ROZDZIAŁ 229
Tenjiro wiedział już, że bez względu na swoje doświadczenie i umiejętności, walka z kimś takim, jak Joseph Fletcher bez pełnego zrozumienia jego Syntezy była błędem. Błędem, którego zdążył już pożałować. Czuł się, jak mysz zagnana w kąt przez kota, który lubował się w patrzeniu na jej agonię, w "bawieniu się" nią, męczeniu jej przed śmiercią. Miyamoto nie miał nawet czasu na zastanowienie się nad dalszymi posunięciami. Łańcuch, który przebił mu dłoń i powalił go na podłogę teraz ponownie odbił się od stworzonej przez Fletchera płytki. Uderzył w kolejną, znów rykoszetując, a potem bezpośrednio trafił w wyciągniętą dłoń aukcjonera. Niesiony falą uderzeniową skierował się błyskawicznie w stronę przewróconego chirurga.
— Nie dasz mi odpocząć, co? Szczególnie, że teraz możesz stać i patrzeć, jak wszystko dzieje się samo... — pomyślał z przekąsem Tenjiro, w mgnieniu oka podejmując ryzykowną decyzję. Jedyny dobyty w tym momencie skalpel wsadził w powstałą w swojej dłoni dziurę i jednym, zdecydowanym ruchem... przeciął jej brzeg. Dzięki temu mógł wyciągnąć łańcuch przeciwnika przez powstałą przerwę w mięsie i kościach, by bez zastanowienia przeturlać się na bok i uniknąć nadlatującego szpikulca. Zupełnie stracił w oczu porozrzucane w różnych miejscach skalpele. Wiedział, że w ferworze walki nie da rady ich podnieść. Wiedział, że musi pozostać w ruchu i że gdy tylko Hormon Y przestanie działać, wszystkie jego mięśnie zaczną po kolei wiotczeć, niwelując jego szanse na jakiekolwiek uniki.
Tymczasowo zespoił rozdzielone cięciem fragmenty dłoni za pomocą energii duchowej, a skraje dziury w jej centrum zasklepił. Wszystko to było jedynie prowizorycznym i tymczasowym rozwiązaniem, ale przynajmniej nie tracił krwi. Nie widział już niestety szansy na wykorzystanie tej kończyny w walce przeciwko Fletcherowi. Widział jednak, jak prawdziwy rój wyciągniętych z kapelusza ludzkich rąk i nóg otacza w powietrzu Josepha, jak kotłują się wokół niego i przeplatają, ocierając o siebie, jak splatają się po kilkakroć, zalewając salę dźwiękami łamanych kości, a wreszcie - jaką radość sprawia różowookiemu ta przeraźliwa melodia.
— Cóż... to już nie będzie mi potrzebne — stwierdził nagle aukcjoner, spoglądając apatycznie na swój łańcuch z grotem. Podwinął rękaw, pod którym wcześniej ukrył śmiercionośną broń i jednym naciśnięciem rozpiął obręcz na swoim ramieniu, gdzie widniało pierwsze ogniwo łańcucha. Rzucił nią o podłogę. Pozbawiony dopływu mocy duchowej oręż opadł ze szczękiem na płytki, kompletnie zaskakując przygotowanego na kolejny atak chirurga.
Przekładające się z trzaskiem jedna przez drugą kończyny tworzyły skręconą, przeraźliwie bladą, bo pozbawioną dopływu krwi i tlenu masę. Na oczach Tenjiro kawałki ludzkiego ciała formowały znajomy kształt. Wielki tron z połączonych fragmentów unosił się w powietrzu tuż za rozbawionym tym faktem Fletcherem. Aukcjoner bez zgorszenia opadł na niego i założył nogę na nogę, stawiając swój cylinder między nimi i pozwalając mu wypuszczać na zewnątrz kolejne truchła. Josephowa Egida uniosła się do pionu, delikatnie bujając się w powietrzu tuż obok "władcy", który chyba nie miał już zamiaru personalnie włączać się w starcie.
— Tańcz, zdrajco. Chcę wiedzieć, ile było prawdy w historiach, które o tobie słyszałem. Spróbuj mnie dosięgnąć! — krzyknął z pompą Joseph, klaskając w dłonie. I wtedy się zaczęło. Prawie wyłysiała ludzka głowa wystrzeliła w stronę Miyamoto, jak kula armatnia, zmuszając go do natychmiastowego uskoku bez chwili do namysłu. Huk rozbijanej podłogi i świst rozcinających powietrze odłamków wypełnił pomieszczenie. Tenjiro nie zdążył nawet wylądować, bo nagle kończąca się przy ramieniu ręka chwyciła go za kostkę i pociągnęła z powrotem do tyłu. Lekarz uderzył plecami o ziemię.
Nieoczekiwanie spojrzawszy w górę, dostrzegł spadające na niego, niczym uderzające na zewnątrz pioruny pięści. Nie ryzykował. Szybko utwardził korpus tak mocno, jak tylko potrafił i zacisnął zęby. Wolał skupić się na wytrzymaniu uderzeń i zajęciu się ciągnącym go ramieniem, niż na nieudolnych próbach uniknięcia wszystkich obrażeń. Gdy jednak dwie pięści trafiły w jego brzuch, a trzecia prosto w splot słoneczny, razem z powietrzem z jego ust uciekła również krew. Siła trzykrotnego, zsynchronizowanego uderzenia wgniotła jego plecy w podłogę, czego z pewnością nie oczekiwał. Kontrolowane przez Corpse Party dłonie okazały się o wiele potężniejsze, niż się spodziewał, ale mimo nagłego uderzenia bólu wystrzelił górnymi partiami ciała w stronę swoich stóp. Jednym sprawnym ruchem nasączonego mocą duchową skalpela pozbawił palców ciągnącą go łapę, tylko powierzchownie raniąc się w nogę.
Zaraz po tym cofnął rękę i ciął jeszcze raz - poziomo, wzdłuż klatki piersiowej, tuż nad linią brzucha. Lecące cięcie zajaśniało nad jego skórą, momentalnie rozcinając wciskające mu się w ciało pięści na wysokości knykci. Chirurg nie miał niestety czasu na ponowne nabranie powietrza. Natychmiast przeturlał się na bok, w ruchu wciskając sobie swój skalpel w zęby. Gdy zaś tylko był oko w oko z podłogą, oparł na niej lewą dłoń, z której wyemitował falę uderzeniową. Ta z kolei natychmiast uniosła go w powietrze, co uratowało go przed kolejną nadlatującą głową, mijaną pod stopami. Gwałtownie szarpnął swoją własną, a czaszkę tej cudzej nagle przerąbało na pół lecące cięcie. Wtedy jednak nieoczekiwany pocisk uderzył go centralnie w klatkę piersiową. Zespojone mostkiem żebra jakiegoś od dawna martwego nieszczęśnika wbiły się w jego ciało, zmiatając go w stronę najbliższej ściany, o którą znów rozbił plecy.
— Kurwa! — pomyślał, wypuszczając skalpel z ust pod wpływem uderzenia. — Po co mi tyle siły, skoro teraz potrzebna mi prędkość? Więcej prędkości, znacznie więcej, niż wcześniej. Nie mam nawet czasu się zastanowić, do cholery! — denerwował się chirurg. Nie przeszkodziło mu to jednak w zauważeniu nadlatującej w stronę jego szyi, kłapiącej zębiskami czaszki z kawałkami zgniłego mięsa zawieszonymi wokół skroni. Gwałtownie sięgnął po nią ręką, zatrzymując ją, nim sięgnęła celu, którym zapewne była jego tętnica. Zmiażdżył ją w ułamku sekundy, po raz drugi faktycznie wykorzystując swą zwiększoną siłę.
Czaszka była tylko zmyłką. Jak wystrzelony z balisty pocisk, prosto we wbite w lekarza żebra uderzyła kończąca się na stawie kolanowym stopa. "Zewnętrzne" żebra wbiły się w tors Miyamoto na kolejny centymetr, zmuszając go do natychmiastowego skupienia energii w tym miejscu, by nie stracić płuc. Gołą ręką wyszarpnął z siebie dodatkową kupę kości, w ostatniej chwili pikując ku podłodze i unikając nadlatującej kanonady pięści. Ponownie rzucił się na bok i zaczął biec wzdłuż ściany, o pół kroku wyprzedzając kolejne pięści, które powoli rozłupywały pomieszczenie, jak skorupę orzecha.
Przelotne spojrzenie posłane w kierunku siedzącego na tronie i ścigającego go wzrokiem aukcjonera utwierdziło chirurga w przekonaniu, że Fletcher wcale nie zamierzał interweniować. Co więcej, sprawiał wrażenie, jakby wcale się nie starał. Jego porażającej pewności siebie nie dało się nie poczuć, na co coraz bardziej ranny i osłabiony Tenjiro reagował prostą, ludzką frustracją. Cylinder przeciwnika nareszcie przestał wypuszczać z siebie kolejnych rąk, nóg, czy szczęk, ale wcale nie polepszało to paskudnej sytuacji Miyamoto.
— Nie zachowywałby się w ten sposób, gdyby nie miał czegoś w zanadrzu. Jakiegoś zabezpieczenia. Skoro nie wiem, czym ono jest, nie wolno mi marnować czasu. Cała ta szopka jest tylko po to, żeby mnie zmęczyć i wyprowadzić z równowagi. Mam przestać analizować. Skupić się na ratowaniu życia, zamiast na zaatakowaniu go. Skoro tak... to pora kończyć tę farsę. Zajmę się obiema rzeczami na raz — zdecydował chirurg i w tym samym momencie, jakby w zaprzeczeniu dla jego deklaracji opływająca energią duchową pięść wbiła mu się w nerkę. Potok myśli został raptownie przerwany. Stopy chirurga oderwały się od ziemi, a głowa pochyliła się w jej kierunku, gdy całe ciało mężczyzny poleciało do przodu.
Natychmiast otoczył czubki palców lewej dłoni energią duchową, by z całej siły wbić je w podłogę, szybko skręcając całe ciało i raptownie hamując. Rój żądnych jego śmierci dłoni wyleciał mu naprzeciw, ale on już się nimi nie przejmował. Postawił wszystko na jedną kartę. Sięgnął oburącz za siebie, do drugiej kieszeni spodni, a nie do sakwy, jak poprzednio. Jego palce zacisnęły się na dwóch kolejnych strzykawkach, choć dziurawej prawej musiał dopomóc, zaciskając ją przy użyciu mocy duchowej, bo sama nie chciała się poruszyć. W obu zbiorniczkach znajdował się niebieski płyn, ale żaden nie posiadał igły.
— Ech... to mój cały zapas. Nie zakładałem, że sytuacja może mnie zmusić do wykorzystania go. Teraz nie dam rady wydestylować idealnej kopii... a przynajmniej nie w mniej, niż kilka dni. Z drugiej strony nie jestem pewien, czy to przeżyję. BHP przede wszystkim, co? — pomyślał z uśmiechem Tenjiro. Fletcher chyba to zauważył, bo jego tron gwałtownie obrócił się przodem do chirurga. Tymczasem zebrana w wylotach strzykawek energia duchowa stwardniała i uformowała igły, które Miyamoto jednocześnie wbił sobie w obie tętnice udowe. Płyn został momentalnie wstrzyknięty do krwiobiegu mężczyzny... i zaczęła dziać się magia.
Nagły, chaotyczny ruch, jakby ktoś odrywał kawałek papieru od całości arkusza wyciągnął dwa z trzech pozostałych skalpeli z drugiej tylnej kieszeni spodni lekarza. Drugi, jeszcze gwałtowniejszy, niepohamowany ruch sprawił, że jeden z nich pochwyciła lewa dłoń, a drugi wylądował między palcami prawej stopy. Źrenice chirurga skurczyły się znacząco. Serce zadudniło tak szybko i mocno, jakby chciało sprasować płuca i rozkruszyć wszystkie żebra. Miyamoto rozwarł usta w półświadomym grymasie. Patrzył przed siebie i nie wierzył w to, co widział. Zmierzające w jego stronę dłonie zastygły w bezruchu. Zamrożono je, spetryfikowano, zaklęto w czasie. Z jego perspektywy wcale się nie ruszały.
Uderzyło go zniecierpliwienie. Usta powyginały się we wszystkie strony, formułując jakiś nagły komentarz, ale mózg mężczyzny pracował tak szybko, że narządy mowy nie były w stanie równie szybko przetworzyć tego, co miał do powiedzenia. Słowa zlały się w jedno i przepłynęły w bezczasie, irytując mówcę swą powolnością do tego stopnia, że przestał mówić. Tenjiro zaczął tupać ze zniecierpliwieniem. Tupał i tupał, jak zdenerwowane dziecko, niesamowicie natarczywie, z przerażającą siłą, która rozsiała pęknięcia na przestrzeni wielu metrów podłogi. Tupnął kilkadziesiąt razy w mgnieniu oka, co przypominało z perspektywy trzeciej osoby oddanie salwy z karabinu maszynowego nowej generacji.
— Dosyć — pomyślał Miyamoto, odczekawszy ułamki sekund i wyszedł kończynom naprzeciw. Huragan przetoczył się przez salę tortur Fletchera. Chirurg zniknął i ot tak pojawił się, stojąc prawą stopą na jednej z nieruchomych pięści. Podskoczył na niej kilkanaście razy, z impetem, który zmiażdżył ją na miejscu i wgniótł w podłogę. Inne zaczął traktować skalpelem. Setki cięć - tradycyjnych i tych lecących - przeszyło chmarę dłoni, dzieląc je na kawałki, a te kawałki na mniejsze kawałki i jeszcze mniejsze. Nawet jeden paznokieć nie pozostał w całości, a przecież dla Tenjiro trwało to tyle, co nic.
— Podwójna dawka neoadrenaliny. Mój układ krwionośny, moje serce, wszystkie mięśnie i ścięgna doznają trwałego uszczerbku. Konieczna będzie kuracja. Wielomiesięczna. Będę mógł ewentualnie zastąpić włókna mięśniowe jakimiś syntetycznymi, reagującymi na moc duchową, dobrymi przewodnikami. W ciągu 133 sekund przestanie działać neo-Testosteron. Nieudany, niepraktyczny. Na niewiele zdaje się zwiększona siła i większa ilość tkanki mięśniowej, gdy nie ma się do tego prędkości. To tylko tarcza, a na dodatek słaba. I efekt uboczny - pobudzenie seksualne. Wzmożone neoadrenaliną. Dobry środek wspomagający potencję. Tylko zabije większość użytkowników po zakończeniu działania — myślał. Myślał stanowczo zbyt szybko. Kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy szybciej, niż normalna osoba. Natłok myśli, którego nie był w stanie kontrolować bez zewnętrznych bodźców. Myślał o wszystkim i o niczym na skutek zniecierpliwienia wywołanego "zatrzymaniem się" czasu.
— Niewiele ponad 60 potencjalnych części ciała, mogących mi zagrozić — policzył w mgnieniu oka chirurg. — Mało. Pół minuty — wywnioskował i znów zniknął. Odbijał się od wszystkich powierzchni wewnątrz pomieszczenia na swojej prawej stopie, nie zważając zupełnie na nic poza swoim małym światem - jedyną sferą, wewnątrz której płynął czas. Cisnął skalpelem z dłoni przed siebie. Pocisk przebił się na wylot przez oba zawiasy szczęk przelatującej bokiem głowy. Od razu cisnął za nim skalpel z lewej stopy, który przeszedł tej samej głowie przez mózg i zderzył się z tym pierwszym. Dwie sztuki oręża odbiły się od siebie nawzajem i rozeszły w różnych kierunkach, przebijając kolejne przywołane przez Corpse Party truchła. Miyamoto dogonił oba przyrządy, zanim którykolwiek zdążył obniżyć tor lotu. Porwał je w biegu, po drodze rozbijając kopnięciami i uderzeniami łokci wszystkie kości, a zdobytymi na powrót ostrzami oddzielając od tych kości mięso. Kawałki ciał eksplodowały we wszystkich kierunkach.
— Skąd te ciała? Nie wiadomo. Wszystkie wypuścił z kapelusza. Z wymiaru, który się tam znajdował. Kontroluje je dowolnie. W ten sam sposób kontrolował też łańcuch. I mnie, gdy byłem w środku, nie pozwalając mi wyjść ani dotknąć ścian. Możliwe, że jego kontroli podlega wszystko, co znajduje się wewnątrz. Prawdopodobnie jestem wyjątkiem, bo spędziłem tam mało czasu lub dlatego, że mam swoją świadomość i jestem żywy. Sądząc po tym, że znajdujemy się w sali tortur oraz po jego zachowaniu i sadyzmie, mogą to być szczątki jego poprzednich ofiar. Wygląda na to, że wewnątrz kapelusza nie płynie czas. W przeciwnym wypadku zamiast kości byłby tylko proch. Tymczasem wszystkie kawałki są w idealnym stanie, nie licząc braku życia i krwi, z czym wiąże się ich chłód i bladość oraz niedotlenienie tkanek. Koniec końców nie stanowią już dla mnie żadnego zagrożenia
— analizował Tenjiro, poza czasem przepływając przez atakujące go ludzkie szczątki i krojąc je na kawałki, zanim te miały szansę go drasnąć. Zdawało się, że osiągana przez chirurga prędkość była zbyt wielka, by kończyny mogły na nią w porę zareagować, czy chociaż spróbować się do niej dostosować. Były zatem niczym.
— Rana na mojej dłoni płonie. Parzy, jakbym polał się kwasem. Niedobrze. Mam wrażenie, jakby jej brzegi wypalały się do zewnątrz. Jakbym zaraz miał kompletnie stracić rękę. Coś jest nie tak. Muszę to skończyć. Już, natychmiast. Zanim okaże się, że wpadłem w kolejną jakże cwaną pułapkę — wywnioskował w przelocie Miyamoto, zostawiając po sobie tylko chmurę spadających w zwolnionych tempie palców oraz połamanych kości. Zniknął znów. Podłoga w miejscu, gdzie stał, przeciwległa ściana, sufit - kolejno pojawiały się tam pęknięcia zostawione przez wybijającego się Tenjiro. Fletcher nie zdążył mrugnąć okiem, a za jego plecami, za oparciem splecionego z ludzkich ciał tronu pojawił się jego pogromca.
Wielka karta z jokerem unosiła się po lewej stronie aukcjonera. Zbyt daleko, by zdołać osłonić go przed nadchodzącym atakiem. Składające się na jego siedzisko dłonie próbowały zareagować. Rozplotły się i wysunęły ze zbitej masy swoich towarzyszek, próbując zatrzymać lub pochwycić chirurga. On jednak tylko obrócił się kilkakroć w powietrzu, wycinając sobie przez nie drogę skalpelami i w bezczasie tnąc je na kawałeczki. Nic już nie powstrzymywało Miyamoto przed zadaniem ostatecznego ciosu. Do obu jego ostrzy napłynęła energia duchowa - o wiele za duża jej ilość, ale chirurg nie umiał się teraz kontrolować. Otoczone kotłującą się aurą sztuki oręża przerąbały się poziomo przez oparcie tronu, oddzielając je od całej reszty. Podwójne lecące cięcie podążyło nawet dalej, szybując przez calutkie pomieszczenie, rozcinając ścianę i znikając we wnętrzu wzgórza, na którym stało Dworzyszcze.
— Zero oporu. Nie poczułem oporu. Przecinanych kości ani niczego innego. Nie ma krwi. Nie zdążyła wypłynąć? Zaraz strzeli i zaleje wszystko wokół? Nie. Coś jest nie tak. Niemożliwe, że zareagował. Przecież nie był w stanie za mną nadążyć? Niby jak miałby mnie wykryć? A choćby nawet mnie wykrył, to nie jest wystarczająco szybki, żeby zrobić u... nie! — Oddzielone oparcie tronu pod wpływem siły cięcia wreszcie przesunęło się na bok po eonach oczekiwania. Po drugiej stronie nie było jednak pozbawionego popiersia aukcjonera. Nie było też jego całości. Nie było go... w ogóle. Lecące cięcia wywołanym pędem powietrza zdmuchnęły z siedzenia cylinder i w tym właśnie momencie Miyamoto zrozumiał.
— Ma mnie. — Natychmiastowo zaparł się nogami o dolną część mięsistego tronu, lecz... jego własne kończyny ugięły się pod nim, jak wata. Nie rozumiał, czemu tak się stało. Żadna z przyjętych substancji nie przestała przecież działać. Jego ciało nie miało prawa tak prędko odmawiać mu posłuszeństwa, a na pewno nie w ten sposób. Nie zdziwiłby go zawał serca lub pęknięcie naczyń krwionośnych, ale martwota, którą poczuł zaskoczyła go równie mocno, jak gwałtowny wystrzał z czeluści piekielnego cylindra. Coś mignęło, poruszając się ku niemu z zawrotną prędkością. Ku NIEMU, który przecież był teraz poza czasem.
Nie dał rady się odbić przy pomocy wyginających się, jak guma nóg. Trafiono go momentalnie i ściągnięto jeszcze szybciej, w jednej chwili umiejscawiając go pod ścianą, plecami do niej. Poruszająca się z zawrotną prędkością krew znalazła ujście, w związku z czym wytrysnęła z nowych ran, jak z hydrantu. Jego własna szóstka skalpeli nasyconych mocą duchową aukcjonera przebiła się przez jego stawy barkowe, łokciowe i kolanowe, przybijając mężczyznę do ściany i podłogi. To musiało w końcu się stać. Joseph musiał w końcu ich użyć. Miyamoto nadal jednak nie potrafił pojąć, czemu nie uniknął kontrataku.
Spadający ruchem wahadłowym kapelusz skierował się powoli rondem do dołu. Gdy zaś tylko znalazł się na wysokości wzrostu przeciętnego mężczyzny, stopami do przodu wynurzył się z niego uśmiechnięty od ucha do ucha Fletcher. Było po nim widać, że ledwo powstrzymywał się przed wybuchnięciem śmiechem. Mężczyzna powoli podszedł do przybitego do ściany przeciwnika, a w tym czasie jego tron rozplótł się na powrót na pojedyncze kończyny, otaczające półkolem obydwu Madnessów. Egida również powróciła do Josepha, zmniejszając się raz jeszcze do rozmiarów standardowej karty jokera i znikając za wstęgę opasającą cylinder. Aukcjoner spojrzał na swoją słabnącą, skonfundowaną ofiarę i zaczął powoli, pogardliwie klaskać, eksponując swoje niepohamowane poczucie wyższości.
— Nie mogę... się ruszyć. Cholera. Cały drętwieję. Co mi się stało? Kiedy? Ach, nie potrafię zebrać myśli. Szlag! Jak długo? Od którego momentu tkwiłem w twojej pułapce, co? — zastanawiał się zażenowany i wściekły Miyamoto, zagryzając zęby. Z szokiem i przerażeniem widział uwydatniające się na całym jego ciele, poczerniałe żyły. Na jego skórze zaczęły się pojawiać fioletowe plamy, jakby nieudane tatuaże - rozlany pod powierzchnią tusz. Ból głowy uderzał Tenjiro w skronie, niczym seria razów wymierzonych obuchem. Bladł. Sub-Testosteron przestał działać. Jego mięśnie zwiotczały. Sprawiały wrażenie, jakby nagle uszło z nich całe powietrze, sflaczały, między ich włóknami wyodrębniały się coraz większe przerwy. Również neoadrenalina uszła z organizmu mężczyzny, częściowo nawet razem z krwią.
— Muszę przyznać, że pod koniec nawet mnie zaskoczyłeś. Nie spodziewałem się, że będziesz aż tak szybki — odezwał się Joseph, kucając przed swoją ofiarą z paskudnym uśmiechem. Pełzające po podłodze ręce za jego plecami szukały porozrzucanych w trakcie walki skalpeli, zbierając je i przyłażąc z nimi przed oblicza Madnessów.
— Nie wiem, czy po tej całej presji, którą wspólnie wywarliśmy na twoje ciało jesteś jeszcze w stanie przetwarzać informacje, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że pływa w tobie trucizna? — Fletcher zachichotał złowieszczo, jak rasowy psychopata, gdy chirurg zmarszczył brwi i wygiął twarz, usiłując wydobyć z siebie jakieś słowa. Puchł mu język. Szczęki zdawały się być ze sobą sklejone i otwarcie ich przywodziło na myśl próby otwarcia zamkniętych na kłódkę drzwi. Bez klucza. Josepha cieszyła ta bezsilność.
— Nie chcę zabrzmieć dwuznacznie, ale czy nie zechciałbyś się z nami pobawić? Obawiam się, że kiepsko wypadłem w roli gospodarza. Poświęciłem ci niezbyt wiele czasu... więc planuję to nadrobić. Co ty na to?
Tymczasowo zespoił rozdzielone cięciem fragmenty dłoni za pomocą energii duchowej, a skraje dziury w jej centrum zasklepił. Wszystko to było jedynie prowizorycznym i tymczasowym rozwiązaniem, ale przynajmniej nie tracił krwi. Nie widział już niestety szansy na wykorzystanie tej kończyny w walce przeciwko Fletcherowi. Widział jednak, jak prawdziwy rój wyciągniętych z kapelusza ludzkich rąk i nóg otacza w powietrzu Josepha, jak kotłują się wokół niego i przeplatają, ocierając o siebie, jak splatają się po kilkakroć, zalewając salę dźwiękami łamanych kości, a wreszcie - jaką radość sprawia różowookiemu ta przeraźliwa melodia.
— Cóż... to już nie będzie mi potrzebne — stwierdził nagle aukcjoner, spoglądając apatycznie na swój łańcuch z grotem. Podwinął rękaw, pod którym wcześniej ukrył śmiercionośną broń i jednym naciśnięciem rozpiął obręcz na swoim ramieniu, gdzie widniało pierwsze ogniwo łańcucha. Rzucił nią o podłogę. Pozbawiony dopływu mocy duchowej oręż opadł ze szczękiem na płytki, kompletnie zaskakując przygotowanego na kolejny atak chirurga.
Przekładające się z trzaskiem jedna przez drugą kończyny tworzyły skręconą, przeraźliwie bladą, bo pozbawioną dopływu krwi i tlenu masę. Na oczach Tenjiro kawałki ludzkiego ciała formowały znajomy kształt. Wielki tron z połączonych fragmentów unosił się w powietrzu tuż za rozbawionym tym faktem Fletcherem. Aukcjoner bez zgorszenia opadł na niego i założył nogę na nogę, stawiając swój cylinder między nimi i pozwalając mu wypuszczać na zewnątrz kolejne truchła. Josephowa Egida uniosła się do pionu, delikatnie bujając się w powietrzu tuż obok "władcy", który chyba nie miał już zamiaru personalnie włączać się w starcie.
— Tańcz, zdrajco. Chcę wiedzieć, ile było prawdy w historiach, które o tobie słyszałem. Spróbuj mnie dosięgnąć! — krzyknął z pompą Joseph, klaskając w dłonie. I wtedy się zaczęło. Prawie wyłysiała ludzka głowa wystrzeliła w stronę Miyamoto, jak kula armatnia, zmuszając go do natychmiastowego uskoku bez chwili do namysłu. Huk rozbijanej podłogi i świst rozcinających powietrze odłamków wypełnił pomieszczenie. Tenjiro nie zdążył nawet wylądować, bo nagle kończąca się przy ramieniu ręka chwyciła go za kostkę i pociągnęła z powrotem do tyłu. Lekarz uderzył plecami o ziemię.
Nieoczekiwanie spojrzawszy w górę, dostrzegł spadające na niego, niczym uderzające na zewnątrz pioruny pięści. Nie ryzykował. Szybko utwardził korpus tak mocno, jak tylko potrafił i zacisnął zęby. Wolał skupić się na wytrzymaniu uderzeń i zajęciu się ciągnącym go ramieniem, niż na nieudolnych próbach uniknięcia wszystkich obrażeń. Gdy jednak dwie pięści trafiły w jego brzuch, a trzecia prosto w splot słoneczny, razem z powietrzem z jego ust uciekła również krew. Siła trzykrotnego, zsynchronizowanego uderzenia wgniotła jego plecy w podłogę, czego z pewnością nie oczekiwał. Kontrolowane przez Corpse Party dłonie okazały się o wiele potężniejsze, niż się spodziewał, ale mimo nagłego uderzenia bólu wystrzelił górnymi partiami ciała w stronę swoich stóp. Jednym sprawnym ruchem nasączonego mocą duchową skalpela pozbawił palców ciągnącą go łapę, tylko powierzchownie raniąc się w nogę.
Zaraz po tym cofnął rękę i ciął jeszcze raz - poziomo, wzdłuż klatki piersiowej, tuż nad linią brzucha. Lecące cięcie zajaśniało nad jego skórą, momentalnie rozcinając wciskające mu się w ciało pięści na wysokości knykci. Chirurg nie miał niestety czasu na ponowne nabranie powietrza. Natychmiast przeturlał się na bok, w ruchu wciskając sobie swój skalpel w zęby. Gdy zaś tylko był oko w oko z podłogą, oparł na niej lewą dłoń, z której wyemitował falę uderzeniową. Ta z kolei natychmiast uniosła go w powietrze, co uratowało go przed kolejną nadlatującą głową, mijaną pod stopami. Gwałtownie szarpnął swoją własną, a czaszkę tej cudzej nagle przerąbało na pół lecące cięcie. Wtedy jednak nieoczekiwany pocisk uderzył go centralnie w klatkę piersiową. Zespojone mostkiem żebra jakiegoś od dawna martwego nieszczęśnika wbiły się w jego ciało, zmiatając go w stronę najbliższej ściany, o którą znów rozbił plecy.
— Kurwa! — pomyślał, wypuszczając skalpel z ust pod wpływem uderzenia. — Po co mi tyle siły, skoro teraz potrzebna mi prędkość? Więcej prędkości, znacznie więcej, niż wcześniej. Nie mam nawet czasu się zastanowić, do cholery! — denerwował się chirurg. Nie przeszkodziło mu to jednak w zauważeniu nadlatującej w stronę jego szyi, kłapiącej zębiskami czaszki z kawałkami zgniłego mięsa zawieszonymi wokół skroni. Gwałtownie sięgnął po nią ręką, zatrzymując ją, nim sięgnęła celu, którym zapewne była jego tętnica. Zmiażdżył ją w ułamku sekundy, po raz drugi faktycznie wykorzystując swą zwiększoną siłę.
Czaszka była tylko zmyłką. Jak wystrzelony z balisty pocisk, prosto we wbite w lekarza żebra uderzyła kończąca się na stawie kolanowym stopa. "Zewnętrzne" żebra wbiły się w tors Miyamoto na kolejny centymetr, zmuszając go do natychmiastowego skupienia energii w tym miejscu, by nie stracić płuc. Gołą ręką wyszarpnął z siebie dodatkową kupę kości, w ostatniej chwili pikując ku podłodze i unikając nadlatującej kanonady pięści. Ponownie rzucił się na bok i zaczął biec wzdłuż ściany, o pół kroku wyprzedzając kolejne pięści, które powoli rozłupywały pomieszczenie, jak skorupę orzecha.
Przelotne spojrzenie posłane w kierunku siedzącego na tronie i ścigającego go wzrokiem aukcjonera utwierdziło chirurga w przekonaniu, że Fletcher wcale nie zamierzał interweniować. Co więcej, sprawiał wrażenie, jakby wcale się nie starał. Jego porażającej pewności siebie nie dało się nie poczuć, na co coraz bardziej ranny i osłabiony Tenjiro reagował prostą, ludzką frustracją. Cylinder przeciwnika nareszcie przestał wypuszczać z siebie kolejnych rąk, nóg, czy szczęk, ale wcale nie polepszało to paskudnej sytuacji Miyamoto.
— Nie zachowywałby się w ten sposób, gdyby nie miał czegoś w zanadrzu. Jakiegoś zabezpieczenia. Skoro nie wiem, czym ono jest, nie wolno mi marnować czasu. Cała ta szopka jest tylko po to, żeby mnie zmęczyć i wyprowadzić z równowagi. Mam przestać analizować. Skupić się na ratowaniu życia, zamiast na zaatakowaniu go. Skoro tak... to pora kończyć tę farsę. Zajmę się obiema rzeczami na raz — zdecydował chirurg i w tym samym momencie, jakby w zaprzeczeniu dla jego deklaracji opływająca energią duchową pięść wbiła mu się w nerkę. Potok myśli został raptownie przerwany. Stopy chirurga oderwały się od ziemi, a głowa pochyliła się w jej kierunku, gdy całe ciało mężczyzny poleciało do przodu.
Natychmiast otoczył czubki palców lewej dłoni energią duchową, by z całej siły wbić je w podłogę, szybko skręcając całe ciało i raptownie hamując. Rój żądnych jego śmierci dłoni wyleciał mu naprzeciw, ale on już się nimi nie przejmował. Postawił wszystko na jedną kartę. Sięgnął oburącz za siebie, do drugiej kieszeni spodni, a nie do sakwy, jak poprzednio. Jego palce zacisnęły się na dwóch kolejnych strzykawkach, choć dziurawej prawej musiał dopomóc, zaciskając ją przy użyciu mocy duchowej, bo sama nie chciała się poruszyć. W obu zbiorniczkach znajdował się niebieski płyn, ale żaden nie posiadał igły.
— Ech... to mój cały zapas. Nie zakładałem, że sytuacja może mnie zmusić do wykorzystania go. Teraz nie dam rady wydestylować idealnej kopii... a przynajmniej nie w mniej, niż kilka dni. Z drugiej strony nie jestem pewien, czy to przeżyję. BHP przede wszystkim, co? — pomyślał z uśmiechem Tenjiro. Fletcher chyba to zauważył, bo jego tron gwałtownie obrócił się przodem do chirurga. Tymczasem zebrana w wylotach strzykawek energia duchowa stwardniała i uformowała igły, które Miyamoto jednocześnie wbił sobie w obie tętnice udowe. Płyn został momentalnie wstrzyknięty do krwiobiegu mężczyzny... i zaczęła dziać się magia.
Nagły, chaotyczny ruch, jakby ktoś odrywał kawałek papieru od całości arkusza wyciągnął dwa z trzech pozostałych skalpeli z drugiej tylnej kieszeni spodni lekarza. Drugi, jeszcze gwałtowniejszy, niepohamowany ruch sprawił, że jeden z nich pochwyciła lewa dłoń, a drugi wylądował między palcami prawej stopy. Źrenice chirurga skurczyły się znacząco. Serce zadudniło tak szybko i mocno, jakby chciało sprasować płuca i rozkruszyć wszystkie żebra. Miyamoto rozwarł usta w półświadomym grymasie. Patrzył przed siebie i nie wierzył w to, co widział. Zmierzające w jego stronę dłonie zastygły w bezruchu. Zamrożono je, spetryfikowano, zaklęto w czasie. Z jego perspektywy wcale się nie ruszały.
Uderzyło go zniecierpliwienie. Usta powyginały się we wszystkie strony, formułując jakiś nagły komentarz, ale mózg mężczyzny pracował tak szybko, że narządy mowy nie były w stanie równie szybko przetworzyć tego, co miał do powiedzenia. Słowa zlały się w jedno i przepłynęły w bezczasie, irytując mówcę swą powolnością do tego stopnia, że przestał mówić. Tenjiro zaczął tupać ze zniecierpliwieniem. Tupał i tupał, jak zdenerwowane dziecko, niesamowicie natarczywie, z przerażającą siłą, która rozsiała pęknięcia na przestrzeni wielu metrów podłogi. Tupnął kilkadziesiąt razy w mgnieniu oka, co przypominało z perspektywy trzeciej osoby oddanie salwy z karabinu maszynowego nowej generacji.
— Dosyć — pomyślał Miyamoto, odczekawszy ułamki sekund i wyszedł kończynom naprzeciw. Huragan przetoczył się przez salę tortur Fletchera. Chirurg zniknął i ot tak pojawił się, stojąc prawą stopą na jednej z nieruchomych pięści. Podskoczył na niej kilkanaście razy, z impetem, który zmiażdżył ją na miejscu i wgniótł w podłogę. Inne zaczął traktować skalpelem. Setki cięć - tradycyjnych i tych lecących - przeszyło chmarę dłoni, dzieląc je na kawałki, a te kawałki na mniejsze kawałki i jeszcze mniejsze. Nawet jeden paznokieć nie pozostał w całości, a przecież dla Tenjiro trwało to tyle, co nic.
— Podwójna dawka neoadrenaliny. Mój układ krwionośny, moje serce, wszystkie mięśnie i ścięgna doznają trwałego uszczerbku. Konieczna będzie kuracja. Wielomiesięczna. Będę mógł ewentualnie zastąpić włókna mięśniowe jakimiś syntetycznymi, reagującymi na moc duchową, dobrymi przewodnikami. W ciągu 133 sekund przestanie działać neo-Testosteron. Nieudany, niepraktyczny. Na niewiele zdaje się zwiększona siła i większa ilość tkanki mięśniowej, gdy nie ma się do tego prędkości. To tylko tarcza, a na dodatek słaba. I efekt uboczny - pobudzenie seksualne. Wzmożone neoadrenaliną. Dobry środek wspomagający potencję. Tylko zabije większość użytkowników po zakończeniu działania — myślał. Myślał stanowczo zbyt szybko. Kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy szybciej, niż normalna osoba. Natłok myśli, którego nie był w stanie kontrolować bez zewnętrznych bodźców. Myślał o wszystkim i o niczym na skutek zniecierpliwienia wywołanego "zatrzymaniem się" czasu.
— Niewiele ponad 60 potencjalnych części ciała, mogących mi zagrozić — policzył w mgnieniu oka chirurg. — Mało. Pół minuty — wywnioskował i znów zniknął. Odbijał się od wszystkich powierzchni wewnątrz pomieszczenia na swojej prawej stopie, nie zważając zupełnie na nic poza swoim małym światem - jedyną sferą, wewnątrz której płynął czas. Cisnął skalpelem z dłoni przed siebie. Pocisk przebił się na wylot przez oba zawiasy szczęk przelatującej bokiem głowy. Od razu cisnął za nim skalpel z lewej stopy, który przeszedł tej samej głowie przez mózg i zderzył się z tym pierwszym. Dwie sztuki oręża odbiły się od siebie nawzajem i rozeszły w różnych kierunkach, przebijając kolejne przywołane przez Corpse Party truchła. Miyamoto dogonił oba przyrządy, zanim którykolwiek zdążył obniżyć tor lotu. Porwał je w biegu, po drodze rozbijając kopnięciami i uderzeniami łokci wszystkie kości, a zdobytymi na powrót ostrzami oddzielając od tych kości mięso. Kawałki ciał eksplodowały we wszystkich kierunkach.
— Skąd te ciała? Nie wiadomo. Wszystkie wypuścił z kapelusza. Z wymiaru, który się tam znajdował. Kontroluje je dowolnie. W ten sam sposób kontrolował też łańcuch. I mnie, gdy byłem w środku, nie pozwalając mi wyjść ani dotknąć ścian. Możliwe, że jego kontroli podlega wszystko, co znajduje się wewnątrz. Prawdopodobnie jestem wyjątkiem, bo spędziłem tam mało czasu lub dlatego, że mam swoją świadomość i jestem żywy. Sądząc po tym, że znajdujemy się w sali tortur oraz po jego zachowaniu i sadyzmie, mogą to być szczątki jego poprzednich ofiar. Wygląda na to, że wewnątrz kapelusza nie płynie czas. W przeciwnym wypadku zamiast kości byłby tylko proch. Tymczasem wszystkie kawałki są w idealnym stanie, nie licząc braku życia i krwi, z czym wiąże się ich chłód i bladość oraz niedotlenienie tkanek. Koniec końców nie stanowią już dla mnie żadnego zagrożenia
— analizował Tenjiro, poza czasem przepływając przez atakujące go ludzkie szczątki i krojąc je na kawałki, zanim te miały szansę go drasnąć. Zdawało się, że osiągana przez chirurga prędkość była zbyt wielka, by kończyny mogły na nią w porę zareagować, czy chociaż spróbować się do niej dostosować. Były zatem niczym.
— Rana na mojej dłoni płonie. Parzy, jakbym polał się kwasem. Niedobrze. Mam wrażenie, jakby jej brzegi wypalały się do zewnątrz. Jakbym zaraz miał kompletnie stracić rękę. Coś jest nie tak. Muszę to skończyć. Już, natychmiast. Zanim okaże się, że wpadłem w kolejną jakże cwaną pułapkę — wywnioskował w przelocie Miyamoto, zostawiając po sobie tylko chmurę spadających w zwolnionych tempie palców oraz połamanych kości. Zniknął znów. Podłoga w miejscu, gdzie stał, przeciwległa ściana, sufit - kolejno pojawiały się tam pęknięcia zostawione przez wybijającego się Tenjiro. Fletcher nie zdążył mrugnąć okiem, a za jego plecami, za oparciem splecionego z ludzkich ciał tronu pojawił się jego pogromca.
Wielka karta z jokerem unosiła się po lewej stronie aukcjonera. Zbyt daleko, by zdołać osłonić go przed nadchodzącym atakiem. Składające się na jego siedzisko dłonie próbowały zareagować. Rozplotły się i wysunęły ze zbitej masy swoich towarzyszek, próbując zatrzymać lub pochwycić chirurga. On jednak tylko obrócił się kilkakroć w powietrzu, wycinając sobie przez nie drogę skalpelami i w bezczasie tnąc je na kawałeczki. Nic już nie powstrzymywało Miyamoto przed zadaniem ostatecznego ciosu. Do obu jego ostrzy napłynęła energia duchowa - o wiele za duża jej ilość, ale chirurg nie umiał się teraz kontrolować. Otoczone kotłującą się aurą sztuki oręża przerąbały się poziomo przez oparcie tronu, oddzielając je od całej reszty. Podwójne lecące cięcie podążyło nawet dalej, szybując przez calutkie pomieszczenie, rozcinając ścianę i znikając we wnętrzu wzgórza, na którym stało Dworzyszcze.
— Zero oporu. Nie poczułem oporu. Przecinanych kości ani niczego innego. Nie ma krwi. Nie zdążyła wypłynąć? Zaraz strzeli i zaleje wszystko wokół? Nie. Coś jest nie tak. Niemożliwe, że zareagował. Przecież nie był w stanie za mną nadążyć? Niby jak miałby mnie wykryć? A choćby nawet mnie wykrył, to nie jest wystarczająco szybki, żeby zrobić u... nie! — Oddzielone oparcie tronu pod wpływem siły cięcia wreszcie przesunęło się na bok po eonach oczekiwania. Po drugiej stronie nie było jednak pozbawionego popiersia aukcjonera. Nie było też jego całości. Nie było go... w ogóle. Lecące cięcia wywołanym pędem powietrza zdmuchnęły z siedzenia cylinder i w tym właśnie momencie Miyamoto zrozumiał.
— Ma mnie. — Natychmiastowo zaparł się nogami o dolną część mięsistego tronu, lecz... jego własne kończyny ugięły się pod nim, jak wata. Nie rozumiał, czemu tak się stało. Żadna z przyjętych substancji nie przestała przecież działać. Jego ciało nie miało prawa tak prędko odmawiać mu posłuszeństwa, a na pewno nie w ten sposób. Nie zdziwiłby go zawał serca lub pęknięcie naczyń krwionośnych, ale martwota, którą poczuł zaskoczyła go równie mocno, jak gwałtowny wystrzał z czeluści piekielnego cylindra. Coś mignęło, poruszając się ku niemu z zawrotną prędkością. Ku NIEMU, który przecież był teraz poza czasem.
Nie dał rady się odbić przy pomocy wyginających się, jak guma nóg. Trafiono go momentalnie i ściągnięto jeszcze szybciej, w jednej chwili umiejscawiając go pod ścianą, plecami do niej. Poruszająca się z zawrotną prędkością krew znalazła ujście, w związku z czym wytrysnęła z nowych ran, jak z hydrantu. Jego własna szóstka skalpeli nasyconych mocą duchową aukcjonera przebiła się przez jego stawy barkowe, łokciowe i kolanowe, przybijając mężczyznę do ściany i podłogi. To musiało w końcu się stać. Joseph musiał w końcu ich użyć. Miyamoto nadal jednak nie potrafił pojąć, czemu nie uniknął kontrataku.
Spadający ruchem wahadłowym kapelusz skierował się powoli rondem do dołu. Gdy zaś tylko znalazł się na wysokości wzrostu przeciętnego mężczyzny, stopami do przodu wynurzył się z niego uśmiechnięty od ucha do ucha Fletcher. Było po nim widać, że ledwo powstrzymywał się przed wybuchnięciem śmiechem. Mężczyzna powoli podszedł do przybitego do ściany przeciwnika, a w tym czasie jego tron rozplótł się na powrót na pojedyncze kończyny, otaczające półkolem obydwu Madnessów. Egida również powróciła do Josepha, zmniejszając się raz jeszcze do rozmiarów standardowej karty jokera i znikając za wstęgę opasającą cylinder. Aukcjoner spojrzał na swoją słabnącą, skonfundowaną ofiarę i zaczął powoli, pogardliwie klaskać, eksponując swoje niepohamowane poczucie wyższości.
— Nie mogę... się ruszyć. Cholera. Cały drętwieję. Co mi się stało? Kiedy? Ach, nie potrafię zebrać myśli. Szlag! Jak długo? Od którego momentu tkwiłem w twojej pułapce, co? — zastanawiał się zażenowany i wściekły Miyamoto, zagryzając zęby. Z szokiem i przerażeniem widział uwydatniające się na całym jego ciele, poczerniałe żyły. Na jego skórze zaczęły się pojawiać fioletowe plamy, jakby nieudane tatuaże - rozlany pod powierzchnią tusz. Ból głowy uderzał Tenjiro w skronie, niczym seria razów wymierzonych obuchem. Bladł. Sub-Testosteron przestał działać. Jego mięśnie zwiotczały. Sprawiały wrażenie, jakby nagle uszło z nich całe powietrze, sflaczały, między ich włóknami wyodrębniały się coraz większe przerwy. Również neoadrenalina uszła z organizmu mężczyzny, częściowo nawet razem z krwią.
— Muszę przyznać, że pod koniec nawet mnie zaskoczyłeś. Nie spodziewałem się, że będziesz aż tak szybki — odezwał się Joseph, kucając przed swoją ofiarą z paskudnym uśmiechem. Pełzające po podłodze ręce za jego plecami szukały porozrzucanych w trakcie walki skalpeli, zbierając je i przyłażąc z nimi przed oblicza Madnessów.
— Nie wiem, czy po tej całej presji, którą wspólnie wywarliśmy na twoje ciało jesteś jeszcze w stanie przetwarzać informacje, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że pływa w tobie trucizna? — Fletcher zachichotał złowieszczo, jak rasowy psychopata, gdy chirurg zmarszczył brwi i wygiął twarz, usiłując wydobyć z siebie jakieś słowa. Puchł mu język. Szczęki zdawały się być ze sobą sklejone i otwarcie ich przywodziło na myśl próby otwarcia zamkniętych na kłódkę drzwi. Bez klucza. Josepha cieszyła ta bezsilność.
— Nie chcę zabrzmieć dwuznacznie, ale czy nie zechciałbyś się z nami pobawić? Obawiam się, że kiepsko wypadłem w roli gospodarza. Poświęciłem ci niezbyt wiele czasu... więc planuję to nadrobić. Co ty na to?
***
NAZYWAM SIĘ JOSEPH FLETCHER I JESTEM NIKIM...
Odludek i nikczemnik, od najmłodszych lat nieufny w stosunku do ludzi, a szczególnie swoich rówieśników, najbardziej fałszywa osoba na świecie, jedna z bardziej nienawistnych i najgorzej znoszących upokorzenie. Joseph nie był odporny na opinię publiczną, lecz nie był też w stanie zachowywać się, jak normalna osoba. Był inny, ale skrzętnie to ukrywał, odkąd jego różowe oczy zaczęły czynić z niego dziwadło i pośmiewisko. Obelgi i prześladowania go znieczulały. Czyniły go mściwym, bezdusznym, niezdolnym do odczuwania empatii, niezdolnym do szczerości. Udawał. Przechodził spod jednej maski pod kolejne i następne. Udawał współczucie, zaaferowanie, odrazę względem piętnowanych zachowań, udawał mówiąc o zainteresowaniach, o planach na przyszłość, o poglądach politycznych, poglądach na życie społeczne, na stan świata, sytuację państw, sprawy religijne, czy czysto filozoficzne.
Joseph Fletcher nigdy nie istniał, gdy jeszcze żył. Zza ekranu monitora obserwował ludzi, którzy go nie rozumieli, na których nie umiał się otworzyć i których nienawidził. Obserwował nużący go, męczący świat, który z samego założenia miał działać i działał tak, jak nie powinien. W swoim małym pokoju, w swoim małym świecie dorastał, wpatrując się w ekran. Tam był bezpieczny. Tam był sobą i tylko tam, tylko w swoim zaciszu i w swoim własnym towarzystwie zdejmował wszystkie swoje maski. Joseph wszędzie był nikim. Tylko na przestrzeni tych czterech metrów kwadratowych faktycznie był kimś.
Nie interesowała go szkoła. Jeśli chciał jakiejś wiedzy, brał ją sobie sam. Czytał, szukał, uczył się tylko tego, co uznawał za przydatne. Szkoła była przeszkodą. Koniecznością, póki jeszcze mieszkał w rodzinnym domu. Koniecznością było też widywanie tych ludzi, z którymi prawie w ogóle nie był związany dzień za dniem. Udawanie przed nimi kogoś, kim nigdy, przenigdy nie był. Dawanie im pozorów normalności. Braku problemów.
Wszystko zmieniło się, gdy zaczął dojrzewać. Do tego momentu zamykał się w sobie z wyboru. Irytowały go masy i ich brak zrozumienia, raniły go ich opinie, lecz izolował się dobrowolnie. Potem jednak odkrył coś, z czym nie potrafił sobie poradzić. Nie pociągały go kobiety. Istniały, niejednokrotnie widział jakieś nago, choć głównie w sieci. Nie pociągali go również mężczyźni, czego najbardziej obawiała się jego rodzina, jako że prawie pełnoletni młody człowiek nigdy jeszcze z nikim się nie wiązał. Niedługo przed swoimi osiemnastymi urodzinami Joseph odkrył, że podnieca go i fascynuje widok... dzieci.
***
Krzyk chirurga wypełnił całe pomieszczenie i wylał się z niego na sieć korytarzy. Zakrwawiony z jednej strony kawał oskalpowanej skóry odkleił się od prawie całej powierzchni jego klatki piersiowej, odsłaniając jeszcze więcej czerwieni. Szczerzący zęby w maniakalnym uśmiechu Fletcher oblizał szkarłatne ostrze trzymanego w dłoniach skalpela. Chłonął zapach krwi, zapach strachu i bólu, umęczenia, bezsilności. Cała ta atmosfera go pobudzała. Znajdował w tym przyjemność. Ten sam rodzaj przyjemności, co idący ze sobą do łóżka kochankowie. Kochał to. Wmawiał sobie, że kochał to bardziej, niż...
— Kiedy złapałeś się w moją pułapkę, uznałem cię za idiotę. Powiedzmy sobie szczerze, tylko idiota tak po prostu podszedłby na terytorium wroga do zostawionego na samym środku korytarza kapelusza, podniósł go i zajrzał do środka — powiedział Joseph do zaciskającego zęby z bólu Miyamoto, pozwalając by jedna z dłoni starannie zdezynfekowała trzymany skalpel wodą utlenioną. — Potem jednak pomyślałem sobie, że mogłeś to zrobić specjalnie. Wiedziałeś, że to mój cylinder. Rozpoznałeś moją kartę. Wiedziałeś też, a przynajmniej podejrzewałeś, że należę do Loży. Tak myślałem. Liczyłeś na to, że to pułapka i że pojawię się znikąd, gdy tylko się w nią złapiesz i myliłeś się tylko dlatego, że ja schowałem się w środku. Okazałeś się nieco mniej głupim człowiekiem. Kto by pomyślał, że ostatecznie pomożesz mi cię pokonać?
Fletcher zaśmiał się na widok pozbawionego zrozumienia wyrazu blednącej twarzy swojego obiektu tortur. Pstryknął placami, a jedna z pełzających po podłodze rąk przyniosła mu z półki plastikowe, przezroczyste pudełko wypełnione solą. Tenjiro wytrzeszczył oczy, nadal nie będąc w stanie wydobyć z siebie słowa. Nie był już zdolny nawet do logicznego myślenia. Ból połączony z działaniem trucizny i efektami ubocznymi zażytych substancji otumaniał go do stopnia, który pozwalał mu już tylko czuć ból.
— Domyślasz się już, kiedy cię zatrułem? — spytał Fletcher, otwierając pudełko i wysypując trochę soli na swoją dłoń. — Łańcuch. Grot miał w swoim wnętrzu wydrążoną rynienkę, którą napełniłem trucizną. Przecież powiedziałem potem, że już go nie potrzebuję, prawda? Dam sobie głowę uciąć, że zmylił cię fakt, że zanim go wyrzuciłem, zaatakowałem cię jeszcze kilka razy. Cóż, twój błąd to moje zwycięstwo. A teraz weź głęboki oddech, bo zaboli, jak diabli... — ostrzegł z fałszywą troską w głosie i znienacka wtarł sól w otwartą ranę. Ryk, któremu nie oparły się nawet opuchnięty język ani zdrętwiała szczęka wypełnił swoim echem podziemia Dworzyszcza. Przez niezliczone pęknięcia męki Miyamoto słychać było nawet wyżej.
***
NAZYWAM SIĘ JOSEPH FLETCHER. JESTEM POTWOREM.
Nikomu nie powiedział. Jak mógłby powiedzieć? Był tak przerażony swoją "przypadłością", że prędzej odebrałby sobie życie, niż odważył komuś powiedzieć. Nie zdradzał nawet swoich problemów z rówieśnikami, gdy chodził do podstawówki, a miałby zdradzić coś takiego? W takim społeczeństwie? Takim świecie, w którym i tak nikt go nie rozumiał? Tym się kierował, gdy postanowił milczeć. Myślał, że może mu "przejdzie". Że to może normalne. Był dojrzewającym nastolatkiem. W tym wieku jego rówieśnicy miewali różne odchyły, różne fantazje, które potem uważali za wstydliwe i głupie, które później porzucali.
Bał się, że ktoś się dowie. Bał się wychodzić z domu. O ile wcześniej od czasu do czasu nawet chciał opuścić swoją norę, o tyle od tego momentu wszystko się zmieniło. Czuł się, jak zaszczute zwierzę, na które dybał cały świat. Przerażało go każde wyjście na ulicę, wyjście do miasta, do sklepu, do parku, gdziekolwiek. Przerażało go to, co działo się w nim, co działo się z jego ciałem, gdy widział rodziców przechodzących obok niego ze swoimi pociechami. Oblewał go zimny pot, gdy tylko się to działo. Wyobraźnia tworzyła w jego głowie rzeczy, które go przerażały. Czuł żądzę, pragnął się jej pozbyć, ale nie mógł i nie chciał tego robić. Nie tak.
Kiedy tylko było to możliwe, starał się wychodzić z domu jedynie wtedy, gdy w szkołach trwały lekcje. To zmniejszało ryzyko. Joseph nie musiał się wtedy martwić, że straci kontrolę ani że ktoś zacznie cokolwiek podejrzewać. Nie mógł sobie pozwolić na swobodę ani na normalne życie. Nigdzie nie był w stanie znaleźć żadnej pomocy. Szukał podobnych do siebie w internecie, szukał tam jakichś rad, czegokolwiek, co pozwoliłoby mu się opanować. Niczego takiego nie znalazł. Znajdywał tylko kolejne przykłady ludzi takich, jak on, którzy nie wytrzymywali. Którzy byli szykanowani przez całe społeczeństwo, przez cały świat, zamykani w więzieniach, gdzie współwięźniowie zmieniali ich życia w piekło. Czytał o tych, którzy nawet nie doczekali się procesu. O ludziach brutalnie masakrowanych na ulicach. O samosądach. O pogardzie dla takich, jak on, o przekonaniu, że nie mają prawa do życia, o bezkresnej nienawiści do nich. Przestał uważać się za człowieka. Znikło wszelkie poczucie bezpieczeństwa.
Wyprowadził się z domu, gdy tylko skończył szkołę średnią. Z pieniędzmi otrzymywanymi co miesiąc od rodziców był w stanie pozwolić sobie na stancję. Na przedmieściu, u jakiejś rodziny, która oferowała pokoje dla studentów. Nie zamierzał wcale iść na studia, ale znalazło się tam dla niego miejsce, bo nic nikomu o tym nie powiedział. Wtedy jednak z przerażeniem odkrył, że w domu, w którym przyszło mu zamieszkać żyło młode małżeństwo z ośmioletnią córeczką, Natally. Nie mógł trafić gorzej. Nie mógł też podjąć większego ryzyka, niż wtedy, gdy zdecydował się spróbować. Liczył na swoją siłę woli. Myślał, że będzie w stanie unikać dziecka, że nikt nie będzie niczego od niego chciał, że zaszyje się ponownie w pokoju bez żadnego celu i perspektyw. Niestety jednak rzeczywistość okazała się zgoła inna.
Facet i jego żona chyba uznali go za ułożonego człowieka, zakładając tak prawdopodobnie na podstawie jego nieśmiałości i nadmiernej kulturze osobistej. Wszystko to było wywołane strachem i niepewnością, które odczuwał, ale przecież nie mógłby im o tym powiedzieć. Przecież nie mogły mu zaszkodzić dobre stosunki z państwem, którzy zapewniali mu dach nad głową. Tak uważał. Kolejny błąd, którego z czasem srogo pożałował.
Unikał Natally, jak tylko potrafił. Wychodził się myć tylko wtedy, gdy wiedział, że siedzi w swoim pokoju. Starał się przynosić jedzenie do siebie, żeby nie musieć siedzieć z nią przy jednym stole. Starał się myśleć o wszystkim, o czym tylko mógł, gdy była w pobliżu, by nie dać się ponieść. To było trudne. Zbyt trudne. Przecież od dwóch lat już się powstrzymywał. Dwa lata spędził w strachu i przekonaniu o beznadziejności swojego istnienia, kryjąc swoje chore zboczenie i wstydząc się patrzeć sobie w twarz w lustrze.
Szalę goryczy przelała ta przerażająca, dziecięca, drażliwie infantylna otwartość dziecka. Natally w ogóle się go nie bała. Nie niepokoiła jej grzywka zasłaniająca oczy Josepha ani fakt, że całe dnie spędzał w pokoju, gapiąc się w monitor przy zasłoniętym roletami oknie. Bawiły ją jego długie włosy, jego sposób ubierania się, jego nieśmiałość. Śmiała się z niego, dochodząc do wniosku, że mężczyzna był po prostu niezwykle strachliwy. Nie wiedziała nawet, jak bardzo się myliła. Jak bardzo igrała z ogniem, gdy tylko ciągnęła go za włosy lub wyskakiwała zza rogu, usiłując go przestraszyć i pokazać, jaka to ona nie była odważna.
Pewnego dnia coś się stało. Do szpitala trafił chyba ktoś z rodziny, prawdopodobnie rodzic pana lub pani domu. Rozgorączkowani rodzice momentalnie wsiedli w samochód i pojechali dowiedzieć się, co dokładnie się stało. Natally była wtedy jeszcze w szkole. Poprosili Josepha, by odgrzał jej obiad, pomógł przy lekcjach, gdyby było to możliwe, przypilnował jej, gdy wróci. Zgodził się. Cóż mógł zrobić? Gdzie pójść? Przecież nigdy nie wychodził...
Kiedy tylko było to możliwe, starał się wychodzić z domu jedynie wtedy, gdy w szkołach trwały lekcje. To zmniejszało ryzyko. Joseph nie musiał się wtedy martwić, że straci kontrolę ani że ktoś zacznie cokolwiek podejrzewać. Nie mógł sobie pozwolić na swobodę ani na normalne życie. Nigdzie nie był w stanie znaleźć żadnej pomocy. Szukał podobnych do siebie w internecie, szukał tam jakichś rad, czegokolwiek, co pozwoliłoby mu się opanować. Niczego takiego nie znalazł. Znajdywał tylko kolejne przykłady ludzi takich, jak on, którzy nie wytrzymywali. Którzy byli szykanowani przez całe społeczeństwo, przez cały świat, zamykani w więzieniach, gdzie współwięźniowie zmieniali ich życia w piekło. Czytał o tych, którzy nawet nie doczekali się procesu. O ludziach brutalnie masakrowanych na ulicach. O samosądach. O pogardzie dla takich, jak on, o przekonaniu, że nie mają prawa do życia, o bezkresnej nienawiści do nich. Przestał uważać się za człowieka. Znikło wszelkie poczucie bezpieczeństwa.
Wyprowadził się z domu, gdy tylko skończył szkołę średnią. Z pieniędzmi otrzymywanymi co miesiąc od rodziców był w stanie pozwolić sobie na stancję. Na przedmieściu, u jakiejś rodziny, która oferowała pokoje dla studentów. Nie zamierzał wcale iść na studia, ale znalazło się tam dla niego miejsce, bo nic nikomu o tym nie powiedział. Wtedy jednak z przerażeniem odkrył, że w domu, w którym przyszło mu zamieszkać żyło młode małżeństwo z ośmioletnią córeczką, Natally. Nie mógł trafić gorzej. Nie mógł też podjąć większego ryzyka, niż wtedy, gdy zdecydował się spróbować. Liczył na swoją siłę woli. Myślał, że będzie w stanie unikać dziecka, że nikt nie będzie niczego od niego chciał, że zaszyje się ponownie w pokoju bez żadnego celu i perspektyw. Niestety jednak rzeczywistość okazała się zgoła inna.
Facet i jego żona chyba uznali go za ułożonego człowieka, zakładając tak prawdopodobnie na podstawie jego nieśmiałości i nadmiernej kulturze osobistej. Wszystko to było wywołane strachem i niepewnością, które odczuwał, ale przecież nie mógłby im o tym powiedzieć. Przecież nie mogły mu zaszkodzić dobre stosunki z państwem, którzy zapewniali mu dach nad głową. Tak uważał. Kolejny błąd, którego z czasem srogo pożałował.
Unikał Natally, jak tylko potrafił. Wychodził się myć tylko wtedy, gdy wiedział, że siedzi w swoim pokoju. Starał się przynosić jedzenie do siebie, żeby nie musieć siedzieć z nią przy jednym stole. Starał się myśleć o wszystkim, o czym tylko mógł, gdy była w pobliżu, by nie dać się ponieść. To było trudne. Zbyt trudne. Przecież od dwóch lat już się powstrzymywał. Dwa lata spędził w strachu i przekonaniu o beznadziejności swojego istnienia, kryjąc swoje chore zboczenie i wstydząc się patrzeć sobie w twarz w lustrze.
Szalę goryczy przelała ta przerażająca, dziecięca, drażliwie infantylna otwartość dziecka. Natally w ogóle się go nie bała. Nie niepokoiła jej grzywka zasłaniająca oczy Josepha ani fakt, że całe dnie spędzał w pokoju, gapiąc się w monitor przy zasłoniętym roletami oknie. Bawiły ją jego długie włosy, jego sposób ubierania się, jego nieśmiałość. Śmiała się z niego, dochodząc do wniosku, że mężczyzna był po prostu niezwykle strachliwy. Nie wiedziała nawet, jak bardzo się myliła. Jak bardzo igrała z ogniem, gdy tylko ciągnęła go za włosy lub wyskakiwała zza rogu, usiłując go przestraszyć i pokazać, jaka to ona nie była odważna.
Pewnego dnia coś się stało. Do szpitala trafił chyba ktoś z rodziny, prawdopodobnie rodzic pana lub pani domu. Rozgorączkowani rodzice momentalnie wsiedli w samochód i pojechali dowiedzieć się, co dokładnie się stało. Natally była wtedy jeszcze w szkole. Poprosili Josepha, by odgrzał jej obiad, pomógł przy lekcjach, gdyby było to możliwe, przypilnował jej, gdy wróci. Zgodził się. Cóż mógł zrobić? Gdzie pójść? Przecież nigdy nie wychodził...
***
— Jesteś naprawdę wytrzymały, biorąc pod uwagę twój stan. Byłem pewien, że do tej pory co najmniej raz będę musiał pójść po sole trzeźwiące — oświadczył radośnie Fletcher, poklepując swoją ofiarę po twarzy. Wszędzie była krew. Tenjiro ledwo się trzymał. Brakowało mu całych płatów skóry, ściągniętych z niego przy użyciu bicza z zadziorami, wyrzuconego teraz na bok. Zasypana solą, oskalpowana klatka piersiowa została ponownie przykryta skórą, którą Fletcher własnoręcznie przyszył i przyklepał, dostarczając chirurgowi jeszcze więcej bólu. Chwilę wcześniej odłożył zakrwawiony łyżkowidelec, wyjęty z pustego już lewego oczodołu mężczyzny. Joseph bawił się wyłupanym okiem o brązowej tęczówce, przerzucając je sobie między palcami.
— Na czym skończyłem? Ach, tak. Mówiłem chyba, że nie pokonałbym cię bez twojej pomocy, tak? Cóż, podejrzewam że jednak dałbym radę, aczkolwiek bardzo pomogłeś. Myślałeś, że twoje strzykaweczki pozwolą ci zdobyć przewagę, ale wiesz co? Kiedy twoja krew zaczęła płynąć tak szybko, rozprowadziła moją truciznę po całym twoim ciele. Momentalnie. Może dorwałbyś mnie tym ostatnim atakiem, gdyby nie to, ale słaby z ciebie strateg, zdrajco — oznajmił ofierze z mściwym uśmieszkiem aukcjoner, sam zalany od tryskającej w trakcie przeprowadzanych tortur krwi. Odrąbana dłoń wpełzła mu na ramię, wymachując przyniesionymi kanciastymi haczykami na drewnianej rączce.
— Widzisz? Czasami ludzie stają się bardziej przydatni po śmierci, niż byli za życia — zaśmiał się Joseph, biorąc przyrząd od jednego ze swoich licznych pomagierów. Fletcher przesunął się na bok, łapiąc Miyamoto za prawą dłoń. Haczyk o dwóch czubkach powoli i delikatnie wsadził mężczyźnie pod paznokieć na kciuku.
— Twoi koledzy robią nam straszny burdel, wiesz? Każdy z nas został zmuszony do walki. Gdyby nie ty, nie znaliby planu budynku. Nie wiedzieliby, gdzie kogo można znaleźć. Nie zniszczyliby połowy naszego domu. Powiem wprost, Tenjiro. Jestem strasznym skurwysynem, o czym z pewnością wiesz. Mimo to jednak cholernie cenię sobie lojalność, a za jej brak wymierzam znacznie więcej, niż śmierć! — warknął Fletcher, pociągając swój przyrząd do góry, w jednym szarpnięciu zrywając cały paznokieć z palca chirurga, który wierzgnął nogami, hamując krzyw za zębami. — Tora ci zaufał. Niesłusznie. Pozwolił ci odejść. Niesłusznie. I mimo wszystko byłeś tak niewdzięcznym kutasem, by wydać na nas wyrok śmierci! — Kolejny paznokieć odsłonił krwawiący plac na czubku palca.
***
NAZYWAM SIĘ JOSEPH FLETCHER I... JESTEM PEDOFILEM.
Ten dzień pamiętał, jak przez mgłę. Gdy tylko rodzice Natally odjechali, uciekł do swojego pokoju. Na początku próbował skupić się na czymś, siedząc przed komputerem, zrelaksować się w jakiś sposób i nie myśleć o złych rzeczach. Potem jednak przestał nad tym panować. Jego gardło zacisnęło się, a serce zaczęło mocniej bić, gdy tylko przypominał sobie o tym, że najprawdopodobniej przez całe popołudnie będzie sam w domu z dziewczynką. Odrzucał od siebie te myśli, ale jego ciało je podłapało. Coś w jego wnętrzu mówiło mu, że taka okazja nigdy się nie powtórzy, ale jego rozsądek i serce kazały mu się opanować.
— Co jest ze mną nie tak? Co, do kurwy?! Czemu nie mogłem urodzić się normalnym dzieckiem. Jakby te cholerne oczy to było za mało! Co ja mam zrobić? Co mam robić? Przecież ona niedługo wróci do domu! Cholera, nie! Nie mogę, nie wolno mi. Nie zrobię tego... — walczył w myślach sam ze sobą, rzucając się po swoim łóżku. Stwardniał. Cały. Nie tylko tam, gdzie nakazywała mu biologia, lecz na całym spiętym ciele. Trząsł się, zaciskając palce na swoich własnych ramionach i łkając z bezsilności. Był taki słaby. Taki kruchy.
Ślina spływała mu po podbródku. Gdy nagle rozległo się skrzypienie otwierających się drzwi, rozwarł oczy tak szeroko, że był niemal pewien, że lada moment wypadną z oczodołów. Zastygł w bezruchu, oddychając krótko i przerywanie, ciągnąc powietrze między zębami.
— Joseph? Gdzie moi rodzice? Bałam się, że nikogo nie ma... — usłyszał głos dziewczynki, a serce rozprysło mu się o klatkę piersiową. Rozpłakał się. — Co... ci jest? — zapytała z niepokojem mała, widząc dziwne zachowanie mężczyzny.
— Idź stąd! Wypierdalaj. Nic nie rozumiesz, odejdź! Nie zbliżaj się. Nie zbliżaj się, nie teraz! — błagał ją w myślach Fletcher, trzęsąc się, jak na trzydziestostopniowym mrozie. Usłyszał zbliżające się kroki. — Co z tobą, gówniaro? Czy ty się niczego nie boisz? Idźże w cholerę!
— Źle się czujesz? — zapytała Natally, podszedłszy bliżej. — Nie płacz, Joseph. Jesteś dorosły, czy nie? Jeśli... jeśli to moja wina, to przepraszam. Nie chciałam, żeby było ci smutno. Po prostu... przepraszam, dobrze? — Obeszła go bokiem, gdy jej nie odpowiedział. Pojawiła się przed jego twarzą. Nie widział jej. Mokra grzywka zakrywała mu oczy. Poczuł zapach dziewczynki. Tak silnie na niego zadziałał, że z tym większym zacięciem przestał oddychać przez nos. Nagle jednak dziecko odgarnęło mu włosy z twarzy.
— Wow, masz różowe oczy — zdziwiła się ośmiolatka. Spojrzał na nią wbrew swojej woli. Skąd miał wiedzieć, że zrobi coś takiego? Natally była ładnym dzieckiem. Miała złote loki, niebieskie oczy, błękitną sukienkę, jako że trwało lato. Nie wytrzymał. Przeklinając w myślach ją, a przede wszystkim siebie, złapał ją mocno za rękę.
Zgwałcił ją, zerwawszy z niej ubranie. Nie zamknął nawet drzwi. Nie słysząc nawet, że piszczy, że krzyczy, że szlocha, że błaga. Nie czując, jak bo bije, jak próbuje drapać. Nie widząc łez, od których twarz stawała się czerwona, zapuchniętych od płaczu oczu. Zezwierzęcony, nieczuły, owładnięty tylko hamowanym od lat popędem. Przegrał ze sobą. Zadał niewyobrażalny ból, zranił psychikę dziewczynki mocniej, niż siebie samego. Znacznie mocniej. Stracił poczucie czasu i kontakt z rzeczywistością. Pogrążył się.
Następnym co pamiętał była zwinięta w kołdrze, drgająca jakby rażono ją prądem i zalewająca się łzami dziewczynka i on, siedzący na krawędzi łóżka. Patrzył na swoje dłonie i nie wierzył, że wyglądają na ludzkie. Patrzył na swoje stopy i nie wierzył w ich ludzki kształt. Przecież nie mógł być człowiekiem. Był potworem. Do tego momentu uważał się za zboczeńca, którego podniecają dzieci. Teraz jednak był już pedofilem...
— Nie... Nie! To się nie stało. Co ja zrobiłem... Nie! Kurwa mać, nie! — myślał, oglądając się raz po raz na zgwałcone dziecko. Miał ochotę wymiotować. Nogi miał, jak z waty, pot płynął po plecach litrami, różowe oczy produkowały łzy. — Po chuj mi to teraz? Każdy się wysra na mój żal. Zamkną mnie. Zabiją. Zniszczą. Pokażą moje zdjęcia w internecie, powiedzą wszystkim, kim jestem. Nie... Nie chciałem. Naprawdę nie chciałem!
Gdy wieczorem rodzice Natally wrócili do domu, zastali nagą córeczkę w pokoju Josepha. Młody Fletcher wisiał na lampie na strychu, dyndając bez życia obok przewróconego stołka, zapłakany i wyglądający, jak siedem nieszczęść. Nie wytrzymał poczucia winy ani lęku o swoją przyszłość. Nie miał odwagi oddać się w ręce społeczeństwa.
***
— Już rozumiesz? — zapytał na koniec Joseph, siedząc na taborecie przed pełnym ognistego ciepła kominkiem. Patrzył z góry na swoje splecione dłonie. Tora w ciszy siedział obok niego - po turecku, na podłodze. — Jestem... zaszczycony, że chciałeś, żebym ją poznał. Naprawdę. Po prostu boję się, co pomyślę, co poczuję, gdy ją zobaczę. Gdybym... gdybym patrzył na nią tak samo, jak na te wszystkie dzieci, to... może nawet znów bym się zabił, wiesz?
Tora milczał. Srebrne włosy zdawały się jaśnieć, odbijając płomienne iskry z wnętrza kominka. Joseph nie był pewien, czy liderowi Loży brakło słów, czy też po prostu pozwalał mu mówić. Skoro już jednak zaczął i zdążył się nawet rozkleić, postanowił kontynuować.
— Za życia nie dałem rady nic z tym zrobić, więc próbowałem za życia. Dorobiłem się, rozwinąłem interes, stałem się kimś... ale majątek sprawił, że byłem tylko bardziej zachłanny. Jakoś wtedy odkryłem, że jestem jeszcze bardziej popierdolony. Zaczęło mnie... podniecać zadawanie bólu. Okazało się, że mam skłonności sadystyczne. U siebie, pod domem aukcyjnym też mam taką salę, jak ta w piwnicy. Myślałem, że jeśli dam radę zaspokajać się w taki sposób, zapomnę całkiem o... sam wiesz, o czym — opowiadał, a jego grzywka ukrywała łzy. Przeszyta światłem gwiazd ciemność gnieździła się w pokoju, w którym siedzieli.
— Chwytałem się jeszcze innego... "sposobu". Ona, ta dziewczyna bez imienia to ten sposób. Pojawiła się w moim domu aukcyjnym jako tymczasowa niewolnica, którą miałem zlicytować. Nie płaciła czynszu za mieszkanie, które wynajmowała, ale chyba nie zdawała sobie sprawy, że musi to robić. Wiesz sam, że ona robi tylko to, co się jej każe. Była taka... inna. Ja... przez całe swoje życie miałem tyle różnych twarzy, że nie potrafię ich już zliczyć, ale ona... nie miała żadnej. Ani jednej. I chyba to mnie tchnęło, bo sam ją kupiłem.
Wyglądała tak... młodo. Nie czuła bólu, głodu, pragnienia, nie wyrażała względem nikogo i niczego żadnych emocji. Zrobiłem z niej swoją służkę, nauczyłem ją walczyć, nauczyłem ją... się kochać. Ucharakteryzowałem ją, żeby wyglądała jeszcze młodziej. Żebym mógł ją wykorzystywać, nie czyniąc nikomu szkody. Myślałem, że to nic złego, skoro ona nie ma nic przeciwko i nie dzieje jej się nic złego. Z czasem postarzałem ją coraz bardziej w nadziei, że mi przejdzie. Że w końcu znormalnieję na tyle, na ile było to możliwe.
Nie dałem jej imienia. Wmawiałem sobie, że nie chciałem dawać jej imienia, które nie należało do niej, skoro swojego nie znała, ale... teraz myślę, że może po prostu chciałem, żeby była "nikim". Bez tożsamości i osobowości byłaby dla mnie bezwzględnie posłuszną i lojalną lalką. Była, ale... to mi nie pomogło. I to chyba już wszystko. Rozumiesz teraz, jakie to dla mnie trudne, kiedy Stan przyprowadza całą swoją hałastrę, z których część to tylko dzieci. Dlatego prosiłem, żeby Wyższa Izba siedziała przy osobnym stole, z daleka od nich.
— Rozumiem — odparł krótko Tora, krzyżując ręce na klatce piersiowej i patrząc sobie w stopy. Joseph nie umiał ocenić jego reakcji.
— I co? To wszystko? Nie każesz mi stąd wypierdalać? Nie uderzysz mnie? Nie boisz się tego samego, czego ja się boję? Przecież... cały świat uznałby mnie za potwora. Jestem typem, któremu marzy się ruchanie dzieci, do cholery! — wydarł się Fletcher, obracając się w stronę srebrnowłosego. Po policzkach aukcjonera płynęły łzy. Tak jak wtedy, gdy się wieszał.
— Czemu miałbym? — zastrzelił go Tora, momentalnie zamykając mu usta. Joseph stanął, jak wryty, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. — Może mi powiesz, że sam wybrałeś to, kim się stałeś? Że ludzie wybierają sami, do kogo czują pociąg? Obaj wiemy, że musiałbyś skłamać. Nie masz wpływu na takie rzeczy Joseph. A ty mimo to próbowałeś z tym walczyć przez tyle lat. Mimo to wiesz, że zrobiłeś coś złego. Żałujesz i nie umiesz sobie z tym poradzić, ale mimo to się starasz. Kim byłbym, winiąc cię za to, kim jesteś?
— Żartujesz... — wydukał aukcjoner. Lider próbował spojrzeć mu prosto, ale on odwrócił wzrok. — Ja... nie wiem, co mam powiedzieć — odrzekł w końcu. Tora położył mu dłoń na ramieniu, podnosząc się na nogi.
— Nic nie mów. Cieszę się, że mi o tym powiedziałeś. Jestem dumny, że tak mi ufasz. Może zabrzmi to, jak puste słowa, ale zrobię co mogę, by na to zasłużyć. Jeśli masz dzięki temu poczuć się lepiej, poprzestawiam całe piętra, a nie tylko jeden stół!
— Dziękuję... — bąknął pod nosem Joseph, zaciskając zęby, by się nie rozpłakać. Nie potrafił rozgryźć tego człowieka. Nie rozumiał, jak ktoś tak dobry i sprawiedliwy mógł istnieć. Czuł jednak dumę, mogąc podążać za kimś takim, jak on. — Kiedy... uznam, że jestem gotowy, zabierzesz mnie do niej, dobrze?
— Jasne. Chciałbym, żebyście wszyscy ją poznali. I żeby ona poznała was — powiedział z uśmiechem Tora.
— Gdybym... nie miał okazji nigdy jej zobaczyć, to... co jej o mnie powiesz? Czy w ogóle coś powiesz? — spytał Joseph. To było chyba najbardziej krępujące pytanie, jakie w życiu komukolwiek zadał, więc ani myślał podnosić wzroku na lidera.
— Oczywiście, że powiem. Powiem jej o Josephie Fletcherze, najbogatszym wolnym Madnessie w Morriden, który przez całe życie walczy ze swoimi słabościami i któremu ufam, jak rodzonemu bratu. Myślę, że cię polubi.
***
Joseph uśmiechnął się pod nosem, w środku czyszczenia skalpela przypominając sobie o tej rozmowie. Pod jego stopami leżały kawałki wybitych młotkiem zębów Miyamoto. Sztywność w spodniach Fletchera miała wkrótce zniknąć, ale potrzebował on czegoś jeszcze. Czegoś, co będzie słychać w całym Dworzyszczu. Spojrzał z iskierkami w oczach na swą ofiarę, która coraz mniej przypominała żywego człowieka.
W pozbawionym oka oczodole widniały łebki wbitych do środka pod różnymi kątami szpilek. Tenjiro nie miał już ani jednego paznokcia u rąk ani u nóg. Całe jego ciało zostało pocięte skalpelem i uderzeniami bicza. We wszystkich ranach już dawno zdążyła się rozpuścić sól. Pozostało już tylko jedno, co aktualnie przychodziło Fletcherowi do głowy. Aukcjoner pstryknął palcami, niedbale ciskając skalpelem w ramię chirurga, porzucając plany wykorzystania go. Do Miyamoto od razu podpełzła jedna z licznych rąk, które walały się po pomieszczeniu. Wolno, stąpając na palcach zbliżyła się do jego krocza.
Tenjiro poruszył się niespokojnie, bojąc się tego, co miało nadejść. Próbował wierzgnąć, ale trucizna mu to uniemożliwiła. Tłuczone szkło, które musiał połknąć kłuło go coraz mocniej, gdy tylko zaczął gwałtowniej oddychać i się wiercić. Poczuł, jak zimna, martwa dłoń wnika przez rozporem do jego spodni, jak znajduje to, czego szukała i zastyga w bezruchu, czekając zapewne na sygnał. A potem kolejne pstryknięcie ze strony Josepha odbiło się echem wewnątrz jego głowy, rykoszetując między przeciwległymi powierzchniami czaszki.
Ręka zacisnęła się z piorunującą siłą. Niepohamowany, agonalny ryk pełen nieopisywalnego, niepodlegającego werbalizacji bólu wypełnił salę tortur i przepłynął pęknięciami na wszystkie kondygnacje Dworzyszcza. Z ust wrzeszczącego Tenjiro chlustała krew. Źrenice zmniejszyły się, całe jego ciało zadrżało gwałtownie na kilka sekund zdominowanych przez krzyk. A potem głowa mężczyzny opadła mu na klatkę piersiową. Jedyne oko zamknęło się.
— Nie żyje? Nie, stracił przytomność. Och, będę chyba musiał go obudzić — pomyślał Fletcher, chociaż on już skończył. Uwolnił swoje napięcie, gdy tylko do jego uszu dotarł ten przepiękny, zwierzęcy skowyt. Wciąż miał jednak coś, co chciał powiedzieć swojej ofierze przed zabiciem jej, więc odwrócił się napięcie i ruszył żwawo w stronę półek, szukając słoika z solami trzeźwiącymi, którymi mógłby wybudzić chirurga.
Znalazłszy maleńkie opakowanie, wrócił do swojego więźnia, po drodze odkręcając przykrywkę. Nawet z daleka uderzył go ten zapach, od którego łzawiły oczy. Mówiło się, że sole trzeźwiące zbudziłyby nawet umarłego, a Fletcher miał ochotę w to uwierzyć, gdy tylko zmuszony był je wyciągnąć. Zbliżył się do nieprzytomnego zdrajcy, ale... coś było nie tak. Dopiero z bliska zdołał to dostrzec, ale pozostała na chirurgu skóra nie miała już na sobie fioletowych śladów trucizny. Wtedy też zauważył jeszcze coś.
Nie zdążył zareagować. Zupełnie niespodziewanie Miyamoto otworzył oko, podniósł głowę i splunął w jego stronę. Z piorunującą prędkością jego odgryziony, mały palec lewej dłoni wbił się w oczodół aukcjonera, jak kula z pistoletu. Fletcher zasyczał z bólu, odruchowo odskakując i wypuszczając z dłoni słoik soli trzeźwiących.
— Oszukał mnie w takim stanie? Nie. To nie to. On... wtłoczył truciznę, która krążyła w jego krwiobiegu do jednego palca. Kiedy go odgryzł, przestała mu zagrażać. Jak ty na to wpadłeś, zdrajco?! Jak dobrze kontrolujesz swoją moc duchową? — myślał z niedowierzaniem Fletcher. Nie miał już swojego tronu, a Egida nie była aktywna. Ból z wydłubanego palcem oka również paraliżował go i spowalniał.
— Hormon Z. Oksymorfina — przeszło przez myśl Tenjiro, gdy momentalnie wyciągnął ostatnią z trzech umieszczonych w sakwie na pasku strzykawek i wtłoczył jej zawartość prosto do swoich mięśni sercowych. Środek zadziałał momentalnie. Tak, jak powinien. Ból ustąpił. Cały ból, który mógłby krępować jego ruchy. Wszystkie mięśnie dotleniły się, gdy na skutek działania oksymorfiny chirurg zaczął oddychać całą powierzchnią ciała, absorbując potrzebny mu tlen. Miyamoto poruszył się tak szybko i gwałtownie, jak umiał, dosłownie wyrywając z siebie te sześć skalpeli, które przebijały jego stawy. Rany naprędce zasklepił energią duchową. Tę samą energię uwolnił z dłoni i stóp pod postacią czterech fal uderzeniowych.
Wystrzelił w stronę cofającego się mężczyzny w ułamku sekundy. Zmiażdżona, rozbita masa między nogami kleiła mu się do nóg, ale to nie było teraz ważne. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął ten ostatni, szczęśliwy skalpel, skupiając się już tylko na tym, by wykorzystać element zaskoczenia i zniszczyć Fletchera. Rzucające się na niego dłonie nie były ważne. Zignorował je. Zignorował wbijające się w jego boki i brzuch palce, ciągnące go za nogi łapska, gryzące po gardle szczęki. Dopadł go wreszcie.
Joseph wyrzucił przed siebie dłoń, skupiając na jej końcu swoją energię duchową, jak zrobił to już w środku ich walki. Podobnie, jak wtedy, tak i teraz manewr nie zadziałał. Zanim z dłoni wystrzeliła obronna fala uderzeniowa, chirurg minął jego rękę, krojąc ją dosłownie na kawałki, przerąbując skórę, mięśnie i kości w szaleńczym, ostatecznym wysiłku. Aukcjoner wolną ręką desperacko zdjął z głowy cylinder, zamachując się nim na spadające kawałki lewej kończyny. Jednym zamachem zgarnął je wszystkie do środka i wsadził tam również wystający kikut. Chciał prędko złożyć kawałki ręki albo wstawić na jej miejsce inną, jedną z rąk jego byłych ofiar. Wtedy jednak lecące cięcie z odległości paru centymetrów ucięło mu również prawą rękę przy samym barku. Siła cięcia wyrzuciła zarówno kończynę, jak i trzymany przez nią kapelusz do tyłu.
— Chyba żartujesz. Przecież już wygrałem! Nie, do cholery! Nie tylko mnie przechytrzyłeś, ale jeszcze masz to przeżyć? Nie! Nie zgadzam się! — pomyślał Fletcher na ułamek sekundy przed tym, jak cięcie skalpela przecięło jego gardło i tętnicę szyjną.
***
— Tora — mruknął ciężkim głosem Miyamoto, gdy zobaczył srebrnowłosego na swojej drodze, opuściwszy już teren Dworzyszcza. Był środek nocy. Myślał, że wszyscy już zasnęli i nikt go nie zauważył, ale wszystko wskazywało na to, że bardzo się mylił.
— Tenjiro — odpowiedział lider Loży Kłamców. Nie był zły. Nie zaskoczyło to wcale chirurga. Wiedział doskonale, jak trudnym zadaniem było rozwścieczenie Tory. Nie to go uderzyło. Uderzył go bezbrzeżny smutek, bijący prosto z twarzy lidera. Smutek podobny do widoku zawiedzionej matki, nie mającej już siły, by rugać swoje dziecko.
— Chcesz mnie zatrzymać? — zapytał Miyamoto. Musiał zapytać. To było w tej chwili najważniejsze. Gdyby miał w tym miejscu walczyć z Kanegawą, nie tylko mógłby przegrać, lecz również mógłby wmieszać w tę walkę całą resztę. Nie chciał tego. Gdyby chciał, nie wymykałby się po cichu. Zrobiłby to otwarcie, gdyby chciał ich skrzywdzić. A było to przecież ostatnie, czego kiedykolwiek by chciał.
— Nie — odrzekł Tora. — Jeżeli chcesz odejść, nie będę trzymał cię tu siłą. Myślałem jednak, że przyjdziesz się pożegnać. Jeśli nawet nie ze mną, to z całą resztą. Bardzo cię tu lubili. Byłeś wzorem dla wielu z nas.
— Przepraszam... — powiedział Tenjiro. — Nie potrafię tak. Nie jestem w stanie żyć pod czyjąś władzą. Loża... Loża to miała być przede wszystkim nasza wolność, Tora. Odkąd wmieszała się w to Enigma, to... to już nie to samo. Rozumiem twoje powody. Szanuję je, ale tym bardziej chcę, żebyś uszanował moje. Oni nam nie pozwolą, Tora. Wykorzystają na... was i zniszczą, gdy przestaniecie być potrzebni. Ci ludzie są chorzy, wiesz o tym.
— Są jedynym sposobem, żebyśmy w ogóle dożyli naszej Utopii, Tenjiro — zaprzeczył Tora, ale jego twarz nadal ziębił smutek. — Loża Kłamców nazywa się tak na twoją cześć, pamiętasz? — zapytał, a Miyamoto poczuł się, jakby dźgnięto go nożem. — Kiedy opowiedziałem ci o tym, do czego dążę, powiedziałeś mi, że okłamuję sam siebie, wierząc w to. A potem sam zacząłeś wierzyć.
— A teraz przestałem — uciął Tenjiro, choć kłamał. — Przykro mi, Tora. Widzimy się ostatni raz. Jeśli moje słowa jeszcze coś dla ciebie znaczą, obiecuję ci, że nikomu o was nie powiem. Nigdy. To ostatnie, co mogę dla ciebie zrobić — stwierdził chirurg, mijając swojego lidera, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy.
— Powiesz — poprawił go nagle Tora, a Miyamoto zastygł. — Nawet jeśli będziesz tego żałował, nawet jeśli zrobisz to wbrew własnej woli, powiesz. Widziałem to tamtego dnia, w Domu Mędrców. Będziesz jednym z dwóch...
— Przykro mi... — wydukał tylko okularnik, wycierając mokre oczy i raptownie znikając w Strumieniu.
— Mi również. Będziemy tęsknić, Tenjiro...
***
Joseph pochylił się ku upadkowi, krwawiąc z poderżniętego gardła. Jego różowe oko płakało z bezsilności i niefortunnej świadomości porażki.
— Wybacz mi, Tora. Przegrałem. Powiedz Yurice, że przykro mi, że nigdy jej nie poznałem — poprosił w myślach aukcjoner. Ostatnim, co mógł zrobić było upewnienie się, że jego śmierć nie pójdzie na marne. Zrobił to. Choć nie miał już rąk, spadający za jego plecami kapelusz skierował się ukradkiem w jego stronę.
Łańcuch rąk, z których każda trzymała poprzednią za ramię wystrzelił jedną, chłodną wstęgą z czeluści cylindra, przebijając się gwałtownie przez plecy i klatkę piersiową upadającego Fletchera. Ledwo żywy Miyamoto nie wiedział nawet, że był atakowany. Pierwsza w kolejności, sztywna i wyprostowana dłoń przebiła się przez jego tors, drążąc dziurę przez samo serce i wysuwając się razem z całym łańcuchem z jego łopatek. Okaleczony mężczyzna upadł na podłogę, spleciony ludzkim węzłem z martwym już aukcjonerem.
— Tak, jak myślałem. Na końcu nie mam już nawet o kim pomyśleć... — Pojedyncza łza popłynęła po jego policzku, gdy gasł.
Koniec Rozdziału 229
Następnym razem: Pionki pola bitwy