ROZDZIAŁ 237
Pierwszy raz w życiu był w Tokio. Lata temu swój pobyt w stolicy Japonii uznałby za niesamowite przeżycie i starałby się nałapać w mieście tak wiele nowych doświadczeń, jak tylko mógł. Teraz jednak Tokio zdawało się miastem takim samym, jak każde inne. Infrastruktura nie była ważna, ludzie również. Liczyły się tylko wytyczne i złożona obietnica. Wieża Tokijska wskazywała Kurokawie cel jego wędrówki. Nie tak dokładnie, jak by sobie tego życzył, ale o więcej nie śmiałby prosić umierającego człowieka.
Płynął przez przechodniów, jak przez mgłę, wciąż nie narzuciwszy na siebie powłoki duchowej. Z nostalgią wspominał czasy, kiedy przenikanie niczego nie świadomych osób sprawiało mu dziecinną przyjemność i głupią satysfakcję. Obserwował wszelkie znaki i tabliczki, by jak najszybciej odnaleźć wspomniany szpital. Goniły go złe przeczucia, których pochodzenia nie potrafił wyjaśnić. Gdy na którejś żółtej strzałce spostrzegł napis "Szpital Prywatny Shiroshin", przestał iść, a zaczął biec. Dreszcze również zaczęły biec - po jego plecach.
***
Rozsuwane drzwi otworzyły się, skupiając na sobie spojrzenia pielęgniarek, gdy na szczycie marmurowych schodach stanęła najbardziej osobliwa osoba w promieniu kilku przecznic. Garnitur w kolorze najbardziej krzykliwej z krzykliwych czerwieni skrywał pod sobą czarną koszulę. Na równie jaskrawym krawacie widniał prosty szlak z czaszek. Mężczyzna go noszący miał wąskie, ostre brwi, nadające mu niestabilnej aury. Nad prawą z nich widniał rząd trzech kulistych, srebrnych kolczyków. Podobny widniał w dolnej wardze, a cztery inne w uszach - dwa z góry lewego, dwa u dołu prawego. Mężczyzna był gładko ogolony. Jego tęczówki i źrenice zdawały się nienaturalnie małe w porównaniu do większości osób. Osobliwe, płowe włosy były w większości dość krótkie, lecz ich centrum i grzywka odznaczały się sporą długością, nażelowane i uniesione w pióropuszu, który spełniał funkcję czapki z daszkiem, odkrywając czoło.
— Hakuji-san! — skłoniła się siedząca we wnęce recepcji pielęgniarka, a asystująca jej praktykantka pokornie spuściła głowę w stronę mężczyzny. — Dawno pana nie widziałyśmy. Czy stało się coś szczególnego? — zapytała starsza doświadczeniem pracowniczka szpitala należącego do Enigmy. Mężczyzna zwany Hakujim obdarzył ją przelotnym spojrzeniem.
— Nie. Chcę po prostu zajrzeć do kilkorga naszych pacjentów. Odwołaj, proszę, odbywające się obecnie dyżury na trzecim i czwartym piętrze. Wciąż oczekujemy raportu od doktora Inamoto ze skrzydła kardiologii — poinformował kobietę jaskrawy przybysz, mijając szerokim łukiem jej rejon i od razu udając się w stronę windy.
— Od razu mu o tym przypomnę. Miłego dnia, Hakuji-san! — zawołała za nim kobieta, ale mężczyzna nie raczył odezwać się do niej ani słowem.
***
— Sala 88 — pomyślał Naito, nakładając na siebie powłokę. Wspomniany numer widniał na drzwiach przed jego twarzą. Chłopak zatrząsł się, wyciągając dłoń w stronę klamki. Jadowity wąż leniwie przewrócił się w jego żołądku. Poczuł uścisk chłodnych palców umierającego tygrysa na swoim ramieniu, chociaż zdawał sobie sprawę, że doświadczał jedynie przykrej ułudy. Całym sobą bał się tego, co zobaczy wewnątrz pomieszczenia, ale słowność zwyciężyła. Popchnął drzwi przedramieniem i wszedł na salę.
Białe róże. Je zauważył najpierw. Bukiet białych róż w kryształowym naczyniu postawionym na małej szafeczce. Kwiaty umarły. Płatki pozwijały się, wyblakły, pochyliły ku podłodze, wyprane tak samo z życia, jak i z nadziei. Delikatny powiew powietrza wpadał do środka przez otwarte na oścież okno, muskając chłopaka po usztywnionym nosie. Wywiewało przynajmniej sterylny, szpitalny zapach, którego nienawidził. Białych ścian bez żadnych dekoracji ani zimnej podłogi nijak nie mógł wymazać, ale Naito doceniał starania.
Unikał jej wzrokiem tak długo, jak umiał, ale w końcu nie zostało już nic innego, na czym mógłby go skupić. Żywe srebro rozlane było na poduszce i pościeli - matowe i kruche, jakby przeszło przez więcej, niż potrafiło znieść. Dziewczynka - przez ten bezwładny nieład, w jakim pogrążyły się jej niegdyś przepiękne włosy - wyglądała jakby spadła z bardzo dużej wysokości; jak obrysowane kredą zwłoki na niedostępnym miejscu zbrodni. Takie było pierwsze skojarzenie Kurokawy, a jego wyobraźnia ukazała mu je tak obrazowo, że aż cofnął się z przerażeniem.
Kanegawa Yurika - jak twierdziła przyczepiona do ramy łóżka karta pacjentki - była tak blada, że gdyby jej włosy nie straciły całego blasku, najpewniej zlałyby się z cerą. Zamknięte ze spokojem powieki i usta przywodziły na myśl efekt pracy Morfeusza... ale wychudzone, przeraźliwie słabe ciało i zapadnięte policzki twierdziły inaczej. Siostra Tory mogła mieć może trzynaście, maksymalnie czternaście lat, a jednak wbity w żyłę wenflon i maska tlenowa na twarzy kazały myśleć, że najlepsza lata miała ona za sobą.
Kurokawa nieśmiało podszedł bliżej. Powtarzające się sygnały na elektrokardiogramie grały pochmurną melodię. Niepohamowany smutek zagościł w jego sercu, a wraz z nim, zagnieździły się tam również wątpliwości. Brunet wyciągnął stołek spod łóżka dziewczyny, by móc przy niej usiąść i nagle usłyszał, jak coś spada na podłogę. Książka z włożoną między strony zakładką. Zaskoczony chłopak pochylił się i podniósł przedmiot.
— "Szklane serca" — odczytał ze skromnej okładki Naito. — Autor... "Homo (non)Ultimus"? Ta książka... jest z Morriden! — zorientował się chłopak, spoglądając to na przypadkowe stronice, to na pogrążoną w śpiączce dziewczynkę. — Tora musiał ci ją czytać, prawda? — zwrócił się do niej, chociaż wiedział, że mu nie odpowie. — Twój brat... już nie przyjdzie. Poprosił mnie, żebym się tobą zajął, Yurika. Mam na imię Naito. Jestem... przyjacielem Hisato — mówił do srebrnowłosej. Słyszał kiedyś, że osoby wybudzone ze śpiączki często pamiętały słowa, które kierowali do nich bliscy. Niektórzy sądzili, że właśnie te słowa pomagały im otworzyć oczy, jak drogowskaz, prowadzący ich prosto do świata żywych. Nigdy dotąd nie zastanawiał się, czy to naprawdę możliwe, ale w tym momencie całym sobą pragnął, by tak było.
— Wiele złych rzeczy przydarzyło się twojemu bratu i jego przyjaciołom — kontynuował Naito — ale robił wszystko, co w jego mocy, żebyś była z niego dumna. Źli ludzie go oszukali. Sprowadzili na złą drogę. Ci sami ludzie mogą próbować cię tu znaleźć, zrobić ci krzywdę... ale nie pozwolę im dotknąć cię choćby palcem. Obiecałem to Hisato i zamierzam dotrzymać słowa — oświadczył. Słowa same płynęły z jego ust. Zanim nie powiedział tego na głos, sam nie zdawał sobie sprawy, jaką wagę przywiązuje do swojej ostatniej rozmowy z Torą.
Zamilkł raptownie, gdy dobiegł go odgłos otwierającej się windy. Wziął głęboki, powolny oddech, powstrzymując serce przed nadczynnością. Otworzył książkę w miejscu, w które włożono zakładkę. Pusty prawy rękaw wygiął w taki sposób, by wyglądał on, jakby prawa dłoń opierała się na jego kolanie. Zastygł w bezruchu, przelatując wzrokiem od linijki do linijki. Pozorował. Zdjął z siebie nawet powłokę duchową, by stać się niewidzialnym dla każdego człowieka, który ewentualnie zechce pojawić się w sali.
Drzwi wepchnął do środka delikatny ruch ręki. "Zaczytany" Kurokawa oparł się swoim odruchom i nie spojrzał nawet w stronę osoby, która weszła do środka. Słyszał tylko obijające posadzkę buty o twardej, gładkiej podeszwie.
— Jeśli jest Madnessem, a ja udam, że go nie widzę, powinien uznać mnie za człowieka. Jeśli jest człowiekiem, w ogóle mnie nie zauważy. W obu przypadkach powinienem być w stanie zareagować na wszystko, co tylko przyjdzie mu do głowy — pomyślał Naito. Przekonany był, że ktokolwiek wkroczył do pomieszczenia, z pewnością nie był lekarzem. Krzyczącą czerwień garnituru dostrzegł dopiero wtedy, gdy nieznajomy nonszalancko, z rękoma w kieszeniach, przeszedł mu tuż przed twarzą, całkowicie go ignorując. Mężczyzna z dziwnie postawioną żelem fryzurą zatrzymał się przy kroplówce, do której podłączona była Yurika.
— Masz szczęście — powiedział do śpiącej. — Tylu ludzi musi męczyć się przez wiele godzin, dni, a nawet miesięcy, nim umrze, podczas gdy ty nawet nie będziesz tego świadoma. Cóż... mam nadzieję, że nie mnie za to obwinisz. Podziękuj bratu — zakomunikował dziewczynce, a w nastolatku zagotowała się krew, gdy to usłyszał. Z trudem udało mu powstrzymać przed ujawnieniem swojej osoby, ale chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś więcej. Nie miał bowiem wątpliwości, że stojąca przed nim osoba pochodziła z Enigmy.
Tajemniczy mężczyzna niespodziewanie pstryknął palcami, lecz dźwięk, jaki zabrzmiał, przypominał bardziej odgłos uruchamianej zapalniczki. Nagle między opuszkami zaiskrzyło, a po sekundzie połączył je ze sobą mały, roztańczony płomyk.
— Madness! — wywnioskował Kurokawa, podczas gdy nieznajomy wyciągnął splecione ogniem palce w stronę przewodu kroplówki. — Chce go przepalić! — domyślił się od razu Naito i porzucił przykrywkę. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie - strącona książka powędrowała na podłogę, odepchnięty nagłym powstaniem stołek cofnął się z piskiem, jednoręki nastolatek wśliznął się między aparaturę, a przeciwnika, dłoń zaciskając z całej siły na jego nadgarstku. Na moment obaj utkwili w bezruchu, zderzywszy ze sobą spojrzenia. W oczach niedoszłego mordercy Naito nie dostrzegł jednak zdziwienia.
— Puść — rozkazał groźnie oponent. Momentalnie Kurokawa przypomniał sobie o niemal identycznej sytuacji, gdy stanął oko w oko z Edwardem. Teraz jednak nie był na skraju sił witalnych, a determinacja płonęła w Przeklętych Oczach. Organizm chłopaka zaczął uwalniać adrenalinę, z każdym ułamkiem sekundy zbliżając się do nieuchronnego starcia.
— Nawet palcem jej nie dotkniesz — wycedził przez zęby Naito, mierząc przeciwnika wzrokiem. Natychmiast spostrzegł, jak brwi przeciwnika marszczą się w gniewie, a kły szczerzą, jak u rozwścieczonego psa. Wiedział, że nadchodził, ale nie próbował się przed nim obronić - cios pięścią grzmotnął chłopaka w szczękę, przepychając jego twarz na bok. Zaraz za nim momentalnie poszybowały kolejne cztery, uderzając jak w dzwon. Kurokawa jednak nie ruszył się z miejsca nawet o krok. Nie zamknął też powiek, choć był to naturalny, oczekiwany odruch.
— Wildera przynajmniej się bałem... — stwierdził chłodno nastolatek i nagle poczuł, jak spód jego dłoni nagrzewa się. W mgnieniu oka nadgarstek, za który trzymał przeciwnika zamienił się w płytę grzewczą. Temperatura skoczyła tak raptownie, że niemal od razu dało się poczuć swąd spalenizny i skwierczenie palonej skóry. Naito zacisnął zęby, stawiając czoła narastającemu gniewowi nieznanego mu Madnessa.
— Trafiłem w czuły punkt, co? — zadrwił bezwstydnie, by skupić pełnię uwagi wroga na sobie. Wolał bronić siebie, niż nieruchomej, nieprzytomnej dziewczynki. — Kompleksy? — zasugerował, chowając ból za arogancją. Niespodziewanie cała dłoń przeciwnika zajęła się ogniem, pochłaniając w płomieniach palce chłopaka.
— Nie. Zniecierpliwienie... — warknął mężczyzna, a na powierzchni jego wolnej dłoni zapaliła się ognista kula, pozbawiając tlenu swą najbliższą okolicę.
— Dosyć tego — zdecydował w duchu Naito. Energia duchowa spłynęła po jego ramieniu aż do poparzonych palców, po drodze zmieniając się w energię elektryczną. — Zeus!
Ładunki w bezczasie zalały całą dłoń nastolatka, krystalizując się i tworząc w ten sposób twardą, iskrzącą od środka powłokę, niby rycerską lub samurajską rękawicę. Reszta mocy wystrzeliła rozgałęzionym łukiem centralnie w stronę oponenta, by porazić jego klatkę piersiową i głowę... ale prąd przeleciał przez niego, jak przez widmo.
— Co? Ale przecież... zauważył mnie. Mogłem go dotknąć. Mało tego - użył przed chwilą Syntezy. Jak to możliwe? — pomyślał zszokowany Kurokawa. Na twarzy przeciwnika również pojawiło się zaskoczenie, chociaż ewidentnie z innego powodu.
— Elektryczność? Czekaj... ten rękaw jest pusty! Więc to ty... — wydedukował momentalnie piroman, po czym - nie dawszy nastolatkowi ani chwili na zastanowienie - skręcił gwałtownie biodra i w zamaszystym obrocie kopnął go całą stopą w klatkę piersiową. Twarz Kurokawy wykrzywił ból i był to dla jego oponenta znak, że nie pomylił się, co do tożsamości chłopaka. Naito grzmotnął plecami o ścianę, doprowadzając do jej pęknięcia, a huk rozszedł się po całym piętrze. Oszołomiony brunet spojrzał spode łba na machającego obolałą ręką faceta. Widział czerwony ślad po morderczym uścisku na jego nadgarstku.
— Blisko było, co? — szczeknął mężczyzna w twarz chłopaka. — Ty naprawdę chciałeś mnie sparaliżować! — zaśmiał się z pełną satysfakcji ulgą. — Może nawet dałbyś radę, gdyby nie fakt, że nie jestem Madnessem...
— Jak to? To przecież... Nie rozumiem — pomyślał najpierw Naito, ale nagle go olśniło. — "Nie są ani ludźmi, ani Madnessami" — przypomniał sobie słowa Tory. Krew w jego żyłach zamarzła. — Jak mam obronić przed nim Yurikę, jeśli moja energia na niego nie działa? Uciec? Nie, dogoni mnie, skoro może używać mocy. Poza tym ona umrze, jeśli odłączę ją od apa...
Piiiiip. Grom. Cios. Mrok. Strach. Wszystko i nic - na raz. Kurokawa wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Oddech ugrzązł mu w gardle, myśli ugrzęzły gdzieś głęboko w podświadomości. Była tylko połyskująca linia. Pozioma linia, jak ślad po cięciu, wyznaczająca granicę między życiem i śmiercią. Na rozpalonej, pokrytej bąblami dłoni pojawił się nostalgiczny, urojony, nieprawdziwy chłód - uścisk umierającego człowieka. "Zawiodłeś mnie" - zdawał się mówić - "zaufałem ci, a ty nie dotrzymałeś słowa".
— A to ci dopiero! — wykrzyknął z udawanym przejęciem nieznajomy, spoglądając na martwą od kilkunastu sekund dziewczynkę. Wkrótce po tym jego wzrok zderzył się z niepohamowaną falą nienawiści, jaką zalewały go oczy Kurokawy. Zmarszczył brwi w reakcji na to spojrzenie - stężał. Nastawienie chłopaka zbyt różniło się od tego sprzed chwili, by nie brać go na poważnie i wysłannik Enigmy doskonale to rozumiał.
— Nie mam tu już nic do roboty. Nie mogę cię zabić i nie otrzymałem takiego polecenia. Odejdę — zakomunikował siedzącemu na podłodze Naito. — Chcę tylko, żebyś wiedział, że sięgnęliśmy na samo dno naszych kieszeni, by jej pomóc. Nie było nadziei. Przyszedłem tylko zakończyć jej męki. Nie jesteśmy mordercami, Kurokawa Naito — stwierdził z rękami w kieszeniach, najzwyczajniej w świecie mijając chłopaka i wychodząc na korytarz. Parę sekund później rozległo się piknięcie nadjeżdżającej windy, a nastolatek w dalszym ciągu niemo wpatrywał się w martwą dziewczynę. Nie wiedział już, co czuć. Nie mógł nawet zdobyć się na łzy.
— Za wiele. To jakiś koszmarny żart! — pomyślał, zamykając poparzoną dłoń na swoim czole. Pod jego czaszką zagnieździł się ból, uderzając w nią raz za razem, jak w zamarzniętą taflę wody, próbując wydostać się na powierzchnię. — Boże, nie... Mam dość. Mam po prostu, kurwa, dość...
Białe róże. Je zauważył najpierw. Bukiet białych róż w kryształowym naczyniu postawionym na małej szafeczce. Kwiaty umarły. Płatki pozwijały się, wyblakły, pochyliły ku podłodze, wyprane tak samo z życia, jak i z nadziei. Delikatny powiew powietrza wpadał do środka przez otwarte na oścież okno, muskając chłopaka po usztywnionym nosie. Wywiewało przynajmniej sterylny, szpitalny zapach, którego nienawidził. Białych ścian bez żadnych dekoracji ani zimnej podłogi nijak nie mógł wymazać, ale Naito doceniał starania.
Unikał jej wzrokiem tak długo, jak umiał, ale w końcu nie zostało już nic innego, na czym mógłby go skupić. Żywe srebro rozlane było na poduszce i pościeli - matowe i kruche, jakby przeszło przez więcej, niż potrafiło znieść. Dziewczynka - przez ten bezwładny nieład, w jakim pogrążyły się jej niegdyś przepiękne włosy - wyglądała jakby spadła z bardzo dużej wysokości; jak obrysowane kredą zwłoki na niedostępnym miejscu zbrodni. Takie było pierwsze skojarzenie Kurokawy, a jego wyobraźnia ukazała mu je tak obrazowo, że aż cofnął się z przerażeniem.
Kanegawa Yurika - jak twierdziła przyczepiona do ramy łóżka karta pacjentki - była tak blada, że gdyby jej włosy nie straciły całego blasku, najpewniej zlałyby się z cerą. Zamknięte ze spokojem powieki i usta przywodziły na myśl efekt pracy Morfeusza... ale wychudzone, przeraźliwie słabe ciało i zapadnięte policzki twierdziły inaczej. Siostra Tory mogła mieć może trzynaście, maksymalnie czternaście lat, a jednak wbity w żyłę wenflon i maska tlenowa na twarzy kazały myśleć, że najlepsza lata miała ona za sobą.
Kurokawa nieśmiało podszedł bliżej. Powtarzające się sygnały na elektrokardiogramie grały pochmurną melodię. Niepohamowany smutek zagościł w jego sercu, a wraz z nim, zagnieździły się tam również wątpliwości. Brunet wyciągnął stołek spod łóżka dziewczyny, by móc przy niej usiąść i nagle usłyszał, jak coś spada na podłogę. Książka z włożoną między strony zakładką. Zaskoczony chłopak pochylił się i podniósł przedmiot.
— "Szklane serca" — odczytał ze skromnej okładki Naito. — Autor... "Homo (non)Ultimus"? Ta książka... jest z Morriden! — zorientował się chłopak, spoglądając to na przypadkowe stronice, to na pogrążoną w śpiączce dziewczynkę. — Tora musiał ci ją czytać, prawda? — zwrócił się do niej, chociaż wiedział, że mu nie odpowie. — Twój brat... już nie przyjdzie. Poprosił mnie, żebym się tobą zajął, Yurika. Mam na imię Naito. Jestem... przyjacielem Hisato — mówił do srebrnowłosej. Słyszał kiedyś, że osoby wybudzone ze śpiączki często pamiętały słowa, które kierowali do nich bliscy. Niektórzy sądzili, że właśnie te słowa pomagały im otworzyć oczy, jak drogowskaz, prowadzący ich prosto do świata żywych. Nigdy dotąd nie zastanawiał się, czy to naprawdę możliwe, ale w tym momencie całym sobą pragnął, by tak było.
— Wiele złych rzeczy przydarzyło się twojemu bratu i jego przyjaciołom — kontynuował Naito — ale robił wszystko, co w jego mocy, żebyś była z niego dumna. Źli ludzie go oszukali. Sprowadzili na złą drogę. Ci sami ludzie mogą próbować cię tu znaleźć, zrobić ci krzywdę... ale nie pozwolę im dotknąć cię choćby palcem. Obiecałem to Hisato i zamierzam dotrzymać słowa — oświadczył. Słowa same płynęły z jego ust. Zanim nie powiedział tego na głos, sam nie zdawał sobie sprawy, jaką wagę przywiązuje do swojej ostatniej rozmowy z Torą.
Zamilkł raptownie, gdy dobiegł go odgłos otwierającej się windy. Wziął głęboki, powolny oddech, powstrzymując serce przed nadczynnością. Otworzył książkę w miejscu, w które włożono zakładkę. Pusty prawy rękaw wygiął w taki sposób, by wyglądał on, jakby prawa dłoń opierała się na jego kolanie. Zastygł w bezruchu, przelatując wzrokiem od linijki do linijki. Pozorował. Zdjął z siebie nawet powłokę duchową, by stać się niewidzialnym dla każdego człowieka, który ewentualnie zechce pojawić się w sali.
Drzwi wepchnął do środka delikatny ruch ręki. "Zaczytany" Kurokawa oparł się swoim odruchom i nie spojrzał nawet w stronę osoby, która weszła do środka. Słyszał tylko obijające posadzkę buty o twardej, gładkiej podeszwie.
— Jeśli jest Madnessem, a ja udam, że go nie widzę, powinien uznać mnie za człowieka. Jeśli jest człowiekiem, w ogóle mnie nie zauważy. W obu przypadkach powinienem być w stanie zareagować na wszystko, co tylko przyjdzie mu do głowy — pomyślał Naito. Przekonany był, że ktokolwiek wkroczył do pomieszczenia, z pewnością nie był lekarzem. Krzyczącą czerwień garnituru dostrzegł dopiero wtedy, gdy nieznajomy nonszalancko, z rękoma w kieszeniach, przeszedł mu tuż przed twarzą, całkowicie go ignorując. Mężczyzna z dziwnie postawioną żelem fryzurą zatrzymał się przy kroplówce, do której podłączona była Yurika.
— Masz szczęście — powiedział do śpiącej. — Tylu ludzi musi męczyć się przez wiele godzin, dni, a nawet miesięcy, nim umrze, podczas gdy ty nawet nie będziesz tego świadoma. Cóż... mam nadzieję, że nie mnie za to obwinisz. Podziękuj bratu — zakomunikował dziewczynce, a w nastolatku zagotowała się krew, gdy to usłyszał. Z trudem udało mu powstrzymać przed ujawnieniem swojej osoby, ale chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś więcej. Nie miał bowiem wątpliwości, że stojąca przed nim osoba pochodziła z Enigmy.
Tajemniczy mężczyzna niespodziewanie pstryknął palcami, lecz dźwięk, jaki zabrzmiał, przypominał bardziej odgłos uruchamianej zapalniczki. Nagle między opuszkami zaiskrzyło, a po sekundzie połączył je ze sobą mały, roztańczony płomyk.
— Madness! — wywnioskował Kurokawa, podczas gdy nieznajomy wyciągnął splecione ogniem palce w stronę przewodu kroplówki. — Chce go przepalić! — domyślił się od razu Naito i porzucił przykrywkę. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie - strącona książka powędrowała na podłogę, odepchnięty nagłym powstaniem stołek cofnął się z piskiem, jednoręki nastolatek wśliznął się między aparaturę, a przeciwnika, dłoń zaciskając z całej siły na jego nadgarstku. Na moment obaj utkwili w bezruchu, zderzywszy ze sobą spojrzenia. W oczach niedoszłego mordercy Naito nie dostrzegł jednak zdziwienia.
— Puść — rozkazał groźnie oponent. Momentalnie Kurokawa przypomniał sobie o niemal identycznej sytuacji, gdy stanął oko w oko z Edwardem. Teraz jednak nie był na skraju sił witalnych, a determinacja płonęła w Przeklętych Oczach. Organizm chłopaka zaczął uwalniać adrenalinę, z każdym ułamkiem sekundy zbliżając się do nieuchronnego starcia.
— Nawet palcem jej nie dotkniesz — wycedził przez zęby Naito, mierząc przeciwnika wzrokiem. Natychmiast spostrzegł, jak brwi przeciwnika marszczą się w gniewie, a kły szczerzą, jak u rozwścieczonego psa. Wiedział, że nadchodził, ale nie próbował się przed nim obronić - cios pięścią grzmotnął chłopaka w szczękę, przepychając jego twarz na bok. Zaraz za nim momentalnie poszybowały kolejne cztery, uderzając jak w dzwon. Kurokawa jednak nie ruszył się z miejsca nawet o krok. Nie zamknął też powiek, choć był to naturalny, oczekiwany odruch.
— Wildera przynajmniej się bałem... — stwierdził chłodno nastolatek i nagle poczuł, jak spód jego dłoni nagrzewa się. W mgnieniu oka nadgarstek, za który trzymał przeciwnika zamienił się w płytę grzewczą. Temperatura skoczyła tak raptownie, że niemal od razu dało się poczuć swąd spalenizny i skwierczenie palonej skóry. Naito zacisnął zęby, stawiając czoła narastającemu gniewowi nieznanego mu Madnessa.
— Trafiłem w czuły punkt, co? — zadrwił bezwstydnie, by skupić pełnię uwagi wroga na sobie. Wolał bronić siebie, niż nieruchomej, nieprzytomnej dziewczynki. — Kompleksy? — zasugerował, chowając ból za arogancją. Niespodziewanie cała dłoń przeciwnika zajęła się ogniem, pochłaniając w płomieniach palce chłopaka.
— Nie. Zniecierpliwienie... — warknął mężczyzna, a na powierzchni jego wolnej dłoni zapaliła się ognista kula, pozbawiając tlenu swą najbliższą okolicę.
— Dosyć tego — zdecydował w duchu Naito. Energia duchowa spłynęła po jego ramieniu aż do poparzonych palców, po drodze zmieniając się w energię elektryczną. — Zeus!
Ładunki w bezczasie zalały całą dłoń nastolatka, krystalizując się i tworząc w ten sposób twardą, iskrzącą od środka powłokę, niby rycerską lub samurajską rękawicę. Reszta mocy wystrzeliła rozgałęzionym łukiem centralnie w stronę oponenta, by porazić jego klatkę piersiową i głowę... ale prąd przeleciał przez niego, jak przez widmo.
— Co? Ale przecież... zauważył mnie. Mogłem go dotknąć. Mało tego - użył przed chwilą Syntezy. Jak to możliwe? — pomyślał zszokowany Kurokawa. Na twarzy przeciwnika również pojawiło się zaskoczenie, chociaż ewidentnie z innego powodu.
— Elektryczność? Czekaj... ten rękaw jest pusty! Więc to ty... — wydedukował momentalnie piroman, po czym - nie dawszy nastolatkowi ani chwili na zastanowienie - skręcił gwałtownie biodra i w zamaszystym obrocie kopnął go całą stopą w klatkę piersiową. Twarz Kurokawy wykrzywił ból i był to dla jego oponenta znak, że nie pomylił się, co do tożsamości chłopaka. Naito grzmotnął plecami o ścianę, doprowadzając do jej pęknięcia, a huk rozszedł się po całym piętrze. Oszołomiony brunet spojrzał spode łba na machającego obolałą ręką faceta. Widział czerwony ślad po morderczym uścisku na jego nadgarstku.
— Blisko było, co? — szczeknął mężczyzna w twarz chłopaka. — Ty naprawdę chciałeś mnie sparaliżować! — zaśmiał się z pełną satysfakcji ulgą. — Może nawet dałbyś radę, gdyby nie fakt, że nie jestem Madnessem...
— Jak to? To przecież... Nie rozumiem — pomyślał najpierw Naito, ale nagle go olśniło. — "Nie są ani ludźmi, ani Madnessami" — przypomniał sobie słowa Tory. Krew w jego żyłach zamarzła. — Jak mam obronić przed nim Yurikę, jeśli moja energia na niego nie działa? Uciec? Nie, dogoni mnie, skoro może używać mocy. Poza tym ona umrze, jeśli odłączę ją od apa...
Piiiiip. Grom. Cios. Mrok. Strach. Wszystko i nic - na raz. Kurokawa wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Oddech ugrzązł mu w gardle, myśli ugrzęzły gdzieś głęboko w podświadomości. Była tylko połyskująca linia. Pozioma linia, jak ślad po cięciu, wyznaczająca granicę między życiem i śmiercią. Na rozpalonej, pokrytej bąblami dłoni pojawił się nostalgiczny, urojony, nieprawdziwy chłód - uścisk umierającego człowieka. "Zawiodłeś mnie" - zdawał się mówić - "zaufałem ci, a ty nie dotrzymałeś słowa".
— A to ci dopiero! — wykrzyknął z udawanym przejęciem nieznajomy, spoglądając na martwą od kilkunastu sekund dziewczynkę. Wkrótce po tym jego wzrok zderzył się z niepohamowaną falą nienawiści, jaką zalewały go oczy Kurokawy. Zmarszczył brwi w reakcji na to spojrzenie - stężał. Nastawienie chłopaka zbyt różniło się od tego sprzed chwili, by nie brać go na poważnie i wysłannik Enigmy doskonale to rozumiał.
— Nie mam tu już nic do roboty. Nie mogę cię zabić i nie otrzymałem takiego polecenia. Odejdę — zakomunikował siedzącemu na podłodze Naito. — Chcę tylko, żebyś wiedział, że sięgnęliśmy na samo dno naszych kieszeni, by jej pomóc. Nie było nadziei. Przyszedłem tylko zakończyć jej męki. Nie jesteśmy mordercami, Kurokawa Naito — stwierdził z rękami w kieszeniach, najzwyczajniej w świecie mijając chłopaka i wychodząc na korytarz. Parę sekund później rozległo się piknięcie nadjeżdżającej windy, a nastolatek w dalszym ciągu niemo wpatrywał się w martwą dziewczynę. Nie wiedział już, co czuć. Nie mógł nawet zdobyć się na łzy.
— Za wiele. To jakiś koszmarny żart! — pomyślał, zamykając poparzoną dłoń na swoim czole. Pod jego czaszką zagnieździł się ból, uderzając w nią raz za razem, jak w zamarzniętą taflę wody, próbując wydostać się na powierzchnię. — Boże, nie... Mam dość. Mam po prostu, kurwa, dość...
***
— ...jeden wielki burdel — usłyszał tylko Generał Kawasaki, krocząc korytarzykiem prowadzącym od sali narad w siedzibie Gwardii do głównego holu. Otępiałym spojrzeniem omiótł idącego obok niego Francuza, narzekającego lub komentującego... coś.
— Przepraszam? — bąknął, zawstydzony swoim odpłynięciem. Generał Noailles westchnął ciężko, przecierając twarz dłonią, jakby chciał przekazać, że wszystko, co powiedział było ważne tylko wtedy, gdy usłyszało się to za pierwszym razem.
— Wszystko z tobą okej, Ahmed? Jesteś strasznie... gdzie indziej, odkąd wróciliśmy do miasta — zauważył z troską w głosie Jean.
— T... tak — stwierdził Arab. — Mało ostatnio śpię, nic więcej. Wszystko w porządku.
— Nic nie jest w porządku. Mam ponad setkę ropiejących dziur na całym ciele, które palą mnie żywym ogniem, ilekroć się położę, straciłem oko, nigdy w życiu nie miałem tyle pracy, a na dodatek... — przerwał potok myśli. Ostatnimi czasy gorączkowo rozpamiętywał rozmowę z umierającym Richardem. Nikomu nic nie powiedział. Nie o Enigmie. Nie o Stephenie Thompsonie. Od tamtego dnia wciąż i wciąż dręczyło go przeczucie, że w pobliżu może czaić się jeszcze ktoś. Ktoś taki, jak Richard - oportunista, szpieg, szczur, zdrajca. Nie wiedział już, komu ufać, komu co mówić, kogo trzymać blisko, a od kogo trzymać dystans.
— W każdym razie — podjął znowu Jean — nie przeszkadza mi jakoś fakt, że mamy na razie trzech ministrów mniej. Pewnie zaraz na stołki wejdą ich znajomi albo synowie, czy córki, ale póki co miło jest mi patrzeć na to, jak zaczęli się bać o swoje życia. Dotychczas wydawali się tacy nietykalni i władczy, szastający pieniędzmi, kneblujący cię autorytetem... a teraz? Cisi i pokorni, banda starych baranów...
— Mhm...
— Ahmed! — zbulwersował się Noailles, przyspieszając kroku i zagradzając koledze drogę. Rozstawił mu otwartą dłoń przed twarzą dla wymowności. — Przecież widzę, że coś jest nie tak. Chodzi o Naito? Co z nim? — próbował się domyślić Jean. Kawasaki wyglądał, jakby oblano go właśnie zimną wodą. Nie dlatego, że Francuz zgadł - dlatego, że przypomniał mu o jego własnym uczniu.
— Przepraszam, muszę iść. Porozmawiamy jutro — zbył szybko dawnego przełożonego i zwinnie przepłynął bokiem za jego plecy. Nieprzyjemny ucisk miażdżył mu żołądek, wypełniając od stóp do głów poczuciem winy.
***
Umęczone powieki wolno i niejednostajnie uniosły się do góry, niczym ciężkie, stare rolety, wpuszczając do źrenic oślepiający blask lamp. Mężczyzna oślepł, niezdolny do pojęcia sytuacji, w której się znajdował. Myśli uciekały z jego głowy, rozpierzchały się, ilekroć próbował zebrać je do kupy - jak przerażona ławica ryb. Ciężar własnego ciała zdawał się wgniatać go w powierzchnię tego czegoś na czym z jakiegoś powodu w jakimś miejscu leżał. Pierwszy zmysł, który przestał go zawodzić był zmysłem węchu. Pośród jaśniejącej bieli lamp poczuł bowiem wodę utlenioną i amoniak, a na to wszystko jeszcze jakiś alkohol - na tyle mocny, by wstrząsnąć głową pijącego, lecz wystarczająco słaby, by nie rozłupać jej na kawałki.
— Co się dzieje? Gdzie ja jestem? — pomyślał mężczyzna, usiłując się obrócić, czy choćby poruszyć skrawkiem ciała. Na nic się to zdało. Jakaś tajemnicza siła plątała go ciasno, niweczyła starania, wyśmiewała chęci. Każda komórka zdawała się być otumaniona, odrętwiała, pozbawiona czucia, a przynajmniej bardzo w kwestii czucia ograniczona. Mężczyzna zatrzepotał ciężkimi powiekami, próbując przyzwyczaić się do upiornie jaskrawej lampy. Tętno jego serca wystrzeliło do góry, co poskutkowało bolesnym ukłuciem w klatce piersiowej. Za dużo tłuszczu, za dużo cholesterolu, za dużo lat.
— To nie jest zabawne! Chcę stąd odejść, mam dość! Ktokolwiek, proszę... wypuśćcie mnie. Zapłacę... — zaskomlał w myślach, dysząc i dławiąc się czymś, co miał w przełyku. Teraz dopiero do niego dotarło, że nic do tej pory nie powiedział na głos, choć sądził, że to zrobił. Zaniepokoił się tym mocniej, niż należało, ale przerażająca sytuacja go przecież usprawiedliwiała.
— Aarh... hrrr... — wydobyły się z jego ust nieartykułowane, słabnące dźwięki, posyłające ciarki wzdłuż jego pleców. Coś było nie tak. Coś nie tak z jego ustami, z podniebieniem, z gardłem. Nie mógł używać słów i to przestraszyło go jeszcze bardziej. Wystarczająco mocno, by stres i adrenalina nabiły mu serce na pikę... jednocześnie przywracając nieco władzy w tłustym ciele. Gruby mężczyzna wierzgnął gwałtownie, jak wywrócony skorupą do ziemi żółw i podobnie do takiego właśnie żółwia pozostał na swoim miejscu, nic nie zdziaławszy.
Poczuł dotyk długiej, skołtunionej brody na włochatej klatce piersiowej. Jego brody. Z sekundy na sekundę powracały do niego kolejne fragmenty jego świadomości i tożsamości. Zacisnął powieki, uciekając oczami od tego przeklętego światła i zaczął się w miarę możliwości bujać na boki. Zdrętwiałe cielsko przelewało się to w jedną, to w drugą, imitując unoszącą się na falach łódkę. Podstarzały facecik starał się przeturlać w jakimkolwiek kierunku, byleby tylko uciec od światła i niepokojących zapachów, zabijających wszystkie inne.
I nagle poczuł pęd powietrza. Stracił z oczu lampy, a zamiast nich ujrzał zbliżającą się do niego podłogę - brudną, starą... miejscami czerwoną od krwi. Uderzył w nią nagim ciałem, rozbijając swój kartoflowaty nos. Plaśnięcie przywodziło na myśl rozbitą taflę wody. Ocuciło go to do reszty. Wystarczająco, by poczuł kończyny. Dysząc przez zaciśnięte zęby spojrzał na swoje ręce... ale ich nie miał. Pełen przerażenia krzyk wypełnił śmierdzące pomieszczenie, gdy bezręki grubas przetaczał się z powrotem na plecy. Usiadł ciężko i dzikim spojrzeniem omiótł wszystko wokół, choć wciąż i wciąż wracał wzrokiem do odciętych przy samych barkach ramion.
Nie czuł bólu. Coś grubego i czarnego, jak zanurzony w smole sznur oplatał brzegi jego kikutów, nie pozwalając krwi na wydostanie się na zewnątrz. Mężczyźnie kręciło się w głowie. Ciało nadal pozostawało w stanie odrętwienia. Nic nie słyszał. Być może dlatego, że wokół nic się nie działo, ale dla niego był to kolejny powód, by zacząć krzyczeć... jakkolwiek zniekształcony nie byłby dźwięk wydostający się z jego ust. Przypomniawszy sobie o dziwnej materii w przełyku, gwałtownie splunął. Na podłogę posypały się poszarpane kawałki zakrwawionego mięsa, a bezręki mężczyzna zbladł i cofnął się w stronę ściany tak gwałtownie, jak potrafił to zrobić bez rąk. Przylgnął do niej całą powierzchnią pleców. Poczuł ciepłą ciecz, zalewającą go od spodu. Stracił kontrolę nad pęcherzem. Kawałki na podłodze... były kiedyś jego językiem.
Martwe, mgliste wspomnienie podniosło się w jego umyśle, jak bezręki niedobitek na polu bitwy. Bankiet. Mnóstwo gości. Ważni ludzie. Rezydencja, willa - jego rezydencja, jego willa. Alkohol, perfumy, jedzenie - mnóstwo jedzenia. Alkohol. Półsłówka, podteksty, śmiech, wyższość, władza. Dotyk. Miękka, gładka skóra - blada, piękna, pachnąca. Uwodzicielski wzrok - nieznajoma. Alkohol. Żądza, wyższość, pewność siebie - moc, jego moc. Noc, księżyc, perfumy, alkohol, alkohol, alkohol. Dotyk. Miękka, gładka skóra, więcej miękkiej, gładkiej skóry. Dotyk - usta, dłonie, język, białe zęby. Ból - przebudzenie, szok, strach, ciemność...
Zawył przeciągle, odpychając się bosymi stopami od podłogi i posuwając masywne cielsko w stronę prowadzących do góry, brudnych schodów. Nie widział, dokąd prowadziły, ale musiał uciec. Musiał się stamtąd wydostać, gdziekolwiek był. Ci ludzie go potrzebowali, ktoś musiał ich prowadzić, mówić im, co mają robić i jak to robić - musieli mu pomóc, widząc go w takim stanie. Był tego tak pewien, że nie dopuszczał do siebie innej możliwości.
— Z rękami, czy bez... to tylko schody. Spokojnie. Już niedaleko. Wyjdziemy na zewnątrz, znajdziemy pomoc, zamordujemy sukę. Och... kto to był? Kto miał czelność podnieść na mnie... — jego myśli nagle umilkły, gdy zgasło jaskrawe światło lampy. Zimny pot zalał jego ciało. Brodaty grubas zastygł w bezruchu, wstrzymując nawet oddech, jakby miało mu to pomóc. To bowiem podpowiedział mu instynkt samozachowawczy - cisza i brak gwałtownych ruchów ratują od śmierci. Przełknął ślinę, a wraz z nią czerwoną flegmę, a wraz z nią jakiś zastały, przyklejony do podniebienia kawałeczek odgryzionego języka.
Podwójna klapa uniosła się cicho, wpuszczając z góry ledwo widoczne, blade światło gwiazd i księżyca. Z początku linia węższa, niż ostrze miecza przecięła wpełzające na schody zwały tłuszczu. Linia wkrótce zmieniła się we wstęgę, a wstęga w rzekę. Delikatny, pełen uwodzicielskiej, a jednocześnie przerażającej gracji krok na najwyższym stopniu. Klapa opadająca z hukiem i odcinająca dopływ światła do podziemnej piwnicy. Świst przepychanego przez smukłe ciało powietrza. Wszystko na raz. Potem ból.
Nie miał pojęcia, co się dzieje. Kiedy czyjeś stopy twardo osadziły się kilka stopni przed nim, grubas instynktownie rzucił się wgłąb piwnicy, desperacko machając nogami i tarzając się po podłodze całym ciałem. Ogarnął go strach większy, niż kiedykolwiek w życiu. Większy, niż w obliczu Wilkołaka i większy, niż gdy dawno temu rozbrzmiał pierwszy wybuch. W niczym mu on nie pomógł. Coś w ciemnościach wbiło mu się w tył pleców, wijąc się przy tym, jak wściekły wąż, wpełzając coraz głębiej między rozdzierane tkanki. Mężczyzna krzyczał wniebogłosy, waląc kikutami o podłogę. Zapierając się o nią podbródkiem, próbował za jego pomocą przeciągnąć się naprzód, ale nic nie wskórał.
To było ostatnie, co zrobił. Choć rozpaczliwie wierzgał, nie powstrzymał penetrujących trzewia "węży", których niezliczona liczba wnikała mu w plecy i przebijała organy. Coś obcinało płaty mięsa na całej powierzchni jego ciała. Krew wraz z życiem uciekała przez dziury w ścianach tłuszczu. Krzyk - który z czasem zmienił się w kwik - ucichł w mniej, niż minutę.
— Co się dzieje? Gdzie ja jestem? — pomyślał mężczyzna, usiłując się obrócić, czy choćby poruszyć skrawkiem ciała. Na nic się to zdało. Jakaś tajemnicza siła plątała go ciasno, niweczyła starania, wyśmiewała chęci. Każda komórka zdawała się być otumaniona, odrętwiała, pozbawiona czucia, a przynajmniej bardzo w kwestii czucia ograniczona. Mężczyzna zatrzepotał ciężkimi powiekami, próbując przyzwyczaić się do upiornie jaskrawej lampy. Tętno jego serca wystrzeliło do góry, co poskutkowało bolesnym ukłuciem w klatce piersiowej. Za dużo tłuszczu, za dużo cholesterolu, za dużo lat.
— To nie jest zabawne! Chcę stąd odejść, mam dość! Ktokolwiek, proszę... wypuśćcie mnie. Zapłacę... — zaskomlał w myślach, dysząc i dławiąc się czymś, co miał w przełyku. Teraz dopiero do niego dotarło, że nic do tej pory nie powiedział na głos, choć sądził, że to zrobił. Zaniepokoił się tym mocniej, niż należało, ale przerażająca sytuacja go przecież usprawiedliwiała.
— Aarh... hrrr... — wydobyły się z jego ust nieartykułowane, słabnące dźwięki, posyłające ciarki wzdłuż jego pleców. Coś było nie tak. Coś nie tak z jego ustami, z podniebieniem, z gardłem. Nie mógł używać słów i to przestraszyło go jeszcze bardziej. Wystarczająco mocno, by stres i adrenalina nabiły mu serce na pikę... jednocześnie przywracając nieco władzy w tłustym ciele. Gruby mężczyzna wierzgnął gwałtownie, jak wywrócony skorupą do ziemi żółw i podobnie do takiego właśnie żółwia pozostał na swoim miejscu, nic nie zdziaławszy.
Poczuł dotyk długiej, skołtunionej brody na włochatej klatce piersiowej. Jego brody. Z sekundy na sekundę powracały do niego kolejne fragmenty jego świadomości i tożsamości. Zacisnął powieki, uciekając oczami od tego przeklętego światła i zaczął się w miarę możliwości bujać na boki. Zdrętwiałe cielsko przelewało się to w jedną, to w drugą, imitując unoszącą się na falach łódkę. Podstarzały facecik starał się przeturlać w jakimkolwiek kierunku, byleby tylko uciec od światła i niepokojących zapachów, zabijających wszystkie inne.
I nagle poczuł pęd powietrza. Stracił z oczu lampy, a zamiast nich ujrzał zbliżającą się do niego podłogę - brudną, starą... miejscami czerwoną od krwi. Uderzył w nią nagim ciałem, rozbijając swój kartoflowaty nos. Plaśnięcie przywodziło na myśl rozbitą taflę wody. Ocuciło go to do reszty. Wystarczająco, by poczuł kończyny. Dysząc przez zaciśnięte zęby spojrzał na swoje ręce... ale ich nie miał. Pełen przerażenia krzyk wypełnił śmierdzące pomieszczenie, gdy bezręki grubas przetaczał się z powrotem na plecy. Usiadł ciężko i dzikim spojrzeniem omiótł wszystko wokół, choć wciąż i wciąż wracał wzrokiem do odciętych przy samych barkach ramion.
Nie czuł bólu. Coś grubego i czarnego, jak zanurzony w smole sznur oplatał brzegi jego kikutów, nie pozwalając krwi na wydostanie się na zewnątrz. Mężczyźnie kręciło się w głowie. Ciało nadal pozostawało w stanie odrętwienia. Nic nie słyszał. Być może dlatego, że wokół nic się nie działo, ale dla niego był to kolejny powód, by zacząć krzyczeć... jakkolwiek zniekształcony nie byłby dźwięk wydostający się z jego ust. Przypomniawszy sobie o dziwnej materii w przełyku, gwałtownie splunął. Na podłogę posypały się poszarpane kawałki zakrwawionego mięsa, a bezręki mężczyzna zbladł i cofnął się w stronę ściany tak gwałtownie, jak potrafił to zrobić bez rąk. Przylgnął do niej całą powierzchnią pleców. Poczuł ciepłą ciecz, zalewającą go od spodu. Stracił kontrolę nad pęcherzem. Kawałki na podłodze... były kiedyś jego językiem.
Martwe, mgliste wspomnienie podniosło się w jego umyśle, jak bezręki niedobitek na polu bitwy. Bankiet. Mnóstwo gości. Ważni ludzie. Rezydencja, willa - jego rezydencja, jego willa. Alkohol, perfumy, jedzenie - mnóstwo jedzenia. Alkohol. Półsłówka, podteksty, śmiech, wyższość, władza. Dotyk. Miękka, gładka skóra - blada, piękna, pachnąca. Uwodzicielski wzrok - nieznajoma. Alkohol. Żądza, wyższość, pewność siebie - moc, jego moc. Noc, księżyc, perfumy, alkohol, alkohol, alkohol. Dotyk. Miękka, gładka skóra, więcej miękkiej, gładkiej skóry. Dotyk - usta, dłonie, język, białe zęby. Ból - przebudzenie, szok, strach, ciemność...
Zawył przeciągle, odpychając się bosymi stopami od podłogi i posuwając masywne cielsko w stronę prowadzących do góry, brudnych schodów. Nie widział, dokąd prowadziły, ale musiał uciec. Musiał się stamtąd wydostać, gdziekolwiek był. Ci ludzie go potrzebowali, ktoś musiał ich prowadzić, mówić im, co mają robić i jak to robić - musieli mu pomóc, widząc go w takim stanie. Był tego tak pewien, że nie dopuszczał do siebie innej możliwości.
— Z rękami, czy bez... to tylko schody. Spokojnie. Już niedaleko. Wyjdziemy na zewnątrz, znajdziemy pomoc, zamordujemy sukę. Och... kto to był? Kto miał czelność podnieść na mnie... — jego myśli nagle umilkły, gdy zgasło jaskrawe światło lampy. Zimny pot zalał jego ciało. Brodaty grubas zastygł w bezruchu, wstrzymując nawet oddech, jakby miało mu to pomóc. To bowiem podpowiedział mu instynkt samozachowawczy - cisza i brak gwałtownych ruchów ratują od śmierci. Przełknął ślinę, a wraz z nią czerwoną flegmę, a wraz z nią jakiś zastały, przyklejony do podniebienia kawałeczek odgryzionego języka.
Podwójna klapa uniosła się cicho, wpuszczając z góry ledwo widoczne, blade światło gwiazd i księżyca. Z początku linia węższa, niż ostrze miecza przecięła wpełzające na schody zwały tłuszczu. Linia wkrótce zmieniła się we wstęgę, a wstęga w rzekę. Delikatny, pełen uwodzicielskiej, a jednocześnie przerażającej gracji krok na najwyższym stopniu. Klapa opadająca z hukiem i odcinająca dopływ światła do podziemnej piwnicy. Świst przepychanego przez smukłe ciało powietrza. Wszystko na raz. Potem ból.
Nie miał pojęcia, co się dzieje. Kiedy czyjeś stopy twardo osadziły się kilka stopni przed nim, grubas instynktownie rzucił się wgłąb piwnicy, desperacko machając nogami i tarzając się po podłodze całym ciałem. Ogarnął go strach większy, niż kiedykolwiek w życiu. Większy, niż w obliczu Wilkołaka i większy, niż gdy dawno temu rozbrzmiał pierwszy wybuch. W niczym mu on nie pomógł. Coś w ciemnościach wbiło mu się w tył pleców, wijąc się przy tym, jak wściekły wąż, wpełzając coraz głębiej między rozdzierane tkanki. Mężczyzna krzyczał wniebogłosy, waląc kikutami o podłogę. Zapierając się o nią podbródkiem, próbował za jego pomocą przeciągnąć się naprzód, ale nic nie wskórał.
To było ostatnie, co zrobił. Choć rozpaczliwie wierzgał, nie powstrzymał penetrujących trzewia "węży", których niezliczona liczba wnikała mu w plecy i przebijała organy. Coś obcinało płaty mięsa na całej powierzchni jego ciała. Krew wraz z życiem uciekała przez dziury w ścianach tłuszczu. Krzyk - który z czasem zmienił się w kwik - ucichł w mniej, niż minutę.
Koniec Rozdziału 237
Następnym razem: Tańczące diabły
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz