sobota, 29 marca 2014

Rozdział 88: Ból i cierpienie

ROZDZIAŁ 88

     -Początek? A więc mogło być jeszcze gorzej... - rzucił smętnie Kurokawa, nie będąc w stanie domyślić się dalszego biegu wydarzeń. Niemniej jednak miał coraz gorsze przeczucia i powoli domyślał się już sedna wypowiedzi Paladyna.
-Tak... Zmienienie uciśnionych w niewolników celem podbudowania gospodarki państwa rzeczywiście było jedynym, co pozostało... jednak i to nie było tak proste. Kantyjczycy byli poniżani i tłamszeni przez większość populacji, podczas gdy sami Królowie obiecali im polepszenie warunków życia, gdy już wszystko się skończy. Tamci nie mieli zbyt dużego wyboru. Wiedząc, że nikt nie przyjąłby ich do pracy, woleli przystać na warunki władców. Mieli nadzieję. Matkę głupich, która towarzyszyła im do samego końca. Kilkadziesiąt lat musiało minąć, by zniszczenia zostały naprawione. By handel znów zaczął się rozwijać. Wszystko to zostało przyjęte przez "godnych obywateli" jako coś normalnego. Uznali, że Kantyjczycy, przez których wpędzeni zostali w cały ten bajzel byli wręcz zobowiązani do odpracowania tego. A gdy odbudowa kraju się zakończyła, gdy nastroje powróciły do optymalnego poziomu... trzeba było wybrać nowego, absolutnego władcę. W tym celu zaś musiano zadbać o maksymalną jednomyślność i dobre chęci obywateli. Dlatego też zaprzestano reagowania na ciemiężenie "synów Jadiira", którzy zdołali wyjść ze slumsów. Na porządku dziennym były pobicia, akty nietolerancji, poniżanie, mazanie fekaliami drzwi domów... Nie można było winić za to Królów. Oni nie mieli wyboru, jeśli chcieli wznowić działanie systemu rządzącego. Nie zdawali sobie sprawy, jak długo utrzyma się nienawiść obywateli. Nie wiedzieli bowiem, że odpowiednio pielęgnowana, przetrwa nawet wtedy, gdy wszyscy zapomną o jej powodach. Kolejni królowie Morriden siadali na tronie, a gdy pozostali członkowie ósemki zakończyli swe żywoty, nie było już nikogo, kto powstrzymałby chaos. Następni władcy niczym nie różnili się bowiem od swych rozgniewanych pobratymców. Los Kantyjczyków przypominał los żydów przez wiele stuleci. Samoświadomość mniejszości ulegała stopniowej degeneracji i zdawało się, że już nic się nie odmieni... ale blizny, choćby nie wiem, jak małe, nigdy nie znikają - Eronis patrzył obiektywnie na całą niesprawiedliwość, o której mówił. Trudno było uwierzyć, że cały ten łańcuch nienawiści zapoczątkowało jedno wydarzenie. Takimi istotami byli jednak ludzie. Walczyli ze sobą nawet wtedy, gdy robili to z przyzwyczajenia.
-Dokładnie tak, jak ja. Ta banda zjebów zachowywała się zupełnie tak, jak ja... - Tatsuya wspomniał na swój sposób życia i kultywowanie nienawiści, która pozwalała mu rosnąć w siłę bez względu na konsekwencje. Sam nie wiedział, czy cokolwiek się w nim zmieniło, jednak mimo wszystko towarzyszył człowiekowi, którego powinien nienawidzić najbardziej ze wszystkich. Może faktycznie to robił. Może po prostu kumulował w sobie cały ten gniew. Jedna rzecz była pewna - gdyby nie Kurokawa, czempion skończyłby jako marna namiastka człowieka.
-Setki lat prześladowań nie wymazały wspomnień. Nie wymazały poczucia niesprawiedliwości i chęci do zmian. Dlatego właśnie 30 ludzkich lat temu miało miejsce wydarzenie niezwykłe. Wtedy bowiem jeden człowiek postanowił wziąć losy setek uciśnionych braci i sióstr w swoje ręce. Konan, pierwszy Połykacz Grzechów. Ten właśnie osobnik, który przybył do Morriden z zewnątrz, wiodąc wcześniej własne życie na ziemi... przyłączył się do tłamszonych. To właśnie on był tym, który odkrył źródło mocy dzisiejszych wrogów Gwardii. To on w ciągu niespełna roku sprawił, że jego towarzysze urośli w siłę do zatrważającego wtedy stopnia. Ci, którzy umierali z głodu. Ci, których bito na śmierć. Ci, którzy popełnili samobójstwo z żalu i bezsilności. Oni wszyscy, a raczej ich dusze posłużyły za katalizator mocy Kantyjczyków. Wykorzystali jedyną pozostałość po ich bliskich, pozwalając tej cząstce żyć wewnątrz nich. Podczas zbrojenia, żaden z nich nie stawał oporu ciemiężcom. Nadal udawali słabych, pełnych pokory i godnych pogardy głupców. Ci, którzy nie pamiętali początku konfliktu byli w ukryciu edukowani. Urządzano lekcję historii Kanty, jej przyłączenia do Morriden, rzezi jej obywateli. Wszystko to po to, by podsycić determinację, złość i chęć rewanżu u młodego pokolenia. W końcu nadszedł ten sądny dzień. Ten dzień, w którym wszyscy mieszkańcy dawnych slumsów wyszli na ulice... i zebrawszy się na placu głównym, przedstawili się właśnie jako Połykacze Grzechów. Z miejsca zażądali abdykacji ówczesnego króla, choć w rzeczywistości doskonale wiedzieli, jaką otrzymają odpowiedź. Chcieli po prostu dać ludziom świadomość, że ONI przynajmniej próbowali negocjować. Próba rzecz jasna spełzła na niczym - wszystko stało się jasne. Wszystkie wątpliwości zostały nagle rozwiane. Historia potoczyła się dokładnie tak, jak spodziewał się tego "krzyżooki". -Ten stan rzeczy prędko obrócił się w regularną wojnę. Nie była to już wojna domowa. Była to wojna pomiędzy dwiema różnymi społecznościami. Wszystkie główne ulice w stolicy zostały zajęte w ciągu pierwszego tygodnia konfliktu. Połykacze Grzechów zmieniali w gruzy domy swoich ciemiężców, z ruin tworząc barykady, które blokowały szlaki. Pozostawione przez nich trzy szlaki zostały momentalnie obsadzone, tworząc z głównego placu swoistą bazę wypadową dla ich wojska. Dzień za dniem przejmowali kolejne dzielnice, nie mając żadnego godnego rywala. Nikt nie spodziewał się, że tłamszeni przez stulecia Kantyjczycy posiądą tak ogromną siłę, nie mając żadnych warunków do jej zwiększania. Ulice spływały krwią, niebo zasłaniał dym z płonących domów. Połykacze Grzechów działali tak, by przejąć możliwie jak największą część Miracle City, która okalałaby pałac królewski. Chcieli "własnymi" terenami otoczyć twierdzę znienawidzonego władcy... i udało im się to. Ich determinacja nie znała granic, lecz upór odebrał im rozsądek. Król Morriden nie miał pokaźnych wojsk ani niezwykle silnych podwładnych. On mógł na nich zaczekać, gdyż nie pozostała mu żadna droga ucieczki. Ludzie Konana mieli siłę i środki, by przejąć całą stolicę, jednak woleli jak najszybciej zająć się królem... i tak zrobili. Pałac został zburzony, wszyscy w jego wnętrzu wybici, a samego władcę nabito na pal. Mimo wszystko oblężenie twierdzy odebrało Kantyjczykom kolejny tydzień. I właśnie ten tydzień doprowadził ich do zguby. Wtedy bowiem pewien nowo-przybyły człowiek zjednoczył dawnych członków morrideńskiego wojska oraz każdego obywatela, który posiadał odpowiednie zdolności bojowe. Powstałe praktycznie za plecami Połykaczy Grzechów oddziały zbrojne ochrzczono mianem Gwardii Madnessów, a jej twórcą i pierwszym Generałem był nie kto inny, niż nasz obecny Naczelnik, Hariyama Shigeru - wszystko zaczęło się zazębiać. Nabierać sensu i łączyć w logiczną całość. Zamach, pogrom, wojna domowa, wyniszczenie, zemsta... Niewiele krajów zostało tak okrutnie pokaranych przez los w tak krótkim czasie. -Shigeru w swym ziemskim życiu miał już doświadczenie wojskowe. Widząc, w jak opłakanym stanie znajduje się państwo, zdecydował zakończyć konflikt wszelkimi dostępnymi środkami i najszybciej, jak mógł. Właśnie dlatego musiał osłabić morale przeciwnika, wytrącić go z równowagi, zaburzyć jego zdolność logicznego myślenia i pogrześć rozsądek. Dlatego właśnie podjął radykalną decyzję o przebiciu się przez uliczne barykady podczas zajmowania pałacu królewskiego przez główne wojska Połykaczy Grzechów. Główny plac był wtedy bardzo słabo chroniony, gdyż Konan nie chciał ryzykować i wziął ze sobą większość ludzi. Logicznie myśląc, pozostawił za sobą kobiety, dzieci i osoby z jakichś względów niezdolne do walki. Właśnie dlatego Hariyama wraz ze swoimi ludźmi dokonał "rzezi niewiniątek". Wybił wszystkich, co do jednego, a na ich ciałach użył "pierwszej pomocy", by te nie mogły zniknąć. Chciał bowiem jak najmocniej rozgniewać Kantyjczyków i zmusić ich do popełniania błędów. Analogicznie obecną wojnę rozpoczął podobny zabieg. Ciało Giovanniego również zabezpieczono przed rozkładem i pozostawiono w siedzibie Gwardii. Właśnie dlatego winą z miejsca obarczono Połykaczy Grzechów... - konkluzja Eronisa była wręcz druzgocąca. Kurokawa nigdy wcześniej nie pomyślałby o czymś takim. Działania Połykaczy Grzechów były tak samo błyskotliwe, jak i ironiczne. Odpowiadali na ogień ogniem, jakby całkiem zamienili się stanowiskami z członkami Gwardii. -Nie uważam działań naszego Naczelnika za właściwe... lecz z całą pewnością były skuteczne. Gdy bowiem Konan dowiedział się o wszystkim, jego gniew sięgnął zenitu. Wysłał wszystkie siły do niezajętej przez niego części miasta w poszukiwaniu winowajców... lecz na to czekał Hariyama. Pozostawiwszy połowę swych oddziałów w miejscu jako przynętę, całą resztę podzielił na dwie części. Gdy Kantyjczycy zaatakowali stacjonujących w jednym punkcie gwardzistów, wspomniane dwa skrzydła ominęły ich z dwóch stron, zachodząc od flanki. Shigeru bez namysłu poświęcił wtedy dużą część swoich ludzi, którzy mieli wtedy za zadanie powstrzymanie wroga od dalszych działań. Sam zaś, wraz z trzonem armii uderzył w plecy nieprzyjaciela, zamykając go w silnych kleszczach i wymordowując do cna. W miejscu tej bitwy znajdują się obecnie "Marsowe Pola", czyli cmentarz dla członków Gwardii. Dwie radykalne, choć niezbyt skomplikowane sztuczki sprawiły, że pozostałe wojska Połykaczy Grzechów były niczym w obliczu dowodzonych przez wojskowego gwardzistów. Gdy Hariyama wkroczył ze swymi ludźmi na plac, niewielu było w stanie stawić mu czoła, jednak Kantyjczycy nie mieli już wtedy nic do stracenia. Zostali spacyfikowani. Wśród krzyków walczących trwał wtedy jeden pojedynek. Pojedynek pomiędzy charyzmatycznym marzycielem - Konanem i twardo stąpającym po ziemi Shigeru. Pierwszy Połykacz Grzechów nie był w stanie wygrać, choć nikt nigdy tak dotkliwie nie zranił naszego Naczelnika. Mimo zaciekłego oporu niedobitków, "synowie Jadiira" upadli... a ich lider został zabity na miejscu, ginąc z rąk Hariyamy. Co więcej jednak... odebrano mu życie na oczach jego 6-letniego wówczas syna. Ten właśnie syn miał na imię... Bachir - Tatsuya odwrócił się na stołku tak nagle, że prawie zwalił się na podłogę. Tego nie wiedział. Tego się nie spodziewał. I chyba nie tylko on... Twarze pozostałych Madnessów również wykrzywiło zdziwienie. Zaskoczenie. Szok. 
-Nie chodzi o to, czy Konan był zły, czy dobry. Czy prowadził powstanie w złej, czy w dobrej wierze. Z perspektywy 6-letniego chłopca to właśnie Shigeru był tym nieludzkim potworem, który zabił jego ukochanego ojca. Niewiele dzieci doświadczyło piekła wojny tak bardzo, jak on. Dwa różne społeczeństwa o innych motywach i innych planach na sukces... Któreś z nich musiało w końcu upaść. Któreś musiało zostać zniszczone. I tak się stało. Kronikarze określili tamto wydarzenie jako "Pierwszą Wojnę Ideałów". Dziesiątki tysięcy zabitych cywili, dziesiątki tysięcy zniszczonych historii i obróconych w niwecz planów na życie. Morriden nigdy nie doświadczyło tak smutnego, tak gorzkiego okresu. Upadłe państwo wycierpiało się za wszystkie czasy. Musiano w końcu na dobre ustabilizować jego sytuację. Planowano, by to Hariyama został nowym królem w zamian za to, czego dokonał... lecz on się nie zgodził. Wziął bowiem pełną odpowiedzialność za wszystkie swoje decyzje i za działania własnych żołnierzy. Posunął się do najgorszego, by ochronić kraj przed upadkiem. Zrobił, co mógł, co umiał najlepiej. Właśnie przez swoją kontrowersyjność nie uważał się za odpowiedniego kandydata ani na władcę... ani nawet na przywódcę Gwardii Madnessów. Zdawało się, że nie istnieje osoba, która mogłaby podźwignąć te ziemię po tym, jak wylądowały na kolanach. Mylono się. Nagle bowiem pojawił się ktoś, o kim nawet dzisiaj mówi się dzień za dniem... Pierwszy Naczelnik Gwardii Madnessów, zwany też "mędrcem znikąd". Niepozorny staruszek, którego imienia nie znają nawet kronikarze naszego zakonu. Tego jednego człowieka określa się jako reinkarnację Pierwszego Króla. Niektórzy naprawdę wierzą, że faktycznie był to Shuun, lecz wątpię, by była to prawda. Niemniej jednak w tamtych czasach był on bezsprzecznie najpotężniejszym Madnessem na świecie - gimnazjalista chłonął każdy fragment historii całym sobą, by jak najlepiej pojąć realia świata, do którego dobrowolnie przystał. Starał się nie analizować jego wiedzy, którą posiadł. Starał się nie myśleć i nie oceniać, póki opowieść Paladyna nie dobiegnie końca. -Jedyna osoba w Miracle City, której serca nie zrosiła wojna. Tym właśnie był ten starzec. I głównie dlatego był on bezstronny. Dlatego mógł trzeźwo ocenić sytuację i znaleźć właściwe rozwiązanie wraz z filozofią życia, którą wbijał w głowy ludzi. To właśnie on stał się przywódcą sił zbrojnych miasta. Właśnie on był tym, którzy praktycznie zniszczył istniejący wówczas kodeks prawny i osobiście napisał go od nowa. Miał po prostu w sobie coś, co sprawiało, że każdy mu ufał. Ci, którzy mieli już dość bólu i stresu, bali się sami czegokolwiek zrobić. On jednak wiedział, co należy zmienić. Wtedy właśnie raz jeszcze zapanowała chwiejna równość, kiełkując i rozwijając się krok po kroku. Zniesiono przymusowe niewolnictwo. Zlikwidowano podział na slumsy i dzielnice mieszczańskie. W miejscu, w którym enigmatyczna istota zwana Bogiem lewitowała nad ziemią wybudowano koloseum. Wprowadzono maksymalną stawkę majątkową dla mieszkańców, przez co najbogatsi musieli oddać nadwyżkę. Ta właśnie nadwyżka została wykorzystana do odbudowy zniszczonych dzielnic i wspomożenia bezdomnych. Duże środki przeznaczono w rozwój medycyny, prowadząc do walki z powojennymi chorobami. Zreorganizowano przemysł, który nie był już pod wyłączną kontrolą państwa. Wszystko to za sprawą jednego staruszka, który rozpalił płomień nadziei w sercach pokrzywdzonych. To właśnie on był tym, który pomimo rad i uwag swoich doradców udał się do niedobitków Połykaczy Grzechów... i padł przed nimi na kolana, błagając o przebaczenie dla swych ludzi. On, który nie brał udziału w wojnie i który nigdy nie mieszkał w Miracle City czuł większy żal względem Kantyjczyków, niż ich ciemiężcy. Dokonał wtedy kolejnego cudu. Zdołał bowiem przekonać "synów Jadiira" do pertraktacji. Podczas zwołanego zebrania, którego przebieg obserwować mogli wszyscy obywatele, podjęto kilka ważniejszych decyzji. Jedną z nich było zachowanie neutralności przez Niebiańskich Rycerzy i pałac królewski. Innym było pozwolenie Połykaczom Grzechów na pochłanianie dusz, o ile nie należały one do obywateli Morriden. Gwardia Madnessów została utrzymana w formie obrońców państwa, a wkrótce całego świata przed działaniem Spaczonych. Dawni Kantyjczycy mieli pełne prawo zamieszkać wśród ludu, a Naczelnik zaoferował im również pomoc w osiedleniu i rozwoju. Wielu przyjęło jego propozycję, lecz inni, którzy wycierpieli zbyt wiele, by móc zaufać obywatelom Miracle City zdecydowali się na odejście. Utworzyli własną siedzibę, w której panowały ich własne zasady, a z czasem dołączało do nich coraz więcej ludzi... aż w końcu stali się takim ugrupowaniem, jakie widzimy dzisiaj - burzliwa opowieść o haniebnych dziejach kraju Madnessów zmierzała już ku końcowi. Posiadacz Przeklętych Oczu zaczął się zastanawiać, dlaczego Shuun nie wspomniał mu ani słowem o tym, czego się właśnie dowiedział. Nim jednak zdążył dojść do jakiegoś wniosku, Eronis podjął się dalszych wyjaśnień. -Nie zrozumcie mnie źle. Gdy poprzedni Naczelnik sprawował władzę, a jeden z grobowców Królów został odnaleziony, sytuacja wyglądała cudownie. Obecność tego człowieka sprawiła, że wszystko zaczęło przypominać początki istnienia zjednoczonego Morriden. W końcu jednak stary człowiek uznał, że zrobił już dość wiele. Swoim następcą uczynił własnego ucznia - Hariyamę Shigeru, a on sam... odszedł dziesięć ludzkich lat temu. Połykacze Grzechów, którzy otrzymali łaskę czuli się jednak, jakby ktoś napluł im w twarz, a ślinę otarł własnym butem. Nie otrzymali oni satysfakcji ani prawdziwej rekompensaty. Ich wrogów nie ukarano. Ich rodzin nie przywrócono do życia... a różnice między nimi, a ludnością cywilną narastały. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta, zdarzały się większe, czy mniejsze incydenty... aż w końcu czara goryczy się przelała. I tak właśnie dochodzimy do wydarzeń bieżących... których wszyscy jesteśmy świadkami - zakończył wreszcie swą opowieść Paladyn, pociągając kilka potężnych łyków wina z pobliskiego kielicha. 
-Shigeru-san... Więc to takim byłeś człowiekiem... Ja... nie powinienem był oceniać cię zbyt pochopnie, jednak... nie jesteś kimś złym. Wszystko, co robisz, robisz dla swoich podwładnych, a każdy z nich jest dla ciebie, jak syn. Ktoś, kto się tak zachowuje, nie może być zły. Mimo wszystko Połykacze Grzechów również tacy nie są. Walczą, bo chcą, by wynagrodzono im wszystkie krzywdy. Ich również rozumiem. A mimo wszystko mam wrażenie... że żadna ze stron nie ma racji - Naito zacisnął pięści, uderzając nimi w swoje kolana. Stał właśnie przed jednym z najważniejszych wyborów w swoim życiu. W dodatku musiał jeszcze ten wybór zmienić w adekwatne do niego czyny, co również nie było niczym prostym.
-Eronis-san... dziękuję, że podzieliłeś się z nami tą historią... ale mylisz się co do jednej rzeczy. Założyłeś z góry, że przyszedłem do ciebie jako członek Gwardii Madnessów i jako jej stronnik. Właśnie to było błędem - Rinji wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Rikimaru spojrzał na towarzysza, jak na skończonego idiotę.
-Och, czyżbym się mylił? - zdziwił się długowłosy, mierząc chłopaka wzrokiem i mimochodem oceniając jego postawę duchową.
-Tak. Nie chcę, żeby Gwardia Madnessów wygrała tę wojnę. Nie chcę też, by zwyciężyli Połykacze Grzechów. Nie uważam, że zachowanie neutralności jest w tym wypadku wskazane. Jestem po mojej własnej stronie. Po tej stronie, gdzie stoją ci, których nazywam przyjaciółmi i ci, którzy myślą tak samo, jak ja. A ja myślę, że ta wojna musi się skończyć natychmiast... i że nikt nie powinien jej wygrać - zaskakującym był fakt, z jaką łatwością wypowiedział się Kurokawa. Jak łatwo określił swoje odrębne stanowisko, nie chcąc razić nikogo ani wspierać kogokolwiek. 
-Istnienie strony neutralnej to konieczność. Głupotą byłoby pozwolenie komuś na subiektywne rozwiązanie sytuacji. Doprowadziłoby to tylko do kolejnej krucjaty w przyszłości. Dlatego musimy czekać i nie wolno nam łączyć się z kimkolwiek. To zaburzyłoby naszą trzeźwą ocenę sytuacji - błękitnooki mężczyzna podniósł się gwałtownie z krzesła, opierając drżące dłonie o blat stołu.
-Neutralność i obojętność to nie to samo... - zripostował natychmiast obywatel Akashimy. -Jedyną niesprawiedliwością będzie pozwolenie jednej stronie na wyniszczenie drugiej. To przez takie zagrania powstają kolejne rozlewy krwi. Jeśli nie chcecie wesprzeć walczących... weprzyjcie nas! Pozwólcie nam wziąć udział w bitwie i pomóżcie zatrzymać walki. Zachowajcie neutralność, powstrzymując obydwie strony od zabijania się nawzajem! Rycerze istnieją, by chronić ludzi, ale tam na zewnątrz umierają tacy sami ludzie, jak ci, których ukrywacie w schronach i zamkowych komnatach. Oddychają tym samym powietrzem, czują taki sam ból i wylewają tę samą krew! Dlatego powinniście interweniować! Nie czekajcie na wynik, a stwórzcie go sami! Pokażcie tym wszystkim ludziom, że każdy zasługuje na życie! - wykrzykujący pełne ognia frazesy "krzyżooki" nie pozwalał na to, by ktokolwiek mu przerwał. Dosłownie przygniótł rozmówcę nawałnicą słów, wewnątrz których tliła się cała dusza nastolatka.
-Michelle miała rację... Wyjątkowo dojrzały z ciebie chłopak, Naito-kun - uśmiechnął się pod nosem Eronis, po czym spojrzał na drugoklasistę z pełną powagą. -Czy jednak będzie tak samo, gdy się nie zgodzę? Jak wtedy postąpisz? - zapytał z surowym wzrokiem, traktując młodego Madnessa, jak równego sobie.
-Jeśli nie zechcesz mi pomóc, trudno. W takim wypadku sam zatrzymam wojnę! Nie wiem jeszcze, jak to zrobię, ale nie będę siedział z założonymi rękami! Jeśli będę musiał, stanę przed samym Bachirem i przekonam go do złożenia broni! Jeśli mi się nie uda, nakłonię Shigeru-san'a do wycofania jego żołnierzy! Ktoś musi działać, to jedyne, co wiem... - nie dało się określić, ile z tych słów wypowiedzianych zostało za sprawą Pierwszego Króla, a ile powiedziałby Naito bez swojego dziedzictwa. Niemniej jednak w tamtej chwili jego postawa niczym się nie różniła od samego Shuuna. I własnie to zdołało poruszyć Paladyna.
-Mówisz takie rzeczy, choć każdy Rycerz z osobna byłby w stanie z łatwością cię pokonać. W ogóle nie przejmujesz się tym, jak mocno odstajesz od silniejszych od ciebie ludzi. Chłopcze... moi ludzie będą walczyć, jeśli naprawdę dasz radę zmienić przebieg tej bitwy. Wtedy i tylko wtedy. Zarówno ty, jak i ci, których tu przyprowadziłeś mają pełne prawo do udziału w wojnie, choć nie podlegają już naszej ochronie. Jeśli masz taką wolę, otrzymasz wszelkie informacje odnośnie sytuacji w polu... - twarz posiadacza Przeklętych Oczu rozjaśnił pogodny uśmiech. Choć jego sukces był tak niewielki, cieszył go niezmiernie. Dokonał bowiem w kwestii Niebiańskich Rycerzy więcej, niż ktokolwiek inny na przestrzeni wielu lat.
-Arigato! - Kurokawa skłonił się tak nisko, jak tylko umiał, wyrażając swą wdzięczność. Przelotnym spojrzeniem obrzucił twarze przyjaciół. Tatsuya zaśmiał się arogancko pod nosem, spodziewając się podobnego obrotu wydarzeń. Zwykle ciosany z kamienia Rikimaru nie mógł uwierzyć własnym uszom. Rinji natomiast z lekkim niepokojem próbował się do czegoś przemóc. Przywódca Rycerzy momentalnie zauważył tą chęć, przyglądając się bacznie kosiarzowi.
-Eronis-sama... Ja... Czy mógłbym się dowiedzieć... jak radzi sobie mój brat? Chcę wiedzieć, co się dzieje z Okudą Yashiro! - wyrzucił z siebie drżącym głosem niebieskooki. Potrzebował on wielkiej odwagi, by wystąpić do kogoś o takiej pozycji z prośbą, a właściwie nawet żądaniem tego typu. Tym większe było więc jego zdziwienie, gdy zobaczył zaskoczenie na licu Paladyna.
-O czym ty mówisz? Żaden członek twojego klanu nie uczestniczy w bitwie - Rinji zamarł, gdy tylko to usłyszał.
-Nie! To niemożliwe! Nii-sama wyraźnie powiedział, że bierze w niej udział! Dlatego załatwił mi miejsce w waszym zamku! Dlaczego miałby mnie okłamać? - wzburzył się chłopak, gwałtownie podnosząc się na równe nogi.
-Mówię prawdę. Chcąc zadbać o odpowiednio wysokie morale i zgodność gwardzistów, Naczelnik musiał w pewnym stopniu się do nich dostosować. Nikt nie chciał służyć w tym samym oddziale, co członek rodu Okuda... Być może twój brat wolał ci po prostu o tym nie wspominać - pod młodym kosiarzem ugięły się nogi, gdy tylko usłyszał wyjaśnienie. Bezwiednie opadł na krzesło, wytrzeszczając oczy i opadając z sił.
***
     Chóralny ryk ośmiu ogromnych paszczy rozdarł zarówno powietrze, jak i ducha wielu gwardzistów. Arcarios runął w dół, a jego cień stopniowo się pomniejszał, gdy maszkara oddalała się coraz bardziej od słońca. Czarny, smoczy król z pełnym pędem przeleciał ponad głowami żołnierzy, ogonem miażdżąc i rozrzucając na dziesiątki metrów kilkudziesięciu wrogów. Gigantyczne cielsko prastarego Spaczonego wykonało bardzo ciasną beczkę nad zebranymi pod nim Madnessami. Każdy z gadzich pysków splunął w ziemię fioletową, mazistą substancją... która zaczęła wypalać ziemię i wszystko, co się z nią zetknęło. Kwas. Potwornie żrący kwas, który sycząc, rozkładał wszystko wokół. Wielu gwardzistów zawyło z bólu, rzucając się na ziemię, gdy ich buty zostały stopione, a palce u nóg zmieniły się w pękające kości. Unoszący się nad ziemią stwór wymachiwał skrzydłami, by nie spaść na ziemię. Każdy taki zamach przewracał niezliczone ilości ludzi, niczym domki z kart.
-Szlag by to! Ta szkarada nas zdziesiątkuje. Generał jest daleko stąd, muszę działać sam! - wywnioskował prędko Matsu, puszczając się sprintem przed siebie. Z dużą prędkością i zwinnością omijał kałuże fioletowej mazi, szykując się do ataku na ryczącą bestię. Im bardziej analizował jej zdolności, tym mniej wierzył w to, że będzie w stanie samotnie ją pokonać. Nad jego głową latały pociski snajperskie, trafiając w głowy członków Gwardii i rozbijając je na kawałki.
-Cholera... Gdyby chociaż położenie snajpera zostało odkryte. Już coś takiego odmieniłoby raptownie naszą sytuację. Giovanni... gdybyś tu był, moglibyśmy naprawdę wiele zdziałać - pomyślał z goryczą mężczyzna, skupiając energię w stopach celem wybicia się w stronę wroga. W tym jednak momencie jakiś cień odskoczył od ziemi zza pleców Arcariosa, momentalnie lądując na jego ogonie. Czarnowłosa okularnica z kataną, której stopy dzięki mocy duchowej pozwalały jej poruszać się po bardzo stromej powierzchni. Zastępczyni Generała Carvera, Lilith z niezwykłą prędkością ruszyła po plecach potwora w stronę jego głów. Zwiększywszy dodatkowo swą szybkość przy użyciu własnej energii, w mgnieniu oka dotarła do nasady ośmiu karków, skąd raptownie wybiła się do przodu. W powietrzu zdążyła z kolei odwrócić się twarzą do wężowych pysków. Trzymając swe ostrze w prawej dłoni, skrzyżowała ramiona na swojej klatce piersiowej, prostując się w eterze. Tymczasem jedna ze szczęk gwałtownie wystrzeliła w jej kierunku, rozwierając się.
-Lilith! Generał musiał ją przysłać tutaj... Rychło w czas! - pomyślał Kawasaki, zmieniając swój podstawowy plan. Energię, którą wcześniej otoczył stopy, teraz wysłał do swojej naginaty, przyodziewając ją w jasną poświatę. Jego dłoń momentalnie zaczęła kręcić bronią, niczym wiertłem. Najpierw powoli, lecz później coraz szybciej i szybciej. Chwyt zielonowłosego obniżał się o kolejne centymetry, aż w końcu Zastępca Generała Noailles'a do manipulowania orężem używał już tylko opuszek palców. Wkrótce ilość palców zmniejszyła się, by ostatecznie pracował już tylko wskazujący i środkowy. W tym momencie naginata kręciła się już tak prędko, jak wiadomy fragment wiertarki. Taki "pocisk" wycelowany został w przymierzającą się do ataku na Lilith paszczę. W krytycznym momencie już tylko palec wskazujący dotykał końcówki broni. Z niego właśnie wystrzelona została bardzo silna fala uderzeniowa, która posłała naginatę do przodu, niczym oszczep.
-Ouritsu Yari... - wycedził przez zęby Arab, gdy jego naginata, której siła przebicia została kilkunastokrotnie zwiększona... przeszyła czaszkę i mózg jednej z głów na wylot. Zrobiła to z taką łatwością, jakby uderzała w kartkę papieru. Uwolniona od zagrożenia Lilith w niezmienionej pozycji wykonała szerokie, 270-stopniowe, poziome cięcie w powietrzu. Choć jej ostrze w ogóle nie tknęło wroga... aż trzy z jego pysków zostały dosłownie odcięte wszerz od reszty ciała, w strumieniu krwi opadając w dół. Atak kobiety z impetem przerąbał się przez zawiasy na granicy obu szczęk. Dzięki temu w jednej chwili ograniczyli ilość łbów bestii do połowy.
-Akagiri... - mruknęła pod nosem zastępczyni Carvera, ze świstem powietrza ruszając w stronę ziemi.
***
     Bruce wyglądał co najmniej przerażająco. Zatamowawszy wszystkie swoje rany energią duchową, wykorzystał swą moc do... "przyklejenia" sobie przepalonych nóg do pozostawionych po ataku Bachira kikutów. Mężczyzna z trudem był w stanie w ogóle kroczyć, a to ze względu na miejsce "przecięcia" jego kończyn. Zostały one bowiem "skrócone" dokładnie w stawach kolanowych. Dyszący i spragniony Generał posuwał się do przodu, choć przebył dopiero kilka kilometrów. Choć sam nie mógł w to uwierzyć, powoli opadał z sił. Zabieg, jakiego na sobie dokonał kosztował go dużo mocy duchowej, która wyciekała z niego z powodu chęci utrzymania optymalnego stanu. Promienie słońca paliły ciało Carvera, odparowując z niego coraz więcej wody. Nie minęło kilka minut, a mężczyźnie zakręciło się w głowie z taką siłą, że momentalnie padł na twarz. Jego wzrok rozmazywał się z sekundy na sekundę. Wbiwszy palce w suchą glebę, Bruce pociągnął całe swoje ciało do przodu. Powtórzył ten manewr z drugą ręką i kontynuował. W ten sposób "przesunął się" kilkanaście metrów naprzód.
-Nie róbcie sobie ze mnie jaj, wy kurwy! Idę was zniszczyć i nic mnie przed tym nie powstrzyma! Nie wystarczy uciąć mi nóg, ty skurwysynu! Zapomniałeś o rękach i głowie... - zdeterminowany "Wilkołak" darł się w duchu bez ładu i składu, widząc coraz gorzej. Nagle poczuł chłód. Poczuł, jak czyjś cień pada na jego głowę. Ktoś pochylił się nad leżącym na brzuchu Generałem, przyglądając mu się uważnie. Ranny nie był jednak w stanie zobaczyć czegokolwiek poza jakimś rozmazanym kształtem.
-He-jo! - wykrzyknął rozentuzjazmowany nieznajomy. -Idziesz... czołgasz się na wojnę? - zapytał z rozbawieniem, jakby nigdy nic.
-Kim ty, kurwa, jesteś? Czego chcesz? - warknął groźnie wściekły czerwonooki.
-Oj, oj, oj! Jaki niemiły... Chociaż w sumie, czy to ważne? Chcesz być tam, gdzie walczą, co? Mogę cię tam zabrać, ale będziesz miał u mnie dług wdzięczności. Wystarczy tylko, że podasz mi rękę... - wyraził się tajemniczo "niewidzialny" człowiek, wyciągając dłoń w kierunku leżącego. Po kilku chwilach milczenia została ona chwycona przez masywną kończynę otępiałego Carvera.

Koniec Rozdziału 88
Następnym razem: Wilkołak

piątek, 28 marca 2014

Rozdział 87: Haniebne dzieje

ROZDZIAŁ 87

     Opadające na ziemię języki światła przepalały się przez ciała kilku setek Madnessów z niemożliwą do oszacowania prędkością i celnością. Żaden z gwardzistów nie był nawet w stanie spodziewać się nadejścia tak potężnego, tak nieobliczalnego ataku. Nikomu, w kogo wycelował Bachir nie udało się zrobić uniku. "Łzy" miniaturowego słońca przeszywały ich z taką mocą, że nawet po zabiciu wroga zagłębiały się co najmniej kilkanaście metrów pod ziemię. Świetlisty deszcz był jednocześnie przerażający i piękny. Gdy na kilka sekund rozjaśnił niebo, niemożliwym okazał się fakt podjęcia decyzji. Każdy stawał jednak przed wyborem - stać i spokojnie czekać na nieuchronną śmierć, czy wzorem zwierząt rzucić się do zupełnie bezcelowej ucieczki.
-Kim jesteście teraz, członkowie Gwardii Madnessów? Czy nadal uznajecie się za moich przeciwników? A może porzucicie swą zgubną dumę i poddacie się tym, których nigdy nie zdołacie zrozumieć? Hariyama... próbowałeś wszystko ukryć. Zebrałeś tyle gładkich, nieznających wojny twarzy i kazałeś im ruszyć do walki. Zrobili to dla ciebie. Bo jesteś silny nie tylko ciałem, lecz również umysłem. Ale czy powiedziałeś im, dlaczego tak naprawdę walczą? Czy oni wszyscy rozumieją, kim jesteśmy my? Kim są oni sami? A jeśli pierwsza możliwość jest faktycznym stanem rzeczy... czy to oznacza, że aż tak bardzo się zmieniłeś? - złote oczy stojącego w powietrzu mulata lustrowały 308 kraterów i 308 trucheł. Tymczasem na samym dole, na wcześniej twardej, a teraz zmiękczonej krwią ziemi zapanował chaos.
     Nikt nie wiedział, co się dzieje. Nie do końca zorganizowane wojska, prowadzone do przodu jednym, prostym rozkazem zaczęły rozlatywać się na wszystkie strony, pozbawione ingerencji Generała Zhanga. Do tego stopnia rozbito ich gotowość i determinację, którą dysponowali. Byli wręcz, jak maleńkie, dryfujące na morzu podczas sztormu kawałki drewna, miotane na wszystkie strony. Raz wypełniała ich niepewność, raz gotowość. Raz moc, raz niemoc. W tamtym momencie, w tamtym piekle nie chodziło już o sam atak przywódcy wroga. Chodziło o jego prezencję. Prezencję człowieka, który w ogóle się ich nie bał. Który był gotów na wszystko i który umiał wykorzystać wszelkie atuty swoich ludzi. Który instynktownie pokonywał niespodziewane przeciwności losu. Który był wręcz, jak bóg. Jak grecki Zeus, z dystansem przyglądający się słabym, mizernym ludziom, beznadziejnie próbującym okiełznać ogień. Gwardziści nie dorastali mu do pięt. Nie przeżyli tego, co on. Nie byli gotowi na jakiekolwiek zmiany. Przyszli tylko i wyłącznie po zwycięstwo. Łatwe zwycięstwo. Bo przecież miało być ono łatwe. Bo przecież ich było więcej. Bo wspierały ich same legendy, a Połykacze Grzechów dysponowali paroma nieznanymi nikomu obrazami zapomnienia i upokorzenia...
     Odbiwszy się od skały zaledwie kilka sekund wcześniej Generał ze zgrozą przyglądał się piekle w szeregach swych braci. Uniknąwszy ataku snajpera, mógł dokładnie przyjrzeć się ofensywie białowłosego. Wydawało mu się, że cała ta akcja odbyła się w zwolnionym tempie. Nie zdążył nawet dotknąć ziemi. Nie zdążył, bo już było po wszystkim. Paradoksalnie, pomimo gwałtownego ruchu, pomimo małej rozpiętości czasowej... widział dokładnie. Widział tych, którzy rzucili się do opłakiwania swoich rodzin. Widział i tych, którzy w bezsilności padli na kolana, prosząc milczące bóstwa o cud. Widział ból, smutek i żal. Ból psychiczny, bo nikt nie zdążył nawet odpowiednio poczuć tego fizycznego. Nie zdążył... bo natychmiast umierał. Ta wojna była dziwna. Szalona. Chora. Błyskawiczna, rozgrywana zaledwie w jednej bitwie, lecz jednocześnie tak przerażająca, jakby trwała latami. Tam nie było krzyków mordowanych. Agonii i mętnych spojrzeń. Pożegnalnych mów i obietnic. Tam... po prostu ginęli ludzie. Ot tak. Od razu. Potem cisza. Nic. To przykre "nic". To przykre "nic", które pozwalało myśleć, że oddane życia idą na marne. Że nadzieje, cele, wspomnienia, rozterki tych wszystkich ludzi zostały nagle wymazane z kart historii, jakby nigdy nie miały miejsca.
     -Wrócił... Co z tobą, Bruce? Nie wierzę, że zostałeś tak łatwo zabity. Poza tym... chciałbym wiedzieć, co się tam stało. Co takiego stało się w norze Połykaczy Grzechów, że ich przywódca powrócił bardziej zdeterminowany, niż kiedykolwiek? - zastanawiał się Naczelnik Gwardii, ze zdenerwowaniem, które malowało się na jego twarzy. Nie przewidział, że lider wrogich sił tak prędko upora się ze zorganizowanym przez niego desantem. W dodatku w żaden sposób nie udało mu się wyprowadzić Bachira z równowagi. Miał nadzieję, że śmierć podwładnych podziała na mulata, jak płachta na byka, jednak tak się nie stało. Tymczasem jego pojawienie się na polu bitwy wykluczyło kontratak samego Hariyamy. Shigeru nie mógł bowiem pomóc swoim ludziom, mając na karku tego człowieka. Nie tylko to było jednak jego powodem do zmartwień.
-W ogóle się nie spieszył, a ja wiedziałem, co zamierza. Dlaczego więc go nie powstrzymałem? Dlaczego wolałem stać z boku i to wszystko obserwować? Moi ludzie giną setkami celem zdobycia informacji, których nie dał rady uzyskać wywiad... Nauczycielu, czy naprawdę nie potrafię zerwać z przeszłością, gdy mnie nie prowadzisz? - zadawał sobie pytania, na które znał odpowiedź. Choć ta świadomość była czymś przykrym, wiedział o tym, że poświęcił ponad trzystu ludzi, by móc poznać zdolność swojego przeciwnika. Ostatecznie ta wiedza tylko zwiększyła jego ostrożność. Zdawał sobie sprawę, że nie byłby w stanie wygrać z Bachirem, nie będąc w doskonałej formie. Musiał oszczędzać siły, cokolwiek by się nie działo.
     -Słabi... - rzucił w eter złotooki. -Jesteście po prostu słabi. Padacie na kolana, błagając o cud, ponieważ nie macie powodu do walki. Nie macie wystarczająco dużej motywacji, by bez wahania poświęcić swe życia celem zwycięstwa. Nic nie rozumiecie... - kontynuował białowłosy do momentu, w którym całe jego ciało rozmyło się, zmieniając w porażająco szybką wstęgę światła. Promień fotonów, niczym meteor uderzył w skałę, na której nadal stacjonował jego przyboczny. Julius rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie, gdy ten stanął obok niego z rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej.
-Ich morale padło na twarz. Nie ma sensu poświęcać naszych. Masz w zanadrzu jeszcze jedną rzecz, prawda? - przywódca zwrócił się do Fausta, jak zwykle sprawiając wrażenie wszystkowiedzącego i wszechobecnego bytu.
-Oczywiście. Póki są w rozsypce, mam aż nadto czasu na przygotowania... - uśmiechnął się tajemniczo przywoływacz.
***
     -Czyli to chuchro jest ich przywódcą? Zawiodłem się... Panoszą się wszędzie z taką pompą, że spodziewałem się tu człowieka zdolnego do podbicia całego kraju... a spotykam ledwo zipiącego staruszka w skórze młodzieńca - pomyślał z irytacją Tatsuya, przyglądając się krytycznie Eronisowi, który z pogodnym wyrazem twarzy mierzył ich wzrokiem. W pewnym stopniu przerażał go wigor praktycznie padającego na łopatki mężczyzny. Rinji natomiast stał po zupełnie przeciwnej stronie barykady. Możliwość spotkania żywej legendy, której nigdy nawet nie widział na oczy, napawała go prawdziwą euforią. Całkiem zignorował wszystkie - ironiczne wręcz - "niedoróbki" w prezencji białowłosego. Dodatkowo nakręcał go fakt, że zarówno Paladyn, jak i kosiarz mieli podobną... "kolorystykę". Powaga sytuacji nie pozwalała Okudzie na ugrzęźnięcie w swoim zgubnym podziwie, lecz nie umniejszało to jego wysoce wyolbrzymionych wrażeń.
-Ohayo, Rikimaru-kun! - rzucił nagle największy z Niebiańskich Rycerzy, raz jeszcze skupiając uwagę wszystkich na milczącym czerwonowłosym. Pomimo jego kamiennej twarzy, z łatwością dało się zauważyć jego mozolne próby unikania wzroku Eronisa. Coś było na rzeczy. I choć Tatsuya robił się coraz bardziej podejrzany, a Rinji coraz bardziej zaciekawiony, nikt nie poruszał tej kwestii. W pewnym sensie wszyscy mieli wrażenie, że tak nagłe poznanie prawdy odbiłoby się negatywnie na ich zamiarach. To właśnie wrażenie zostało prędko wychwycone przez błękitnookiego mężczyznę, który z niewiadomego powodu zrezygnował z poruszania drażliwych tematów.
-Jesteście moimi gośćmi, więc usiądźmy, proszę, przy jednym stole. Michelle, czy mogłabyś nas zostawić? Wygląda na to, że... nie ma mnie dzisiaj dla nikogo - polecił kulturalnie, lecz stanowczo Eronis, na co łączniczka skłoniła się z szacunkiem, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi. Proszący gest Paladyna zachęcił czterech nastolatków do zajęcia miejsc. Kurokawa zasiadł na krześle dokładnie naprzeciw rozmówcy, podczas gdy Tatsuya usadził się na taborecie... możliwie jak najdalej od niego. Nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo interesuje go przebieg szykującej się dyskusji. Rikimaru nie odzywał się do nikogo i z nikim nie utrzymywał kontaktu wzrokowego. Choć żaden z jego towarzyszy nie dał rady tego zauważyć, wewnątrz czerwonowłosego trwała prawdziwa burza. Pewien rodzaj strachu... lub raczej niepokoju niemalże zaglądał mu przez ramię. Im dłużej przebywał w tym miejscu, tym bardziej obawiał się ujawnienia prawdy o swojej przeszłości. 
-Choćbym nie wiem, jak się starał, nie umiem się przemóc... nie potrafię. Nie potrafię o tym powiedzieć żadnemu z nich. I nie chodzi tu nawet o to, że nie wiem, jak to ubrać w słowa. Ja... nie wiem, jak oni na to zareagują. Czy będą w stanie nadal uważać mnie za swojego towarzysza, gdy pojmą, kim jestem i co zrobiłem? Naito... zrobiłeś już tak wiele rzeczy, których nikt się nie spodziewał... a mimo wszystko nie potrafię cię uznać za innego, niż wszyscy. Miałem nadzieję, że mnie posłuchasz. Chciałem cię przekonać do porzucenia twojego planu... ale i tego nie umiałem. A teraz siedzę tu, nie wiedząc, co mam zrobić i czując jedynie żałość... - "jednooki" był kimś niezwykłym. Każdy normalny osobnik pękłby od nadmiaru nagromadzonych w nim emocji. Mimo wszystko szermierz, który samokontroli uczył się dzień w dzień od wielu lat, był w stanie wszystko ukryć. Każdy fragment swoich rozterek, którymi nikogo nie próbował obarczyć.
-Nazywam się Kurokawa Naito, Eronis-san - przedstawił się spokojnie "krzyżooki", przerywając niezręczną ciszę.
-Wiem o tym. Michelle wspominała mi o tobie kilka razy. Ponoć twoim Mentorem jest zastępca Generała Noaillesa. Choć jesteś członkiem Gwardii Madnessów od bardzo niedawna, masz już na koncie sporo osiągnięć. Dlatego nie zdziwiła mnie twoja obecność... To, czego dokonałeś od momentu swej rekrutacji pozwoliło mi nakreślić ci pewien wzorzec osobowości. Niemniej jednak twoje cudowne ozdrowienie w tak krytycznym momencie całkowicie mnie zaskoczyło. Gratuluję powrotu do zdrowia, Naito-kun - ten trzęsący się, blady i przemęczony człowiek robił bardzo mylne pierwsze wrażenie. Szybko jednak okazywało się, ile tak naprawdę był wart i jaką był osobą. A dzięki swej subtelnej, pokrzepiającej charyzmie został on najmłodszym Paladynem w historii Miracle City.
-Szczerze dziękuję i przykro mi, że nie możemy porozmawiać bardziej... nieoficjalnie. Po prawdzie miałbym parę kwestii, o których chciałbym z tobą pomówić, Eronis-san, ale... chyba będziemy musieli odłożyć to na później - zachowywał się pewnie. Niezwykle pewnie. To zaistniała sytuacja nastawiła go w ten sposób. To ona pomogła mu stanąć na wysokości zadania, gdy było to najbardziej potrzebne.
-Oczywiście, rozumiem. Ale z tego, co pokrótce wyjaśniła mi Michelle... chcesz mnie prosić o cud, prawda? - atmosfera całkiem się zmieniła, choć nie widać było żadnego konkretnego powodu takiego stanu rzeczy. Po prostu w jednej chwili dało się poczuć, że to przywódca Niebiańskich Rycerzy trzyma w dłoni najlepsze karty.
-Nie... Chcę cię prosić o zrozumienie - odparł z niezmienionym wzrokiem posiadacz Przeklętych Oczu.
-Co chcesz, abym zrozumiał, Naito? - ponaglił go pytaniem "biały rycerz", jakby nigdy nic kierując w jego stronę srebrny półmisek z jakimiś skorupiastymi, czerwonymi owocami. Obywatel Akashimy skinął głową, z wdzięcznością częstując się. Podobnie uczyniła również pozostała trójka nastolatków, choć czempion areny co i rusz spoglądał na gospodarza, jakby przygotowywał się na jego atak. Skostniała, składająca się z wygiętych ku górze segmentów skorupa tajemniczych, morrideńskich owoców była niebywale twarda. Tak twarda, że rozbicie jej graniczyło z cudem. Dziedzic Pierwszego Króla jako jedyny nie był tego faktu świadom. Trójka jego kompanów w milczeniu przyglądała się Paladynowi, próbując rozszyfrować jego zamiary. Otrzymane przez nich owoce, owoce drzewa zwanego Gehenną nie stanowiły bowiem łatwej zdobyczy. W rzeczywistości nikt nie kupował ich razem ze skorupą, gdyż pozbycie się jej graniczyło z cudem. Twardość "zbroi" przewyższała nawet większość podziemnych minerałów, możliwych do odnalezienia w Morriden. Pancerzyki usuwano specjalnymi metodami... wykorzystując do tego najbardziej żrące kwasy, skruszając je w horrendalnie niskich temperaturach, czy najmując wykwalifikowanych specjalistów. Żyli na świecie ludzie, którzy bez trudu utrzymywali się poprzez otwieranie "zbroi" przepotężnych owoców.
-Co jest, kurwa? - heterochromik wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, gdy z całej siły zacisnął na podarunku swą lewą dłoń... nie tworząc na jego skorupie nawet minimalnego pęknięcia. W tym samym momencie poczuł na sobie czyjś wzrok. Wzrok Eronisa. Jego błękitne oczy, które "przypadkiem" skupiały się na mistrzu areny. Nim wybuchowy młodzieniec podjął próbę zmieszania obserwatora z błotem, ten bez najmniejszego trudu... zmiażdżył skorupę owocu Gehenny gołą ręką. Kawałki nieludzko twardego materiału opadły na blat stołu, ukazując niewielki, mięsisty, czerwony miąższ, kształtem przywodzący na myśl dużą malinę.
-Co za parszywy gnój! Specjalnie dał nam to gówno, żeby pochwalić się siłą! Ale... czy to znaczy, że zauważył mój stosunek do niego? Szlag by go! Będę musiał bardziej uważać. Wkurwia mnie obecność tych popieprzonych popaprańców, którzy obserwują każdy mój ruch. Mam to jebane wrażenie, że tylko czekają na okazję do zamknięcia mnie... - zdenerwowany Tatsuya odwrócił się plecami do długowłosego mężczyzny, który uśmiechnął się z szatańską satysfakcją. Nie mając nic lepszego do roboty, mistrz juniorów przystąpił do rytmicznego okładania owocu lewą, wzmocnioną energią duchową pięścią, co wyglądało dość komiczne.
-Nic. To ja chcę coś zrozumieć... - odpowiedział na wcześniejsze pytania Kurokawa z niespotykaną wręcz aurą wokół siebie. Wtedy po raz pierwszy udało mu się zaskoczyć Paladyna, który sądził, że doskonale zna typ ludzi reprezentowany - jego zdaniem - przez "krzyżookiego". Na kilka chwil zapanowała absolutna cisza. Dziedzic Pierwszego Króla odłożył w tym czasie swój owoc na blat, nie wykazując nim żadnego zainteresowania. Nie uległ również żadnej presji ze strony rozmówcy, gdyż nie rozumiał ani trochę niezwykłości tkwiącej w pokazie. Dodatkowo z jego strony nie widać było żadnych wątpliwości związanych z autorytetem i siłą Eronisa.
-Chcę zrozumieć... - podjął wreszcie Naito. -...kim tak naprawdę są Połykacze Grzechów. Uważam, że nie mam żadnego prawa, by wciągać kogoś innego w wojnę, której sam do końca nie rozumiem. Dlatego chciałbym prosić o pomoc właśnie ciebie. W końcu to kronikarze waszego zakonu zajmują się spisywaniem historii Morriden, prawda? - traktował swą rolę bardzo poważnie. Wiedział, że nie rozmawia z byle kim i że musi zacząć coś sobą reprezentować. Niemniej jednak jego prośba wynikała z absolutnie szczerych chęci.
-Interesujące... Gdyby inni Madnessi myśleli w podobny sposób, co ty, cała ta rzeź miałaby o wiele większy sens. Niemniej jednak w tej chwili większość z was należy do Gwardii, więc czuję się zobowiązany, żeby cię ostrzec. Nie mogę ci zagwarantować, że po tym, co usłyszysz nadal będziesz po jej stronie... - powiedział z całkowitą powagą Niebiański Rycerz, zasiewając swego rodzaju ziarno niepokoju w sercach słuchaczy.
-Biorę na siebie pełną odpowiedzialność. Rinji, Rikimaru, Tatsuya... jeśli nie jesteście pewni, co zrobić, możecie stąd wyjść - nawet w tym momencie pomyślał przede wszystkim o towarzyszach. Nie otrzymawszy jednak żadnej, najmniejszej nawet odpowiedzi, uśmiechnął się pod nosem. Głupio zrobił, sądząc, że ktokolwiek by się wycofał. Nawet czempion areny, który całą historię już znał, czuł dziwne napięcie, gdy miał ją usłyszeć od kogoś neutralnego.
***
     -Cały ten kraj oblekają ósemki. Ósemki, które powtarzają się, gdzie tylko mogą. Wielokrotnie, przez całą historię Morriden - mówił sam do siebie Julius z prawą stopą otoczoną przez energię duchową. Tą właśnie kończyną wyrysowywał na skale pewien osobliwy kształt, pozostawiając połyskujący ślad po swojej mocy wszędzie tam, gdzie stawiał podeszwę. Pod nekromantą powstał okrąg o promieniu jednego metra, wewnątrz którego znajdowały się dwa, przenikające przez siebie trójkąty. Wierzchołki figur stykały się z zewnętrzną linią. Taki zabieg rzecz jasna sprawił, że z dwóch figur dało się wyłonić sześć mniejszych, identycznych trójkątów. W każdym z nich znajdowały się symbole alchemiczne, umiejscowione tak, by w przeciwległych polach widniały znaki przeciwstawne. Tak też znakowi ognia odpowiadał znak wody, znakowi ziemi - znak wiatru, a znakowi życia - znak śmierci. W samym centrum, w pozostałym sześciokącie błyszczał symbol stworzenia. Właśnie na nim poprzestał Faust, kończąc marnowanie energii i stając obydwiema stopami na figurze.
-Ośmiu Królów i ich osiem atrybutów. Osiem miast, których kultury połączyły się w jedno. Osiem dni, podczas których zjednoczono ludy tych ziem. A to nie wszystko... W starych legendach mawiano bowiem o ośmiu najpotężniejszych Spaczonych tego świata. Mawiano o tych, spośród nich, które przetrwały setki, a może i tysiące lat, karmiąc się milionami żyć najróżniejszych stworzeń. Prawdziwi królowie morrideńskiej fauny... naprawdę istnieją - pochłonięty własną mową Julius sprawiał wrażenie, jakby koniecznie chciał wysłuchać samego siebie i tego, co ma sobie do powiedzenia. Mimo wszystko stojący obok niego Bachir wiedział już, co szykuje jego podwładny i w duchu był pełen podziwu dla wkładu mężczyzny w przygotowania wojenne. Całe ciało zakapturzonego chudzielca zaczęło momentalnie emanować mocą duchową, która została od razu przeniesiona do dzierżonego oburącz kostura. Połykacz Grzechów z rozmachem uderzył laską o ziemię, sprawiając że jego rysunek wystrzelił w kierunku nieba długi słup energii. Kolumna rozprysła się ponad linią chmur, tworząc szereg gigantycznych fal uderzeniowych, które natychmiast rozbiły obłoki. Całość przypominała nieco tworzące się na wodzie kręgi, co wcale nie pocieszało widzów.
-Patrz i podziwiaj jego majestat, Bachir-sama. Oto jest istota, od której wzięła się mityczna, grecka Hydra. Arcarios, smoczy król... - entuzjazm i podniecenie sprawiało, że blada twarz anemicznie chudego mężczyzny stała się pełna życia. Wielki cień przesłonił bowiem część słońca, zalewając mrokiem armię nieprzyjaciela, niczym zwiastun rychłej zagłady. Gigantyczny potwór, który zapikował z wnętrza zniszczonych chmur przypominał rozmiarami boisko futbolowe. Posiadający cztery, potężnie umięśnione nogi z pazurami wielkości naprawdę rosłego człowieka. Pokryty czarnymi, nastroszonymi łuskami nawet na brzuchu. Z ośmioma długimi na dziesiątki metrów szyjami, na których końcach znajdowały się długie, gadzie paszcze bez uszu, bez rogów, bez żadnych udziwnień... a mimo to diabelnie przerażające. Rozwarte pyski, niczym wyciosane z kamienia posągi, nieruchomo dryfowały w powietrzu. Fioletowe, świecące oczy diabelskiego pomiotu, tego samego koloru ślina, która z górnych szczęk skapywała do dolnych... a nade wszystko długi, zgrabny jak bicz ogon i monumentalne, skórzane skrzydła, których jeden ruch wytwarzał pęd powietrza zdolny do zmiecenia wielu budynków. Tak prezentował się przywołany na pole bitwy Arcarios, który jeszcze bardziej osłabił nadwątlone już morale gwardzistów.
-W imię naszego przywódcy wyślę naszych wrogów w podróż przez wszystkie kręgi piekła! - ryknął spocony z wysiłku i pozbawiony połowy wagi Julius, a ponad tysiąc Połykaczy Grzechów zawtórował mu gromkim okrzykiem.
***
     -Cóż... Aby wyjaśnić wam wszystko w znośny sposób, będę musiał cofnąć się do samego początku. Jak wiecie, tysiąc ludzkich i prawie 10 tysięcy morrideńskich lat temu powstał kraj, w którym znajdujemy się dzisiaj. Morriden, którego założycielami była ósemka Królów i w którego skład wchodziło osiem miast-państw. Terra, Nova, Gamma, Delta, Aera, Zeta, Kanta i Dora zjednoczyły się, tworząc Miracle City - stolicę, w której wybudowanie zaangażowało się wszystkie osiem ludów. Miasto, które zawiera w sobie myśli budowlane, pomysły i kultury ośmiu niezależnych od siebie krajów. Wiecie zapewne, że to posiadacz osławionych, legendarnych Boskich Oczu, Shuun stanął na czele największej unii w dziejach świata. Z tego, co utrwalone zostało w najdawniejszych kronikach wynika, że czasy jego panowania były najwspanialszymi i najbardziej owocnymi latami. Oczy, które pozwalały wejrzeć w ludzkie serca i znajdywać rozwiązania, które odpowiadały każdemu... Te oczy były powodem dobrobytu. Ładu. Porządku. Nic jednak nie trwa wiecznie i również harmonia musiała w końcu upaść. A wszystko to przez jedną osobę. Ósmego Króla, Jadiira. Człowieka, którego zawsze obiektywni kronikarze nazwali najokrutniejszym zdrajcą w dziejach... - gdy mówił, wszyscy słuchali. Bo wiedzieli, jak ogromna była jego wiedza i jak nieprzebranym źródłem informacji był sam Eronis. Zdawali sobie sprawę, że u nikogo innego nie poznaliby tak rzetelnej i bezstronnej wersji wydarzeń. Nawet odwrócony do niego tyłem Tatsuya, który nadal starał się rozłupać skorupę owocu, "przypadkiem" słyszał to, co mówił  Paladyn. -Źródła historyczne bardzo się rozbiegają, gdy chodzi o powód... dla którego zamordował Pierwszego w jego własnej komnacie. Nierozsądnym byłoby zagłębiać się w jego motywy, nie mając co do nich żadnej pewności. Tym niemniej jedno wiadomo na pewno. Jego występek zburzył wszystko w jednej chwili. Zniszczył iluzję pokoju, szacunku i wzajemnej tolerancji. Odebrał bowiem światu człowieka, który każdego dnia czynił cuda. Z tego, co nam wiadomo, Jadiir w ogóle nie próbował się bronić, czy też uciekać. Nie zdołano nawet postawić go przed sądem. Więzienie, w którym go zamknięto zostało zburzone i spustoszone przez rozszalałe tłumy. Na głównym placu Miracle City dokonano najbrutalniejszego linczu, o jakim słyszałem. A mimo wszystko masakrowany przez setki ludzi Król sam sobie zadał śmierć. Prawdopodobnie właśnie to przelało czarę goryczy. Ponieważ zabrakło dwóch z ośmiu najbardziej wpływowych osób w kraju, wszystko zaczęło się sypać. Dodatkowo wielbiące Shuuna tłumy nie otrzymały satysfakcji, nie mogąc osobiście uśmiercić zdrajcy. Upadająca gospodarka, kryzys walutowy, apogeum przekrętów i formowanie się podziemnych anarchistów, chcących zagarnąć dla siebie jak najwięcej... Wszystkie te czynniki doprowadziły do dzisiejszego stanu rzeczy. Wtedy bowiem obywatele siedmiu państw zwrócili się przeciwko obywatelom ósmego. Innymi słowy... wszyscy ludzie, którzy dołączyli do Morriden z ramienia Jadiira... byli od tamtego momentu prześladowani - Kurokawa całkowicie pogrążał się w słowach rozmówcy, chłonąc i wyobrażając sobie wszystko to, co słyszał. Wiedział bowiem, że od tej rozmowy zależeć miało jego stanowisko w całej sprawie. Bicie jego serca stopniowo przyspieszało, gdy z każdym wypowiedzianym zdaniem gęstniała atmosfera. -Pogrom. Pogrom był pierwszą rzeczą, do której doszło. Pogrom, w wyniku którego wyciągano na ulicę niewinnych ludzi. Kamieniowano kobiety i dzieci. Wieszano ich na wiaduktach. Krzyżowano w kluczowych dzielnicach stolicy. Mieszkańcom nieistniejącej już Kanty palono domy, przetrącano nogi, palono ich na stosie. I nie chodzi już tylko o to, jak złe, jak nieludzkie to było. Ludzie w tym kraju miłowali Pierwszego Króla, niczym Boga. Był dla nich prawdziwym mesjaszem, cudotwórcą. Jego istnienie było dla nich tak nieprawdopodobne, jak piękny sen, z którego nie chcieli się budzić. W pewnym sensie uwierzyli nawet, że skoro ich przywódca mógł wszystko, to mógł również żyć wiecznie. Ich uwielbienie względem tego człowieka sprawiło, że szukając za niego pomsty... całkiem sprzeniewierzyli się ideałom Shuuna. Morriden straciło Króla. Nim zdołano powstrzymać uliczny terror, było już za późno. W obliczu bezkrólewia wybuchła wojna domowa. Ci, którzy wcześniej, w całej tej zawierusze wyrwali dla siebie najbardziej smakowite kąski, mogli już wyjść z podziemia. Mogli otwarcie użyć swoich środków, by zbroić ludzi, by pobudzić przepływ gotówki. Dilerzy, handlarze niewolnikami, treserzy Spaczonych... Wszyscy byli potrzebni, bo każdy obywatel pragnął bezpieczeństwa. Znacznie rozwinęła się prostytucja. Bez realnego handlu międzymiastowego... wszystko pękło, jak bańka. Brakowało jedzenia, czystej wody, materiałów budowlanych, tekstyliów i całej reszty. Był ból, płacz i zgrzytanie zębów... jako przerwa od mordowania się setkami. Każdy zabierał każdemu, by zaraz stracić to, co ukradł i paść martwym. Brak pieniędzy u szarych ludzi z tłumu przyczynił się do stosowania najemnictwa. Do rozwoju trup złodziejskich. Wszystkim żyło się źle głównie z powodu "kantowskiego pogromu"... a mimo wszystko winą obarczyli właśnie ludzi z Kanty - ciężkie słowa płynęły z sinych ust Paladyna, który historię te znał zbyt dobrze, by raz jeszcze mogła ona go poruszyć. Niemniej jednak Naito czuł, jak jego oczy pieką go coraz mocniej. O wojnach uczył się w szkole. O wojnach czytał w książkach i mangach. Zmyślonych. Złudnych. Teraz z pierwszej ręki słyszał o prawdziwiej, samodzielnie szykując się do ruszenia na takową.
-Co z resztą? Pozostała przecież jeszcze szóstka Królów! Nikt nie próbował poprawić sytuacji? - musiał się w końcu odezwać, gdyż miał nieprzyjemne wrażenie, że Eronis zwyczajnie omijał ten temat.
-To nie do końca tak. Wiele wojen domowych kończy się poprzez ingerencję dobrze prosperującego, sojuszniczego kraju, który pomaga zgasić całą tę pożogę. Morriden takowego nie miało... i to okazało się być błędem. Madnessi bowiem nie są normalnymi ludźmi. Zepchnięci pod ścianę mogli zrobić o wiele więcej, niż takowi. I w ich przypadku nie wystarczały pałki i granaty hukowe, by rozbijać całe tłumy. Choć największe ognie trawiły stolicę, dawne miasta-państwa również zaczęły płonąć. Blokowane trakty, zubożenie... i jednomyślność. Pierwszy raz jednomyślność okazała się być czymś złym. Nie było na czym się oprzeć, gdy próbowano okiełznać całą tę nienawiść. Nie dało rady skorzystać z pomocy wojska, bo ono samo brało we wszystkim udział. Każdy walczył, a ci, którzy nie byli w stanie... po prostu cierpieli. W ten sposób nie dało się urządzić jakichkolwiek wyborów. Nie można było tak po prostu wybrać nowego przywódcy po zamachu, jaki nastąpił. Wybór bowiem nie byłby już tak jednomyślny, jak chęci do wojny. Podjęto zatem najbardziej radykalną i najbardziej brzemienną w skutkach decyzję. Jedyny sposób, by w ogóle pomyśleć o ocaleniu państwa przed całkowitym zniszczeniem. Cała szóstka Królów wkroczyła na ulicę... i każdy z nich zaczął w pojedynkę walczyć z obywatelami innego kraju członkowskiego. Dawni władcy małych nacji osobiście mordowali przywódców buntów. Osobiście sądzili zaopatrzeniowców, wypleniali podziemnych guru, niszczyli plany sabotażowe. W długim i żmudnym procesie zmuszeni zostali do zabicia wielu spośród tych, których chcieli chronić, by móc ocalić większość. Minęło wiele czasu, nim wojna domowa całkiem dobiegła końca. A nawet gdy to się stało, zdruzgotane Morriden było tak kruche, że mogłoby się załamać przy najlżejszym wietrze. Nienawiść 7/8 obywateli nie zmalała. Do jednego, podstawowego powodu... do "rdzenia" dochodziło bowiem wiele mniejszych. Setki maleńkich, osobistych powodów, dla których pragnęli śmierci "dzieci Jadiira". Królowie nie mieli więc innego wyjścia, aniżeli zaprzestać szerzenia idei równości i tolerancji. By zapobiec kolejnej wewnętrznej wojnie... pozamykali obywateli byłej Kanty w gettach, w slumsach. Stali się opluwaną, nie szanowaną przez nikogo, najgorszą warstwą społeczną, poniżaną i często bezkarnie zabijaną. Getta odgrodzono od "ludzkich" dzielnic. Kantyjczycy zostali zamknięci w klatkach, jak zwierzęta. Bez rekompensaty za uczynione im krzywdy, pogłębiano tylko kolejne. Niektórzy z uciśnionych utracili nawet szacunek do samych siebie. Stracili miłość do swojego pochodzenia i swojej osobistej, odrębnej historii. Fałszowali nawet swoje dokumenty, by nie brano ich za obywateli Kanty i by pozwolono im opuścić getta. Jeśli o mnie chodzi, to było chyba najsmutniejsze. Widzieć ludzi, którzy doświadczyli tak potwornego cierpienia, że zdecydowali się porzucić to, kim byli i kim są... To ponad moje wszelkie wyobrażenia - obywatel Akashimy zgadzał się z opowiadającym w całej rozciągłości. Zobaczywszy na początku tak idealnie prosperujące miasto, jak Miracle City, gdzie najróżniejsi ludzie żyli w zgodzie ze sobą... nigdy nie pomyślałby, że to miejsce mogło mieć taką przeszłość. W miarę poznawania historii Morriden, pojmował jednak, jak wiele oczywistych czynników całkowicie pominął. Jak niedomyślny i głupi był, by nie wpaść na coś tak oczywistego.
-Zerwanie połączeń handlowych oznaczało zastój gotówkowy, a do odbudowania zniszczonego państwa potrzebne były pieniądze. Dodatkowo ogromne straty w ludziach sprawiły, że uzbieranie z podatków odpowiednich sum w krótkim czasie nie było możliwe. Królowie nie mogli również owych świadczeń podwyższyć, gdyż ich poddani nie posiadali odpowiednich środków. Był to kolejny, bardzo poważny mankament jednorodności. Morriden nie miało bowiem od kogo pożyczyć. Dlatego też w akcie desperacji zdecydowano się na pójście po najmniejszej linii oporu. Zdecydowano o wykorzystaniu Kantyjczyków... jako niewolników. Ich praca miała szybko odnowić gospodarkę kraju, gdyż inne wyjścia po prostu nie istniały. Tak nisko upadło tak wspaniałe państwo... a wszystko z powodu jednego tylko incydentu... - błękitnooki mężczyzna zawiesił głos. Rikimaru pochylał głowę tak mocno, jak umiał. Kurokawa patrzył w blat z pustym, rozbitym spojrzeniem. Rinji dusił w sobie szloch, zaciągnąwszy czapkę na oczy i skrzyżowawszy ramiona na klatce piersiowej. Pozbawionej wyrazu, pozbawionej życia twarzy Tatsuyi nikt nie mógł dojrzeć. Każdy jednak zauważył, że trzymany przez niego wcześniej owoc wypadł z jego spuszczonej ku ziemi dłoni, turlając się pod samą ścianę. Każdy... z wyjątkiem samego heterochromika.
-Eronis-san... to wcale nie koniec, prawda? - zapytał Naito, choć doskonale znał odpowiedź. Paladyn pokręcił głową na boki.
-Nie. To dopiero początek... - wyrzucił z siebie ciężkim, ponurym głosem.

Koniec Rozdziału 87
Następnym razem: Ból i cierpienie

poniedziałek, 24 marca 2014

Rozdział 86: Płaczące Słońce

ROZDZIAŁ 86

     Zapłakany, białowłosy mulat najszybciej, jak tylko mógł rzucił się w stronę klęczącej Lisy i stojącego nad nią Carvera. W ogóle nie zareagował na przerażającą, przytłaczającą energię, która otaczała tego drugiego. Najpewniej zbyt rzadko wystawiany był przeciwko takim zjawiskom, by móc jakkolwiek rozpoznać niebezpieczeństwo. Jedynie bezpieczeństwo matki liczyło się dla chłopca w tamtym momencie. Legato padł na kolana przy kobiecie. Jego złote, odziedziczone po ojcu oczy roniły kolejne łzy.
-Mamo? Mamo, słyszysz mnie? Co się stało? Co on ci zrobił? - zaczął histerycznie wypytywać. Generał spoglądał na niego skonsternowany, zatrzymawszy swój ostateczny cios w połowie drogi do celu. W tym momencie stał bowiem w obliczu sytuacji, której się nie spodziewał. O której nikt nie raczył go poinformować i która zdecydowanie nie była mu na rękę. W lekkim letargu przyglądał się drżącej, zdruzgotanej kobiecie, przez dłuższy czas nie mogącej wydobyć z siebie słowa. Ostatecznie uniósł z zaskoczeniem brwi, gdy głowa białowłosej skierowała się ku górze. Jej blada, drobna dłoń oparła się o ramię zmartwionego chłopca. Czerwone oczy niewiasty spojrzały na niego z frustracją. Nie zakładała możliwości porażki, to prawda. Nade wszystko nie pomyślała jednak, że nastąpi coś takiego. 
-Legato... wracaj do reszty dzieci. Natychmiast stąd uciekaj. Później ci to wszystko wyjaśnię, obiecuję - starała się, by jej głos był możliwie jak najbardziej spokojny. Wiedziała jednak, że po prostu mydli oczy malcowi. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie będzie już w stanie ani razu z nim porozmawiać. W najmniej odpowiednim momencie zaczęła żałować tego, że nie zobaczy, jak jej syn dorasta. Że nie zobaczy, jak potomek najwspanialszego człowieka na świecie rośnie w siłę. Ból. Ból i smutek tańczyły w jej sercu. Mogła przynajmniej łatwo usprawiedliwić łzy. Teraz bowiem płakała już nie ze strachu przed porażająco silnym wrogiem... ale z żalu.
-Nie! - wykrzyknął bez żadnego zastanowienia Legato. Jego dłonie trzęsły się, podobnie zresztą, jak szczęka. -Nic nie mów! Ja cię obronię, zobaczysz! - naiwność. W jego oddaniu, miłości i bohaterstwie tak naprawdę odbijały się tylko różne rodzaje naiwności. Zdeterminowany chłopiec delikatnie zdjął dłoń Lisy ze swojego ramienia i odwrócił się do niej plecami, zasłaniając ją. Choć nie wiedział, co się dzieje i dygotał ze strachu, rozłożył szeroko ręce, patrząc prosto w twarz "Wilkołaka". 
-Dzieciaku... wypad. Nic do ciebie nie mam. Nie musi dziać ci się krzywda... - warknął oschle Bruce, postępując o krok do przodu i z góry patrząc na brawurowy wyczyn chłopca. Złotooki machnął głową na znak odmowy. 
-Idź stąd! Wynoś się! Wynoś się albo... albo to tobie stanie się krzywda! - ciężko było określić, czy dzieciak sam wiedział, co mówił. Generał jednak nie miał w zwyczaju się powtarzać. Sam fakt, że zdobył się na ostrzeżenie był dla niego czymś niezwykłym. Później tłumaczył go sobie rozstrojeniem po uwięzieniu w niechcianych wspomnieniach.
-Niech będzie... Żegnaj, mały. Nie zdąży zaboleć, to ci mogę obiecać... - w jego głosie słychać było mrok. Dłoń mężczyzny już cofnęła się do tyłu, by zaraz przebić się przez klatkę piersiową małego chłopca, jak lata temu przez głowę innego. Nim jednak mordercza ręka zdążyła trafić w cel... rozległ się huk. Gruby snop nieskazitelnie jasnego światła przebił się przez dach i strop, uderzając w podłogę tuż za Carverem i tworząc w niej sporą dziurę. Czerwonooki nie zdążył nawet odwrócić głowy, by dostrzec stojącego w miejscu uderzenia Bachira. Nie zdążył uchwycić jego kamiennej twarzy, za którą krył się gniew... lecz przede wszystkim wola. Wola... by chronić.
     Prawa dłoń dorosłego mulata była prawie niewidoczna z powodu wydobywającego się z niej światła, które niemalże ją oblepiło. W ułamku sekundy całe to światło wystrzeliło do przodu w postaci grubej wiązki fotonów. W tym samym momencie przywódca Połykaczy Grzechów zamachnął się ręką do wewnątrz, sprawiając że promień wykrzywił się, jak bicz... przebijając się przez stawy kolanowe Bruce'a, jak nóż przez masło. Intensywność i prędkość ataku były tak duże, że zaskoczonego Generała wyrzuciło pod sam stół, podczas gdy jego przepalone nogi wylądowały obok. Gdy już się to stało, światło białowłosego wojownika zgasło, nie czyniąc najmniejszej krzywdy jego bliskim.
-Nie może być... Straciłem czujność raptem na chwilę, a on już zdążył odciąć mi nogi? Nie, krew nie wycieka. Nie są odcięte. Są... przepalone! Jak bardzo szybki jest ten człowiek, że nawet z moim instynktem nie miałem czasu na reakcję? Co więcej, nie poczułem nawet jego zapachu. Czy to możliwe, że poruszał się dość szybko, by pęd powietrza niwelował woń jego ciała? Więc to ty jesteś Bachir... - czerwonooki był pod wrażeniem. Pod niekłamanym, szczerym, ale również irytującym wrażeniem. Irytacja ta wzrosła jeszcze bardziej, gdy zorientował się, że przerażająco silny złotooki całkiem stracił nim zainteresowanie. Lider wroga wolno podszedł do syna i kochanki, by zaraz paść na jedno kolano i przygarnąć do siebie syna. 
-Spisałeś się, Legato. Tego się po tobie spodziewałem, mój synu... - powiedział z nutką zauważalnej ulgi w głosie. Bez zastanowienia ujął wolną dłonią podbródek roztrzęsionej Lisy przez kilka chwil spoglądając jej w oczy. -Przepraszam - rzekł do niej. Cicho. Oszczędnie. Nie trzeba było więcej. Kobieta zrozumiała go bowiem doskonale. Wiedziała wszakże, za co przepraszał. A przepraszał za wszystko. Za to, jaki był, za to, na jakie cierpienie ją skazał, za to, że nie miał czasu... W tym jednym słowie kryło się więcej znaczeń, niż w jakimkolwiek innym. A gdy Bachir wstał na równe nogi, poklepując syna po głowie, jego oczy nie wyrażały ani grama gniewu. Zbliżył się na kilka kroków do spacyfikowanego chwilę wcześniej Carvera.
-Nie będę cię rozliczał za grzechy twojego przywódcy, "Wilkołaku". Odejdź stąd natychmiast i nie próbuj wracać. Nie zostaniesz przez nikogo zaatakowany. Jeśli jednak spróbujesz tknąć kogokolwiek, kto znajduje się w tym miejscu... pozbawię życia każdego, kogo napotkam na swojej drodze. Starych i młodych. Kobiety i dzieci. Nikt nie uniknie kary za twoje uczynki. A gdy już ją wymierzę, przyjdę i po ciebie. Może jeśli będziesz miał szczęście, spotkamy się jeszcze na polu bitwy. Tymczasem jednak... żegnaj - nie zastanawiał się. Wiedział dokładnie, że to, co robił i mówił było słuszne. Nie był taki, jak jego przeciwnicy. Nie oszukiwał, nie wbijał noży w plecy, nie zachodził od tyłu. Te kilka ostatnich chwil sprawiło jednak, że w jego sposobie myślenia zaszła gwałtowna zmiana. Pędząc bowiem na ratunek swej rodzinie i nie będąc pewnym, czy zdąży na czas, uświadomił sobie, że ogień należy zwalczać ogniem. Od samego wypowiedzenia wojny ani razu nie czuł się tak pewnym swoich działań, jak w tamtym momencie.
-Ojcze! Zaczekaj! Dokąd idziesz? - krzyknął roztrzęsiony Legato, widząc coraz bardziej oddalające się plecy Bachira. Połykacz Grzechów zatrzymał się na krótką chwilę, lecz tym razem nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Tym razem nie było tak, jak podczas ich rozmowy o Thomasie. Tym razem postanowił być całkowicie szczerym.
-Legato... idę zabijać - nie wyrzekł nic więcej.
***
    Ogromna chmura fioletowego, trującego gazu uformowała się w monumentalną wręcz kopułę. Prawdziwą komorę śmierci, która zajmowała kolosalny obszar pola bitwy. Hariyama przyglądał się obrotowi wydarzeń w absolutnej ciszy. Nie było możliwości na kontakt z jakimkolwiek żołnierzem. Wszyscy gwardziści, prawie dziesięć tysięcy ludzi tkwiło w zamknięciu, narażeni w pełni na ataki przeciwnika. A mimo wszystko brodacz był podejrzanie spokojny. Wiedział bowiem, kto znajdował się wśród jego podwładnych i w pełni wierzył w siłę tego człowieka.
     -No i jak? Kto pierwszy? - głos rozradowanego Naizo przetoczył się po całym wnętrzu kopuły, docierając do wszystkich par uszu. Wewnątrz jego więzienia istniał tylko mrok. Nieprzenikniony, nie pozwalający dostrzec nawet zarysu sylwetki mrok. Senshoku obmyślił wszystko idealnie. Jego wrogowie nie tylko nie mieli pojęcia, czy akurat produkuje gaz, ale też nie byli w stanie go dojrzeć. Dodatkowo technika Połykacza Grzechów przepuszczała do wnętrza kopuły nieskończone ilości tlenu, lecz blokowała wszelkie promienie słoneczne. Chłód i strach zdążyły zapanować w szeregach gwardzistów, nim psychopatyczny szatyn przeszedł do ofensywy.
     W mgnieniu oka jego otwarte dłonie zaczęły produkować niewielkie bańki energii duchowej o średnicy około dziesięciu centymetrów. Każda kolejna "kula" przez kilka sekund przylegała do skóry stwórcy, nim wzniosła się w powietrze. Powód tego był jeden - każda taka "zabawka" została po brzegi napełniona przezroczystym, szalenie niebezpiecznym gazem. Wnętrze każdej bańki pełne było bowiem... czystego metanu. Przy akompaniamencie absolutnej ciszy, Połykacz Grzechów tworzył nad swoją głową prawdziwie śmiercionośną artylerię, chichocząc pod nosem pełen chorej, dzikiej satysfakcji. Produkcja zakończyła się na trzydziestu "pociskach". Aż trzydziestu. Bowiem każdy z nich miał położyć trupem wielu wrogów. Dlatego właśnie Naizo tak bardzo dbał o zachowanie dużego stężenia tlenu. Wiedział bowiem, że przy jego odpowiedniej ilości... metan wybuchał.
-Ach, Matsu... Gdybym tylko wiedział, gdzie teraz stoisz. Gdybym tylko wiedział, w które miejsce wycelować, by rozerwać cię na strzępy. Gdybym wiedział... Cóż... najwyżej pozabijam was więcej! - pomyślał czerwonooki, wybuchając maniakalnym śmiechem. Uniósłszy ręce ku górze, momentalnie rozesłał całą trzydziestkę kul w najodleglejsze fragmenty wojskowych formacji Miracle City. Starał się, by straty były jak największe. Wiedział bowiem, jak wiele energii kosztowało go utrzymanie tak ogromnej ilości gazu w postaci bariery. Czekał do ostatniej chwili. Skrupulatnie ustawiał każdą, najmniejszą nawet bańkę nad głowami zaniepokojonych żołnierzy. Gdy już wszelkie przygotowania zostały zakończone... gwałtownie opuścił obie ręce. Bańki z dużą prędkością uderzyły o ziemię, pękając... i uwalniając zebrany w nich metan. Zsynchronizowany, przerażająco głośny wybuch wstrząsnął Gwardią. Trzydzieści jednoczesnych rozbłysków towarzyszyło ogromnej ilości najróżniejszych krzyków. Rozrywane ciała uniosły się w górę. Oddzielone od tułowia kończyny upadały na głowy ocalałych Madnessów. Krew i cuchnące spalenizną organy oblepiły dużą ilość przeciwników, a impet eksplozji przewrócił ich jeszcze więcej. Na ten ułamek sekundy, gdy całe wnętrze kopuły rozświetliły wybuchy dało się widzieć przerażone twarze żołnierzy, którzy ginęli z niewiadomej przyczyny i w niewiadomych ilościach. W tym samym momencie dało się jednak zauważyć coś innego. A tym "czymś" była obecna pozycja chichoczącego opętańczo Senshoku.
-Matsu. Dłużej nie czekam. Zajmę się nim. Ty w tym czasie utorujesz pozostałym przy życiu Gwardzistom drogę na zewnątrz... - rzucił po cichu Generał Zhang. Zza dużego kołnierza niespodziewanie wyciągnął coś w rodzaju wciąganej od dołu kominiarki. Czarny materiał zakrył twarz Chińczyka aż do samej linii oczu. Nim Kawasaki zdążył jakkolwiek odpowiedzieć wyższemu rangą Madnessowi, energia duchowa w jego dłoniach uformowała się w srebrzyste, metalowe... tonfy. Tao, który wyglądał w tym momencie, jak najprawdziwszy wojownik ninja, w ułamku sekundy wystrzelił przed siebie, nie czyniąc swoimi krokami nawet najmniejszego hałasu. Co więcej, bez trudu omijał gęsto rozstawionych, panikujących podwładnych, nie zawadzając żadnego z nich nawet jednym ze swoich długich, czarnych włosów. Jego prędkość, opanowanie i spostrzegawczość upewniały każdego, że pozycja Generała w jego przypadku nie była tylko na pokaz.
-Co... Skąd?! - wykrzyknął czerwonooki, gdy zupełnie niespodziewanie zauważył przed sobą wrogiego przywódcę, który wyłonił się z mroku tuż przed jego nosem. 
-Zejdź mi z drogi... - rzucił zimno mężczyzna, bez zastanowienia wbijając prawą tonfę w brzuch przeciwnika. W tym samym momencie broń otoczyła poświata energii duchowej, by już po chwili zmusić oręż do... wydłużenia się. Trzonek tonfy z zabójczą siłą i prędkością zaczął powiększać swój zasięg, porywając ze sobą nabitego nań Senshoku. Niespodziewany atak w połączeniu z blokującym na kilka chwil uderzeniem w brzuch sprawił, że Połykacz Grzechów nie miał nawet szansy zareagować. Wydłużająca się broń dosłownie wypchnęła czerwonookiego poza zasięg bariery, tworząc dużą dziurę w jej strukturze. Pęd powietrza zagiął ciało Naizo, powstrzymując go przed wykonaniem najmniejszego nawet ruchu. Psychopata z zaskoczonym wzrokiem unosił się coraz wyżej i wyżej o kolejne dziesiątki metrów, aż w końcu tonfa Generała wybiła go na wysokość stu - praktycznie pod samo niebo. Wtedy właśnie oręż zaprzestał wydłużania się, a nagłe zahamowanie wzrostu wyrzuciło mężczyznę o dodatkowe kilka metrów w kierunku nielicznych chmur.
     Gdy tylko Senshoku został usunięty z drogi, Matsu rzucił się ze swoją naginatą ku ścianie gazowej kopuły. Skupiwszy odpowiednio dużą ilość mocy w swej broni, objął obiema dłońmi środek drzewca i... zaczął nim kręcić w niesamowitym tempie, niczym śmigło helikoptera. Jednocześnie z powierzchni oręża wydobyła się potężna fala uderzeniowa, wzmocniona i skupiona dzięki ruchom zielonowłosego. Fala ta nie była jednak czymś epizodycznym i chwilowym. Podmuch energii trwał bowiem przez kilkanaście sekund, nim zdołał wyżłobić dość duże przejście. Światło słoneczne rozjaśniło mroki, w jakich więziono członków Gwardii. W ciągu następnych minut rozpoczęła się natychmiastowa ewakuacja oddziałów, które zwartymi grupami przeciskały się przez stworzoną szczelinę, z bólem w sercu pozostawiając martwych towarzyszy. Ciała poległych zaczęły się już powoli rozpadać.
     Generał bez najmniejszego trudu kontrolował stumetrową już pałkę, nie pozwalając jej nawet na najmniejsze zachybotanie się. Już sam ten fakt był imponujący, jednak Tao nie poprzestał na dokonaniu jednego cudu. Nagle bowiem cała wyrośnięta chwilę wcześniej część tonfy... oddzieliła się od części macierzystej. Stumetrowa "linia" zawisła w powietrzu, otoczona powłoką z energii duchowej, która utrzymywała ją w jednym miejscu, zapobiegając najmniejszym nawet przesunięciom. Zhang nie czekał nawet przez chwilę. Momentalnie... wskoczył na wąską "kładkę", w niesamowitym tempie pędząc po niej ku górze. Bez najmniejszego problemu wydostał się z fioletowego więzienia przez dziurę, którą wcześniej zrobiło w nim ciało Senshoku. Chińczyk z łatwością zachowywał równowagę, wyciągając swe ręce do tyłu. Stopa za stopą, z niesamowitą koordynacją wbiegał coraz wyżej i wyżej.
-Tak potwornie mnie ośmieszyć... Nie daruję mu tego. Zabiję go. Rozerwę na strzępy! - postanowił w duchu wspomniany Połykacz Grzechów, stabilizując swoją pozycję w powietrzu i momentalnie wystrzeliwując z rąk dwa strumienie fioletowego gazu. Zdecydowanie zapikował po skosie w dół, kierując się ku swojej kopule równolegle do rozciągniętego trzonka tonfy. Nim jednak przeleciał dziesięć metrów, kątem czerwonego oka dostrzegł tuż obok siebie Chińczyka. Pot wstąpił na jego twarz, gdy pojął, że został wystrychnięty na dudka. Generał bez chwili wahania obrócił się na lewej pięcie, z niesamowitą potęgą zamachując się jedną z tonf, którą zawczasu otoczył już mocą duchową. Wszystko trwało niewielki ułamek sekundy, choć sprawiało wrażenie, jakby ciągnęło się przez kilka minut. Senshoku nie zdążył nawet utwardzić swojej skóry. Wykonawszy obrót o 360 stopni, Tao dotknął swym orężem policzka przeciwnika. Dosłownie. Cios, który zapowiadał się na druzgocząco silny był zaledwie powolnym i niebywale delikatnym otarciem się o skórę Naizo. Zanim czerwonooki w ogóle poczuł zdziwienie, cała energia zebrana w tonfie Chińczyka ugodziła w niego w postaci gigantycznej wręcz fali uderzeniowej. Moc podmuchu była tak potworna, że całe zajście przypominało kartkę papieru wchłoniętą przez najprawdziwsze tornado. Połykacz Grzechów wystrzelił niekontrolowanym lotem do tyłu z taką prędkością, że przestał cokolwiek widzieć.
-To niemożliwe. Jak można dokonać czegoś takiego z taką łatwością? Całą moc przygotowanego przeciw mnie uderzenia wykorzystał do wzmocnienia swojej emisji... Nie byłby w stanie stworzyć tak mocnej fali uderzeniowej bez tej sztuczki. Żeby aż tak dobrze kontrolować przepływ energii w swoim ciele... Dlaczego pierwszy raz widzę tego gościa? - Senshoku doszedł do prawidłowych, lecz zdecydowanie zbyt późnych wniosków. Pęd powietrza dosłownie sparaliżował jego ciało, zablokował wzrok, słuch i zmysł przestrzenny. Niemalejąca potęga emisji wyrzuciła Połykacza Grzechów na dosłownie kilkanaście kilometrów od pola bitwy.
-Nie mam dla ciebie czasu, bezimienny... - rzucił w eter Chińczyk, dodatkowo poniżając stłamszonego przez niego wroga.
***
     Kogo, jak kogo, ale żaden z trzech nastolatków, którzy ją znali nie spodziewał się ujrzeć Michelle w miejscu takim, jak to. Łączniczka, która rozsyłała zlecenia interwencyjne do telefonów działających w terenie Madnessów okazała się być również jedyną kobietą wśród Niebiańskich Rycerzy. To właśnie ta pozycja sprawiła, że białowłosa nie tylko zapobiegła pojedynkowi towarzysza z Kurokawą, lecz zapewniła całej czwórce "intruzów" możliwość przejścia przez drzwi.
-Bardzo dziękujemy za pomoc, Michelle-san! Bez ciebie moglibyśmy wpaść w poważne tarapaty... - skłonił się w jej stronę "krzyżooki", gdy tylko weszli do niewielkiej, okrągłej, bogato zdobionej sali, przywodzącej na myśl wnętrze średniowiecznego pałacu królewskiego. Pałacu bardzo bogatego króla. Centrum pomieszczenia zajmował duży, okrągły stół z siedmioma krzesłami, z których tylko jedno prezentowało się nad wyraz okazale, obite czerwonym materiałem i dysponujące pozłacanymi oparciami. Nietrudno było się domyślić, że to właśnie na nim zasiadał Paladyn. Dodatkowo wyglądało na to, że istniała tylko siódemka Niebiańskich Rycerzy i choć grupa nastolatków znała już dwójkę, żaden inny nie znajdował się w sali narad. Choć Rikimaru starał się to ukrywać tak dobrze, jak tylko potrafił, widać było wielką ulgę, którą poczuł, zauważając to. Towarzysze poszli za przykładem obywatela Akashimy, nie zmuszając szermierza do zwierzeń. Nie mieli pojęcia, jak bardzo był im za to wdzięczny.
-Wejdźcie, proszę... - zarządziła okularnica, wychodząc do nich z komnaty, do której chwilę wcześniej weszła. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu Naito cieszył się, że Pyron pozostał przy drzwiach wejściowych do sali narad. Jego obowiązkowość i stanowczość, które tak bardzo przypominały zachowanie czerwonowłosego mogłyby być wielkim problemem dla działań nastolatków. Posiadacz Przeklętych Oczu jako pierwszy wkroczył do komnaty Paladyna. W ślad za nim poszli kolejno: Rinji, Rikimaru i Tatsuya. Ten ostatni nadal bacznie przyglądał się "jednookiemu".
     Piękna, rozległa, biała szata z dystyngowanym żabotem, wieloma udziwnieniami i złotymi, runicznymi wzorami skrywała dość drobne ciało mężczyzny, który siedział przy niewielkim stole, przyglądając się bacznie swym gościom. Jego długie, nieskazitelnie białe włosy całkowicie zasłaniały uszy, zlewając się z materiałem, z którego wykonano ubiór Paladyna. Dodatkowo blada cera i szczupła twarz sprawiały wrażenie, jakby mężczyzna emanował światłem. Jego bystre, błękitne oczy oraz goszczące w nich spojrzenie budziły zaufanie, tworząc spokojną, przyjazną atmosferę. Szczupłe dłonie o długich palcach drżały delikatnie. Ciemne place pod powiekami i bijąca od Rycerza aura pozwalały wysnuć jeden tylko wniosek. Ten człowiek był chory. Ciężko chory.
-Witajcie. Jestem 18-tym Paladynem Zakonu Niebiańskich Rycerzy. Zwą mnie Eronis - przedstawił się z uśmiechem przywódca wielkiego grodu.
***
     Brawurowa akcja chińskiego Generała Gwardii Madnessów na jakiś czas wykluczyła z gry jednego z potężniejszych przeciwników. Cała akcja sprawiła jednak, że Tao nie miał najmniejszych szans na uniknięcie nadchodzącego idealnie z jego martwego punktu ataku. Popychany energią duchową pocisk z karabinu snajperskiego przebił się idealnie przez piętę czarnowłosego, dziurawiąc ją na wylot. Tylko nadludzki wręcz zmysł równowagi Zhanga pozwolił mu utrzymać się na zawieszonej w powietrzu, metalowej "rurce".
-Kimkolwiek jest strzelec, potrafi się doskonale ukrywać i bardzo szybko zmienia pozycje. Nie wierzę, by przeciwnik posiadł dużą ilość tak genialnych snajperów, więc gdzieś na polu bitwy muszą znajdować się jego kryjówki. Jak dotąd trzymali naszą armię na dystans, przez co mogli bez przeszkód mordować kolejnych żołnierzy, ale teraz... - pomyślał Generał, spoglądając na gazową kopułę, która rozpłynęła się w powietrzu. Świadczyło to rzecz jasna o tym, że mężczyzna z maską lekarską mógł manipulować "trującym tlenem" jedynie z określonej odległości. -...nie będą już mieli tak łatwo. Moment, w którym nasi żołnierze zetrą się z armią Połykaczy Grzechów będzie najlepszą okazją na zlokalizowanie strzelca. Tymczasem jednak... - Chińczyk urwał tok myślenia, raz jeszcze dokonując czegoś, co zapierało dech w piersiach. Cała energia duchowa, której używał do utrzymania w powietrzu "nadwyżki" swojej tonfy, została teraz wykorzystana, by maksymalnie ją wyprostować i unieść w górę. Stumetrowy, metalowy trzonek zawisł w eterze, a idealnie na jego szczycie, na jednej, zdrowej nodze utrzymywał się ciemnooki.
     Zupełnie niespodziewanie ogromny "kij" wystrzelił w stronę gnieżdżących się w skalnym przesmyku oddziałów Połykaczy Grzechów. Horrendalnie długa linia wbiła się w sam środek formacji, zanurzając swój drugi koniec jakieś pięć metrów pod wyschniętą na wiór ziemię. Atak ten z pewnością wyłączył z gry paru wrogów, a wielu z nich zwyczajnie przewrócił. Dodatkowo obniżył swobodę ruchu jednostek, gdyż na samym środku międzyskalnej ścieżki widniała "linia graniczna". Stojący na metalowej "wieży" Tao natychmiast zdecydował się na kontynuowanie natarcia, odbijając się od boku rury. Z dużą prędkością zapikował w kierunku potencjalnie najsilniejszego oponenta, którym to właśnie był siedzący po turecku na kamieniu Julius. Zakapturzony mężczyzna z obojętnością spoglądał na lecącego ku niemu Generała, trzymając na kolanach swój misterny kostur o czubku przypominającym rozgałęzione drzewo. W tym samym momencie poświata energii duchowej otoczyła zarówno laskę Fausta, jak i tonfy Zhanga. Chińczyk uderzył z pełną siłą, z góry na dół, na co nekromanta odpowiedział, wznosząc oburącz kostur nad głowę. Zderzenie oręży wywołało silną falę uderzeniową, która z pewnością odrzuciłaby Generała, gdyż nie miał on żadnej powierzchni do podparcia się. Odrzuciłaby... gdyby Tao nie użył własnej emisji... z pomocą swoich pleców. Ten zabieg pozwolił mu nie poruszyć się nawet o milimetr, gdy jego kontakt z wrogiem powinien był odrzucić go daleko w tył.
-Więc w taki sposób walczy cesarski bękart... Interesujące. Bardzo interesujące. Jego umiejętności są naprawdę nienaganne, ale... chyba nie będzie miał czasu zaprezentować mi całego ich wachlarza - pomyślał z uśmiechem na twarzy zakapturzony Połykacz Grzechów. Operator kostura nie był jednak w stanie zorientować się, że cała uwaga jego przeciwnika poświęcona była właśnie atakowi z zaskoczenia, na który nekromanta tak bardzo liczył. W mgnieniu oka pięć pocisków snajperskich pomknęło w stronę Generała z pięciu różnych stron i w pięciu różnych tempach. Zhang był jednak gotów na wszystko. W ułamku sekundy tuż za jego potylicą pojawiła się mała ścianka energii duchowej, grubością nie przekraczająca najzwyczajniejszej cegły. Kula zagłębiła się w nią, lecz nie zdołała jej przebić. Kolejny "ołowiany ząb" nadleciał z przodu. Tao raptownie poderwał jedną tonfę do góry, wystawiając ją przed siebie. Pocisk odbił się rykoszetem, ulatując gdzieś w bok. Mężczyzna jednocześnie uniósł zdrową nogę, pozwalając kolejnej kuli wbić się w ziemię i zamachnął się w bok drugą tonfą. Oręż uderzył idealnie w bok nadlatującego pocisku, zmieniając jego tor lotu i puszczając go w stronę pobliskiej skały... którą ów pocisk przebił na wylot. Dopiero ostatnia, pikująca z góry kula nie była tak łatwa do uniknięcia, jak pozostałe. W jej przypadku Generał zmuszony został do zebrania mocy w stopach i odbicia się do tyłu ze wszystkich sił. Długowłosy szybował w powietrzu przez kilka chwil ze wzrokiem wbitym w niebo. Wtedy właśnie spostrzegł "jego".
     Bachir z elegancją i majestatem kroczył dumnie przed siebie... kilkanaście metrów nad ziemią. Każdemu kolejnemu krokowi przywódcy Połykaczy Grzechów towarzyszyło pojawienie się uformowanego z energii duchowej stopnia pod jego stopą. Tymi właśnie przezroczystymi schodami poruszał się mulat, wchodząc coraz wyżej i wyżej po nieboskłonie. Ze słońcem, które biło w jego plecy, rzucając cieniem białowłosego na biegnącą w dole armię. Ze spokojem ducha, który pozwalał mu działać szybko i zdecydowanie. Wszystko to właśnie sprawiało, że złotooki wyglądał niemalże, jak wstępujący na niebiański tron... Bóg. Jego kamienna twarz nie zdradzała żadnych emocji. Bystry wzrok analizował zmiany, które zaszły na polu bitwy. Ci żołnierze, którzy go dostrzegli podzielili się na dwa obozy - na ludzi, którzy wiedzieli, kim jest oraz na ludzi, którzy takowej wiedzy nie posiadali. Ci pierwsi patrzyli na niego ze strachem i niepokojem, podczas gdy ci drudzy bez zastanowienia parli naprzód, coraz bardziej przybliżając się do oddziałów Połykaczy Grzechów.
-Jak byś się teraz czuł, gdybyś nadal stał u mego boku, Thomasie? Co byś powiedział, stojąc przy mnie i wraz ze mną spoglądając na tych wszystkich ludzi. Z tej perspektywy naprawdę wyglądają, jak mrówki. Z tej perspektywy naprawdę czuję się ich panem i władcą... ale po co mi to? Przybyłem tutaj, by wraz z moją rodziną walczyć o jej pogrzebany w kupie uprzedzeń i zawiści honor. Jak więc mogę łaskawym okiem patrzeć na tych, którzy kolejny raz próbują nas powstrzymać przed jego odzyskaniem? Nie mogę... - zatrzymał się w powietrzu, 50 metrów nad ziemią. Nad jego otwartą dłonią unosiła się zbita kula czystego światła, absorbująca promienie słoneczne z sekundy na sekundę, stając się coraz większa i większa. Mężczyzna uniósł swą rękę w górę, pozwalając "pociskowi" urosnąć aż do średnicy trzech metrów. Emanująca niezwykle jasnym, czystym światłem kula przypominała miniaturowe słońce, trzymane w ręce przez jedynego, najprawdziwszego Boga... -Kiedy znalazłem cię na pustyni, spragnionego i słabego, otaczały cię całe chmary Spaczonych. Niełatwo jest przeżyć samotnie, gdy ma się aż trzy ogniwa w duszy. Tamtego dnia użyłem tej samej techniki, by ci pomóc. Tamtego dnia uznałeś mnie za Boga. I choć zawsze upominałem cię, być nie traktował mnie, jak bóstwa, ty wierzyłeś w to, co chciałeś. Ty byłeś gotów poświęcić wszystko, co miałeś i wszystko, co miałeś zyskać dla dobra naszej sprawy. Z najsłabszego członka naszej społeczności stałeś się jednym z najsilniejszych. Ronię łzy, gdy wspomnę na twą ofiarę, przyjacielu. Lecz nigdy cię nie zapomnę. Żaden z nas nigdy cię nie zapomni - mówił w duchu Bachir. Czas jakby zwolnił, gdy jego dłoń sięgnęła po medalik w kształcie krzyża, który wisiał na jego szyi, a który wcześniej należał do zamordowanego Riddlera.
-Czas na nas, Thomasie. Niech ci ludzie podziwiają to, co kiedyś podziwiałeś ty. Moje... Clamor Sole - gdy tylko mężczyzna wypowiedział te słowa, stało się coś przerażającego, a zarazem w pewnym sensie... pięknego. Jego miniaturowe słońce "zapłakało". Z jego powierzchni momentalnie wystrzeliły długie, zataczające szerokie łuki strumienie światła, które morderczymi wiązkami posypały się na pewnych siebie gwardzistów. Tak potężne skupiska fotonów bez trudu przebijały się przez ciała przeciwników, w ogóle nie dając im szansy na obronę. Przepalały się przez mięso, kości, nerwy, skórę... a być może nawet dusze. Prawdziwy "boski deszcz" spadł na dziewięć tysięcy mężczyzn i kobiet, natychmiastowo kończąc życia tych, którzy zetknęli się z "kroplami". W ciągu niecałych dziesięciu sekund "Płaczące Słońce" Bachira pozbawiło żywota 308 osób.

Koniec Rozdziału 86
Następnym razem: Haniebne dzieje

niedziela, 23 marca 2014

Rozdział 85: Osełka

ROZDZIAŁ 85

     Wbijający się w skórę pocisk ironicznie pchnął uciekającego mężczyznę do przodu. Czerwonooki nie miał w planach się odwracać. Wiedział bowiem, że to jego krzyk skłonił strażników do przebieżki po murach. Wiedział, że to jeden z nich go postrzelił i że martwienie się nimi w jego sytuacji oznaczałoby zgubę. Nie mógł zaprzepaścić tego, co zrobił dla niego Nate. Nie mógł obrócić w niwecz uczuć gangstera. Uczuć, o które go nie podejrzewał i o których nic nie wiedział. Kolejna kula wniknęła w ciało Carvera, tym razem raniąc jego lewą łydkę. Następna przeszyła obojczyk. Biegł dalej pomimo bólu. Przyspieszony dzięki adrenalinie przepływ krwi paradoksalnie wypychał ją ze zranionych miejsc. Trzy kule. Bruce został trafiony raptem przez trzy kule. Element zaskoczenia, późna pora i ruchomość celu nie pozwoliły strzelcom na powalenie go. Dodatkowo strażnicy musieli jeszcze stłumić bunt, więc urządzenie obławy nie było możliwe. Nie w najbliższym czasie.
-Pomyślałeś o wszystkim, Nate... - rozliczał się ze swymi rozterkami przyszły Generał. Nierówny, pokryty ściółką teren iglastego lasu nie był mu zbyt przychylny. Uspokojony już Bruce obijał się o drzewa, brocząc krwią z trzech różnych miejsc. -...z wyjątkiem samego siebie - dokończył w myślach zdanie, ruszając do przodu. Musiał w końcu gdzieś trafić. Bór musiał się gdzieś kończyć. Gdzieś w okolicy musiało być jakieś miasteczko - zaopatrzenie dla Bolter's Gate nie mogło przecież brać się znikąd. -Nikt nigdy tyle dla mnie nie zrobił. Przez większość życia radziłem sobie sam. Ale chyba w gangu jest inaczej, co? Takie gangi to wbrew pozorom jedna, wielka rodzina, nie? Nigdy nie próbowałeś tego przyznać, ale ty też za nimi tęskniłeś, Nate... - dysząc coraz ciężej, potykał się o korzenie, spady, czy podwyższenia. Jego rany bolały jeszcze mocniej, gdy próbował ich dotknąć - poruszał w ten sposób tkwiące w nich pociski. Z sekundy na sekundę tracił coraz więcej krwi. Ten, którego nie wzruszały niczyje pięści nie miał szans przeciwko broni palnej. Takimi prawami rządził się świat.
-Jestem... coraz słabszy. Nikt mnie nie goni. Muszę... odpocząć. Położę się na kilka minut i pójdę dalej... - oparty o pień wielkiej sosny Bruce zsunął się po niej, siadając na mokrej od jego własnej krwi ściółce leśnej. Jego wzrok rozmazywał się, a skóra bledła coraz bardziej. Wypływająca z ran posoka osłabiała go. Osłabiała każdy element jego silnego, zahartowanego w boju ciała. -Zimno... Wydawało mi się, że mamy czerwiec. Noc... nie powinna być tak zimna, prawda? Czy ja... po tym wszystkim... Czy ja... umrę? - z wzrokiem wpatrzonym w rozgwieżdżone niebo, tak spokojne i obojętne na jego los, powoli "spływał" na ziemię. Wkrótce nawet jego głowa opierała się o zeschnięte listowie. -Ledwo uciekłem... i już mam umrzeć? Jeszcze nic nie zrobiłem. Nie zjadłem porządnego posiłku, nie zasnąłem w wygodnym łóżku... nie spotkałem mojej Olivii. Nie chcę... Jeszcze nie chcę odchodzić - najtwardszy więzień Bolter's  Gate zaczął ronić bezsilne łzy. Nie miał już czucia w palcach. Życie wolno uchodziło z osławionego człowieka ze stali. -Przepraszam, Nate... Wiesz... Może to i dobrze, że nie udało ci się wydostać. W przeciwnym wypadku... to ty mógłbyś tu leżeć. Nie wiem, co ci zrobią za próbę ucieczki. Nie wiem, jak wielki ból cię spotka, ale ciesz się... bo najgorszemu wrogowi nie życzyłbym bólu, który czuję teraz - ociężałe powieki powoli odebrały mu widok rozanielonych, migoczących gwiazd. Nie oddychał już od dziesięciu sekund. -To co, katolicy? Chyba czas się przekonać, czy to wy mieliście rację. Idę... prosto do piekła - była to jego ostatnia świadoma myśl, nim ta piękna, choć chłodna noc wyssała z niego resztki desperacko chronionego życia.
***
    Padał deszcz. Samotny Carver wolnym krokiem poruszał się wzdłuż chodnika, przenikając ludzi z parasolami, którzy spieszyli właśnie do pracy. Jego zmęczone ciało i wory pod oczami idealnie oddawały trudy podróży. Podeszwy jego butów praktycznie odpadały po przejściu wielu dziesiątek kilometrów na piechotę. Mimo wszystko w sercu gościła nadzieja i swego rodzaju poczucie obowiązku. Był już bowiem bardzo blisko. Dotarł na "to" przedmieście, którego nie widział od długiego czasu i za którym tęsknił, choć głównie z powodu osoby tam mieszkającej. Z lekką nutą satysfakcji poruszał się wśród tłumów, korzystając z dobrodziejstw swej "śmierci". Bo tak właśnie oceniał swój stan. Bo przecież umarł. Wiedział, że umarł. Czuł to doskonale. A jednak...
-Czy właśnie o to chodzi w "czyśćcu"? Stąd się biorą te wszystkie opowiastki o duchach? Może to ten tak zwany Bóg skazał mnie na takie życie? Ale czy gdyby był Bogiem, naprawdę kazałby mi walczyć z tamtym potworem? Gdyby moje rany nie zostały uleczone, nie dałbym mu rady. Nawet w pełni zdrowia ledwo zdołałem ukręcić tej bestii kark... To się chyba nazywało Cerber, tak? Uczyli nas o tych bzdetach. Strażnik piekła? Może... - myślał czerwonooki na myśl o tym, co go spotkało po "zaśnięciu" w lesie nieopodal więzienia. Nie wiedział nawet, ile czasu minęło od tamtego dnia. Nie miał pojęcia, czym było miejsce, do którego trafił po pokonaniu trójgłowego psa ani jak właściwie z niego wrócił. Swoją tajemniczą moc traktował raczej, jak swego rodzaju "magię", gdyż inaczej nie umiał wyjaśnić jej pochodzenia.
-Chyba mam jakiś ukryty talent, co? Jak dotąd używanie tego czegoś idzie mi naprawdę dobrze. Po prostu myślę o czymś... i to robię. W dodatku jestem silniejszy, niż pamiętałem. Szybszy. Wytrzymalszy. Mogę też nawiedzać innych ludzi. I pomyśleć, że nigdy nie wierzyłem w duchy... - jego myśli zatrzymały się, gdy on sam zatrzymał się przed drzwiami. Serce w piersi Bruce'a zaczęło nagle bić szybciej, a drżąca ręka nacisnęła na klamkę. Wszedł do środka szybko i zdecydowanie, nie chcąc, by ktoś zaczął coś podejrzewać. Wtedy właśnie półświadomie nałożył na siebie powłokę duchową, stając się widoczny. Bo w tamtym momencie chciał być widoczny. Bo wreszcie znalazł się w ich domu. W domu, w którym mieszkał z Olivią.
     Siedziała tam. Na kanapie w salonie. Miała na nosie okulary, a w dłoniach trzymała książkę. Antoine de Saint Exupery - tego mężczyzna był stuprocentowo pewny. Jego narzeczona nade wszystko ceniła tego właśnie autora. Na stoliku do kawy stała filiżanka czarnego płynu, a obok niej telefon stacjonarny. Połowa napoju została już wypita. Tak, zgadza się - Carver rejestrował każdy najmniejszy szczegół tej sytuacji. Każdy najmniejszy element pomieszczenia, w którym tak dawno nie był. Patrzył z góry na zaczytaną kobietę, uśmiechając się pod nosem.
-Hej... - rzucił czule. Olivia wytrzeszczyła oczy, jakby zobaczyła ducha. Rzuciwszy książkę na podłogę, przetarła okulary o bluzkę na ramiączkach. Jej reakcja nie była jednak taka, jak oczekiwał mężczyzna. Niewiasta bowiem pobladła widzialnie, patrząc na "byłego" skazańca ze strachem w oczach. To było pierwszą szpilką, którą wbito mu w serce.
-Co ty tu robisz, do diabła? Zamknęli cię! - tego również się nie spodziewał. Nie spodziewał się jej nagłego wybuchu. Ta mała, krucha istotka, którą zapamiętał... już dawno przestała istnieć. I ten właśnie fakt zatkał mu usta.
-Olivia... Wróciłem. Wróciłem do ciebie. Chciałem cię zobaczyć... Porozmawiajmy! - jego twarz została niespodziewanie wywrócona na prawą stronę. Lewy policzek zaczerwienił się pod wpływem siarczystego uderzenia otwartą dłonią.
-Chyba sobie kpisz! Teraz? Teraz chcesz ze mną rozmawiać, morderco? Potrzebowałam rozmowy półtora roku temu, nie teraz! A zamiast tego? No? Co zrobiłeś? Zabiłeś cztery osoby! - patrzył na nią zaskoczonym, niemożliwym do sklasyfikowania wzrokiem. W najgorszych koszmarach nie wyobrażał sobie takiej wersji wydarzeń.
-Olivia, posłuchaj mnie! Zrobiłem to dla ciebie, nie rozumiesz? Ten człowiek cię skrzywdził! Zasługiwał na karę! Musiałem to zrobić! - stanowczo złapał ją za nadgarstki, spoglądając jej w oczy, jednak kobieta wyrwała się natychmiastowo, odsuwając się od niego. Zestresowany mężczyzna obszedł kanapę, by stanąć naprzeciw wybranki.
-Zasługiwał? Musiałeś? Jesteś chory! Kiedy cię o to prosiłam, co? Tam były dzieci, ty psychopato! Zabiłeś niewinne dzieci! Pokroiłeś ich wszystkich na kawałki, pieprzony potworze! Jak to miało mi pomóc? Wiesz, jak patrzyli na mnie ludzie, którzy kojarzyli nas ze sobą? Masz pojęcie, jak się czułam? - te słowa wprawiły go w konsternację. Tego się nie spodziewał. O tym nie myślał. Nigdy nie pomyślał, że pomimo jego starań wszystko potoczy się w taki sposób. Nigdy nie wyobrażał sobie, że jego własna narzeczona tak się do niego odezwie.
-Nie... Nie mam bladego pojęcia. Ale chcę mieć! Dlatego proszę cię, Olivia... uspokój się i porozmawiajmy, dobrze? Błagam. Daj mi szansę się wytłumaczyć. Pozwól mi ci o tym wszystkim opowiedzieć... - gdy spojrzał na jej twarz, wiedział już, że to bez sensu. Wcześniej nie widział jej w takim stanie. Nie widział bezwzględnej furii w jej pięknych oczach. Przedtem... było tak dobrze. Przedtem - termin ten należał do zamkniętej przeszłości.
-Wynoś się! Wynoś się i nigdy nie wracaj! Nie chcę cię tutaj, rozumiesz? Ani kroku dalej, bo zadzwonię po policję! - tego już było dla niego zbyt wiele. Cała jego nadzieja, całe planowanie ucieczki, wszystkie obietnice, konszachty, rany, bóle i trudy... Wszystko okazało się nic nie warte. Bruce w dziwnym transie postąpił w jej kierunku, w kierunku Olivii z wyciągniętymi rękoma. Miał ochotę płakać. Choć przez większość życia nie zrobił tego praktycznie nigdy, w ciągu ostatniego roku zdarzyło mu się to już wiele razy. Tak bardzo struchlał.
-Poczekaj! Nie rób tego... Nie wrócę tam. Nie wrócę tam po tym wszystkim, co zrobiłem, by cię spotkać! - próbował ją ubłagać... lecz na nic się to zdało. Sięgnęła po słuchawkę, wybrała nawet numer i przyłożyła telefon do ucha. Było tak, jak wtedy, podczas niespodziewanego spotkania z żoną gwałciciela. Bruce spanikował. Stres, smutek, żal, gniew, bezsilność, strach. Wszystko złączyło się w jedną całość, skłaniając go do zrobienia czegoś, czego robić nie chciał. Całym ciałem zwalił się na kobietę, wyrywając jej urządzenie z dłoni i rozbijając je o pobliską ścianę. W niewyjaśnionym transie przygniótł ją do ziemi. Jego potężne, wytrenowane dłonie zacisnęły się na jej szyi. Wierzgała. Wyrywała się. Na darmo. Była zbyt drobna, zbyt słaba... skazana na porażkę. Wytrzeszczała oczy coraz bardziej. Jej ruchy coraz bardziej zwalniały. Skóra coraz bardziej bladła... aż w końcu było po wszystkim. Gdy ostatni dech opuścił jej gardło... czerwonooki pojął swój czyn.
     Krzyknął z przerażeniem. Wstał momentalnie, a właściwie rzucił się do tyłu, przewracając stolik do kawy. Z oddali patrzył na rozłożoną na podłodze, martwą kobietę z przerażonymi, ogarniętymi desperacją i strachem oczyma. Cała świadomość tego, co zrobił uderzyła w niego w jednej chwili. Nie mógł w to uwierzyć. Przeszklonym wzrokiem spoglądał na swoje otwarte dłonie, jeszcze przesiąknięte zapachem jej strachu. Rzucił się na kolana tuż przy niej, biorąc ją na ręce w geście niewypowiedzianego bólu. Zwierzęcy, przeszywający przestrzeń ryk wyrwał się z gardła Carvera, stopniowo je zdzierając. Przytulił do siebie z całych sił coraz chłodniejsze ciało Olivii. Tego dnia... zabił część siebie. Ten dzień... wywarł na nim niezwykły wpływ. Uciekł z miejsca kolejnej zbrodni.
***
     Z grobowym wyrazem twarzy wdrapywał się po kolczastym ogrodzeniu Bolter's Gate, niewidziany przez nikogo. W jego sercu gościła pustka. Pustka, która go pochłaniała. Która ciągnęła się za nim, nie odstępując go nawet o krok. Chciał podzielić się z kimś swoim bólem. Chciał z kimś porozmawiać. Chciał choć przez chwilę przestać się czuć, jak najgorszy potwór. A przy okazji... chciał też spełnić swą obietnicę. Tę niefortunną obietnicę, która odebrała mu życie. Pamiętał dokładnie. Droga, rozkład pomieszczeń, godziny patrolu, wszelkie skróty... W mig odnalazł blok. Ten blok. Swój. Ich blok. A gdy stanął przed kratami swojej dawnej celi... jego serce stanęło. Stanęło na jedną, krótką chwilę, choć zdawało mu się, że już nigdy nie złapie tchu. Dłonie Carvera zacisnęły się na kratach w geście bezsilności. W rogu, przy samej ścianie siedział... leżał Nate. Potwornie wychudzony, praktycznie pozbawiony mięśni, blady i zaropiały. Rozkładający się. Martwy. Odór przegniłego ciała uderzył prosto w nozdrza czerwonookiego. Jego przyjaciel musiał tam już leżeć naprawdę długo. Nikt, absolutnie nikt nie zainteresował się jego losem. Nikogo nie obchodziło to, że powoli umierał.
-Nie... Nie! - pochłonięty gniewem Bruce dosłownie wyrwał metalowe kraty celi, rzucając nimi o ścianę. Impet przetoczył się przez cały korytarz. -To wszystko przeze mnie... To wszystko dlatego, że pozwoliłem ci, żebyś tu został. To ty powinieneś był uciec, nie ja! Nawet pomimo mojej obietnicy, ja... znowu wszystko spierdoliłem! - czerwone oczy zostały zalane przez łzy. Przyszły Generał praktycznie bez życia klęczał przy cuchnącym truchle gangstera, rękoma dotykając podłogi. Nie mógł w to wszystko uwierzyć. Nie mógł pojąć, jakim cudem los uśmiechnął się do niego tylko po to, by kopnąć go w twarz. Dlatego właśnie, gdy tylko usłyszał kroki strażnika za swoimi plecami, wiedział już, co powinien zrobić. Gdy uzbrojony w pałkę mężczyzna wszedł z niepokojem do "odpieczętowanej" celi, Bruce w mgnieniu oka zdarł z siebie powłokę, "znikąd" pojawiając się przed nim. Członek personelu nie zdążył nawet pomyśleć o osłonięciu oczu przed wysuwającymi się w ich stronę palcami.
***
     Stał na spacerniaku cały czerwony od krwi. Zarówno swojej, jak i kilkudziesięciu zamordowanych strażników. Zarówno swojej, jak i kilkuset zmasakrowanych więźniów. Jeden człowiek dokonał czegoś, co wydawało się całkowicie nieprawdopodobne nawet dla scenarzystów horrorów w klimacie gore. Pod nieobecnym Carverem rozciągała się ogromna, szkarłatna kałuża. Posoka były wszędzie. Ciała strażników z rozerwanymi gardłami, wydrapanymi oczami, czy złamanymi karkami walały się dokoła. Bruce z kamienną twarzą przyglądał się stojącemu przed nim mężczyźnie z niezbyt długą, rudą brodą i niechlujnymi, popętanymi włosami. Umięśniony nieznajomy z narzuconą na barki kurtką spoglądał mu bez lęku prosto w oczy, nie okazując nawet cienia pogardy.
-Nie będziesz rozmawiał, prawda? - zapytał gromkim głosem. Powoli zaczął padać deszcz. Coraz silniejszy i coraz gęstszy. Nim rudowłosy zdążył cokolwiek zrobić, masowy morderca rzucił się w jego stronę, wjeżdżając silnym kopniakiem w brzuch mężczyzny. Nie zrobiło to jednak na nim najmniejszego wrażenia. Mówiąc szczerze, to Bruce'a zabolało bardziej. Czerwonooki nie był już jednak sobą. Nie przejmował się bólem, konsekwencjami, szansami na zwycięstwo... Po prostu uderzył przybysza w twarz. Raz, drugi, trzeci. Bił go z całych sił po obu skroniach, kopał pod żebra, uderzał z główki w splot słoneczny. Kopnął go nawet w krocze. Niebieskooki rudzielec pozwolił się okładać przez dobre dziesięć minut, zaliczając na swoje konto zaledwie parę siniaków, czy otarć. Przez cały ten czas nie poruszył się nawet o milimetr. Nie zamknął oczu, nie odwrócił głowy. Po prostu czekał, aż jego przeciwnik nareszcie się zmęczy. Czekał do momentu, gdy Carver padł na kolana, ciężko dysząc i powoli odzyskując trzeźwość umysłu. Wtedy własnie, całkiem niespodziewanie, poczuł dotyk mocarnej dłoni nieznajomego na swoim lewym barku. Uniósł wzrok, ze zdziwieniem wpatrując się w twarz oponenta. Ta z kolei nie żywiła do niego nawet najmniejszej urazy.
-Już lepiej? Cieszę się... - wyszczerzył zęby brodacz... po czym bez żadnego ostrzeżenia wymierzył w twarz Bruce'a tak potężny prawy sierpowy, że jego siła dosłownie wbiła go w ziemię na kilkanaście centymetrów. Cios sprawił, że obolałe ciało czerwonookiego utworzyło w podłożu krater o jego idealnym kształcie - jakby robił aniołki na śniegu. -Ogarnij się, pierdolony gówniarzu! - ryknął rudowłosy mężczyzna, stając nad obezwładnionym furiatem. -Jeśli żyjesz tylko po to, żeby zabijać, to zabij samego siebie i miej to wszystko z głowy! Żałosna podróbo człowieka, otwórz oczy! Ilu niewinnym ludziom musisz odebrać życie... ilu członków ich rodzin musisz upodobnić do samego siebie, zanim będziesz mieć dość? Nie masz prawa być tak bezmyślnym tylko dlatego, że los dał ci w pysk. Nie zgadzam się, żebyś mordował kogo popadnie tylko dlatego, że teraz jesteś od nich wszystkich silniejszy! Mam ci współczuć? Nie zasłużyłeś na to! Mam cię oszczędzić? Na to również nie zasłużyłeś, zasrany szczeniaku! - darł się z gniewem Hariyama Shigeru, Naczelnik Gwardii Madnessów. Niebieskooki bez zastanowienia złapał pokonanego za koszulkę, z łatwością unosząc go w powietrze. -Więc pozwól sobie pomóc, okej? - zapytał go irracjonalnie łagodniejszym głosem z niemal ojcowską troską... po czym uderzył głową w jego czoło, pozbawiając berserkera przytomności. Ten właśnie monolog stanowił wprowadzenie Bruce'a "Wilkołaka" Carvera do świata, który zdążył go przekląć jeszcze zanim w ogóle mu się objawił...
***
     -Ciągle mnie prześladujesz, stary gnoju... - powiedział w duchu czerwonooki, gdy tylko wrócił na ziemię. Tym razem już bez konsternacji, z pełną dozą pewności siebie spojrzał w twarz Nate'a, którego ciało co chwila zmieniało się w szkielet. -Od naszego pierwszego spotkania udało ci się zmienić mnie z rozszalałej bestii w kontrolowaną, żywą broń. Nie potrafisz gadać, jak normalny człowiek, ale... przez całe moje życie nikt mi nigdy aż tak nie wpierdolił, jak ty tamtego dnia... Może to jakieś pieprzone złudzenie, ale... znowu zaczęła boleć mnie twarz. Nauczyłeś się telepatycznie dawać po mordzie? - nie forma grała tu pierwsze skrzypce. To szczerość uczuć przeklętego przez wielu Carvera sprawiła, że to właśnie duchowe wyznanie było inne, niż wszystkie inne. Przypomniawszy sobie to, co było i to, co jest, wiedział już, jak się zachować.
-Nie masz mi nic do powiedzenia, Bruce? To przykre... - odezwał się przywołany przez iluzję Lisy niebieskooki. -Jak mogłeś do tego wszystkiego dopuścić? Masz pojęcie, jakie to uczucie? Gdy czujesz, jak twój żołądek powoli wyżera ci wnętrzności? Gdy chcesz krzyczeć z bólu, lecz nie masz siły wydobyć z siebie głosu? Gdy raz po raz ktoś przechodzi przed twoimi oczami, nie myśląc nawet o tym, żeby ci pomóc? Dlaczego mi nie pomogłeś, Bruce?! Dlaczego skazałeś mnie na taki los?! Nie po to się tak trudziłem, nie po to obmyślałem plan ucieczki, by skończyć w taki sposób! - przygwożdżony do podłogi Generał niespodziewanie zdołał podnieść się na jedno kolano, zrzucając z siebie kilku przezroczystych przeciwników.
-Nie leć sobie w chuja, fałszywa szmato... - wycedził przez wyszczerzone zęby "Wilkołak", dezorientując "duszę" przyjaciela. -Nate nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Powiedziałby: "Nie kładź się na brzuchu, bo to nie więzienie! Przestań się mazać, ty dziwko!". Ty nim nie jesteś. Nie igraj ze mną, PIERDOLONA PODRÓBO! - ostatnie słowa wykrzyknął z ogromną siłą, wyrzucając jednocześnie z ust tak silną falę uderzeniową, że dosłownie zmiotła ona imitację jego towarzysza niedoli. Czerwonooki powrócił... bardziej zdeterminowany, niż kiedykolwiek.
-Co się stało? - rozległ się kobiecy głos. W mgnieniu oka jedna z atakujących go kobiet przepoczwarzyła się w niemalże idealną kopię białowłosej przeciwniczki Bruce'a. Kochanka Bachira, niczym wąż... oplotła się wokół całego jego ciała, jakby w jej wnętrzu nie istniała ani jedna kość. Ostatecznie "wiedźma" zarzuciła swe ramiona na barki Generała... by prawie natychmiast przekręcić jego kark o 180 stopni z głuchym, przeraźliwym chrzęstem. Wtedy dopiero mogli spojrzeć sobie prosto w oczy. Pierwszy raz z tak bliska. Gładkie dłonie niewiasty ujęły delikatnie podbródek iluzorycznie martwego Carvera. Jej paznokcie wydłużyły się niespodziewanie, przebijając jego policzki. Rozszarpując warstwę ochronną jego gałek ocznych.
-Nie chciałeś skorzystać z okazji? Nie chciałeś porozmawiać z przyjacielem? Naprawdę się namęczyłam, by przesondować twój umysł w poszukiwaniu wszelkich szczegółów. Dlaczego tak mi się odwdzięczasz? Będę musiała cię ukarać... choć właściwie już prawie jesteś martwy - uśmiechnęła się do niego jadowicie, zaglądając w puste, czerwone oczy... które niespodziewanie ożyły. Nim w ogóle zdołała zareagować, skręcony kark mężczyzny wyrzucił jego głowę w jej stronę. Silne szczęki Generała... zacisnęły się na jej gardle z przerażającą siłą, momentalnie wyrywając iluzji krtań.
***
     Kobieta z przerażającym piskiem upadła na podłogę, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Jej iluzja została całkowicie rozbita. Szok, stres i strach, które zdołał jednocześnie wywołać u niej Carver sprawiły, że działanie Silere Nox... ustało. Po prostu. Najzwyczajniej w świecie jej własna ofiara wyrzuciła ją ze swojego umysłu. Bruce klęczał na jednym kolanie z pochyloną głową. Choć z jego pierwotnych ran wyciekło już wiele krwi, żadne późniejsze nie pojawiły się na ciele Generała. A powód tego był prosty. Lisa popełniła błąd. Śmiertelny, niewypowiedziany wręcz błąd. Zobaczywszy bowiem wcześniejszą bezsilność przeciwnika wobec jej mocy, nie użyła ponownie Mimesis, a co za tym idzie... nie przeniosła do rzeczywistości reszty ran czerwonookiego. Była pewna, że nie będzie musiała tego robić. Że wystarczy jej, jeśli zakończy walkę, wykorzystując swą sztuczkę jedynie dwa razy. Myliła się.
-Niesamowite... Jak ktoś taki, jak on... Jak taka bezmyślna bestia mogła przełamać moją iluzję? Przerażający. Jesteś naprawdę przerażający, Generale... - powiedziała do siebie w duchu, podnosząc się z podłogi. Tymczasem jej oponent również wstał na równe nogi. Z pozbawioną wyrazu twarzą spojrzał na okna, za którymi nie było już mroku. Na ciało, w którym nie było ran szarpanych, a w końcu na samą posadzkę, w której nie widniał żaden krater. Wkrótce potem jego chłodne oczy zapłonęły nienawiścią, zwracając się ku kobiecie. Lisa momentalnie wyczuła wahania szali zwycięstwa w ich pojedynku. Momentalnie wszystkie 15 pozostałych jej czaszek wystrzeliło w stronę oponenta za sprawą jednego machnięcia prawą ręką białowłosej. Postawiła wszystko na jedną kartę. Ponowne złapanie w Silere Nox i uderzenie najintensywniejszą możliwą iluzją było jedynym, co mogła zrobić, by mieć szansę na pokonanie przeciwnika.
-Wolne żarty... - mruknął pod nosem mężczyzna. -Myślisz, że po całym tym gównie dam się jeszcze raz złapać na taką sztuczkę? - gejzer. Ogromny, rozlewający się na boki gejzer krwistoczerwonej energii duchowej z niebywałą siłą wystrzelił w górę, otaczając całe ciało Carvera. Potężny strumień mocy dosłownie zmiażdżył będące w jego obrębie czaszki. W jednej chwili. W ułamku sekund. Promieniująca od Generała siła łamała płyty podłogowe i rzucała nimi o ściany. Jego czerwone oczy wypełniała bezwzględna i bezbrzeżna furia. W snopie czerwonej energii nie wyglądał już nawet, jak człowiek. Atmosfera wokół niego zmieniła się natychmiastowo. Zmieniła się nie do poznania. Przerażenie. Najbardziej brudna, docierająca w każdy zakamarek forma strachu... której ucieleśnieniem był ten jeden człowiek. Na czole Lisy pojawiły się kropelki potu. W pierwszej sekundzie kobieta praktycznie straciła oddech... by w następnej widzieć już, jak jej wróg rusza przed siebie z zaciśniętymi pięściami.
-Potwór... Prawdziwy potwór. Nie wierzę... Jak mam walczyć z czymś takim? Nie umiem! Nie potrafię! Moje ciało nie chce się ruszyć... Ledwo mogę nabierać powietrze. Boję się? Ja? Co za ironia... - z każdym jego krokiem, ciało białowłosej coraz bardziej truchlało, aż w końcu niewiasta bezwiednie padła na kolana, gdy Bruce stanął tuż przed nią. Przez kilka chwil bezwolnie wpatrywała się w masę przerażającej, morderczej energii, która praktycznie połykała Generała. Kochanka Bachira była w stanie ujrzeć jedynie zarys. Jedynie sylwetkę przepotężnego wroga. Masa kotłującej się, niepodlegającej żadnej kontroli mocy zerwała z jej głowy kapelusz i poderwała do góry mleczne włosy.
-Wyjdź z niej... WYJDŹ Z MOJEJ GŁOWY! - ryknęła beznadziejnie czerwonooka, zasłaniając twarz rękoma. Zwierzęcy, potępieńczy krzyk, przywodzący na myśl skowyt z najniższych kręgów piekła wydarł się z jej ust. To właśnie było prawdziwym dowodem na absolut i niebagatelną przewagę "Wilkołaka". Mowa tu była bowiem o strachu, który paraliżował każdą komórkę ciała. O strachu, który sprawiał, że Lisa widziała Bruce'a pomimo zamkniętych oczu. O strachu, który sprawiał, że miała ochotę rozdrapać sobie twarz, byleby choć trochę sobie ulżyć. Jej serce naprzemiennie biło z nienaturalną prędkością, by zaraz na kilka sekund zupełnie się zatrzymać. Cały organizm Lisy ulegał anomaliom pod wpływem niepohamowanego lęku. Pociła się, jakby pozostawiono ją na pustyni, by zaraz odnieść wrażenie, że krople potu zmienią się w lodowe kryształy. Całe jej ciało zaczynało drżeć, by następnie stanąć w bezruchu, w całkowitym paraliżu. Tym właśnie była niesamowitość "Wilkołaka". To właśnie sprawiło, że jedna z najsilniejszych spośród Połykaczy Grzechów została praktycznie rozbita na kawałki. Jej dusza. Jej pewność siebie. Jej wierzenia i przekonania. Wszystko zostało stłamszone, połamane i wyrzucone w błoto. Lisa została ośmieszona. Zniszczona. Przytłoczona...
-Jaka szkoda... I pomyśleć, że jeszcze kilka chwil temu miałaś szansę na wygraną... - mruknął zawiedziony Carver, widząc jak trzęsąca się kobieta mamrocze coś sama do siebie z twarzą przyklejoną do podłogi. -Wygląda na to, że jesteś po prostu jedną z 58-miu... - to powiedziawszy, zamachnął się dłonią, zaginając palce. Już miał uderzyć. Już miał roztrzaskać na kawałki czaszkę białowłosej... lecz to dla niej los był łaskawy.
-Przestaaaaań! - dziecięcy głos przetoczył się po całej sali biesiadnej, zwracając uwagę obojga dorosłych i powstrzymując przeszywającą powietrze rękę Generała. W otwartych drzwiach, na samym końcu pomieszczenia stał zapłakany i roztrzęsiony Legato...

Koniec Rozdziału 85
Następnym razem: Płaczące Słońce