ROZDZIAŁ 86
Zapłakany, białowłosy mulat najszybciej, jak tylko mógł rzucił się w stronę klęczącej Lisy i stojącego nad nią Carvera. W ogóle nie zareagował na przerażającą, przytłaczającą energię, która otaczała tego drugiego. Najpewniej zbyt rzadko wystawiany był przeciwko takim zjawiskom, by móc jakkolwiek rozpoznać niebezpieczeństwo. Jedynie bezpieczeństwo matki liczyło się dla chłopca w tamtym momencie. Legato padł na kolana przy kobiecie. Jego złote, odziedziczone po ojcu oczy roniły kolejne łzy.
-Mamo? Mamo, słyszysz mnie? Co się stało? Co on ci zrobił? - zaczął histerycznie wypytywać. Generał spoglądał na niego skonsternowany, zatrzymawszy swój ostateczny cios w połowie drogi do celu. W tym momencie stał bowiem w obliczu sytuacji, której się nie spodziewał. O której nikt nie raczył go poinformować i która zdecydowanie nie była mu na rękę. W lekkim letargu przyglądał się drżącej, zdruzgotanej kobiecie, przez dłuższy czas nie mogącej wydobyć z siebie słowa. Ostatecznie uniósł z zaskoczeniem brwi, gdy głowa białowłosej skierowała się ku górze. Jej blada, drobna dłoń oparła się o ramię zmartwionego chłopca. Czerwone oczy niewiasty spojrzały na niego z frustracją. Nie zakładała możliwości porażki, to prawda. Nade wszystko nie pomyślała jednak, że nastąpi coś takiego.
-Legato... wracaj do reszty dzieci. Natychmiast stąd uciekaj. Później ci to wszystko wyjaśnię, obiecuję - starała się, by jej głos był możliwie jak najbardziej spokojny. Wiedziała jednak, że po prostu mydli oczy malcowi. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie będzie już w stanie ani razu z nim porozmawiać. W najmniej odpowiednim momencie zaczęła żałować tego, że nie zobaczy, jak jej syn dorasta. Że nie zobaczy, jak potomek najwspanialszego człowieka na świecie rośnie w siłę. Ból. Ból i smutek tańczyły w jej sercu. Mogła przynajmniej łatwo usprawiedliwić łzy. Teraz bowiem płakała już nie ze strachu przed porażająco silnym wrogiem... ale z żalu.
-Nie! - wykrzyknął bez żadnego zastanowienia Legato. Jego dłonie trzęsły się, podobnie zresztą, jak szczęka. -Nic nie mów! Ja cię obronię, zobaczysz! - naiwność. W jego oddaniu, miłości i bohaterstwie tak naprawdę odbijały się tylko różne rodzaje naiwności. Zdeterminowany chłopiec delikatnie zdjął dłoń Lisy ze swojego ramienia i odwrócił się do niej plecami, zasłaniając ją. Choć nie wiedział, co się dzieje i dygotał ze strachu, rozłożył szeroko ręce, patrząc prosto w twarz "Wilkołaka".
-Dzieciaku... wypad. Nic do ciebie nie mam. Nie musi dziać ci się krzywda... - warknął oschle Bruce, postępując o krok do przodu i z góry patrząc na brawurowy wyczyn chłopca. Złotooki machnął głową na znak odmowy.
-Idź stąd! Wynoś się! Wynoś się albo... albo to tobie stanie się krzywda! - ciężko było określić, czy dzieciak sam wiedział, co mówił. Generał jednak nie miał w zwyczaju się powtarzać. Sam fakt, że zdobył się na ostrzeżenie był dla niego czymś niezwykłym. Później tłumaczył go sobie rozstrojeniem po uwięzieniu w niechcianych wspomnieniach.
-Niech będzie... Żegnaj, mały. Nie zdąży zaboleć, to ci mogę obiecać... - w jego głosie słychać było mrok. Dłoń mężczyzny już cofnęła się do tyłu, by zaraz przebić się przez klatkę piersiową małego chłopca, jak lata temu przez głowę innego. Nim jednak mordercza ręka zdążyła trafić w cel... rozległ się huk. Gruby snop nieskazitelnie jasnego światła przebił się przez dach i strop, uderzając w podłogę tuż za Carverem i tworząc w niej sporą dziurę. Czerwonooki nie zdążył nawet odwrócić głowy, by dostrzec stojącego w miejscu uderzenia Bachira. Nie zdążył uchwycić jego kamiennej twarzy, za którą krył się gniew... lecz przede wszystkim wola. Wola... by chronić.
Prawa dłoń dorosłego mulata była prawie niewidoczna z powodu wydobywającego się z niej światła, które niemalże ją oblepiło. W ułamku sekundy całe to światło wystrzeliło do przodu w postaci grubej wiązki fotonów. W tym samym momencie przywódca Połykaczy Grzechów zamachnął się ręką do wewnątrz, sprawiając że promień wykrzywił się, jak bicz... przebijając się przez stawy kolanowe Bruce'a, jak nóż przez masło. Intensywność i prędkość ataku były tak duże, że zaskoczonego Generała wyrzuciło pod sam stół, podczas gdy jego przepalone nogi wylądowały obok. Gdy już się to stało, światło białowłosego wojownika zgasło, nie czyniąc najmniejszej krzywdy jego bliskim.
-Nie może być... Straciłem czujność raptem na chwilę, a on już zdążył odciąć mi nogi? Nie, krew nie wycieka. Nie są odcięte. Są... przepalone! Jak bardzo szybki jest ten człowiek, że nawet z moim instynktem nie miałem czasu na reakcję? Co więcej, nie poczułem nawet jego zapachu. Czy to możliwe, że poruszał się dość szybko, by pęd powietrza niwelował woń jego ciała? Więc to ty jesteś Bachir... - czerwonooki był pod wrażeniem. Pod niekłamanym, szczerym, ale również irytującym wrażeniem. Irytacja ta wzrosła jeszcze bardziej, gdy zorientował się, że przerażająco silny złotooki całkiem stracił nim zainteresowanie. Lider wroga wolno podszedł do syna i kochanki, by zaraz paść na jedno kolano i przygarnąć do siebie syna.
-Spisałeś się, Legato. Tego się po tobie spodziewałem, mój synu... - powiedział z nutką zauważalnej ulgi w głosie. Bez zastanowienia ujął wolną dłonią podbródek roztrzęsionej Lisy przez kilka chwil spoglądając jej w oczy. -Przepraszam - rzekł do niej. Cicho. Oszczędnie. Nie trzeba było więcej. Kobieta zrozumiała go bowiem doskonale. Wiedziała wszakże, za co przepraszał. A przepraszał za wszystko. Za to, jaki był, za to, na jakie cierpienie ją skazał, za to, że nie miał czasu... W tym jednym słowie kryło się więcej znaczeń, niż w jakimkolwiek innym. A gdy Bachir wstał na równe nogi, poklepując syna po głowie, jego oczy nie wyrażały ani grama gniewu. Zbliżył się na kilka kroków do spacyfikowanego chwilę wcześniej Carvera.
-Nie będę cię rozliczał za grzechy twojego przywódcy, "Wilkołaku". Odejdź stąd natychmiast i nie próbuj wracać. Nie zostaniesz przez nikogo zaatakowany. Jeśli jednak spróbujesz tknąć kogokolwiek, kto znajduje się w tym miejscu... pozbawię życia każdego, kogo napotkam na swojej drodze. Starych i młodych. Kobiety i dzieci. Nikt nie uniknie kary za twoje uczynki. A gdy już ją wymierzę, przyjdę i po ciebie. Może jeśli będziesz miał szczęście, spotkamy się jeszcze na polu bitwy. Tymczasem jednak... żegnaj - nie zastanawiał się. Wiedział dokładnie, że to, co robił i mówił było słuszne. Nie był taki, jak jego przeciwnicy. Nie oszukiwał, nie wbijał noży w plecy, nie zachodził od tyłu. Te kilka ostatnich chwil sprawiło jednak, że w jego sposobie myślenia zaszła gwałtowna zmiana. Pędząc bowiem na ratunek swej rodzinie i nie będąc pewnym, czy zdąży na czas, uświadomił sobie, że ogień należy zwalczać ogniem. Od samego wypowiedzenia wojny ani razu nie czuł się tak pewnym swoich działań, jak w tamtym momencie.
-Ojcze! Zaczekaj! Dokąd idziesz? - krzyknął roztrzęsiony Legato, widząc coraz bardziej oddalające się plecy Bachira. Połykacz Grzechów zatrzymał się na krótką chwilę, lecz tym razem nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Tym razem nie było tak, jak podczas ich rozmowy o Thomasie. Tym razem postanowił być całkowicie szczerym.
-Legato... idę zabijać - nie wyrzekł nic więcej.
***
Ogromna chmura fioletowego, trującego gazu uformowała się w monumentalną wręcz kopułę. Prawdziwą komorę śmierci, która zajmowała kolosalny obszar pola bitwy. Hariyama przyglądał się obrotowi wydarzeń w absolutnej ciszy. Nie było możliwości na kontakt z jakimkolwiek żołnierzem. Wszyscy gwardziści, prawie dziesięć tysięcy ludzi tkwiło w zamknięciu, narażeni w pełni na ataki przeciwnika. A mimo wszystko brodacz był podejrzanie spokojny. Wiedział bowiem, kto znajdował się wśród jego podwładnych i w pełni wierzył w siłę tego człowieka.
-No i jak? Kto pierwszy? - głos rozradowanego Naizo przetoczył się po całym wnętrzu kopuły, docierając do wszystkich par uszu. Wewnątrz jego więzienia istniał tylko mrok. Nieprzenikniony, nie pozwalający dostrzec nawet zarysu sylwetki mrok. Senshoku obmyślił wszystko idealnie. Jego wrogowie nie tylko nie mieli pojęcia, czy akurat produkuje gaz, ale też nie byli w stanie go dojrzeć. Dodatkowo technika Połykacza Grzechów przepuszczała do wnętrza kopuły nieskończone ilości tlenu, lecz blokowała wszelkie promienie słoneczne. Chłód i strach zdążyły zapanować w szeregach gwardzistów, nim psychopatyczny szatyn przeszedł do ofensywy.
W mgnieniu oka jego otwarte dłonie zaczęły produkować niewielkie bańki energii duchowej o średnicy około dziesięciu centymetrów. Każda kolejna "kula" przez kilka sekund przylegała do skóry stwórcy, nim wzniosła się w powietrze. Powód tego był jeden - każda taka "zabawka" została po brzegi napełniona przezroczystym, szalenie niebezpiecznym gazem. Wnętrze każdej bańki pełne było bowiem... czystego metanu. Przy akompaniamencie absolutnej ciszy, Połykacz Grzechów tworzył nad swoją głową prawdziwie śmiercionośną artylerię, chichocząc pod nosem pełen chorej, dzikiej satysfakcji. Produkcja zakończyła się na trzydziestu "pociskach". Aż trzydziestu. Bowiem każdy z nich miał położyć trupem wielu wrogów. Dlatego właśnie Naizo tak bardzo dbał o zachowanie dużego stężenia tlenu. Wiedział bowiem, że przy jego odpowiedniej ilości... metan wybuchał.
-Ach, Matsu... Gdybym tylko wiedział, gdzie teraz stoisz. Gdybym tylko wiedział, w które miejsce wycelować, by rozerwać cię na strzępy. Gdybym wiedział... Cóż... najwyżej pozabijam was więcej! - pomyślał czerwonooki, wybuchając maniakalnym śmiechem. Uniósłszy ręce ku górze, momentalnie rozesłał całą trzydziestkę kul w najodleglejsze fragmenty wojskowych formacji Miracle City. Starał się, by straty były jak największe. Wiedział bowiem, jak wiele energii kosztowało go utrzymanie tak ogromnej ilości gazu w postaci bariery. Czekał do ostatniej chwili. Skrupulatnie ustawiał każdą, najmniejszą nawet bańkę nad głowami zaniepokojonych żołnierzy. Gdy już wszelkie przygotowania zostały zakończone... gwałtownie opuścił obie ręce. Bańki z dużą prędkością uderzyły o ziemię, pękając... i uwalniając zebrany w nich metan. Zsynchronizowany, przerażająco głośny wybuch wstrząsnął Gwardią. Trzydzieści jednoczesnych rozbłysków towarzyszyło ogromnej ilości najróżniejszych krzyków. Rozrywane ciała uniosły się w górę. Oddzielone od tułowia kończyny upadały na głowy ocalałych Madnessów. Krew i cuchnące spalenizną organy oblepiły dużą ilość przeciwników, a impet eksplozji przewrócił ich jeszcze więcej. Na ten ułamek sekundy, gdy całe wnętrze kopuły rozświetliły wybuchy dało się widzieć przerażone twarze żołnierzy, którzy ginęli z niewiadomej przyczyny i w niewiadomych ilościach. W tym samym momencie dało się jednak zauważyć coś innego. A tym "czymś" była obecna pozycja chichoczącego opętańczo Senshoku.
-Matsu. Dłużej nie czekam. Zajmę się nim. Ty w tym czasie utorujesz pozostałym przy życiu Gwardzistom drogę na zewnątrz... - rzucił po cichu Generał Zhang. Zza dużego kołnierza niespodziewanie wyciągnął coś w rodzaju wciąganej od dołu kominiarki. Czarny materiał zakrył twarz Chińczyka aż do samej linii oczu. Nim Kawasaki zdążył jakkolwiek odpowiedzieć wyższemu rangą Madnessowi, energia duchowa w jego dłoniach uformowała się w srebrzyste, metalowe... tonfy. Tao, który wyglądał w tym momencie, jak najprawdziwszy wojownik ninja, w ułamku sekundy wystrzelił przed siebie, nie czyniąc swoimi krokami nawet najmniejszego hałasu. Co więcej, bez trudu omijał gęsto rozstawionych, panikujących podwładnych, nie zawadzając żadnego z nich nawet jednym ze swoich długich, czarnych włosów. Jego prędkość, opanowanie i spostrzegawczość upewniały każdego, że pozycja Generała w jego przypadku nie była tylko na pokaz.
-Co... Skąd?! - wykrzyknął czerwonooki, gdy zupełnie niespodziewanie zauważył przed sobą wrogiego przywódcę, który wyłonił się z mroku tuż przed jego nosem.
-Zejdź mi z drogi... - rzucił zimno mężczyzna, bez zastanowienia wbijając prawą tonfę w brzuch przeciwnika. W tym samym momencie broń otoczyła poświata energii duchowej, by już po chwili zmusić oręż do... wydłużenia się. Trzonek tonfy z zabójczą siłą i prędkością zaczął powiększać swój zasięg, porywając ze sobą nabitego nań Senshoku. Niespodziewany atak w połączeniu z blokującym na kilka chwil uderzeniem w brzuch sprawił, że Połykacz Grzechów nie miał nawet szansy zareagować. Wydłużająca się broń dosłownie wypchnęła czerwonookiego poza zasięg bariery, tworząc dużą dziurę w jej strukturze. Pęd powietrza zagiął ciało Naizo, powstrzymując go przed wykonaniem najmniejszego nawet ruchu. Psychopata z zaskoczonym wzrokiem unosił się coraz wyżej i wyżej o kolejne dziesiątki metrów, aż w końcu tonfa Generała wybiła go na wysokość stu - praktycznie pod samo niebo. Wtedy właśnie oręż zaprzestał wydłużania się, a nagłe zahamowanie wzrostu wyrzuciło mężczyznę o dodatkowe kilka metrów w kierunku nielicznych chmur.
Gdy tylko Senshoku został usunięty z drogi, Matsu rzucił się ze swoją naginatą ku ścianie gazowej kopuły. Skupiwszy odpowiednio dużą ilość mocy w swej broni, objął obiema dłońmi środek drzewca i... zaczął nim kręcić w niesamowitym tempie, niczym śmigło helikoptera. Jednocześnie z powierzchni oręża wydobyła się potężna fala uderzeniowa, wzmocniona i skupiona dzięki ruchom zielonowłosego. Fala ta nie była jednak czymś epizodycznym i chwilowym. Podmuch energii trwał bowiem przez kilkanaście sekund, nim zdołał wyżłobić dość duże przejście. Światło słoneczne rozjaśniło mroki, w jakich więziono członków Gwardii. W ciągu następnych minut rozpoczęła się natychmiastowa ewakuacja oddziałów, które zwartymi grupami przeciskały się przez stworzoną szczelinę, z bólem w sercu pozostawiając martwych towarzyszy. Ciała poległych zaczęły się już powoli rozpadać.
Generał bez najmniejszego trudu kontrolował stumetrową już pałkę, nie pozwalając jej nawet na najmniejsze zachybotanie się. Już sam ten fakt był imponujący, jednak Tao nie poprzestał na dokonaniu jednego cudu. Nagle bowiem cała wyrośnięta chwilę wcześniej część tonfy... oddzieliła się od części macierzystej. Stumetrowa "linia" zawisła w powietrzu, otoczona powłoką z energii duchowej, która utrzymywała ją w jednym miejscu, zapobiegając najmniejszym nawet przesunięciom. Zhang nie czekał nawet przez chwilę. Momentalnie... wskoczył na wąską "kładkę", w niesamowitym tempie pędząc po niej ku górze. Bez najmniejszego problemu wydostał się z fioletowego więzienia przez dziurę, którą wcześniej zrobiło w nim ciało Senshoku. Chińczyk z łatwością zachowywał równowagę, wyciągając swe ręce do tyłu. Stopa za stopą, z niesamowitą koordynacją wbiegał coraz wyżej i wyżej.
-Tak potwornie mnie ośmieszyć... Nie daruję mu tego. Zabiję go. Rozerwę na strzępy! - postanowił w duchu wspomniany Połykacz Grzechów, stabilizując swoją pozycję w powietrzu i momentalnie wystrzeliwując z rąk dwa strumienie fioletowego gazu. Zdecydowanie zapikował po skosie w dół, kierując się ku swojej kopule równolegle do rozciągniętego trzonka tonfy. Nim jednak przeleciał dziesięć metrów, kątem czerwonego oka dostrzegł tuż obok siebie Chińczyka. Pot wstąpił na jego twarz, gdy pojął, że został wystrychnięty na dudka. Generał bez chwili wahania obrócił się na lewej pięcie, z niesamowitą potęgą zamachując się jedną z tonf, którą zawczasu otoczył już mocą duchową. Wszystko trwało niewielki ułamek sekundy, choć sprawiało wrażenie, jakby ciągnęło się przez kilka minut. Senshoku nie zdążył nawet utwardzić swojej skóry. Wykonawszy obrót o 360 stopni, Tao dotknął swym orężem policzka przeciwnika. Dosłownie. Cios, który zapowiadał się na druzgocząco silny był zaledwie powolnym i niebywale delikatnym otarciem się o skórę Naizo. Zanim czerwonooki w ogóle poczuł zdziwienie, cała energia zebrana w tonfie Chińczyka ugodziła w niego w postaci gigantycznej wręcz fali uderzeniowej. Moc podmuchu była tak potworna, że całe zajście przypominało kartkę papieru wchłoniętą przez najprawdziwsze tornado. Połykacz Grzechów wystrzelił niekontrolowanym lotem do tyłu z taką prędkością, że przestał cokolwiek widzieć.
-To niemożliwe. Jak można dokonać czegoś takiego z taką łatwością? Całą moc przygotowanego przeciw mnie uderzenia wykorzystał do wzmocnienia swojej emisji... Nie byłby w stanie stworzyć tak mocnej fali uderzeniowej bez tej sztuczki. Żeby aż tak dobrze kontrolować przepływ energii w swoim ciele... Dlaczego pierwszy raz widzę tego gościa? - Senshoku doszedł do prawidłowych, lecz zdecydowanie zbyt późnych wniosków. Pęd powietrza dosłownie sparaliżował jego ciało, zablokował wzrok, słuch i zmysł przestrzenny. Niemalejąca potęga emisji wyrzuciła Połykacza Grzechów na dosłownie kilkanaście kilometrów od pola bitwy.
-Nie mam dla ciebie czasu, bezimienny... - rzucił w eter Chińczyk, dodatkowo poniżając stłamszonego przez niego wroga.
***
Kogo, jak kogo, ale żaden z trzech nastolatków, którzy ją znali nie spodziewał się ujrzeć Michelle w miejscu takim, jak to. Łączniczka, która rozsyłała zlecenia interwencyjne do telefonów działających w terenie Madnessów okazała się być również jedyną kobietą wśród Niebiańskich Rycerzy. To właśnie ta pozycja sprawiła, że białowłosa nie tylko zapobiegła pojedynkowi towarzysza z Kurokawą, lecz zapewniła całej czwórce "intruzów" możliwość przejścia przez drzwi.
-Bardzo dziękujemy za pomoc, Michelle-san! Bez ciebie moglibyśmy wpaść w poważne tarapaty... - skłonił się w jej stronę "krzyżooki", gdy tylko weszli do niewielkiej, okrągłej, bogato zdobionej sali, przywodzącej na myśl wnętrze średniowiecznego pałacu królewskiego. Pałacu bardzo bogatego króla. Centrum pomieszczenia zajmował duży, okrągły stół z siedmioma krzesłami, z których tylko jedno prezentowało się nad wyraz okazale, obite czerwonym materiałem i dysponujące pozłacanymi oparciami. Nietrudno było się domyślić, że to właśnie na nim zasiadał Paladyn. Dodatkowo wyglądało na to, że istniała tylko siódemka Niebiańskich Rycerzy i choć grupa nastolatków znała już dwójkę, żaden inny nie znajdował się w sali narad. Choć Rikimaru starał się to ukrywać tak dobrze, jak tylko potrafił, widać było wielką ulgę, którą poczuł, zauważając to. Towarzysze poszli za przykładem obywatela Akashimy, nie zmuszając szermierza do zwierzeń. Nie mieli pojęcia, jak bardzo był im za to wdzięczny.
-Wejdźcie, proszę... - zarządziła okularnica, wychodząc do nich z komnaty, do której chwilę wcześniej weszła. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu Naito cieszył się, że Pyron pozostał przy drzwiach wejściowych do sali narad. Jego obowiązkowość i stanowczość, które tak bardzo przypominały zachowanie czerwonowłosego mogłyby być wielkim problemem dla działań nastolatków. Posiadacz Przeklętych Oczu jako pierwszy wkroczył do komnaty Paladyna. W ślad za nim poszli kolejno: Rinji, Rikimaru i Tatsuya. Ten ostatni nadal bacznie przyglądał się "jednookiemu".
Piękna, rozległa, biała szata z dystyngowanym żabotem, wieloma udziwnieniami i złotymi, runicznymi wzorami skrywała dość drobne ciało mężczyzny, który siedział przy niewielkim stole, przyglądając się bacznie swym gościom. Jego długie, nieskazitelnie białe włosy całkowicie zasłaniały uszy, zlewając się z materiałem, z którego wykonano ubiór Paladyna. Dodatkowo blada cera i szczupła twarz sprawiały wrażenie, jakby mężczyzna emanował światłem. Jego bystre, błękitne oczy oraz goszczące w nich spojrzenie budziły zaufanie, tworząc spokojną, przyjazną atmosferę. Szczupłe dłonie o długich palcach drżały delikatnie. Ciemne place pod powiekami i bijąca od Rycerza aura pozwalały wysnuć jeden tylko wniosek. Ten człowiek był chory. Ciężko chory.
-Witajcie. Jestem 18-tym Paladynem Zakonu Niebiańskich Rycerzy. Zwą mnie Eronis - przedstawił się z uśmiechem przywódca wielkiego grodu.
***
Brawurowa akcja chińskiego Generała Gwardii Madnessów na jakiś czas wykluczyła z gry jednego z potężniejszych przeciwników. Cała akcja sprawiła jednak, że Tao nie miał najmniejszych szans na uniknięcie nadchodzącego idealnie z jego martwego punktu ataku. Popychany energią duchową pocisk z karabinu snajperskiego przebił się idealnie przez piętę czarnowłosego, dziurawiąc ją na wylot. Tylko nadludzki wręcz zmysł równowagi Zhanga pozwolił mu utrzymać się na zawieszonej w powietrzu, metalowej "rurce".
-Kimkolwiek jest strzelec, potrafi się doskonale ukrywać i bardzo szybko zmienia pozycje. Nie wierzę, by przeciwnik posiadł dużą ilość tak genialnych snajperów, więc gdzieś na polu bitwy muszą znajdować się jego kryjówki. Jak dotąd trzymali naszą armię na dystans, przez co mogli bez przeszkód mordować kolejnych żołnierzy, ale teraz... - pomyślał Generał, spoglądając na gazową kopułę, która rozpłynęła się w powietrzu. Świadczyło to rzecz jasna o tym, że mężczyzna z maską lekarską mógł manipulować "trującym tlenem" jedynie z określonej odległości. -...nie będą już mieli tak łatwo. Moment, w którym nasi żołnierze zetrą się z armią Połykaczy Grzechów będzie najlepszą okazją na zlokalizowanie strzelca. Tymczasem jednak... - Chińczyk urwał tok myślenia, raz jeszcze dokonując czegoś, co zapierało dech w piersiach. Cała energia duchowa, której używał do utrzymania w powietrzu "nadwyżki" swojej tonfy, została teraz wykorzystana, by maksymalnie ją wyprostować i unieść w górę. Stumetrowy, metalowy trzonek zawisł w eterze, a idealnie na jego szczycie, na jednej, zdrowej nodze utrzymywał się ciemnooki.
Zupełnie niespodziewanie ogromny "kij" wystrzelił w stronę gnieżdżących się w skalnym przesmyku oddziałów Połykaczy Grzechów. Horrendalnie długa linia wbiła się w sam środek formacji, zanurzając swój drugi koniec jakieś pięć metrów pod wyschniętą na wiór ziemię. Atak ten z pewnością wyłączył z gry paru wrogów, a wielu z nich zwyczajnie przewrócił. Dodatkowo obniżył swobodę ruchu jednostek, gdyż na samym środku międzyskalnej ścieżki widniała "linia graniczna". Stojący na metalowej "wieży" Tao natychmiast zdecydował się na kontynuowanie natarcia, odbijając się od boku rury. Z dużą prędkością zapikował w kierunku potencjalnie najsilniejszego oponenta, którym to właśnie był siedzący po turecku na kamieniu Julius. Zakapturzony mężczyzna z obojętnością spoglądał na lecącego ku niemu Generała, trzymając na kolanach swój misterny kostur o czubku przypominającym rozgałęzione drzewo. W tym samym momencie poświata energii duchowej otoczyła zarówno laskę Fausta, jak i tonfy Zhanga. Chińczyk uderzył z pełną siłą, z góry na dół, na co nekromanta odpowiedział, wznosząc oburącz kostur nad głowę. Zderzenie oręży wywołało silną falę uderzeniową, która z pewnością odrzuciłaby Generała, gdyż nie miał on żadnej powierzchni do podparcia się. Odrzuciłaby... gdyby Tao nie użył własnej emisji... z pomocą swoich pleców. Ten zabieg pozwolił mu nie poruszyć się nawet o milimetr, gdy jego kontakt z wrogiem powinien był odrzucić go daleko w tył.
-Więc w taki sposób walczy cesarski bękart... Interesujące. Bardzo interesujące. Jego umiejętności są naprawdę nienaganne, ale... chyba nie będzie miał czasu zaprezentować mi całego ich wachlarza - pomyślał z uśmiechem na twarzy zakapturzony Połykacz Grzechów. Operator kostura nie był jednak w stanie zorientować się, że cała uwaga jego przeciwnika poświęcona była właśnie atakowi z zaskoczenia, na który nekromanta tak bardzo liczył. W mgnieniu oka pięć pocisków snajperskich pomknęło w stronę Generała z pięciu różnych stron i w pięciu różnych tempach. Zhang był jednak gotów na wszystko. W ułamku sekundy tuż za jego potylicą pojawiła się mała ścianka energii duchowej, grubością nie przekraczająca najzwyczajniejszej cegły. Kula zagłębiła się w nią, lecz nie zdołała jej przebić. Kolejny "ołowiany ząb" nadleciał z przodu. Tao raptownie poderwał jedną tonfę do góry, wystawiając ją przed siebie. Pocisk odbił się rykoszetem, ulatując gdzieś w bok. Mężczyzna jednocześnie uniósł zdrową nogę, pozwalając kolejnej kuli wbić się w ziemię i zamachnął się w bok drugą tonfą. Oręż uderzył idealnie w bok nadlatującego pocisku, zmieniając jego tor lotu i puszczając go w stronę pobliskiej skały... którą ów pocisk przebił na wylot. Dopiero ostatnia, pikująca z góry kula nie była tak łatwa do uniknięcia, jak pozostałe. W jej przypadku Generał zmuszony został do zebrania mocy w stopach i odbicia się do tyłu ze wszystkich sił. Długowłosy szybował w powietrzu przez kilka chwil ze wzrokiem wbitym w niebo. Wtedy właśnie spostrzegł "jego".
Bachir z elegancją i majestatem kroczył dumnie przed siebie... kilkanaście metrów nad ziemią. Każdemu kolejnemu krokowi przywódcy Połykaczy Grzechów towarzyszyło pojawienie się uformowanego z energii duchowej stopnia pod jego stopą. Tymi właśnie przezroczystymi schodami poruszał się mulat, wchodząc coraz wyżej i wyżej po nieboskłonie. Ze słońcem, które biło w jego plecy, rzucając cieniem białowłosego na biegnącą w dole armię. Ze spokojem ducha, który pozwalał mu działać szybko i zdecydowanie. Wszystko to właśnie sprawiało, że złotooki wyglądał niemalże, jak wstępujący na niebiański tron... Bóg. Jego kamienna twarz nie zdradzała żadnych emocji. Bystry wzrok analizował zmiany, które zaszły na polu bitwy. Ci żołnierze, którzy go dostrzegli podzielili się na dwa obozy - na ludzi, którzy wiedzieli, kim jest oraz na ludzi, którzy takowej wiedzy nie posiadali. Ci pierwsi patrzyli na niego ze strachem i niepokojem, podczas gdy ci drudzy bez zastanowienia parli naprzód, coraz bardziej przybliżając się do oddziałów Połykaczy Grzechów.
-Jak byś się teraz czuł, gdybyś nadal stał u mego boku, Thomasie? Co byś powiedział, stojąc przy mnie i wraz ze mną spoglądając na tych wszystkich ludzi. Z tej perspektywy naprawdę wyglądają, jak mrówki. Z tej perspektywy naprawdę czuję się ich panem i władcą... ale po co mi to? Przybyłem tutaj, by wraz z moją rodziną walczyć o jej pogrzebany w kupie uprzedzeń i zawiści honor. Jak więc mogę łaskawym okiem patrzeć na tych, którzy kolejny raz próbują nas powstrzymać przed jego odzyskaniem? Nie mogę... - zatrzymał się w powietrzu, 50 metrów nad ziemią. Nad jego otwartą dłonią unosiła się zbita kula czystego światła, absorbująca promienie słoneczne z sekundy na sekundę, stając się coraz większa i większa. Mężczyzna uniósł swą rękę w górę, pozwalając "pociskowi" urosnąć aż do średnicy trzech metrów. Emanująca niezwykle jasnym, czystym światłem kula przypominała miniaturowe słońce, trzymane w ręce przez jedynego, najprawdziwszego Boga... -Kiedy znalazłem cię na pustyni, spragnionego i słabego, otaczały cię całe chmary Spaczonych. Niełatwo jest przeżyć samotnie, gdy ma się aż trzy ogniwa w duszy. Tamtego dnia użyłem tej samej techniki, by ci pomóc. Tamtego dnia uznałeś mnie za Boga. I choć zawsze upominałem cię, być nie traktował mnie, jak bóstwa, ty wierzyłeś w to, co chciałeś. Ty byłeś gotów poświęcić wszystko, co miałeś i wszystko, co miałeś zyskać dla dobra naszej sprawy. Z najsłabszego członka naszej społeczności stałeś się jednym z najsilniejszych. Ronię łzy, gdy wspomnę na twą ofiarę, przyjacielu. Lecz nigdy cię nie zapomnę. Żaden z nas nigdy cię nie zapomni - mówił w duchu Bachir. Czas jakby zwolnił, gdy jego dłoń sięgnęła po medalik w kształcie krzyża, który wisiał na jego szyi, a który wcześniej należał do zamordowanego Riddlera.
-Czas na nas, Thomasie. Niech ci ludzie podziwiają to, co kiedyś podziwiałeś ty. Moje... Clamor Sole - gdy tylko mężczyzna wypowiedział te słowa, stało się coś przerażającego, a zarazem w pewnym sensie... pięknego. Jego miniaturowe słońce "zapłakało". Z jego powierzchni momentalnie wystrzeliły długie, zataczające szerokie łuki strumienie światła, które morderczymi wiązkami posypały się na pewnych siebie gwardzistów. Tak potężne skupiska fotonów bez trudu przebijały się przez ciała przeciwników, w ogóle nie dając im szansy na obronę. Przepalały się przez mięso, kości, nerwy, skórę... a być może nawet dusze. Prawdziwy "boski deszcz" spadł na dziewięć tysięcy mężczyzn i kobiet, natychmiastowo kończąc życia tych, którzy zetknęli się z "kroplami". W ciągu niecałych dziesięciu sekund "Płaczące Słońce" Bachira pozbawiło żywota 308 osób.
Koniec Rozdziału 86
Następnym razem: Haniebne dzieje
Widać, że masz pomysł na to wszystko
OdpowiedzUsuńMimo, że ciężko jest zrobić oryginalny battle shonen, gdy tak naprawdę wszystko już było, udaje Ci się pokazać to w ciekawy sposób.
Pozdrawiam!
P.S. rozdział dobry jak zawsze
Bardzo się cieszę, że tak myślisz ;) Wojna faktycznie została przeze mnie z góry zaplanowana z większością ważnych szczegółów ^^
Usuń