niedziela, 20 marca 2016

Rozdział 223: Srebrny Krąg Aquerii

ROZDZIAŁ 223

     Sytuacja cofającego się piwnicznym korytarzem Rikimaru była beznadziejna. On sam z jednym tylko mieczem musiał bronić się przed nieustającą falą ataków bliźniaczych katan Urijaha. Wypracowana technika zbijania wrogich cięć została opanowana przez młodzieńca do perfekcji, lecz mimo to ofensywa ślepca zmuszała go do niebezpiecznego naciskania na swój organizm. Ostrza śmigały raz za razem. Każde cięcie mogło go zabić, każde dźgnięcie kierowane było w któryś z punktów witalnych, a nade wszystko niewyjaśniona, przerażająca presja biła na niego ze strony szermierza Srebrnego Kręgu.
     — Znał mojego ojca — przypomniał sobie Rikimaru, mechanicznymi ruchami samych ramion spychając na boki przeszywające powietrze pchnięcia przeciwnika. — Sam ten fakt nie powinien mnie dziwić, ale zapytał o niego tak nagle... i zaraz po tym zaatakował mnie ze zdwojoną siłą. Coś musiało między nimi zajść. Nie jest niczym dziwnym, że ktoś mógłby żywić urazę do ojca, ale nie jestem w stanie przeciwstawić się Urijahowi, nie wiedząc, co się stało. Z całą pewnością nie mam zamiaru bronić imienia tego szalonego człowieka, ale nie słyszałem o niczym, co mogłoby połączyć go ze Srebrnym Kręgiem. Dlaczego?
     Potrzebował dłuższego i szerszego ostrza, lecz nie mógł sobie na nie pozwolić w ciasnym korytarzu, jeśli chciał mieć jakiekolwiek szanse na odpłacenie się Urijahowi. Powoli opadał z sił, nieustępliwie stawiając opór fali następujących po sobie pchnięć i z nadzieją szukając słabych punktów ślepca. Mógł tylko mieć nadzieję, że prędzej oponent się odsłoni, niż on straci dech. Obrał sobie za punkt honoru, że to on zada pierwsze cięcie, które będzie cokolwiek znaczyć w ich pojedynku, lecz z każdym ułamkiem sekundy wierzył w to coraz mniej. Krawędzie jego błyszczącej energią duchową katany tępiły się i wyszczerbiały, niewątpliwie znacznie słabsze od ostrzy Urijaha, przez co chłopak tracił coraz więcej mocy, rekonstruując je w ferworze walki. Wiedział, że chwila nieuwagi i utrata Kokoro w takiej sytuacji momentalnie wyłoniłaby zwycięzcę... i nie byłby to wcale on. I mimo tego, jak wiele wiedział Rikimaru, ostatecznie ślepiec wymknął się jego wyobrażeniom. Na jedną właśnie chwilę.
     Seria pchnięć została raptownie przerwana. Tak nagle, że wydawało się to niemożliwe. Wydawało się, że nagłe zastygnięcie w bezruchu w środku walki i jednoczesne zatrzymanie biegu pomimo rozpędu było czymś nieosiągalnym dla człowieka. A jednak Urijah tego dokonał - tak samo teraz, jak i wcześniej, gdy uniknął tym jego ataku. Pchnięcia nie nadeszły, lecz ramiona zaskoczonego Rikimaru nadal ruszały się jeszcze w tym samym rytmie. Młodzieniec mógł już tylko zakląć w myślach, zadając sobie jednocześnie pytanie: "Czemu akurat teraz? Co skłoniło ślepca, by zagrać mu na nosie akurat teraz?".
     Urijah ruszył na niego z nisko pochylonymi plecami, momentalnie zamachując się jednym ostrzem od dołu, rozcinając jego czubkiem kamienną podłogę, a drugim zza pleców, tworząc w ten sposób swego rodzaju nożyce. Rikimaru z zaciśniętymi zębami wykorzystał swoje wszystkie siły, by zatrzymać poruszające się z ogromną prędkością ręce. Przez moment miał wrażenie, że mięśnie jego ramion eksplodują, napompowane do granic możliwości i zaciśnięte z ogromną siłą. Był pewien, że część włókien mięśniowych rozdarło się, ale to nie było ważne. Ważne było obronienie się przed Urijahem. Rikimaru ledwie zdążył ustawić swą katanę w poziomie, tuż przed tym, jak dobiegł go w końcu atak nieprzyjaciela.
     Garda padła. Padła i nie chodziło tu nawet o siłę, z jaką ciął Urijah. Wykonane z góry i z dołu cięcia przerąbały się przez uformowane dzięki Kokoro ostrze z metalicznym trzaskiem, rozbijając je na trzy części i przechodząc dalej. Uderzenie niemal połamało chłopakowi nadgarstek, a mimo to ślepiec od razu zaatakował ponownie, odwrotnie niż poprzednio, tym razem lewym mieczem tnąc z góry, a prawym z dołu. Stało się to tak szybko, że Rikimaru nie miał nawet czasu na odbudowanie swojego ostrza. Mógł tylko spróbować osłonić się pozostawionym mu kikutem - trzecią częścią całości - ryzykując rozpłataniem całego swojego ciała.
     — Całe moje ręce krzyczą z bólu. Dopiero teraz jestem w stanie pojąć, jakim genialnym jest szermierzem, ale z jakiegoś powodu nie czuję strachu. Czuję raczej... entuzjazm. Ciepło rozchodzi się po moim ciele. Mój oddech jest głęboki, ale szybki. Coraz lepiej wychodzi mi reagowanie na jego ruchy. Ja... mogę z nim wygrać! — pomyślał Rikimaru, doskonale wymierzając punkty, w które uderzą katany przeciwnika i przygotowując się do obrony... która nie nastąpiła. Wytrzeszczył różnokolorowe oczy, gdy po raz trzeci już Urijah dokonał czegoś nieprawdopodobnego. Tuż przed tym, jak jego cięcia dotarły do celu... całkowicie zmienił ich kierunki, zmieniając je z pionowych w poziome bez utraty prędkości ani siły. Czerwonowłosy nie zauważył nawet momentu, w którym ślepiec obrócił rękojeści.
     Poczuł się, jak głupiec. Stał w pozycji przygotowanej do przyjęcia na siebie ataku, który nie nadszedł, podczas gdy dosięgły go obie katany Urijaha. W mgnieniu oka dwie czerwone linie pojawiły się na ciele Rikimaru - jedna na wysokości klatki piersiowej, nadszarpując również naramienniki chłopaka, a druga na połowie ud. Obie linie rozszerzyły się pod wpływem wytryskującej z nich krwi. Młody szermierz momentalnie i instynktownie rzucił się do tyłu, podświadomie formując proste nodachi w dłoniach... i uderzając plecami o ścianę ślepego zaułku. Wszystko stało się jasne.
     — To dlatego. Dlatego wtedy zmienił sposób, w jaki atakował. Po to, żeby przyprzeć mnie do muru. Chociaż jest ślepy, widzi swoje otoczenie o wiele lepiej, niż ja! — uświadomił sobie z nutką uznania oraz niepokoju chłopak. Zareagował instynktownie, póki między nim, a oponentem był jeszcze jakikolwiek dystans. Momentalnie odbił się od podłogi, wykonując salto w powietrzu, nad głową przeciwnika i obracając się w locie w taki sposób, żeby widzieć jego plecy i mogąc go w nie ugodzić. Tak właśnie zrobił. Zanim jeszcze dokończył swój obrót, zamachnął się nodachi w kierunku, w którym powinny znajdować się plecy przeciwnika... ale wcale ich tam nie było. Ostrze Rikimaru minęło się z wyskakującym do góry Urijahem.
     Też wykonał salto - w tył, zarówno unikając sprytnego ataku chłopaka, jak i stwarzając sobie szansę do uderzenia na niego w ten sam sposób. Zanim czerwonowłosy w ogóle pomyślał o obronieniu się, dwa ostrza przebiegły mu z góry na dół przez całe plecy, po obu stronach kręgosłupa. Znów polała się krew. Rażony bólem, lecz przede wszystkim adrenaliną Rikimaru obrócił się na pięcie tak szybko, jak potrafił... tylko po to, by zobaczyć, jak skrzyżowane katany jego przeciwnika rozjeżdżają się z piskiem i świstem powietrza. Na jego klatce piersiowej pojawiły się dwie przecinające się rany w kształcie litery X. Kolejny raz młodzieniec stracił krew. Co gorsze jednak, Urijah kontynuował atak.
     Pieruńsko szybkie pchnięcie obydwiema katanami zatrzymało się na klindze nodachi Rikimaru, momentalnie zaczynając odpychać chłopaka, który musiał podeprzeć swój miecz wnętrzem drugiej dłoni, żeby nie wyłamało mu nadgarstka. Dyszał, bojąc się nawet mrugnąć, bo przecież w momencie zamknięcia powieki mógłby zginąć. Dwaj szermierze siłowali się przez moment, nareszcie zwalniając tempo walki.
     — Przyjąłem kilka cięć z rzędu, a on jeszcze żadnego. Bardzo niedobrze. Na dodatek moje ostrze za chwilę pęknie, jeśli czegoś nie zrobię. Katany Urijaha napierają zbyt mocno, by tak cienka klinga to wytrzymała, ale jego siła... Mógłbym wykorzystać ją przeciw niemu! — zauważył sprytnie czerwonowłosy i bez żadnego przygotowania wprowadził swój plan w życie, zdecydowanym ruchem obracając swój miecz ostrzem ku górze. Naciskające na klingę katany prześliznęły się po krawędzi, a nieustający napór ślepca sprawił, że powędrowały one dalej, ciągnąc go za sobą i pozbawiając równowagi. Ostrza Urijaha śmignęły po dwóch stronach głowy Rikimaru, który bez ostrzeżenia zamachnął się swoim nodachi na zupełnie odkryte gardło zaskoczonego manewrem szermierza.

***

     Większa część mieszkańców Morriden sądziła, że rozkwit neutralnego miasta Aquerii nastąpił jedynie za sprawą pojawienia się w niej słynnego Alchemika. Że wcześniej miasto to było niczym, że niczym się też nie wyróżniało i nikt nie zwracał na nie uwagi. Że to dzięki Alchemikowi Aqueria stała się sławna, że to on zaprojektował system nawadniający miasto, prowadzące do niego drogi i świecące nad nimi kule ze skrystalizowanej energii duchowej. Większa część mieszkańców Morriden myliła się, lecz nie można ich było za to winić. Wszystko dlatego, że szczegóły dotyczące wydarzeń sprzed pojawienia się Alchemika zostały zamiecione pod dywan i skrzętnie ukryte przed obywatelami, by temat tabu nie doprowadził do załamania się równowagi całego kraju. Z kart historii niemal doszczętnie wymazano Srebrny Krąg.
     Grupa Madnessów ochrzczona została tą nazwą przez mieszkańców samej Aquerii, jako że taki właśnie symbol widniał na płaszczach każdego z członków. Prosty, srebrny pierścień stał się synonimem bezpieczeństwa wkrótce po tym, jak Krąg po raz pierwszy zawitał do Miasta Wież. Nikt nie widział, skąd wzięli się członkowie stowarzyszenia, lecz nie ulegało wątpliwości, że trzymali się razem jeszcze zanim trafili do Aquerii. Niektórzy utrzymywali, że przybyli zza Muru, co miało tłumaczyć niepowtarzalną siłę szermierzy. Każdy członek Kręgu walczył bowiem mieczem i stało się to szybko ich znakiem rozpoznawczym.
     Początkowo nie udzielono im pozwolenia na osiedlenie się w mieście. Nikomu nieznani, uzbrojeni i potężni Madnessi nie wzbudzali żadnego zaufania... zatem rozbili obóz tuż za Aquerią i zaczęli tam żyć. Nikt w mieście nie miał odwagi ich przepędzić, a że szermierze nie czynili żadnych szkód, nie zainteresował się nimi również aparat władzy. Z czasem okazało się nawet, że niechciani przybysze zza Muru byli nader przydatni. Każdy Spaczony, który tylko zbliżył się do Aquerii był niszczony zanim w ogóle pomyślał o zaatakowaniu kogoś, a wszelkie szlaki handlowe stawały się nieporównywalnie bezpieczniejsze. Co więcej, rozchodzące się pogłoski o tajemniczych "strażnikach Miasta Wież" odstraszały rabusiów, banitów i innych odszczepieńców. Ci wystarczająco odważni, by ingerować w sprawy słabego wówczas miasta tracili głowy lub kończyny jeszcze zanim zdążyli zbliżyć się do jego granic.
     W świetle wymiernych korzyści, grupka szermierzy zaskarbiła sobie nie tylko szacunek ludności Aquerii, lecz również miejsce wśród nich. Niewielki, opuszczony dworek w centrum miasta został im przekazany jako darowizna - w podzięce za ochronę i w ramach przeprosin za nieufność. Srebrny Krag osiedlił się na stałe we wspomnianym dworku, który wyremontowali własnymi rękoma. Żyli w symbiozie z samą Aquerią. Nic nie mogło już zagrozić miastu, odkąd dziesięciu szalenie potężnych szermierzy stało się jego tarczą. Widząc to, lokalne władze postanowiły za wszelką cenę utrzymać Krąg w Aquerii, w związku z czym grupa zaczęła otrzymywać coraz hojniejsze datki - zarówno od samych władz, jak i od ludzi, którym pomogli. Pozwoliło to Kręgowi przerodzić się w organizację z krwi i kości.
     Do Srebrnego Kręgu zaczęto przyjmować uczniów. Głównie były to sieroty i osoby, które dopiero co stały się Madnessami, nie mające jeszcze swojego miejsca w świecie. Niektórzy rodzice oddawali swoje dzieci na wychowanie do szermierzy Kręgu, chcąc zapewnić im lepszą przyszłość. Organizacja bowiem nie tylko chroniła Aquerię i jej okolicę, lecz również wspierała jej wszechstronny rozwój. Członkowie Kręgu mieli całkiem inne spojrzenie na bieżące sprawy, niż rodowici Morrideńczycy. Działali instynktownie i jak najbardziej praktycznie, nie zastanawiali się. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby wiecznie się spieszyli, jakby wiecznie coś ich goniło i to również upowszechniło pogłoski o ich przybyciu zza Muru.
     Wieść o powstaniu Srebrnego Kręgu i jego osiągnięciach rozniosła się po całym Morriden tak szybko, jak szybko lokalne władze zaniechały składania datków na rzecz domagających się ich Niebiańskich Rycerzy. Nie mieli powodów, by wydawać fortunę na utrzymanie Rycerzy, którzy rzadko kiedy byli w stanie im pomóc, podczas gdy Krąg nawet o nic ich nie prosił. Niestety jednak w tamtym czasie urząd Paladyna pełnił Daniel Mayers. Despotyczny zwierzchnik Niebiańskich Rycerzy zareagował natychmiast, jak zawsze twardo i brutalnie. Tłumacząc swoją decyzję zaburzającymi równowagę w Morriden działaniami Srebrnego Kręgu oraz odwiecznym dążeniem Rycerzy do jej zachowania, poprowadził marsz na Aquerię.
     Ogień i miecz. Strach, ból, pożoga. Mayers wraz z kilkoma dziesiątkami swoich Rycerzy zaatakował centrum Aquerii, w którym znajdował się dwór Kręgu. Choć nawoływał szermierzy do poddania się i złożenia broni, w rzeczywistości chciał sprowokować ich do walki, by móc odebrać im wszystkim życia. Tak też właśnie się stało. Wszyscy członkowie Kręgu zostali w ciągu dwóch dni walk wybici przez Niebiańskich Rycerzy, choć sam Mayers utracił prawie cały prowadzony przez siebie oddział, nadziawszy się na niespodziewaną potęgę założycieli organizacji. Ciała zostały zabezpieczone przed rozpadem i porozwieszane pod wielkimi lampami, które oświetlały drogę do Aquerii jako przestroga i przypomnienie o "zdrajcach Morriden" i "siewcach zwątpienia". Zamordowana została większość przyjętych na nauki dzieci. Te, które nie zdążyły ich jeszcze rozpocząć siłą wcielono do zakonu Niebiańskich Rycerzy jako "rekompensatę" za doznane przezeń szkody. Siedzibę Kręgu doszczętnie spalono, a przedstawicieli władz lokalnych dożywotnio wypędzono z Aquerii wraz z ich rodzinami.
     Masakrę przeżył tylko jeden chłopiec, który stracił swój wzrok podczas walk...

***

     Chwilowy przebłysk przeszłości w głowie ślepca zakończył się momentalnie, gdy mężczyzna z całą swoją gwałtownością powstrzymał swój niekontrolowany ruch i wycofał się, odpychając podłogę stopami ze wszystkich sił. Nodachi jego przeciwnika minęło się z jego gardłem... zabarwione krwią, która spłynęła też po skórze Urijaha. Mężczyzna zachwiał się od prawdopodobnie najgwałtowniejszego uniku, jaki wykonał w całym swoim życiu. Był to właśnie ten jeden moment, którego potrzebował Rikimaru - moment, w którym był w stanie wreszcie samemu przejść do ofensywy, a nie tylko się bronić.
     — Udało mi się. Przeciął moje gardło, ale rana jest zbyt płytka, by mnie zabić. Wciąż jednak ten ostatni ruch był... zaskakujący. Chłopak naprawdę ma talent. Walczymy już prawie dziesięć minut, a on nie tylko żyje, lecz również zdołał mnie zranić. Niewiarygodne, jak daleko zaszedł w raptem trzy miesiące. Krew Mayersa jest w nim silna... ale to nawet lepiej — pomyślał w ułamku chwili ślepiec. Potok myśli przerwało dopiero nagłe pojawienie się przed nim przeciwnika z ostrzem katany w dłoniach. — Skrócił dystans. Musiał wybić się energią duchową, ale... co on zrobił? Nodachi było dłuższe, dawało mu większy zasięg. Po co go zmniejszył? To nielogiczne... — zdziwił się w duchu mężczyzna, gotów na atak. Czuł poruszające się mięśnie chłopaka, wprawiane w ruch oboje obolałych ramion, nadlatujące ostrze.
     Urijah nie miał zamiaru ograniczyć się do obrony. Był lepszym szermierzem i nie ulegało to żadnej wątpliwości, więc nie mógł pozwolić przeciwnikowi do reszty odwrócić ich ról. Wyszedł chłopakowi naprzeciw, zamachując się zza barku swoją prawą kataną, idąc na kolizję z kataną Rikimaru. Zderzenie jednak... nie nastąpiło. W pierwszej chwili ślepiec nie miał pojęcia, co się stało, ale wiedział, że jego miecz przeszył jedynie powietrze. Prawda wyszła na jaw dopiero wtedy, gdy Rikimaru jeszcze bardziej się zbliżył. Dzierżył już wtedy nie katanę, a wakizashi.
     — Zmylił mnie. Zmusił do wykonania cięcia, a sam minął mnie, skracając ostrze. Ta jego broń jest naprawdę niebezpieczna... — stwierdził w duchu Urijah. Wyhamował swój zamach w jednej chwili, jakby wcale nie musiał martwić się naciskiem wywieranym na swoje mięśnie. Momentalnie zaatakował lewą kataną, gdy młodzieniec zdążył się już na niego zamachnąć... i nic. Wytrzeszczyłby oczy, gdyby jeszcze jakieś miał - ponownie przeciął powietrze.
     Powstrzymał jęk zaciśniętymi zębami, gdy trzymane oburącz tanto wbiło się w jego brzuch po samą tsukę. W to jedno pchnięcie Rikimaru wcisnął całą masę swojego ciała, lecz zdołał tylko odepchnąć, a nie powalić Urijaha. Mimo to jednak dyszący, drżący z wysiłku i mokry od potu chłopak dostrzegł płynącą po podbródku ślepca strużkę krwi. Fala, która zawierała w sobie mieszankę euforii i podniecenia rozpłynęły się po jego umęczonym ciele, dając mu złudzenie niezniszczalności. W jednej chwili zaczął czuć, że naprawdę zaczyna przytłaczać przeciwnika, który jeszcze niedawno był dla niego zupełnie inną ligą.
     — Wiedziałem. Jako ktoś, kto nie bazuje na wzroku, nawet z twoją niesamowitą percepcją trudno jest ci nadążyć za bronią, która raz za razem zmienia kształt. O ile w przerywanych zderzeniach nie jest to dla ciebie żadną przeszkodą... o tyle w jednej wymianie brakuje ci czasu na zmianę sposobu walki. Przeciwko Kokoro nie ma taktyki, Urijah! — pomyślał triumfalnie Rikimaru... a z dolnego odcinka pleców ślepca wyrosło ostrze katany. Kolejne strugi krwi popłynęły mężczyźnie po podbródku. Przez moment zdawało się, że już się nie ruszy. Że to może być koniec. W końcu podobne rany zwykły zabijać.
     — Zmarnowałeś szansę, chłopcze. Walka nie kończy się wtedy, kiedy "myślisz, że przeciwnik nie da rady dalej walczyć", lecz wtedy, kiedy go zabijesz. Dopóki wróg żyje, może z tobą walczyć. Nawet jeśli utniesz mu nogi, będzie cię kopał. Pozbawiony nóg, będzie gryzł, a nawet bez głowy może jeszcze przez kilka chwil używać swojej energii duchowej — zadumał się na moment ślepiec, bezwiednie opuszczając ręce i usypiając czujność chłopaka... po czym z ogromną prędkością uderzył go rękojeścią katany w skroń. Do dezorientującego uderzenia natychmiast dołączyło kopnięcie w bok kolana, które zmusiło chłopaka do jego ugięcia i padnięcia na drugie.
     — Za wcześnie dla mnie na śmierć — pomyślał Urijah. Tym razem to on się cofnął. Szybkim i mocnym odskokiem, połączonym z zasklepianiem rany po dźgnięciu. Nie było w niej Kokoro. — Och, nawet w takiej sytuacji nie wypuściłeś broni z ręki. Godne pochwały. Musiałeś przejść przez ciężki trening, nim do mnie wróciłeś, synu Mayersa. Nie mam już jednak dziesięciu lat. Twój ojciec odebrał mi światło, ale ty nie odbierzesz mi życia! — oświadczył z zacięciem ślepiec. Dwie katany spadły zza jego pleców ku podłodze, posyłając podwójne lecące cięcie w stronę przeciwnika i nim jeszcze dotarło ono do celu, w ślad za nim poszybowały kolejne. Następne świetliste sierpy przebijały się przez powietrze i rozrywały ściany oraz sufit pod najróżniejszymi kątami, w krótkim czasie tworząc niepowstrzymaną zaporę.
     Rikimaru nie był jednak tak głupi, by podjąć próbę zatrzymania kawalkady cięć. Instynktownie jednak postawił przed sobą rozległą ścianę z energii duchowej, która miała kupić mu niezbędne minimum czasu na wykonanie manewru powstałego w głowie. Nastolatek z całych sił wyskoczył do góry, w locie zmieniając swoje Kokoro z tanto ponownie na katanę, z którą przecież radził sobie najlepiej. Ostrze trzymanego oburącz miecza pod wpływem siły wybicia wniknęło w sufit po samą rękojeść, zawieszając posiadacza w powietrzu. Rikimaru musiał już tylko mocno się rozbujać, by jego stopy również dotknęły góry i przyczepiły się do niej dzięki energii duchowej. Krojące przestrzeń lecące cięcia rozbiły zaporę chłopaka ułamek sekundy później, przelatując dokładnie pod jego plecami. Młodzieniec czuł nawet ich pęd na swoich plecach.
     Kiedy Urijah zdał sobie sprawę z tego, co się stało, w mgnieniu oka ponownie zamachnął się swoimi katanami, lecz nie zdążył strącić przeciwnika. Stopy Rikimaru ponownie opuściły się w dół, a cały ciężar jego ciała utrzymywała wbita w sufit katana. I ta właśnie katana w jednej chwili wysadziła sklepienie oraz kilka metrów znajdującej się wyżej ziemi, gdy czerwonowłosy wykorzystał Kokoro, jak działo. Uformowane z energii duchowej ostrze zostało po prostu wystrzelone wewnątrz sufitu pod postacią fali uderzeniowej, lecz z perspektywy Urijaha wszystko zaczęło się niespodziewanie walić bez żadnej widocznej przyczyny. Pozbawiony ostrza Rikimaru zleciał na dół, a znad jego głowy posypały się setki kilogramów ziemi i rozsadzonych cegieł, które momentalnie zasypały korytarz.
     — Co się stało? Przez tę kupę gruzu nie jestem w stanie go wyczuć. Nie wiem, skąd wyskoczy ani jakiej użyje broni. Niedobrze. Czy ja... zaczynam odczuwać presję? Ja? Ile to już czasu minęło, odkąd ostatnio ją czułem? Po tym, co widziałem, nietrudno mi uwierzyć, że płynie w nim krew Mayersa — pomyślał Urijah, czekając w bezruchu. Powoli zaczynał odczuwać zmęczenie. Wiedział, że dalszym ciągu przeważał, lecz równocześnie zdawał sobie sprawę, że najpoważniejszą ranę otrzymał on sam. Jedynym sposobem na to, by zmienić ten stan rzeczy było pokonanie Rikimaru doświadczeniem, lecz chłopaka broniła specyfika jego oręża oraz ochraniacze, które utrudniały szybkie zakończenie walki, nie pozwalając na pozbawienie go kończyn.
     — Jakoś wyciszył kroki. W ogóle go nie słyszę. Żeby do mnie dotrzeć, będzie musiał jakoś ominąć tę przeszkodę. Nie będzie w stanie przejść z jej lewej strony. Nie ma tam pomieszczenia, przez które mógłby się przebić. Jest tylko kilka ton twardej ziemi. W takim razie obejdzie gruzy z prawej... czyli wyjdzie z mojej lewej lub w ogóle spróbuje zaatakować mnie od tyłu. Czego by nie zrobił, niczym mnie nie zaskoczy. Jeszcze nie teraz... — stwierdził w myślach Urijah, zastygając. Zminimalizował wszelkie drgania swoich mięśni, wyciszył i spowolnił bicie serca, jak tylko on w całej Loży Kłamców potrafił. Wszystkie jego zmysły - naturalnie poza wzrokiem - wyostrzyły się do niepojętego poziomu tylko i wyłącznie po to, by odeprzeć atak z zaskoczenia. Tym razem nie była to już jednak przesada, a konieczność.
     Irytująco długie sekundy mijały zbyt wolno. Każda przypominała wydobywającą się z kranu kroplę, która nie mogła się zdecydować, czy w ogóle chce spaść do zlewu. Żadne dźwięki - nawet odgłosy walki dochodzące z sali tortur Fletchera - nie sięgały uszu Urijaha. Dosięgnął ich dopiero niespodziewany chrupot... w prawej ścianie. Fala uderzeniowa rozbiła ceglany mur, kompletnie zaskakując ślepca. Wszystkie odłamki zostały odbite bliźniaczymi katanami z niesamowitą precyzją, lecz było to głównie dziełem instynktu, a nie przygotowania. Bo na wylatujące za cegłami masy ziemi szermierz nie był w stanie się przygotować. Podobnie też nie był gotów na brudnego i zgarbionego Rikimaru, wyskakującego w jego kierunku z tunelu, który jakimś sposobem zdołał wykopać, by się do niego przedostać.
     — Niemożliwe! Jak to zrobiłeś? Jak to możliwe, że przebiłeś się przez całą tą ziemię unikając zasypania?Czym ty jesteś, chłopcze? I skąd masz tyle siły? — zapytał w duchu ślepiec, lecz nikt mu nie odpowiedział. W desperackim geście ciął zza głowy prawą kataną, gdy przeciwnik zdążył się już bez słowa rzucić w jego stronę. Drobinki ziemi spadały mu z głowy i wysypywały się z nosa. Zaciśnięte powieki wreszcie się otworzyły. Zwarte usta rozwarły się w potężnym, wyciskającym z chłopaka o wiele więcej, niż sto procent krzyku. Lecąca z góry katana Urijaha opływała w energię duchową. Miała jednym, zdecydowanym ruchem odrąbać Rikimaru lewą rękę przy samym barku, przebijając się nawet przez naramiennik z heracleum...
     ...lecz nie dotarła do swojego celu. Ślepiec zamarł na ułamek sekundy, gdy w końcu zorientował się, z jaką cudaczną bronią się mierzy. Jego własne ostrze wniknęło dokładnie pomiędzy dwa ostrza katany chłopaka - dwa bliźniacze, ustawione równolegle do siebie ostrza. Rikimaru obrócił dłoń, zakleszczając miecz przeciwnika swoim własnym i momentalnie szarpnął z całej siły, w piruecie. Wyrwał broń ślepca z taką mocą, że złamał mu kciuka, cisnął nią o ścianę, a cały piruet zakończył w pierwotnej pozycji, by zaraz ciąć oburącz, przez brzuch. Lewa katana z trudem zdążyła zablokować cięcie, lecz ugięła się, ponieważ trzymała ją zaledwie jedna ręka. Siła uderzenia odkleiła stopy Urijaha od podłogi, posyłając go w dal, ale Rikimaru nie pozwolił mu oddalić się od niego nawet na chwilę. Przepływająca przez dłoń ślepca moc duchowa z trzaskiem nastawiła złamany kciuk. Kilka kropli potu oderwało się od jego twarzy.
     — Mój miecz... Nie dość, że zostałem tylko z jednym, to jeszcze drogę do niego blokuje mi Rikimaru. Teraz nic z tym nie zrobię. Muszę przede wszystkim odeprzeć jego atak. O resztę będę mógł się martwić potem. Nie dam się pokonać. Hisato na mnie liczy. Cała Loża Kłamców na mnie liczy. Całe Dworzyszcze. Jeśli tutaj przegram, Srebrny Krąg zginie razem ze mną. Nikt poza mną nie może go reaktywować, nikt go nie odtworzy. Pokonam cię, Rikimaru! — Pierwszy raz w życiu odebrano mu jeden z jego mieczy. Pierwszy raz stawał do walki z jedną tylko kataną i nie robił tego z własnej woli. Dopiero niepozorny, lecz nieustępliwy młodzieniec przypomniał mu, jakie to uczucie - trzymać swoje ostrze obiema rękami.
     — Moje ręce zaraz padną. Ledwo oddycham. Nogi ugną się pode mną, kiedy tylko się zatrzymam. Muszę przeć dalej. Muszę go pokonać. Wreszcie zdobyłem przewagę, więc nie mogę dać jej sobie odebrać! Jeśli ma to być moja ostatnia walka, dam z siebie wszystko. Pierwszy raz w życiu mogę nie martwić się o to, że stracę nad sobą kontrolę i zmienię się w bezmyślne monstrum. Przez całe życie, aż do tej pory musiałem się bać. Musiałem żyć w strachu, wiedząc że jedna chwila nieuwagi zrujnuje mnie i odbierze mi wszystko, co mam. Zawsze musiałem się powstrzymywać. Zawsze tkwiłem w martwym punkcie, gdy inni szli naprzód. Dopiero teraz mogę naprawdę być sobą. Mogę żyć tak, jak chcę, a nie tak, jak muszę... — Katana o dwóch ostrzach przekształciła się momentalnie w wielki claymore, a Rikimaru rzucił się przed siebie, w locie zamachując się pod kątem 360ciu stopni. Nie martwił się już o szerokość korytarza. Grubym, szerokim ostrzem przerąbał się przez ściany, jakby kroił kartki papieru. Wydarł się na całe gardło, uderzając prosto w stojącą mu na drodze katanę Urijaha. Zderzenie ostrzy przypominało bardziej wybuch, niż zderzenie. Ślepiec z zaciśniętymi zębami utrzymywał się na nogach, ale cięcie wcisnęło go w ścianę, pokrywając ją pajęczyną pęknięć. Z trzymanej oburącz katany wystrzeliła rozproszona fala uderzeniowa, która zdołała odepchnąć nacierającego chłopaka.
     Urijah nie zaatakował, choć miał okazję. Powstrzymał go przed tym lęk biorący się z niepewności. Mężczyzna nie potrafił zrozumieć, jakim cudem Rikimaru raz po raz przewyższał jego oczekiwania. Nie widział żadnego logicznego wytłumaczenia dla chłopaka, który stawał się coraz silniejszy, choć powinien był padać na twarz bez powietrza w płucach. Syn Mayersa wymykał się jego rozumowaniu. Wymykał się poza znaną ślepcowi definicję "człowieka", łamał wszelkie zasady, wszelkie ograniczenia, przytłaczał go swoją siłą woli, jak nikt wcześniej. Przerażał go podobnie, jak dziesiątki lat temu przerażał go jego ojciec... lecz w inny sposób.
     — Wtedy byłem bezbronny. Bezbronny, przerażony i bezsilny, i dlatego się bałem. Nie miałem najmniejszych szans z tamtym człowiekiem. Ale to przecież przeszłość! Teraz jestem nieskończenie potężniejszy, niż byłem wtedy. To ja powinienem przytłaczać tego dzieciaka! To on powinien bać się MNIE! Czemu znów czuję się tak, jak wtedy? Nie rozumiem tego. Nie zaakceptuję tego! — Wykrzesał z siebie jeszcze więcej sił, podczas gdy Rikimaru wystrzelił w powietrze, zamachując się Kokoro zza pleców. Claymore momentalnie zmienił się w zanbatou, opadając na Urijaha, niczym gilotyna, która miała przeciąć go na pół. Ślepiec nie pozostawał dłużny. W mgnieniu oka odwinął się ze swoją kataną, posyłając rozległe lecące cięcie prosto w jego przedramiona, chcąc odrąbać mu je tak samo, jak ostatnim razem. Karwasze z heracleum przyjęły na siebie całą potęgę emanującego światłem sierpa energii duchowej... i pękły, przerąbane na pół. Z głęboko przeciętych rąk wytrysnęła krew... lecz nie powstrzymało to Rikimaru.
     — Znowu! To też powinno było wyłączyć go z walki skarżył się w duchu Urijah. Odskoczył raptownie, zmuszony do uniku. Zanbatou rozciął sufit korytarza i rozbił podłogę, po czym od razu zniknął. Pozostała po nim tylko rękojeść, ale Rikimaru i tak odbił się od podłoża i pognał za swoim przeciwnikiem, nie dobywszy jeszcze broni. — Szlag! Muszę się uspokoić. Czegokolwiek teraz nie zrobi, zaskoczy mnie. Nie wiem, jakiej użyje broni. Będę miał ułamek sekundy na reakcję — zrozumiał Urijah, hamując i przyjmując pozycję przygotowaną do cięcia. — Nie zaatakujesz szybciej, niż ja. Czego byś nie użył, takiej różnicy w prędkości nie zniwelujesz. Przetnę cię, zanim mnie dotkniesz i będzie po wszystkim.
     Jakby słyszał myśli przeciwnika, Rikimaru jeszcze przyspieszył, ładując dodatkowo nieco energii duchowej do swoich stóp. Jego nagrzana skóra czerwieniła się, praktycznie nie mógł oddychać, zaczynała boleć go głowa, a mięśnie wibrowały bólem, lecz nie przerywał. Miał już swój własny plan. Ponownie schował Kokoro za plecami, zamachując się zza barku. Nie tamował już nawet krwawiących ran na przedramionach. Obaj szermierze zamachnęli się w tym samym momencie, lecz prędkość, z jaką zrobił to Urijah była nieporównywalnie większa, jakby to piorun, a nie katana zlatywała ku dołowi, niosąc śmierć.
     Katana przecięła jednak powietrze, a piorun uderzył w podłogę. Rikimaru zatrzymał się w połowie ruchu. Zahamował tak gwałtownie, że udało mu natychmiast się zatrzymać, tak samo, jak wcześniej robił to sam ślepiec. Ścięgna chłopaka zerwały się w jednej chwili, a podeszwy drewnianych sandałów połamały się z trzaskiem. Również Kokoro zawisło w połowie drogi, drąc bezlitośnie mięśnie i ścięgna obu ramion. Mimo to jednak młodzieniec zdołał dokończyć atak na skamieniałego przeciwnika. Ostrze szabli przekreśliło twarz ślepca, jego klatkę piersiową i bok w jednym, czystym, ukośnym cięciu.
     — TETSURAI!

***

     Samuel nie miał głowy. Leżał w połamanej na kawałki fontannie, barwiąc wodę na czerwono. Argos kuśtykał bez jednej nogi, ciągnąc za sobą krwawy ślad. Coś krzyczał, może prosił o litość, o przebaczenie, może złorzeczył lub modlił się do swojego Boga. Bo wierzył w Boga, kiedy jeszcze żył. Długa maczuga dosięgła go i roztrzaskała żebra, makabrycznie wyginając jego ciało. Padając, wysunął bezgłośnie dłoń w jego stronę, jakby chciał od niego pomocy. Jak mógłby mu pomóc? Był tylko dzieckiem! Czego od niego oczekiwano? Że przeskoczy w czasie o kilkanaście lat i jakimś cudem będzie przez to silniejszy? Przecież nie był Bogiem. Przecież nie było Boga. A jeśli był, to jego pewnie też już zabili.
     Mistrz, stary mistrz, starszy od samego Muru bronił się najdłużej, ale był już ranny, a przede wszystkim stary. Cienki, jak igła i długi, jak karczemna ława miecz odebrał życia kilkunastu Rycerzom, ale nie cofnęło to czasu. Nie sprawiło też, że przechodząca przez jego oba boki włócznia wycofała się i poklepała starca z przeprosinami. Nie wzbudziło litości w przywódcy nieprzyjaciół, którego dwuręczny miecz przeciął starego mistrza na pół, podlewając rosnące na dziedzińcu krzewy czerwienią. Ten potwór musiał być silny. Nikt jeszcze nie zdołał go zranić, ale on zabijał każdego, z kim walczył. Może po prostu był inteligentny? Atakował tylko rannych przeciwników, mordował ich z zaskoczenia, gdy opadli już z sił. 
     Wszystko płonęło. Dym gryzł go w oczy, ale nie dlatego płakał. Płakał dlatego, że czuł się widzem jakiegoś chorego spektaklu. Widział zarzynanych nauczycieli, gwałcone służki, mordowanych przyjaciół, którzy nie mieli najmniejszych szans z Niebiańskimi Rycerzami. Widział, jak ktoś wynosi kosztowności ze skarbca - zbierane latami datki. Widział, jak ktoś inny wyrzuca przez okna meble, jak jeszcze inni wyrzucają przez nie ludzi, którzy usiłowali kryć się pod łóżkami i w szafach. Nie rozumiał przyczyn. Dla niego Niebiańscy Rycerze nie byli ludźmi, tylko spragnionymi krwi demonami, którzy dla zabawy zadawali wszystkim ból, którzy odpłacali się złem za dobro czynione przez Krąg.
     Dla trzęsącego się ze strachu Urijaha wszystko było złym snem, który zaczął się, nim zamknął oczy i który trwał i trwał, niezależnie do tego, jak mocno się szczypał. Dłonie chłopca zaciskały się na tępym mieczyku ćwiczebnym, ale stopy nie chciały ruszyć się z miejsca, wrośnięte w ziemię. Ignorowany przez wszystkich Urijah mógł tylko stać i patrzeć na niesprawiedliwą rzeź... i na swoją płonącą przyszłość.
     — Chłopcze — głęboki głos przedarł się przez trzask płomieni i krzyki mordowanych — jak ci na imię? — zapytał mężczyzna w płytowym napierśniku, czarnym jak noc, bo wykonanym z heracleum. Ten sam, który wielkim mieczem zmasakrował ponad połowę z jego nauczycieli. Ten, którego zwali Paladynem. Ze swoimi długimi włosami, zarośniętą od paru dni twarzą i wzrokiem, który zdawał się przyciskać go do ziemi. Mężczyzna był tak odległy, tak wyniosły, tak obojętny na to, co robił i na ból, który zadawał, że malec przez kilka chwil nie rozumiał, o co go zapytano.
     — Jestem... Urijah — wybełkotał dzieciak, a wtedy Paladyn klęknął przed nim, z hukiem uderzając nagolennikiem o bruk i położył mu dłonie na barkach. Jego chłodny dotyk sprawił, że chłopiec wypuścił mieczyk z rąk.
     — Miło mi cię poznać, Urijah — powiedział twardym głosem Paladyn. — Niczego nie widziałeś, nieprawdaż?
     Wszystko przysłoniła ciemność, gdy okute kciuki zagłębiły się w dziecięcych oczodołach bez cienia żalu, bez gniewu, żądzy zemsty, czy nawet żadnej perwersyjnej radości. Zwierzęcy skowyt chłopca wypełnił dziedziniec, wypełnił cały dworek, wypełnił całą Aquerię jego bólem, jego cierpieniem, jego szokiem. Już nie widział. Już nie widział i nie miał nawet czego widzieć, bo wszystko zginęło. Spłonęło przez tego człowieka. Nie, przez posąg. Paladyn był posągiem. Tylko posągiem nie kierują żadne uczucia. Tylko posąg nie ma emocji.
     Oślepionego chłopca znaleziono w ruinach dworku Srebrnego Kręgu, już po zniknięciu Niebiańskich Rycerzy. Urijah nigdy nie dowiedział się, dlaczego przeżył ani dlaczego Mayers zapytał go o jego imię. 

***

     — Czy może być straszliwsze piekło, niż to, przez które przeszedłem? Nie. A jednak jestem tutaj i żyję. Miałby mnie zabić ktoś taki, jak ty? Nie. To przypadek, że tu jesteś. Że żyjesz. Żyjesz, bo pozwoliłem ci żyć. Co z tego, że mnie zraniłeś? Nie zranisz mnie bardziej, niż twój ojciec. Nie odbierzesz mi nic poza życiem. Moim życiem. Dopóki jednak żyje Hisato, dla tego kraju wciąż jest jeszcze nadzieja. O co więc miałbym się martwić? — Urijah uśmiechnął się. Przecięta po skosie twarz zalała się krwią, owijający oczodoły bandaż spadł na ziemię, a on mimo wszystko się uśmiechał. Nie bez powodu.
     Z klatki piersiowej zszokowanego Rikimaru wydobywało się ostrze otoczonej energią duchową katany, która przywędrowała tu za walczącymi szermierzami. Młodzieniec zakasłał krwią, widząc jak jego wysiłki spełzają na niczym. A potem druga katana ślepca zagłębiła się w jego szyi, zanim zdążył jakkolwiek zareagować...

Koniec Rozdziału 223
Następnym razem: Ludzie miecza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz