własnymi siłami wspiąć się na sam szczyt morrideńskiej hierarchii, zajmując stanowisko Generała Gwardii, którego szanowano by nie za rodowód, nie za krew ani za nazwisko, a za jego osiągnięcia oraz to, jakim był człowiekiem. Tamtego popołudnia zza okularów o czerwonych oprawkach biło wrogie, pewne siebie spojrzenie.
Ahmed był inny. Chłopak o delikatnych, nieco damskich rysach twarzy przywędrował do Morriden z całkiem innej rzeczywistości. Z arabskiej biedy, z bezcelowej tułaczki po ulicach i mozolnego wiązania końca z końcem pod skrzydła największego człowieka, jakiego znał - Naczelnika Hariyamy Shigeru. To on zainspirował chłopaka do przyjęcia japońskiej godności i do pracy nad sobą na rzecz innych. Zainspirował go do bycia człowiekiem takim, jak on - potężnym, kochanym przez podkomendnych, respektowanym przez przeciwników, niezawodnym i zdecydowanym. Zainspirował go do zostania Generałem, który przecież był najbliższy Naczelnikowi pod względem miejsca w hierarchii. Ahmed, bądź też raczej Kawasaki Matsu, szybko okazał się niesamowicie utalentowanym Gwardzistą, a lista jego osiągnięć wydłużała się z prędkością, która sprawiła, że koniec końców musiał się zetknąć ze swoim rówieśnikiem, który również zmierzał w obranym przez niego kierunku.
Dwaj pnący się w górę Gwardziści wchodzili sobie w drogę zbyt często, by pozostawić stan rzeczy takim, jakim był. Postanowili zatem rozstrzygnąć między sobą, który z nich jest godny dostania się na szczyt i zostania Generałem. Niestety jednak pojedynków pomiędzy członkami Gwardii zakazano już za czasów Mędrca Znikąd, w związku z czym Madnessi postanowili załatwić to w inny sposób. Mieli ze sobą tylko i wyłącznie wabik na Spaczonych. Nie powiedziawszy nikomu o swoich zamiarach, po kryjomu udali się na pustkowia Ohio, gdzie obaj wojownicy wtłoczyli do wnętrza kuli swoją energię duchową.
Był to największy błąd ich życia. Pełen potencjał ich połączonych mocy sprawił, że niebo i ziemia zalała czerń. Ruchoma, smolista czerń tysięcy Spaczonych, zawężająca się w ich kierunku z żądzą mordu. Naiwni nastolatkowie mieli konkurować ze sobą o to, który z nich zabije większą liczbę przeciwników, lecz ostatecznie ich zawody przerodziły się w bitwę, o jakiej Madnessi nie słyszeli od dekad. Walczący dwoma bliźniaczymi glockami Włoch i dysponujący naginatą Arab szybko przekonali się, do czego doprowadziła ich skrajna głupota, lecz nie potrafili oni dezaktywować wabika. Tak właśnie rozpoczęła się ich walka o przetrwanie.
Mordowali i byli powoli mordowani przez trzy dni i trzy noce, ale przeciwników zawsze było zbyt wielu. Krew wypływała z setek ran, energia duchowa z trudem powstrzymywała upływ krwi, oddech był płytszy, niż wysychająca sadzawka. Nie mogli pić, nie mogli jeść, nie mogli odpoczywać. Wkrótce zorientowali się, że nie mogli nawet się rozpłakać ani krzyczeć - z bólu, czy z bezsilności. Mięśnie pękały, rozrywały się w burzliwych konwulsjach, oczy nabiegały krwią, przesiąknięte odorem odchodów ubrania przyklejały się do spoconej i brudnej od krwi oraz pyłu skóry. Dwaj rywale musieli walczyć ramię w ramię, chroniąc siebie nawzajem, bo tylko tak mogli mieć choćby najmniejszą szansę na przeżycie. Wola przetrwania nie pozwalała im upaść, choć każda komórka ich ciał wyła z bólu, błagając o koniec, o choćby chwilę wytchnienia - bezskutecznie. Taniec śmierci przy akompaniamencie cięć i wystrzałów zakończyła dopiero jednoosobowa ekipa poszukiwawcza w osobie Generała Bruce'a Carvera.
Leżący u stóp wzniesienia chłopcy ledwo przypominali ludzi. Brudni od krwi i wnętrzności, pozalepiani kurzem, wysuszeni i odwodnieni, miejscami poobdzierani ze skóry i poparzeni. Ledwo żyli. Wilkołak zastał ich, jak przeżuwali odrywane gołymi rękami i rozdrapywane paznokciami mięso tłustego, opływającego czymś w rodzaju ropy Spaczonego. Zdawali się być bardziej zwierzętami, niż ludźmi, lecz gdy tylko zdali sobie sprawę z obecności osoby trzeciej, zielonowłosy wziął towarzysza na barana, samemu dobywając naginaty. Pozbawiony stopy Włoch praktycznie wisiał Arabowi na plecach, lecz pomimo tego celował swoimi pistoletami w sam środek głowy Carvera. Widok ich twarzy był czymś, co na stałe zapisało się w pamięci Generała.
Jedynie ze względu na to, przez co przeszli, nastolatkowie nie zostali ukarani za swoją lekkomyślność. Szczęśliwie wzięli na siebie cały ogień, przez co żadna osoba postronna nie ucierpiała w wyniku zmasowanego ataku Spaczonych. Giovanni i Matsu stali się sławni zarówno w samej Gwardii, jak i w całym Miracle City, a co było sławne w Miracle City, szybko rozpowszechniało się poza jego granicami. Od słynnej "bitwy o Ohio" nastolatkowie stali się niemalże nierozłączni. Wspólnie pięli się w górę po szczeblach kariery Gwardzisty i w wkrótce potem obaj stali się zastępcami Generałów, jednymi z najmłodszych w historii Gwardii. Wspólnie mieli też zostać Generałami...
***
Szkielet pękł lub nawet rozpadł się na kawałki, choć te wcale nie rozleciały się na wszystkie strony, jak należałoby przypuszczać. Dziesiątki sztyletów, mieczy, igieł i włóczni przebiło się przez skórę, tkankę tłuszczową, ścięgna, mięśnie, nerwy i kości Generała Kawasakiego, szpikując go ze wszystkich stron. Przypominał swego rodzaju karykaturę jeża lub też syberyjskiego łowcy niedźwiedzi. Krew spływała po jego ciele tak szerokimi strugami, że niemal cała skóra, lub też to, co z niej zostało zalśniła czerwienią. Arab zastygł w bezruchu, nie czując bólu. Nadal trzymał dłoń na drążku swojej naginaty, opartym o tę kojąco chłodną trawę. W ogóle nie przypominał już jednak człowieka. Zdawał się być raczej jakąś groteskową statuą rodem z horroru lub może nieszczęsną ofiarą z takowego.
— Nawet Generała można zabić, jeśli ma się odpowiednią strategię — ucieszył się siedzący na fotelu blondyn, który nie mógł się nie zaśmiać na widok nieruchomego posągu, stojącego przed nim. — Cieszę się, że to mi przypadł zaszczyt zajęcia się tobą, Kawasaki. Strasznie was obu nienawidziłem - ciebie i Boccii. Czegokolwiek bym nie zrobił i jak bardzo bym się nie starał, wy robiliście coś lepszego... albo to samo, tylko lepiej. Zablokowaliście moją ścieżkę rozwoju, ale teraz jest inaczej. On nie żyje, a ty... no cóż!
Mężczyzna roześmiał się znowu, pełen dumy i euforii, ale przestał święcić triumfy, gdy poprzebijane ciało Araba poruszyło się ze szczękiem wbitych w nie sztuk oręża. Blondyn wytrzeszczył oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co widział. Przed chwilą mówił do zwłok - był o tym święcie przekonany. Nikt nie mógł przecież przetrwać po przyjęciu takich obrażeń. Pół dnia przygotowywał tę ostatnią pułapkę. Dałby sobie głowę uciąć, że zdołałby nią zatrzymać nawet Generała Carvera, gdyby przebił jego mózg i serce.
Zupełnie niespodziewanie Kawasaki rozłożył ramiona z chrzęstem przesuwających się kawałków kości i samego metalu trącego o metal. Energia duchowa rozpłynęła się pod jego przebitą skórą, wypełniając przestrzeń pomiędzy ostrzami wbitymi w ciało mężczyzny. Potem zaś, w jednej chwili, w ułamku sekundy wszystko... wystrzeliło. Wraz z falą uderzeniową, którą Generał osobiście wyprodukował, wszystkie wrażone w niego przedmioty wyleciały w powietrze, dosłownie bombardując zielony pokój jego przeciwnika. Noże poprzebijały się przez ściany krzewów, drzewce włóczni połamały się, jak wykałaczki. Aura energii wybuchła z taką potęgą, że rozbiła na kawałki utworzony przez blondyna "sufit" nareszcie wpuszczając krople deszczu do środka labiryntu żywopłotów. Część pocisków wbiła się w grube ściany wrażego "bunkra", doprowadzając je do pęknięcia, lecz żaden nie zrobił mu krzywdy. Wszystko, co się właśnie wydarzyło, wprawiło go jednak w osłupienie.
— Niemożliwe! Zabiłem cię. Jak to możliwe, że nadal stoisz na nogach? Że nadal żyjesz? Że jeszcze możesz manipulować mocą? Przecież jesteś tylko człowiekiem! Twoje organy, nerwy, żyły, kości, narządy i wszystko - to powinno przestać istnieć! — Traper nerwowo podniósł się ze swojego fotela, zaciskając pięści i z niepokojem patrząc na podziurawioną figurę Generała, z której sączyło się coraz więcej i więcej krwi.
— Coś takiego... miałoby mnie zabić? — wychrypiał nagle Matsu. Jego energia zasklepiała właśnie rany, tamując upływ posoki. Arab wyglądał przerażająco w podartym ubraniu, ze zmasakrowanym ciałem i połamanymi kośćmi, składanymi pieczołowicie dzięki mocy duchowej. Część jego zielonych włosów została wydarta przez uderzające w czaszkę pociski. Nie dało się jednak nie zauważyć, że na jego ciele widniały takie miejsca, których w ogóle nie tknięto, pomimo prawdziwego piekła, jakie go otoczyło.
— Przeceniasz swoje możliwości — rzucił potężnym głosem Kawasaki, lustrując przeciwnika tym jednym okiem, które mu pozostało. — Masz jakiekolwiek pojęcie o tym, przez co przeszedłem, żeby stać tu dzisiaj przed tobą? Myślisz, że możesz zniszczyć kogoś bardziej, niż zniszczono nas w Ohio? Że cokolwiek, co mi zrobisz może mnie bardziej zaboleć? Że jesteś w stanie przytłoczyć mnie bardziej, niż podczas wojny zrobił to Bachir? Za kogo ty się uważasz, zdrajco?!
— Zdrajco? Skąd on wie? Skąd, do kurwy, zna moją tożsamość! Powinno być ukryte. Nie powinno być żadnych śladów. Wtedy, w ich siedzibie, kiedy przesłałem im ciało? Ale jak niby połączył to ze zdradą? Nie rozu... o nie! — zaczął się zastanawiać blondyn i mimowolnie cofnął się, potrącając swój fotel, czym posłał go na ziemię.
— Skończ pierdolić, głupcze! — krzyknął, lustrując stan chwiejącego się Generała. — Ledwo stoisz na nogach. Przestań się zgrywać i pozwól sobie zginąć! Teraz tylko odwlekasz nieuniknione. Dałeś się wyruchać i tyle. Wszyscy w Gwardii, nie tylko ty. Że też kiedyś chciałem być jednym z was! Jednym z Generałów! To tylko pusty tytuł! Zobacz, Generale, co ci się stało! "Słowa to wiatr", więc gadaj zdrów. Ja już wygrałem, nie widzisz?
— Ty? — zaśmiał się sucho Ahmed. Deszcz działał kojąco na jego świeżo otwarte rany. — Tylko dlatego, że udało ci się zrobić mi krzywdę? Przejrzyj na oczy! Gdyby twój atak odniósł skutek, już dawno bym nie żył, prawda? A jednak żyję i mam się dobrze. Sam zobacz... — powiedział do swojego przeciwnika i... ruszył wolno w jego stronę. Chwiał się przy każdym kroku, poprzebijany na całym ciele i trzymany w kupie tylko dzięki energii duchowej, ale nie upadł. Podpierał się swoją naginatą i z trudem łapał oddech, ale nie umarł. Został zapędzony w kozi róg, okradziony z powietrza w płucach i ośmieszony, ale nie przegrał.
— Jak?! — ryknął blondyn, nic już nie rozumiejąc. Dziko rozglądał się dokoła, ale nie miał już żadnej możliwości dobicia oponenta. Ostatnim atakiem wykorzystał wszystkie swoje pobliskie pieczęci, a teraz nie miał już nawet czego zapieczętować. — Jakim cudem nadal stoisz?! Przecież jesteś tylko człowiekiem! Masz raptem trzy ogniwa, Kawasaki, to wcale nie tak dużo! O czym ja nie wiem? Czego nie rozumiem, co?!
— Niczego — odparł krótko Matsu. — Niczego nie rozumiesz. Próbowałeś samą strategią pokonać jednego z trzech Generałów Gwardii Madnessów i myślałeś, że coś takiego jest w stanie powalić któregokolwiek z nas?! — Samym swoim krzykiem i bijącą z niego siłą woli sprowadził ciarki na plecy blondyna. — "Generał" to coś więcej, niż tytuł. Generał to symbol! Symbol siły Gwardii oraz filar, który powstrzymuje ją przed upadkiem. Stajemy w pierwszej linii i giniemy jako ostatni. Inspirujemy, dajemy przykład i siłę, która pozwala naszym towarzyszom się podnieść. Bo my NIE UPADAMY! A już na pewno nie w walce z kimś takim, jak ty!
Słowa, które wypowiedział Generał miały w głównej mierze znaczenie psychologiczne - zarówno dla niego, jak i dla jego przeciwnika - lecz nie były one całą prawdą, a jedynie jej małą częścią. W rzeczywistości jednak Kawasaki swoje przetrwanie zawdzięczał odpowiedniemu przygotowaniu. Jeszcze zanim został zaatakowany ze wszystkich stron, wiedział doskonale, że coś podobnego mogło się stać. Zdawał sobie też sprawę, że nie będzie w stanie obronić się w taki sposób, by nie odnieść żadnych obrażeń. Dlatego właśnie postanowił wzmocnić energią duchową tylko swoje organy wewnętrzne, łącznie z żołądkiem, sercem, płucami i mózgiem, a także ocalałe oko, genitalia oraz rdzeń kręgowy. Całą resztę wystawił jednak na atak przeciwnika, ponieważ wiedział, że będzie w stanie zająć się powstałymi w ten sposób obrażeniami. Traper jednak nie miał o tym pojęcia i dlatego jego duch walki został zmiażdżony samym nastawieniem stojącego przed nim Generała. Przerażony oponent cofnął się do samej ściany labiryntu.
— I co? Zabijesz mnie, co? — zapytał nerwowo blondyn, śmiejąc się gorzko. — Zrobiłem ci kuku... i teraz ty odbierzesz mi życie. Tak właśnie robi Gwardia, prawda? Od samego początku tak robiła. Zawsze, kiedy można było użyć dyplomacji, Gwardia wpierdalała się w sam środek burdelu z ogniem i mieczem! Musisz być dumny, będąc jej Generałem...
— Jeszcze nie wiem — przerwał mu Kawasaki — czy cię zabiję. Wiem jednak, że jeśli chcesz z kimś rozmawiać, powinieneś rozmawiać z nim twarzą w twarz.
Matsu bez ostrzeżenia porwał w górę swoją naginatę i zaczął kręcić nią ze wszystkich sił, wciągając do niej swoją energię duchową. Broń wirowała coraz prędzej, niczym długie i wąskie wiertło, podczas gdy dłoń mężczyzny cofała się coraz dalej i dalej, wysuwając oręż w stronę przeciwnika. Ostatecznie naginata zaczęła samoistnie trzymać się w powietrzu, mając kontakt jedynie z paznokciem palca wskazującego mężczyzny, nieustannie dotykającym końca drążka. Moc duchowa wirowała razem z bronią, tworząc wokół niej swoisty rękaw, który rozganiał powietrze i spadające z góry krople deszczu.
Generał nie spieszył się. Przerażony blondyn nie miał żadnej drogi ucieczki, a on powoli przygotowywał swój atak, podczas gdy tamten jeszcze bardziej umacniał wszystkie ściany bunkra. Zagęszczał moc do takiego stopnia, że ani z zewnątrz, ani z wewnątrz nie było nic widać. Pogrubiał wszystkie płyty tak bardzo, że praktycznie nie miał już miejsca dla siebie, lecz jego rozsądek rozbił się na niepojętym fenomenie Kawasakiego. Gdy zaś osoba tak pragmatyczna, jak traper, jak Richard Verner napotkała na coś, czego nie dało się logicznie wyjaśnić, sama przestawała logicznie myśleć. Dlatego właśnie blondyn posunął się wręcz do aktywowania Madman Streama, który dodatkowo umocnił jego mury, przyjmujące teraz fioletową barwę.
— Nie zabijesz mnie. Nie zabijesz. Ty już prawie nie masz energii. Wystarczy, że przetrzymam kilka ataków, a opadniesz z sił. Wtedy tylko cię dobiję. Będę zwycięzcą. W końcu będę zwycięzcą. Nie daliście mi rozwinąć skrzydeł w Gwardii, nie dałem rady osiągnąć sukcesu w Loży, ale nadal mam czas. Nadal mogę być...
— Qatil Rumha — wypłynęło nagle z wyschniętych ust Araba. W tej samej chwili popchnął kręcącą się z zawrotną prędkością naginatę, jakby próbował kogoś szturchnąć, a potem... żywy piorun wystrzelił z jego palca, bo tylko do tego podobna była przebijająca prędkością sam dźwięk broń. Naginata wpadła we frontową ścianę fioletowego bunkra, jak torpeda, a dopiero za nią podążył przeraźliwy huk. Fala uderzeniowa wywołana samym zetknięciem się naginaty z powierzchnią płyty rozkruszyła pozostałe. Choć konstrukcja blondyna była tak potężna, ani na moment nie spowolniła ataku. W mgnieniu oka całe schronienie trapera zostało rozbite na cząsteczki, a naginata pognała w siną dal... przez okrągłą, niewielką dziurę na samym środku klatki piersiowej rażonego przeciwnika. Zszokowany mężczyzna chyba nie był nawet świadom, że jego Madman Stream momentalnie się rozprysł. Usta wypuściły na podbródek i klatkę piersiową strumień krwi, a naginata nadal pędziła przez deszcz i pioruny, jak pojedynczy promyk światła w szalejącej wokół Dworzyszcza burzy.
Koniec Rozdziału 219
Następnym razem: Przeciętność
Wow! Mocna walka. Imponujące jest to zawzięcie Matsu. Zasługuje na miano generała.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Przyznam, że bardzo przyjemnie mi się pisało ten rozdział ;) Ogólnie z przyjemnością opisuję jakieś wydarzenia z perspektywy postaci, które rzadko biorę pod lupę ^^
UsuńTakże pozdrawiam :)