czwartek, 19 maja 2016

Rozdział 226: Człowiek bez celu

ROZDZIAŁ 226

     Mięśnie i ścięgna zatańczyły pod skórą przepołowionego, bezrękiego mężczyzny, zewsząd otaczanego przez fioletową już energię duchową. Tkanki jego ciała wybrzuszały się, "pływały" we wszystkich kierunkach, jak łopoczące na wietrze sztandary, pobudzając obumierające komórki z niesamowitą prędkością. Wszystkie rany Generała Carvera otwierały się do granic możliwości, niczym szczęki rzucających się do ataku wilków, brocząc przyspieszającą w żyłach krwią. Komórki dzieliły się w zastraszającym tempie, właściwym Wilkołakowi i tylko jemu jednemu. Świadomość powróciła do prawie martwego ciała.
     — Nie mam pojęcia... gdzie jestem. Co się stało? Nic nie widzę, nie słyszę, nie czuję. Jestem pewien, że przełknąłem właśnie ślinę, ale nie czuję gardła ani języka. Co mi się stało? I czemu, do kurwy, mam taką ochotę rozpierdolić wszystko dookoła?! — rozbudził się Bruce, podczas gdy spod jego skóry wysuwały się czarne włosy. Fiolet energii duchowej, ogromne jego ilości odbudowywały wszystkie tkanki z niezwykłą pieczołowitością. Lewa dłoń łapczywie wysunęła się do przodu, chwytając i jednym pociągnięciem przysuwając urwane nogi i podbrzusze mężczyzny do górnych partii jego ciała.
     Aktywowany Madman Stream budował na powrót sieć mięśni, tkanek i neuronów, pozwalając Wilkołakowi na poruszanie się. Rozdzielone na dwoje wnętrzności z jednej połowy ciała zespoiły się z tymi z drugiej połowy, przyciągając się nawzajem i splatając rozerwanego Carvera w jedną całość. Komórki na zniszczonych, obumierających skrajach wszystkich jego ran zostały anihilowane i rozłożone jako fundament dla nowych. Mięso i kościec ponownie oplotły to, co zostało ze zniszczonej głowy, wijące się, niczym rodzina węży mięśnie wystrzeliły z powstałej w miejscu prawej ręki wyrwy.
     Carver wierzgnął. Poderwał gwałtownie formującą się, pęczniejącą i zapadającą się w sobie głowę, a zebrana wokół niego energia podążyła za nim, z wielką gwałtownością rozbijając i tak już popękane ściany. Czaszka mężczyzny nie pojawiła się jeszcze w całości, a na jego głowie brakowało skóry, lecz w oczodołach kończyły się już odradzać oczy. Gdy tylko Bruce zaczął cokolwiek widzieć jednym z nich, podniósł się tak prędko, że stracił równowagę i padł na kolana. Z groźnym, przeciągłych warknięciem wbił pięść w podłogę. Jego kości trzaskały. Im szybciej bowiem odbudowywało się jego ciało, tym prędzej następowała transformacja. Buty mężczyzny zostały więc gwałtownie rozsadzone przez formujące się ze stóp wilcze łapy.
     Kości wydłużały się, niczym rozgrzane, topiące się szkło, rozciągając tkanki, stawy, mięśnie. Ból, znajomy, ukochany ból rozlał się po ciele Carvera, który w tym momencie odzyskał już swój węch. Porastająca skórą szczęka zaczęła się wydłużać, czerwone oczy nabrały niepokojącego wyrazu. Tors i kończyny wydłużyły się, kręgosłup się wygiął, sierść zaczęła przyrastać wielokrotnie szybciej, a prawa ręka odbudowała się od razu jako łapa wilkołaka. Prawdziwego wilkołaka, który pożądał krwi, przypominając sobie wolno obraz swojego przeciwnika. Gdy zaś w szczękach pojawiły się już kły, połowicznie naga bestia zaparła się tylnymi łapami o podłogę... i zniknęła. Fundament zapadł się w miejscu, w którym przed momentem kulił się przepołowiony Generał Gwardii. Róg Dworzyszcza zawalił się na wszystkich piętrach, w tym jednym miejscu, gdzie impet wybijającego się potwora doprowadził do tąpnięcia na wzgórzu.

***

     — Co... niemożliwe! — Stan obrócił się gwałtownie, mimo swojej ogromnej masy, gdy tylko poczuł na swoich plecach dotyk samej śmierci. Dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, gdy ze strony, w którą posłał "martwego" oponenta wyczuł przeraźliwy ogrom energii duchowej. Mężczyzna wytrzeszczył swoje jedyne oko i w jednej chwili odczuł coś, czego się po sobie nie spodziewał. Tym czymś był lęk.
     — Nie miał już w sobie ani ułamka swojej energii! To nawet nie jest śmieszne, do cholery! Powinien był umrzeć! Praktycznie nie miał głowy, zniszczyłem jego rękę, obiłem go tak mocno, jak mogłem, przyjąłem na siebie tyle ciosów, a on tak po prostu otworzył sobie kolejne ogniwo, jakby nasza walka nigdy się nie odbyła? KURWA! — Cofnął jedną nogę, by lepiej rozłożyć ciężar ciała i zacisnął obydwie pięści, spodziewając się rychłego ataku. Miał jeszcze czas. Dużo czasu. Wystarczająco dużo, by zabić wroga, zanim sam zginie...
      ...ale nagle zobaczył go tuż przed swoją twarzą. Pojawił się jakby znikąd, wylądował i wyhamował tak gwałtownie, że popękały nawet fundamenty pod parterem. Przekrwione, czerwone, nieproporcjonalne oczy wbiły swój wzrok w twarz niewiele już wyższego Marionetkarza. Nierówno porośnięte czarnym futrem ciało Wilkołaka było smuklejsze i dłuższe, niż uprzednio, być może z powodu konieczności szybkiego zregenerowania sporej ilości tkanek. To jednak liczyło się akurat najmniej. Liczyła się rozszalała bestia, pozbawiony zahamowań potwór, który stanął przed obliczem jednookiego, by odebrać życie jemu i wszystkim jego bliskim, a przy okazji niszcząc połowę znanego mu świata.

***

     Hieny były drugim co do wielkości i znaczenia gangiem, który funkcjonował na obszarze Chicago w czasie, gdy należał do nich Stanley Crane. Ten sam Stanley Crane... o którym nic nie było wiadomo, bo przecież w Hienach nikt o nikim nie wiedział. Czego nie wiedziano o dwuokim wówczas Stanie? Tego, że nie miał nawet średniego wykształcenia, ponieważ wyrzucono go ze szkoły za pobicie nauczyciela. Tego, że był niesłychanie agresywnym człowiekiem. Tego, że był kolejnym stereotypowym wyrzutkiem społecznym z jednej z tych patologicznych rodzin, gdzie ktoś pije, ktoś kogoś bije, a ktoś daje się brać za pieniądze lub za nic. 
     Stanleya od swoich towarzyszy niedoli odróżniał jednak fakt posiadania mózgu w jakimś znośnym stopniu oraz umiejętność jego praktycznego wykorzystywania. Nie oznaczało to oczywiście, że stał się mózgiem jakiejś organizacji chicagowskiego półświatka, lecz raczej jego ostrożność. Stan bowiem jako jeden z nielicznych wyrzutków społeczeństwa zawsze wiedział, kiedy należało się wycofać i dzięki temu pożył wystarczająco długo, by z czystym kontem dołączyć do Hien, gdy wszystkie mniejsze grupy w jego rejonie zostały spacyfikowane. Ulegał wtedy, kiedy mógł sobie na to pozwolić i stawiał się wtedy, kiedy widział w tym jakąś korzyść, w związku z czym stał się w pewnym sensie poważaną personą. O ile oczywiście dało się być "poważaną personą" w zgrai zabijaków i psychopatów.
     I tam jednak mężczyzna wiedział, kiedy należało się wycofać. Pierwsze pogłoski o istnieniu Kruków potraktował na poważnie jako jeden z nielicznych, a ostrożność nakazała mu trzymać się od sprawy z daleka, by nie dostać się w ogień krzyżowy. Kiedy cały gang zaciskał zęby ze złości podczas "obrączkowania" ich dilerów, Stana już nie było. Wykorzystał okazję, by zniknąć i natychmiastowo odciąć od siebie wszelkie kontakty z Hienami. Zmienił numer, fryzurę, styl ubierania się, a także miejsce zamieszkania i osiadł na obrzeżach Chicago. Wszystko z powodu niepokojącego przeczucia, które nakazało mu uciekać, a które jeszcze nigdy go nie zawiodło. Wkrótce potem okazało się, że Hieny zostały spacyfikowane podczas jednego pojedynczego zajścia, a co więcej - podczas zebrania zwołanego przez szefa.
     Stanley żył, większość jego byłych towarzyszy nie, a to stwarzało oczywiście możliwości. W dużej mierze zarobku, przy pomyślnych wiatrach zaczepienia się o kogoś z wizją. Czekał na kogoś takiego. Na kogoś, kto da mu jakiś cel. Na kogo tylko spojrzy i już będzie wiedział, że ten człowiek jest kimś. Nie spotkał nikogo takiego "wśród swoich", pośród Hien. Nie czuł tam spełnienia ani dumy, a właśnie tego pragnął. Pragnął żyć pośród ludzi, których by szczerze szanował, a którzy szanowaliby jego. Pragnął mieć cel, z którego realizacji byłby dumny. Pragnął tego najbardziej na świecie, a mimo to naiwnie czekał, aż okazja sama do niego przyjdzie. Nie chciał brać życia w swoje ręce. Od zawsze lepiej się czuł jako ten, który podąża, a nie ten, za którym ktoś podąża, więc czekał. Czekał bardzo długo. Do śmierci.

***

     Procenty tańcowały wesoło w jego oczach, gdy siedział rozwalony na ławeczce w parku, obserwował fontannę i odbijające się w niej gwiazdy. Był zmęczony, ale na swój sposób zrelaksowany. Nie należał do ludzi, których irytowała bezczynność. Lubił robić "nic", bo w końcu w tym właśnie był najlepszy. Praca w magazynie pozwalała mu jakoś opłacić rachunki za wynajętą stancję u emerytowanej księgowej, a kobieta niekiedy nawet zapraszała go do siebie na obiad, zapewne z samotności i z chęci otworzenia gęby do kogoś innego poza dwoma starymi kocurami - białym i czarnym.
     Beknął ordynarnie i przeciągle. Bo mógł. Kogo by interesował nieszkodliwy margines społeczny, spokojnie kontemplujący rozpływające się w wodzie niebo? No właśnie, nikogo. A jednak Stanley znów usłyszał powtarzające się regularnie kroki na przebiegającym przez park chodniku, tuż za swoimi plecami. Znajomy rytm - bieg, a raczej trucht. Czerwonowłosy wychylił się do tyłu tak mocno, jak umiał, by nawiązać kontakt wzrokowy z ubraną w tenisówki i ciuch do joggingu kobietą o czarnych, związanych w kucyk włosach oraz zielonych oczach.
     — Znów tutaj? Nie masz żadnych kolegów, że co wieczór znajduję cię pijanego w tym samym parku? — zapytała młoda funkcjonariuszka chicagowskiej policji o imieniu Lilith. Zroszona potem dziewczyna nie przestawała się ruszać nawet przez moment, biegnąc w miejscu podczas rozmowy. 
     — A może po prostu wykorzystuję to jako pretekst, żeby cię zobaczyć? — odparł Stan, a kobieta zaśmiała się przyjaźnie. Gdzież mu było do niej? Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że nie byli w swoim typie, w związku z czym stali się dla siebie kimś w rodzaju przyjaciół. Widywali się w końcu każdego wieczora, a nierzadko i poranka, bo Stanowi zdarzało się po pijaku zasnąć na ławce. Lubił Lilith. Nie w "takim" sensie, ale po prostu, jak koleżankę z podstawówki.
     — Ale tak poważnie, powinieneś rozważyć odstawienie butelki. Przydałby ci się ktoś, kto utrzymałby cię na wodzy, wiesz?
     — Wiem. Cholernie dobrze wiem — westchnął Stanley, teraz już się nie śmiejąc. — Słuchaj no, mogę cię o coś zapytać? Tak, wiesz, jak facet kobietę?
     — Och... pytaj. Przecież zawsze mogę nie odpowiadać.
     — Czy gdybyś wiedziała, że możesz być z takim jednym gościem i że faktycznie ci na nim zależy, a jednocześnie wiedziała, że bycie z nim może się okazać... niebezpieczne... to co byś zrobiła? Mam na myśli, czy byś z nim była, czy jednak byś go olała.
     — Mam rozumieć, że dlatego pijesz? — odpowiedziała pytaniem nieco skonsternowana policjantka.
     — Że na odwagę? No... a wtedy przesadzam i odwagę chuj strzela, więc muszę próbować od nowa. 
     — To głupie...
     — Coś jak ja... ale to nie odpowiedź. Byłabyś z takim gościem, czy nie?
     — Jasne. Z tym, że ja z reguły niewielu rzeczy się boję. Inna dziewczyna może myśleć inaczej. Wszystko zależy od tego, co do siebie czujecie. Na pewno wiem tylko to, że jeśli będziesz zwlekał zbyt długo, będzie już na to za późno.
     — Ta... dzięki — odrzekł bez przekonania Stan, czując w żołądku nieprzyjemny uścisk, który mógł być równie dobrze zapowiedzią rychłego jego opróżnienia, lecz najprawdopodobniej był stresem, tremą, motylkami, czy czymś takim.
     — Powiem ci tak: wytrzeźwiej, umyj się, załóż czyste ubrania i idź z nią pogadać. Potem zrobisz, jak będziesz uważał — poradziła mu Lilith, pochylając się przed jego twarzą, a potem popędziła dalej. Szalenie wysportowana kobieta zniknęła w kilka chwil, zostawiając Stana samego z jego myślami.
     — A gdybym ci powiedział, że moja definicja słowa "niebezpieczne" to "zagrażające twojemu życiu i twojej przyszłości"?

*** 

      Z Alice znali się, odkąd tylko przeprowadził się na drugą stronę Chicago po opuszczeniu gangu, w którym nie znalazł dla siebie miejsca. Dziewczyna była młoda, młodsza od niego o jakieś pięć lat, lecz mimo to była o wiele lepiej ustawiona w życiu, niż on. Rodzice Alice zginęli w wypadku samochodowym, zostawiając jej niewielki sklep spożywczy na skrzyżowaniu ulic, który ta przejęła, zrezygnowawszy ze studiów. Jak dowiedział się Stan, nigdy nie chciała tak naprawdę iść na takowe i od samego początku zakładała przejęcie sklepu, ale jej rodzina za życia chciała dla niej czegoś lepszego, niż stanie przy kasie i sortowanie towarów.
     Stanley po prostu często tam bywał i stąd ją znał. Początkowo po prostu zjawiał się tam po tanie piwo, ale z czasem przychodził też w środku dnia, gdy wszyscy pracowali i nie było zbyt wielu klientów. Rozmawiali. Po prostu rozmawiali - dużo i często, o wszystkim i o niczym. Czasem Stan pomagał w sklepie, żeby ją odciążyć - z reguły wtedy, kiedy akurat tracił pracę, co działo się dość regularnie, gdy zdarzało mu się spóźnić, czy zapić zmianę. U niej jednak nigdy się nie spóźniał. Nie ulegało wątpliwości, że mu się podobała, a on miał nadzieję na wzajemność, lecz bał się. Nie chciał jej narażać. Wiedział bowiem, jaki gang opuścił i co Hieny robiły ze zdrajcami. Nie wierzył w możliwość spacyfikowania każdego pojedynczego członka przez tajemnicze Kruki, a skoro ktoś mógł pozostać, to ten ktoś mógł też obrać sobie za cel jego i osoby w jego najbliższym otoczeniu. Tak działały Hieny i tego nienawidził w nich Stan.
     Była samotna... a przynajmniej tak mu się zdawało. Z całą pewnością była sama, a co do samotności, praca przez większość dnia w sklepiku nie sprzyjała nawiązywaniu romantycznych znajomości z kimkolwiek. Na to zresztą liczył Stanley przez te kilka miesięcy zadawania się z nią. Te kilka miesięcy czekania na jakąkolwiek reakcję ze strony członków gangu. Kilka miesięcy, po których upływie teoretycznie nie powinien się już niczym przejmować i spróbować wreszcie zadać dziewczynie bardzo ważne pytanie, do którego zresztą skłoniła go przypadkiem pewna znajoma policjantka.

***

     — Chyba się zaraz zesram. Nigdy w życiu nie byłem tak pospinany, jak dzisiaj... — pomyślał z toną niewidzialnego szlamu w gardle Stan, krocząc chwiejnym krokiem w doskonale mu znanym kierunku. Był już wieczór. Zbierał się cały dzień. Cały dzień zastanawiał się, jak to rozegrać i co powiedzieć, rozpatrywał przeróżne scenariusze i rozległą gamę rozwojów wydarzeń, aż w końcu postanowił to zrobić najprościej, jak się dało. Postanowił po prostu zaoferować jej odprowadzenie do domu i przeciągnąć ich trasę przez park, gdzie mógłby się rozluźnić i powiedzieć, co leżało mu na sercu. Gdyby nie odwzajemniła jego uczuć, pewnie nie miałby już odwagi pokazać się jej na oczy. Pewnie by stchórzył i wyjechał z miasta. Bo Stanley Crane zawsze wiedział, kiedy należało się wycofać. Pomylił się tylko raz.
     W jednej chwili powietrze uciekło mu z płuc, jakby ktoś uderzył go w brzuch jakimś obuchem. Żar bijący sprzed jego oczu i niesiony wiatrem otoczył jego twarz i nie wiedział już nawet, czy powinien się rozpłakać, czy zawyć z bólu i niedowierzania. Sklepik płonął. Nie, był piekłem. Z rozbitych okien skakały plątaniny płomieni, porąbane na szczapy drzwi leżały na całym chodniku, dym ulatniał się ze wszystkich zakamarków, a trzask wyginających się, pozbawianych dopływu tlenu opakowań i butelek docierał do oniemiałego Stanleya jakby przez ścianę. Rzucił się przed siebie bez namysłu, potykając się momentalnie o krawężnik. Wtoczył się do środka z rozpaczą, której nie umiałby wyrazić, choćby nawet chciał.
     — Alice! Aliceee! Boże, nie, nie... ALICE, jesteś tu?! — ryczał, krztusząc się od dymu i chaotycznymi ruchami omijając płomienie. Regały sklepowe leżały porozwalane, niczym kostki domina. Pod oknami leżało parę cegieł. Gdzieniegdzie widział potłuczone, brązowawe szkło z butelek, od którego cuchnęło jeszcze ropą i benzyną. Szmatek nie było - zapewne zdążyły już spłonąć, ale Stanley wiedział już, że pożar nie był przypadkiem. Rzucił się w kierunku lady, zajrzał za nią - nic. Nie znalazł gaśnicy, a jedynie wolne miejsce w zaczepie na ścianie. Roztrzaskana czymś ciężkim i twardym kasa fiskalna leżała na podłodze otoczona paroma drobniakami. Stan skoczył między półki, choć wszystko płonęło.
     Musiał. Choćby nie wiadomo co miało mu się stać, musiał się upewnić. Nie wierzył w to, że mogłaby stać się jej krzywda. Odrzucał od siebie tę myśl, a jednak... o tej porze powinna była być w sklepie. I była...
     Nie rozpoznałby jej, gdyby nie wiedział, że to ona. Sznury, które skrępowały jej nadgarstki za plecami nie zdążyły się jeszcze dopalić. Te spajające kostki przestały już za to istnieć, razem z jej ubraniem, skórą, włosami, oczami... Była już tylko poczerniałą, zniszczoną skorupą ze strzępkami skóry, które wciąż się jeszcze paliły. Stanley cofnął się gwałtownie, jakby i jego oparzono, ale po prostu nie mógł znieść tego widoku. Jego myśli rozleciały się na wszystkie strony, niczym upuszczony na podłogę worek szklanych kulek. Zapomniał o oddychaniu. 
     Alice nie istniała. Kimkolwiek dla niego była i kimkolwiek on był dla niej, to już przestało się liczyć. Więzi między nimi znikły tak nagle, jak jej życie, odebrane siłą przez jego głupotę i naiwność. I nagle trzask rozległ się z tyłu jego czaszki, a siła uderzenia rozeszła się po czubki palców u rąk i nóg. Rzuciło go na twarz. Ból odebrał jasność myślenia, jeśli jeszcze jakąś miał. Stracił poczucie czasu, a świadomość przywróciło mu dopiero kopnięcie w bok, które przewróciło go z powrotem na plecy. Napastników było tylko trzech, każdy z nich w rękawicach i kominiarkach, każdy w czarnym ubraniu - wszystko, byleby nie zdradzić swojej tożsamości i być jak najmniej widocznym. Jeden trzymał zakrwawiony łom.
     — Hej, jak chcecie się zabawić, to chociaż go wynieśmy. Uduszę się w tej jebanej masce, a do tego ten dym. Zaraz podjadą gliny — rozeszło się echem między uszami półprzytomnego Stana.
     — Ma rację. Nie chcę siedzieć przez jednego typka. I tak już jest po Hienach. Średnio mnie obchodzi, czy to przez niego, czy nie, ale wolałbym nie trafić do paki. Jakaś szurnięta laska trafiła ostatnio do policji i robi kipisz w całym mieście — odezwało się drugie echo.
     — Chyba jeszcze się nie nauczyła, jak to działa w Chicago... Hej, słyszałeś, kurwa? Wezmę go za nogi, a ty... — odezwało się w odpowiedzi pierwsze echo, lecz wtedy facet z łomem zamachnął się w jego stronę, chybiając o włos.
     — Zamknąć ryje! Zaraz skończę, tylko mi pomóżcie! — zażądał. — Przytrzymajcie mi go...

***
     Budził się i odpływał raz za razem, przytrzymywany za ręce i nogi przez dwóch z trzech niedobitków tych jakże potężnych Hien, które obrały go sobie za cel zemsty i uznały go winnym ich zniszczenia. Nie mógł zebrać myśli. Jego głowa pękała. Wisiał zawieszony w przestrzeni w jakimś ciemnym miejscu, patrząc na rozgrzany do czerwoności brzeg łomu, zbliżający się do niego z góry. Nie był nawet świadom tego, że miano go...
     Poderwał się z rykiem, który obudziłby nieboszczyka i siłą, która powaliła na podłogę dwóch trzymających go mężczyzn. Rozżarzony czubek narzędzia zagłębił się w jego oczodole z przeraźliwym pluskiem, który chyba tylko on słyszał i czuł. Białko wydawało się skwierczeć, wypalane, gotowane przez żar, wylewane poza oko. Stanley darł się tak głośno i bez opamiętania, że nawet nie zauważył, nawet nie poczuł, jak odgryzł sobie czubek języka. Nawet go to nie zabolało. Inny ból przyćmił wszystkie inne, lecz ten sam ból sprowadził jego świadomość do ciała. Dwaj bandyci zwalili się na jego kończyny całymi swoimi masami, bo sama siła rąk nie pozwalała im utrzymać umięśnionego Stana.
     Miał wrażenie, że krzyczał całym ciałem. Przez wieki. Eony. Tutaj, w płonącym sklepiku, jak również po przeciwnej stronie globu, strasząc zabobonny lud jako wyimaginowany duch starych ruin. Czerwony od krwi i ciepła łom zataczał kręgi w jego oku, jakby napastnik uporczywie próbował ubić białka jajek. Skóra paliła się, czerwień barwiła ją poparzeniami, tworząc najpaskudniejszy widok, jaki w życiu widział jeden z przeciwników, który niespodziewanie zwymiotował pod maską, odskakując i puszczając ręce Stana.
     Ból sprawił, że mężczyzna oprzytomniał. Tylko po to zresztą, żeby uświadomić sobie gdzie i dlaczego się znajdował. I jak wiele właśnie stracił. I że zaraz zginie w płomieniach, jeśli nie zabiją go Hieny. A wtedy coś w nim pękło. Widział przed sobą już tylko zapadłą, spaloną twarz kobiety, w której się zakochał, zasklepione roztopioną skórą oczodoły i usta...
     Następnym, co zapamiętał była jego poparzona dłoń, którą chwytał nagrzany łom. Broń zespoiła się z palącą się skórą. Rycząc głośno i bez opamiętania, rozwalał na coraz mniejsze kawałki czaszki trzech mężczyzn. Przez wydarte w kominiarkach dziury wyskakiwały kawałki kości i wypływały zwoje mózgowe. A on tylko tłukł w płomieniach, czując klejące się od krwi plecy i ten przeraźliwy ból w oku. Tłukł na kolanach. Nie był w stanie się podnieść, nie czuł nóg. W ogóle nic już nie czuł poza pustką i bezcelowością.
     Spłonął razem z kobietą, której nigdy nie wyznał swoich uczuć, razem z nieznanymi mu wymoczkami, którzy zniszczyli mu życie, razem ze sklepikiem, który odwiedzał dzień po dniu od tylu miesięcy. Na jego grobie zawsze palił się pojedynczy znicz. Tak, na grobie, w którym pogrzebano go z inicjatywy Lilith.

***

     Śmierć nic nie zmieniła. Dalej nie miał celu. Dalej nie miał oka, a tylko wyparzony, zasklepiony, czerwony krater. Kilka lat błąkał się od miasta do miasta, lawirując wokół Miracle City i nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Chłopaka z żywą lalką spotkał absolutnie przypadkiem, w połowie drogi między Aquerią, a stolicą Morriden. Miał na imię Haruki. Lalkę - dziewczynę - nazywał Shizuką. Alkoholu ani pieniędzy co prawda nie miał i wbrew nadziejom Stanleya nie był w stanie się nimi podzielić, jednak podzielił się czymś innym - celem.
     Od młodego chuchra, zwącego siebie Marionetkarzem Stan nauczył się przywracania Spaczonych do życia i zespajania ich ze sobą na wieki. Haruki marzył o beznadziejnie nierealnych rzeczach - o rozpowszechnieniu idei "marionetkarstwa" na przestrzeni całego Morriden i o przywróceniu życia wszystkim Spaczonym w kraju króla Raela. Cel ten był głupi i niemożliwy do wykonania... ale lepszy, niż żaden, a Stan nie był wybredny. Liczył na to, że bycie Marionetkarzem pozwoli mu znaleźć swoje miejsce na świecie. Uczyni go lepszym człowiekiem, może przyniesie ukojenie i rzuci w niepamięć to, co wydarzyło się w Chicago. I że może, ale tylko może sprawi, że będzie choć trochę mniej samotnym pijakiem.
     Stanley nigdy więcej nie spotkał Harukiego. Od Gwardii Madnessów dowiedział się o śmierci renegackiego Marionetkarza w miasteczku zwanym Akashimą w Japonii. Po raz kolejny został więc całkowicie osamotniony w swoich dążeniach. Wyruszył w podróż. Przemierzał Morriden wzdłuż i wszerz. Omijał miasta, wioski, wszelkie aglomeracje i zabudowania. Zapuszczał się tam, gdzie nie było Madnessów, bo tam mógł znaleźć Spaczonych. Uwalniał każdego, kogo tylko potrafił. Nabywał doświadczenia i wprawy. Rósł w siłę. Marionetki zasilały szeregi jego legionu... wbrew jego woli. Każdej z nich, każdemu człowiekowi dawał wolną wolę, a nawet zachęcał do ruszenia w świat i życia po swojemu. Nikt nie posłuchał.
     W głębi serca rozumiał, że ich przywiązanie do niego nie było w niczym podobne do realnych więzi międzyludzkich. Żyli dzięki jego energii duchowej. Byli z nim bezpośrednio związani, jego psychika, jego emocje i stany wpływały na nich samych. Marionetki nie umiały go opuścić. Ich uczucia najprawdopodobniej były tak sztuczne, jak ich ciała, ale mimo to Stanley... był szczęśliwy. Miał z kim porozmawiać, do kogo się odezwać, komu przewodzić... ale prowadził ich wszystkich jedynie po kolejnych żołnierzy swojego legionu. Nie miał na horyzoncie miejsca, w którym mógłby osiąść wraz z nimi.
     A potem trzysta i jedna osoba spotkały człowieka innego, niż wszyscy.

***

     — Ktoś pojawił się w pobliżu, paniczu. Wydaje mi się, że zdaje sobie sprawę z naszej obecności — zameldował Stanowi stary Abdullah. Prawie trzy setki osób osadziły się w kotlinie jakimś cudem powstałej w środku leśnej puszczy, a w ich centrum siedział na pniaku właśnie jednooki mięśniak, największy Marionetkarz w Morriden.
     — Nie wchodźcie mu w drogę. Spróbujcie wywabić go jak najdalej stąd i wróćcie tutaj. Nic nie znajdzie, więc sobie pójdzie — zakomenderował Stan. — To pewnie jeden z tych, co?
     — Na to wygląda, paniczu. Wszedł do lasu od strony ich zabudowań. Niestety nie odkryliśmy jeszcze, kim właściwie są ci ludzie, ale wydaje się, że jest ich mniej, niż nas. Oczywiście nie zalecam walki przeciwko nim...
     — Nie mam zamiaru, póki sami nie zaczną, spokojnie — odparł Stan i zamyślił się na dłuższą chwilę. Niedaleko lasu, pod górami, na wielkim płaskowyżu przeszło dwie setki Madnessów budowało jakąś monumentalną konstrukcję. Póki co były to jedynie fundamenty i kilka ścian, lecz wszystko wskazywało na to, że miał tam powstać jakiś zamek, rezydencja lub inny gigantyczny rodzaj domu. U podnóża płaskowyżu pozakładano parę większych namiotów i paręnaście szałasów, w których sypiała wspólnota napotkana przez legion Stanleya. Koczownicze plemię przez niego założone natknęło się na nieznajomych zupełnie przypadkiem, jednak nigdy wcześniej nie spotkali się oni z zakładanymi na ich oczach miastami. Położenie geograficzne również nie sugerowało, że miało to być standardowe miasteczko, czy wioska. Otoczenie złożone z trzech górskich szczytów poprzetykanych siecią jaskiń, puszczy opanowanej przez Marionetkarza i kompanię oraz rzecznej równiny tworzyło swego rodzaju trójkątny wał ochronny. Było to na tyle podejrzane, że Stan początkowo wziął zbieraninę przypadkowych ludzi za jakiś nowy środek Połykaczy Grzechów, być może szykujący się do jakiejś partyzantki.
     — Witajcie! — rozległ się nagle czyjś głos, który wyrwał go z zamyśleń i postawił momentalnie na nogi. Nie poznał go. To nie była żadna z jego marionetek, ale przecież rozmieścił swoich ludzi dookoła obozowiska. Nie istniała taka możliwość, by zostali tak po prostu wyminięci ani by zaatakowano ich bez jego wiedzy. A jednak ktoś się pojawił...
     — Jestem tutaj! — ponownie zabrzmiał głos. Niebo. Z nieba, między koronami drzew opadał powoli i swobodnie odziany w łopoczący płaszcz chłopak o srebrnych, rozwianych włosach. Wiatr bawił się z nim, otaczał go, opływał i pomagał mu ostrożnie dostać się na dół, jakby był jego najlepszym przyjacielem, jego zwierzątkiem. Chłopak uśmiechał się, mrużąc oczy. Pozornie serdecznie... ale przecież podszedł ich z zaskoczenia.
     — Zdjąć go! — wykrzyknął bez zastanowienia Stanley. Nie czuł się z tym dobrze, ale tak musiało być. Chłopak mógł sprowadzić resztę. Może oni również potrafili latać, może przysłali go na przeszpiegi. Stan nigdy nie ryzykował. Odkąd jedno podjęte ryzyko zabiło jego miłość i odebrało oko, nigdy więcej nie zaryzykował.
     Kilkadziesiąt marionetek - grupa uderzeniowa - odbiło się od ziemi, jak piłki, jak stado drapieżnych koników polnych, zalewając nieznajomego ze wszystkich stron, niby salwa wycelowana w przypartego do ściany straceńca. Żadna z żywych kul nie dosięgła jednak celu, a Stan... w oniemieniu przyglądał się najbardziej szokującemu widokowi jego życia. Wiatr zerwał się nagle, porzucając swą spokojną naturę. Srebrnowłosy przepłynął, po prostu przepłynął przez wszystkich swoich przeciwników, niczym porwany tym wiatrem liść, ciągnąc za sobą wijący się, niczym wąż pęd powietrza. Zrobił to tak swobodnie i szybko, z taką lekką gracją, jakby urodził się ptakiem i tylko przez przypadek utknął w ludzkim ciele.
     Zupełnie niespodziewanie, nie uczyniwszy nikomu krzywdy, srebrnowłosy wylądował na kuckach tuż przed Stanem, rozwiewając ściółkę leśną i zmuszając go do cofnięcia się o krok i postawienia gardy w oczekiwaniu na cios, który nie nastąpił. Srebrnowłosy uśmiechnął się ponownie, lecz bez szyderstwa, bez arogancji i patrzenia na niego z góry. To było bardziej potwierdzenie. Jego uśmiech mówił: "Widzisz? Mogłem zrobić im krzywdę, ale nawet ich nie tknąłem. Jestem dobry!". A Stanley zrozumiał wtedy, że tego chłopaka kochał wiatr.
     — Czego ode mnie chcesz, młody? — zapytał Stan. Uniósł rękę, sygnalizując swoim ludziom zaprzestanie ataku. — Gdybyś chciał się bić, to już byś się bił. Wyczułeś, kim tu jestem. Mogłeś atakować. Jesteś o wiele szybszy.
    — To bez sensu - każdego nieznajomego traktować, jak wroga — odparł z chichotem srebrnowłosy, a Stan zmarszczył brwi, odbierając to jako przytyk względem swojej osoby. — Jestem Hisato. Dla przyjaciół "Tora" — oświadczył już znajomy chłopak i wyciągnął do niego swą dłoń. Jednooki jednak skrzyżował ręce na piersi.
     — Stanley. Nie wiem, jak dla przyjaciół. Nie mam — uciął nieufnie. — Po coś tu jest? I czego ode mnie chcesz?
     — Jeszcze niedawno chciałem sprawdzić, kim jesteś... ale skoro tylu was tu jest, to mam dla was propozycję — odparł zagadkowo Hisato. — Podejrzewam, że spanie w lesie nie jest zbyt przyjemne, więc co byście powiedzieli na dołączenie do nas? Chociaż na trochę. Moglibyście nam pomóc z budową. Trzysta osób to całkiem sporo, a my moglibyśmy podzielić się z wami jedzeniem i piciem. Mamy też czym się myć, a na pewno znajdzie się trochę materaców i śpiworów. Zero zobowiązań, Stan — zaproponował niesamowicie otwarty chłopak.
     — Śpimy po drugiej stronie wzgórza, nie po waszej. I pamiętaj, że jest nas więcej, niż was, więc...
     — ...więc znacznie szybciej skończymy, jeśli nam pomożecie! — przerwał mu roześmiany Hisato. — Chodźcie, przedstawię wam resztę.
     Stan i jego legion planowali zostać wśród podwalin Loży Kłamców przez jedną, może kilka nocy, ale zostali tam do końca budowy Dworzyszcza... a potem przez kolejne, kolejne lata. Do momentu, w którym Enigma i Miracle City przekreślili Lożę... i tego, w którym Stan przekreślił życia wszystkich uratowanych przez siebie Spaczonych.

***

     W ułamku sekundy, gdy spojrzał w oczy osiadłej przed nim bestii, całe jego dotychczasowe, bezcelowe życie przeleciało mu przed twarzą. Każda kolejna bezcelowość, począwszy od bezcelowej przemocy w sierocińcu, przez bezcelową działalność w znienawidzonym gangu po bezcelową tułaczkę z marionetkami po Morriden. Wszystko aż do momentu, w którym KTOŚ nadał cel zarówno jemu, jak i jego ludziom. Takiego kogoś szukał przez lata i odnalazł go dopiero po śmierci i tym kimś okazał się być Tora. I teraz Stan wiedział, że nie osiągnie celu, do którego prowadził go lider. Że za kilka minut wyczerpie całą energię swych marionetek i zginie, pozostawiając Lożę bez jego słynnej siły. Mimo to jednak...
     — ...za nic w świecie nie przepuszczę cię do Tory i reszty! 
     Ostatnie chwile Stanleya Crane'a miała wypełnić walka w obronie wszystkiego, co miał i chciał zachować. Wilkołak i umięśniony gigant rzucili się na siebie. Fala uderzeniowa rozniosła komnatę na kawałki, wystrzeliwując fragmenty gruzów szybciej, niż pociski z karabinu.

Koniec Rozdziału 226
Następnym razem: Poza wszelką skalą

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz