ROZDZIAŁ 137
Piaski Anubisa znajdowały się niecałe 150 kilometrów na północny wschód od Pasu Kotlin Monroya. Enigmatycznie ochrzczona pustynia pokrywała obszar 3000 kilometrów kwadratowych, rozciągając się mniej-więcej równomierne we wszystkie strony. Czasem nazywano ją "Piaskownicą Diabła", ponieważ wiele lat wcześniej położona pośród złotych i czerwonych prochów Terra toczyła na niej wojnę przeciwko Aerze. Choć Aerańczyków było znacznie więcej, niż Terrańczyków, ich przewaga została zniwelowana przez wykorzystanie terenu i klimatu. Tylko mieszkańcy Aery znali położenia oaz. Tylko oni umieli przewidywać burze piaskowe i tylko oni wiedzieli, które piaski były zdradliwe, a po których dało się bezpiecznie przejść. Źródła historyczne Morriden mówiły, że żołnierze Terry nie zdołali nawet rozpocząć oblężenia wrogiej stolicy, ponieważ wykończyły ich siły natury. Był to jeden ze słynniejszych konfliktów kraju Madnessów, jeszcze sprzed jego zjednoczenia. Poruszający się pośród złotego morza cień nie interesował się jednak historią, ledwo nabierając powietrza do płuc.
Naizo, od pasa w dół zamieniony w obłok fioletowego gazu, ściągnął z siebie białą koszulę i założył ją sobie na głowę. Czuł, jak spomiędzy mokrych włosów wypływa lepki pot. Rozwiązany krawat powiewał na gorącym wietrze, łopocząc gwałtownie. Na samym środku wyraźnie zarysowanej klatki piersiowej czerwonookiego widniało wgłębienie po dawno zabliźnionej ranie doznanej podczas wojny. Pogrzebany już Hariyama pokonał go wtedy jednym ciosem, miażdżąc mostek i prawie wszystkie żebra. Obecnie po tych obrażeniach pozostało już tylko niewielkie piętno - wyryty w ciele mężczyzny ślad po nasadzie dłoni. Senshoku nie wspominał go z irytacją ani ze strachem. Czuł rosnącą egzaltację, gdy tylko powracał do tamtego momentu. Do uczucia stania naprzeciw absurdalnie potężnego wroga. W ciągu tych kilku sekund karmił się całym majestatem byłego Naczelnika Gwardii - jego furią, jego potęgą. Wtedy był jego wrogiem. Teraz jednak znano go jako zastępce jego ucznia.
-Kurwa, zdechnę tutaj! - mógł tylko pomyśleć były Połykacz Grzechów, choć chciał powiedzieć to na głos. Przez zachrypnięte gardło i zamienione w kamień usta nie przecisnął się jednak żaden dźwięk poza chorobliwym rzężeniem. Poirytowany Naizo poluzował supeł, na jaki zawiązana była jego maska lekarska i opuścił ją na szyję. Przedłużone do samych zawiasów szczęki usta mężczyzny od brzegów pokrywał żółtawo-biały nalot. Póki jeszcze miał ślinę, butny Madness po prostu się oblizywał. Gdy jednak lewitował ponad piaskami, nie łudził się nawet, że zostało mu choć trochę płynu.
Wybrał zajęcie się tą sprawą głównie dlatego, że zwiastowała ona walkę, masakrowanie przeciwników i wszystko to, co lubił. Na dodatek na środku pustyni nie dało się niczego zniszczyć, co niwelowało ryzyko ewentualnych odszkodowań. Jakiż to problem mieli mieszkańcy obecnej Terry? Problemem tym byli nomadzcy renegaci. Niezrzeszeni Madnessi wykorzystali okazję, jaką stworzyła dla nich II Wojna Ideałów, by przejąć prawie wszystkie oazy w Piaskach Anubisa. Za użytkowanie wody żądali horrendalnych sum, przez co miasto szybko zbiedniało. Napitku brano tylko tyle, ile musiano, w związku z czym wychodzące z Terry szlaki handlowe zostały całkowicie sparaliżowane. Kilkunastu wozów i ciągnących je Spaczonych nie dało się przemieścić Strumieniem, zatem koniecznością była piesza wędrówka... która wymagała znacznych ilości wody. Brak pustynnych towarów w stolicy oraz innych miastach okazał się na tyle kłopotliwy, że w końcu musiano zająć się problemem.
-To będzie już siódma oaza. Tylko ta jedna i koniec. Powinna być gdzieś w pobliżu, a błąkam się tu już od godziny... - rozmyślał mokry od potu czarnowłosy. Normalny człowiek w takiej chwili żałowałby, że nie zaczerpnął zawczasu ani kropli wody, ale ten osobnik nie miał w zwyczaju przyznawać się do błędów. Przypiekając się na chrupko, zwyczajnie błądził dalej, powoli tracąc zdolność do logicznego myślenia.
***
Dolna Dakhra była średniej wielkości miasteczkiem zaopatrzeniowym, usytuowanym pomiędzy Aerą i Novą. Ze względu na położenie na terenach rzecznych, w jej pobliżu znajdowały się liczne obszary rolnicze. Głównie były to uprawy ryżu i jego morrideńskich odmian, lecz na ziemiach podmiejskich hodowano też popularne jarzyny z różnych zakątków świata. Umiejscowiona na samym środku szlaku handlowego Dakhra była stałym punktem postoju dla większości kupieckich karawan, w związku z czym panował tam dostatek, a na rynkach zawsze dało się kupić towary, które normalnie byłyby trudno dostępne w tych rejonach kraju. Z powodu dużej ilości kupców przebywających w mieście, mieściły się tam również liczne karczmy, czy zajezdnie, a od kilkunastu lat również prawdziwe hotele. Wszystkie te czynniki sprawiały, że Dolną Dakhrę nazywano "Drugim Fortem Knox". Z tego też powodu była ona łakomym kąskiem dla różnego rodzaju wyjętych spod prawa banitów, którzy byli sprawcami większości powojennych problemów w Morriden. Uporanie się z nimi było pierwszym krokiem na drodze do ustabilizowania sytuacji ekonomicznej na południu kontynentu. Sposób nie był ważny...
...dlatego udała się tam właśnie ta osoba. Dwuczęściowe drzwi do podłużnej, wspartej zdobionymi kolumnami komnaty, przywodzącej na myśl sułtański pałac... wystrzeliły z zawiasów pod wpływem nasyconego mocą duchową kopnięcia. Rozwalony na górze poduszek grubasek niemal zachłysnął się winnym gronem, wrzucanym do jego ust przez połowicznie rozebraną, zdegustowaną osobą "władcy" kobietę. Pierwszym, co zrobił zaskoczony mężczyzna było wyciągnięcie zza skórzanego pasa starego, niezadbanego obrzyna. Następnie zaś ustawił się on w pozycji siedzącej, mierząc z broni palnej do stojącego w drzwiach chłopaka, który jedną rękę trzymał w kieszeni, a drugą chował za nienaruszoną połową "bramy". Zadania zakończenia sprawy bandytów podjął się mistrz juniorów z areny w Miracle City, jeszcze do niedawna niepokonany Tatsuya.
-Z lufą do mnie? To ja się nie dziwię, że jest was tutaj tak wielu, skoro nie umiecie się tłuc bez broni... - zaśmiał się heterochromik, bez cienia strachu przerzucając wzrok od jednego mężczyzny do drugiego. Wewnątrz komnaty naliczył tylko ośmiu mężczyzn, nie licząc ich tłustego przywódcy. Nie mieli oni na sobie żadnych pancerzy ani czegoś w tym rodzaju.
-Albo są wyjątkowo głupi... albo jednak umieją korzystać z energii duchowej. Tak, czy inaczej... dookoła same płotki! - ocenił w duchu całą tę zbieraninę, nie ruszając się z miejsca. Patrzył z szyderczym uśmiechem, jak zdenerwowany tłuścioch podnosi się na równe nogi, schodząc po dwustopniowych schodach. Gdy stali już na równym poziomie, różnica wzrostu między nimi oscylowała w granicach dziesięciu centymetrów... na korzyść nastolatka.
-Ktoś ty, bachorze? Kto cię tu wpuścił? - zapytał groźnie gruby. Miał śniadą cerę i włochate łapy. W niedużej, rozpiętej kamizelce wyglądał nieco komicznie, a wrażenia nie poprawiały wcale wydęte wargi ani łysy czubek głowy. -Związać go! Musimy sobie pogadać! A ten, kto nie dopilnował drzwi ma się do mnie zgłosić sam, jeśli nie chce mieć wywietrznika w czole! - warknął w kierunku swoich ludzi, którzy z niemałym entuzjazmem zaczęli się zbliżać do nastolatka, odchodząc od suto zastawionych stołów i od zabranych z miasta kobiet. Chłopak z blizną na nosie ze znikomym przejęciem spoglądał na obite twarze tych przedstawicielek płci pięknej, które zgrywały "niedostępne". Na podłodze dało się też dojrzeć parę wybitych zębów. Na ciałach bandytów widniały też sporadyczne ślady po paznokciach - ostatniej żeńskiej linii obrony. Analiza otoczenia zakończyła się w momencie, w którym czempion zdecydował się w końcu udzielić odpowiedzi szefowi zgrai.
-Wiesz, grubasku... to nie tak, że ktoś mnie wpuścił. Sam sobie wszedłem. Ten tutaj... nie jest niczemu winien! - krzyknął z animuszem Tatsuya, ujawniając swoją dotychczas schowaną, prawą rękę. Jednym zamachem posłał w powietrze nieprzytomnego, młodego mężczyznę z połamanym nosem. Zbędny balast powalił na podłogę jednego z przeciwników. Inny w porę odskoczył. Mimo wszystko zrobił to zbyt wolno, by uniknąć furii ulicznego wojownika.
Młody Madness nie starał się nawet robić dobrego wrażenia. Zwyczajnie rzucił się w stronę odskakującego wroga, by w ostatniej chwili pochylić się i wymierzyć silne uderzenie prawą pięścią... między jego nogi. Bandyta nie myślał już nawet o wylądowaniu. Z okrzykiem bólu zwalił się na podłogę, co pozwoliło byłemu Połykaczowi Grzechów na zajęcie się przygniecionym przez kolegę wrogiem. Bez chwili zastanowienia skoczył w górę z nogami zgiętymi w kolanach, by zaraz obydwiema stopami wbić się w twarz leżącego oponenta. Nastolatek zaśmiał się po iście po diabelsku, gdy tylko usłyszał chrzęst łamanego nosa i wypadającej z zawiasu szczęki. Wtedy rozległ się pierwszy strzał panikującego tłuściocha, jednak właściciel obrzyna ewidentnie nie pomyślał o zasięgu swojej broni. Nie wspominając już nawet o tym, że trzęsącą się dłonią chybił prawie półtora metra od głowy Tatsuyi.
Rozgrzany młodzieniec powoli przestawał się pieścić z wrogami. Tym niemniej jednak schował prawą rękę za plecami, sprawnie uchylając się przed zamachującym się banitą. Atutowy lewy prosty czempiona trafił mężczyznę prosto między oczy... by zaraz wbić się w żołądek. Zgięty wpół agresor został szybko chwycony za kark przez prawe ramię nastolatka. Chłopak z dziką satysfakcją wymalowaną na twarzy podciął trzymanego przeciwnika, by natychmiast zacząć wywijać nim młynki, co zwaliło z nóg dwóch zbliżających się facetów. Bez chwili zastanowienia mistrz areny przełożył sobie "zakładnika", łapiąc obiema dłońmi za jego kark, po czym wykorzystał go jako żywą tarczę przed kolejnym wystrzałem z obrzyna. Mężczyzna zakwiczał, niczym zarzynana świnia, podczas gdy Tatsuya dosłownie przerzucił go nad sobą, wbijając jego głowę prosto w brzuch przewróconego przed chwilą oponenta. Żaden bandyta nie miał szans przeciwko młodzieńcowi w wieku gimnazjalnym. Żaden z nich nie stoczył aż tylu walk... i żaden z nich tak dobrze nie kontrolował energii duchowej.
W ciągu kolejnych trzech minut było już po wszystkim. W całej Dolnej Dakhrze ubezwłasnowolniono dwudziestu najeźdźców, którzy bezprawnie zajęli miasto i uznali je za swoją własność, odmawiając płacenia podatków oraz pracy na rzecz państwa. Czterech mężczyzn zginęło w wyniku ran odniesionych w potyczkach. Banitów uwięziono, celem przekazania ich odpowiednim służbom. Przywódca szajki nie przeżył jednak pierwszej nocy w celi. Rankiem odnaleziono go powieszonego na klamce od drzwi. Popełnił "samobójstwo", nieoficjalnie zwane samosądem. Czarnowłosy chłopak, który oswobodził miasteczko zniknął tak szybko, jak się pojawił. Sześć dni później Miracle City przysłało doświadczonych żołnierzy, mających zająć się stabilizacją sytuacji w mieścinie i pomocą poszkodowanym.
***
-Hej - rzucił Rikimaru do siedzącej w najciemniejszym kącie bocznej uliczki osóbki. Na oko może trzyletnia dziewczynka o przydługich blond włosach, które uparcie wpełzały jej pod powieki oplatała ramionami chude, pozdzierane kolana. Po jej twarzy ciekły łzy spływające powierzchnią nóg aż do betonowego podłoża. Duże, niebieskie oczy popatrzyły lękliwie na czerwonowłosego chłopaka, którego twarz przypominała kamień. Naturalną reakcją z pewnością byłby histeryczny krzyk, czy też głośny płacz... ale to się nie stało. Głównie za sprawą innych dzieci. Maksymalnie czteroletni, krótkowłosy chłopiec siedział na barkach szermierza, trzymając się rączkami krwistoczerwonych kosmyków. Główka mikrej dziewczynki wyłaniała się zza jego pleców, podczas gdy mała wisiała mu na ramieniu. Inny chłopiec, zapewne w wieku płaczącej blondynki nie był już tak śmiały. Trzymając się nogawki Rikimaru, skrywał się nieudolnie za jego lewą nogą, mając nadzieję, że nikt go nie dostrzeże.
-Wstawaj. Pewnie jest ci zimno... i brudno. Zabiorę was w bezpieczne miejsce - powiedział bez zbędnego zaangażowania posiadacz katany, który jakimś cudem łatwo zjednywał sobie zaufanie dzieci. Wydawało się to absurdalne, ale ewidentnie dziatki widziały w nim coś niecodziennego. Coś, co pozwalało im czuć się bezpiecznie u jego boku. Najprawdopodobniej również niebieskooka dziewczynka to coś zauważyła, bowiem drżącą dłonią złapała wyciągniętą przez szermierza rękę i pozwoliła usadzić się na jego prawym barku, tuż obok starszego od niej chłopca.
"Łapanka" dzieci miała miejsce w miasteczku Ligota, 200 kilometrów na północ od Miracle City. Był to jeden z ośrodków miejskich, w którym bez pomocy pozostawało wiele dzieci osieroconych podczas II Wojny Ideałów. Choć według czasu morrideńskiego od tamtego momentu minęło już wiele lat, przetrząśnięcie każdej miejscowości w poszukiwaniu sierot nie należało do prostych zadań. Na pierwszy ogień szły bowiem największe miasta z samą stolicą na czele. Zapomniane, przygraniczne wioski, czy po prostu osady o mniejszym znaczeniu musiały na pomoc poczekać o wiele dłużej. "Wolontariusze", do których chwilowo należał również Rikimaru zabierali dzieci do najbliższego domu opieki, skąd odpowiednie służby Gwardii Madnessów rozsyłały je do żywych członków rodziny. W ostateczności przechodziły pod opiekę Niebiańskich Rycerzy lub domów dziecka. Zdarzało się również, że bezpośredni towarzysze ich zmarłych rodziców decydowali się na adopcję pociech w ramach "zadośćuczynienia", bądź "oddania czci" poległym w wojnie.
Szacuje się, że 328 dzieci nie otrzymało na czas pomocy. Poza potwierdzonymi przypadkami zgonów, los pozostałych sierot pozostał nieznany.
***
Trzynaście dni po ogłoszeniu stanu wojennego Nowe Denver - miasto na północy, niedaleko Delty - zostało zaatakowane przez kilkanaście istot nieznanego pochodzenia, wstępnie uznanych za wysoce rozwiniętych Spaczonych. Wszystkie raporty na temat tej sprawy mówiły o stworach schodzących z zachodniego pasma górskiego. Tym niemniej każdy mieszkaniec miasta, który był świadkiem zdarzenia, mówił o czymś innym. Wszyscy oni zarzekali się bowiem, że niezidentyfikowane stworzenia, niepodobne do żadnego widzianego wcześniej gatunku Spaczonych przybyły z północy. Ta wersja wydarzeń nigdy nie została potwierdzona. Z nieznanych powodów 90% tych, którzy ją potwierdzali zmieniła swoje zeznania w tej sprawie, tłumacząc wcześniejszy "błąd" nadmiarem stresu, urojeniami, czy złymi snami. Incydent ten nie został wyjaśniony jeszcze przez długi czas. Aż do momentu... w którym było już na to zbyt późno. Tym niemniej jednak ostatecznie rozpoczęto proces całkowicie darmowej odbudowy zniszczonych domostw oraz identyfikacji ofiar ataku.
-Czy aby na pewno? Co dokładnie pan widział? Pamięta pan może jakieś szczegóły? - dopytywał się Rinji, przechadzając się wzdłuż miejskiego, obstawionego przez kilkudziesięciu budowniczych muru. Jego rozmówcą był nie byle kto. Sam burmistrz Nowego Denver zdecydował się na rozmowę z przedstawicielem Gwardii, choć rzekomo zniesmaczył go fakt zadawania się z członkiem rodu Okuda. Jako przykładny polityk musiał jednak robić dobrą minę do złej gry, w związku z czym zawodowo ukrywał swą niechęć splatając dłonie za plecami. W czarnym, drogim garniturze i niebieskim, nakrapianym krawacie bardzo kontrastował z murarzami, sczepiającymi fragmenty muru zaprawą z roztopionych kryształów z mocy duchowej.
-Nie jestem w stanie ci tego powiedzieć. Była noc... i to nie najjaśniejsza. Pojawiły się znikąd, zabiły kilkanaście osób i zniknęły. Więcej ich nie widzieliśmy - odpowiedział ze spokojem burmistrz, nie kwapiąc się wcale do zdradzania jakichkolwiek szczegółów.
-Jak to? Tak po prostu "coś" pojawiło się w mieście i bez powodu zaczęło zabijać? Z tego, co słyszałem, to ciała zostały potraktowane "specyficznie", ale nie wiem, co przez to rozumieć... - dociekał niebieskooki kosiarz, lecz nie miał daru przekonywania ani umiejętności wyciągania od ludzi informacji, w związku z czym nie było widać szans na sukces.
-To żadna filozofia, mój drogi! Spaczeni nie muszą mieć powodu. Zabijają, bo są głodni. To proste. A sposób, w jaki zginęli ci ludzie również nie wzbudził moich podejrzeń - wymknął się z sideł najwyżej postawiony urzędnik w Nowym Denver.
-Skąd teoria, że to Spaczeni? Podobno ich nie zidentyfikowano... - złapał go za słowo albinos, wywołując nieprzyjemny grymas na twarzy mężczyzny. -A poza tym żyjecie tutaj od lat. Jak to możliwe, że ci Spaczeni aż do tej pory byli w stanie przetrwać bez atakowania mieszkańców? Czy na pewno podzielił się pan ze mną całą swoją wiedzą? - zapytał podejrzliwie, bacznie obserwując ruchy twarzy swojego rozmówcy. Burmistrz odchrząknął, poprawiając krawat co najmniej trzy razy, zanim odpowiedział na niebezpośrednie zarzuty.
-Nie posiadam żadnych innych informacji na ten temat. Powiedziałem wszystko, co mogłem, a teraz, jeśli mi pozwolisz, muszę się udać na ważne spotkanie biznesowe. Mam nadzieję, że nie zgubisz się, szukając wyjścia z miasta... - zbył nastolatka w bardzo "politycki" sposób, zwyczajnie odchodząc bez okazania nawet odrobiny szacunku.
-Cholerny dziad! Nienawidzę polityków! - warknął wewnętrznie Okuda, zaciskając zęby i niechętnie udając się w drogę powrotną.
-Czy aby na pewno? Co dokładnie pan widział? Pamięta pan może jakieś szczegóły? - dopytywał się Rinji, przechadzając się wzdłuż miejskiego, obstawionego przez kilkudziesięciu budowniczych muru. Jego rozmówcą był nie byle kto. Sam burmistrz Nowego Denver zdecydował się na rozmowę z przedstawicielem Gwardii, choć rzekomo zniesmaczył go fakt zadawania się z członkiem rodu Okuda. Jako przykładny polityk musiał jednak robić dobrą minę do złej gry, w związku z czym zawodowo ukrywał swą niechęć splatając dłonie za plecami. W czarnym, drogim garniturze i niebieskim, nakrapianym krawacie bardzo kontrastował z murarzami, sczepiającymi fragmenty muru zaprawą z roztopionych kryształów z mocy duchowej.
-Nie jestem w stanie ci tego powiedzieć. Była noc... i to nie najjaśniejsza. Pojawiły się znikąd, zabiły kilkanaście osób i zniknęły. Więcej ich nie widzieliśmy - odpowiedział ze spokojem burmistrz, nie kwapiąc się wcale do zdradzania jakichkolwiek szczegółów.
-Jak to? Tak po prostu "coś" pojawiło się w mieście i bez powodu zaczęło zabijać? Z tego, co słyszałem, to ciała zostały potraktowane "specyficznie", ale nie wiem, co przez to rozumieć... - dociekał niebieskooki kosiarz, lecz nie miał daru przekonywania ani umiejętności wyciągania od ludzi informacji, w związku z czym nie było widać szans na sukces.
-To żadna filozofia, mój drogi! Spaczeni nie muszą mieć powodu. Zabijają, bo są głodni. To proste. A sposób, w jaki zginęli ci ludzie również nie wzbudził moich podejrzeń - wymknął się z sideł najwyżej postawiony urzędnik w Nowym Denver.
-Skąd teoria, że to Spaczeni? Podobno ich nie zidentyfikowano... - złapał go za słowo albinos, wywołując nieprzyjemny grymas na twarzy mężczyzny. -A poza tym żyjecie tutaj od lat. Jak to możliwe, że ci Spaczeni aż do tej pory byli w stanie przetrwać bez atakowania mieszkańców? Czy na pewno podzielił się pan ze mną całą swoją wiedzą? - zapytał podejrzliwie, bacznie obserwując ruchy twarzy swojego rozmówcy. Burmistrz odchrząknął, poprawiając krawat co najmniej trzy razy, zanim odpowiedział na niebezpośrednie zarzuty.
-Nie posiadam żadnych innych informacji na ten temat. Powiedziałem wszystko, co mogłem, a teraz, jeśli mi pozwolisz, muszę się udać na ważne spotkanie biznesowe. Mam nadzieję, że nie zgubisz się, szukając wyjścia z miasta... - zbył nastolatka w bardzo "politycki" sposób, zwyczajnie odchodząc bez okazania nawet odrobiny szacunku.
-Cholerny dziad! Nienawidzę polityków! - warknął wewnętrznie Okuda, zaciskając zęby i niechętnie udając się w drogę powrotną.
***
Było w nich coś magicznego. Stworzenia, które w pewnym stopniu przypominały jelenie pokryte były swoistym "pancerzem". Ten z kolei sprawiał wrażenie, jakby to szkielet zwierząt - każda, najmniejsza nawet kość - znajdowała się na powierzchni ich ciał. Również pyski majestatycznych, groteskowych form życia odróżniały je od jakichkolwiek innych istot. Krótkie i zaopatrzone w szczękę pełną długich, płaskich zębów, przypominających nieco ludzkie, otwierały się raz po raz, jakby z ich wnętrz miał się wydobyć dźwięk. Kurokawa wiedział już, czemu to robiły. Korzystały z czegoś podobnego do echolokacji, by zrekompensować brak narządów wzroku. Nawet bez oczu budziły jednak niepowtarzalny podziw i popłoch. Szerokie nawet na półtora metra poroża potrafiły przerazić nawet najodważniejszego... nie wspominając o dodatkowych haczykowatych "rogach", wyrastających z dołu potężnych szczęk potworów. Szczęk Spaczonych. Takich sam, jak ten udomowiony przez Shuuna, którego Naito miał okazję zobaczyć wielokrotnie w "snach".
Rozgwieżdżone niebo stanowiło naturalny strop, górujący nad lasem ogromnych iglaków. Niektóre ich pnie miały nawet po pięć metrów średnicy, a najwyższe drzewa zdawały się sięgać samych chmur. W takim właśnie otoczeniu, siedząc na starych pniakach i grzejąc się przy ognisku, odpoczywali dwaj Madnessi. Jednym z nich był właśnie obywatel Akashimy, co jakiś czas przerywający zajmującą rozmowę z towarzyszem, by móc skupić swój wzrok na pobliskim stadzie Spaczonych. Drugi osobnik, poruszający żylastymi rękoma tuż przed buchającymi płomieniami wyglądał na niecałe 50 lat. Kilkudniowy zarost okrywał szpiczasty podbródek, naznaczony w kilku miejscach niewielkimi bliznami. Podobne "pamiątki" pokrywały również twarz mężczyzny, przypominając mu o jego pracy - o tym, czemu poświęcił prawie cały czas, jaki miał od przybycia do Morriden. Jedna szrama ciągnęła się po skosie przez prawe, szare oko. Dwie inne widniały na czole, wyzierając spomiędzy kosmyków tłustych, posiwiałych włosów. Na prawym policzku, nieco poniżej linii ucha widać było długi ślad po szwie, ciągnący się poziomo prawie do kręgosłupa. Towarzysz gimnazjalisty miał na sobie futrzaną kamizelkę i bransolety z różnych gatunków drewna, zdobione własnoręcznie przy pomocy schowanego w kieszeni scyzoryka.
-Na początku mojej "przygody" z Madnessami, z Morriden i całą resztą nie myślałem w ogóle o tym, czym są Spaczeni. Albo raczej... jacy oni są. Nie dopuszczałem do wiadomości tego, że mogą stanowić element fauny - powiedział spokojnie szatyn, kątem Przeklętego Oka spoglądając na ogryzającego korę z pobliskiego Złotego Świerku stwora. Zwierzę - tak, zwierzę - ewidentnie chciało wykorzystać swoje budzące respekt szczęki, by dobrać się do słodkiego, świecącego syropu, któremu drzewo zawdzięczało swoją nazwę.
-Archaeliony to jeden z rzadszych gatunków. Osobiście nie widziałem żadnego osobnika, który żyłby naturalnie w innym środowisku, niż to tutaj. Te lasy od zawsze były ich domem - odezwał się opiekun i poniekąd treser niebezpiecznych istot.
-Kiedy już trochę je poznałem, wydaje mi się przykre, że tak wiele Spaczonych zwyczajnie zabijamy. Nie mogą się nawet rozmnażać... Gdyby to stado nie żyło w zgodzie z naturą, pewnie już dawno zostałoby wybite - trafnie zauważył dziedzic Pierwszego Króla. Grenn - bo tak miał na imię "leśniczy" - pokiwał głową ze smutkiem.
-Weź pod uwagę, że dopóty Spaczeni będą się rodzić, dopóki ludzie będą umierać. To najszybciej ewoluujące istoty w historii ziemi. Najprawdopodobniej za parę lat w różnych zakątkach Morriden pojawi się kilkanaście nowych gatunków - każdy całkiem inny od poprzedniego. Nie wiem, co ty o tym sądzisz, ale gdy tylko o tym pomyślę, czuję dumę z bycia tym, kim jestem - wyszczerzył żółte zęby mężczyzna w średnim wieku.
-Tak, masz rację. Jest w tym jakaś unikalna magia... - mruknął Kurokawa, sięgając do przyczepionego do paska mieszka i wyciągając z niego ostatni posiadany przezeń owoc Gehenny. Nastolatek bez lęku wystawił przed siebie dłoń, wzbudzając tym powszechne zainteresowanie Archaelionów. Jaśniejące przepięknym błękitem w blasku księżyca, zdawały się opromieniać nim również chłopaka. Mimo to, do młodzieńca zbliżył się jedynie najmniejszy i najmłodszy spośród stada - pozostałość po jakimś martwym dziecku, którego historia miała pozostać nieodkryta na wieki wieków. Jeleniopodobne zwierzę podeszło do Naito na odległość kilku centymetrów, wahając się tylko przez kilka chwil. Zaraz potem chwyciło bowiem pokryty łuskowatą skorupą owoc z delikatnością domowego kota, bawiącego się ze swoim właścicielem. "Dziecko" Gehenny zostało przegryzione na pół w mgnieniu oka, niczym najzwyklejszy orzech, choć przeważająca część Madnessów nie potrafiła go nawet zarysować. Potwierdzało to tylko, jak potężne były Archaeliony i poniekąd wyjaśniało, dlaczego Shuun wybrał właśnie jednego z nich na swoje "zwierzątko".
-Zaopiekuję się twoją sadzonką - rzekł niespodziewanie Grenn, wbijając wzrok w pustą polanę, na skraju której rozpalili ognisko rozmówcy. Na samym środku tego właśnie terenu widniało niewielkie wybrzuszenie, pod którym Kurokawa zakopał owoc "sprezentowany" mu przez martwego już Edmunda. -Być może w przyszłości stanie się gigantycznym drzewem, a jego pień pokryje całą tę polanę? Nigdy nie wiadomo... - rzucił w eter opiekun Spaczonych.
-Dziękuję, Grenn. W imieniu moim oraz Edmunda... - wybełkotał cicho trzecioklasista, z nostalgią w sercu wpatrując się w niebo.
Rozgwieżdżone niebo stanowiło naturalny strop, górujący nad lasem ogromnych iglaków. Niektóre ich pnie miały nawet po pięć metrów średnicy, a najwyższe drzewa zdawały się sięgać samych chmur. W takim właśnie otoczeniu, siedząc na starych pniakach i grzejąc się przy ognisku, odpoczywali dwaj Madnessi. Jednym z nich był właśnie obywatel Akashimy, co jakiś czas przerywający zajmującą rozmowę z towarzyszem, by móc skupić swój wzrok na pobliskim stadzie Spaczonych. Drugi osobnik, poruszający żylastymi rękoma tuż przed buchającymi płomieniami wyglądał na niecałe 50 lat. Kilkudniowy zarost okrywał szpiczasty podbródek, naznaczony w kilku miejscach niewielkimi bliznami. Podobne "pamiątki" pokrywały również twarz mężczyzny, przypominając mu o jego pracy - o tym, czemu poświęcił prawie cały czas, jaki miał od przybycia do Morriden. Jedna szrama ciągnęła się po skosie przez prawe, szare oko. Dwie inne widniały na czole, wyzierając spomiędzy kosmyków tłustych, posiwiałych włosów. Na prawym policzku, nieco poniżej linii ucha widać było długi ślad po szwie, ciągnący się poziomo prawie do kręgosłupa. Towarzysz gimnazjalisty miał na sobie futrzaną kamizelkę i bransolety z różnych gatunków drewna, zdobione własnoręcznie przy pomocy schowanego w kieszeni scyzoryka.
-Na początku mojej "przygody" z Madnessami, z Morriden i całą resztą nie myślałem w ogóle o tym, czym są Spaczeni. Albo raczej... jacy oni są. Nie dopuszczałem do wiadomości tego, że mogą stanowić element fauny - powiedział spokojnie szatyn, kątem Przeklętego Oka spoglądając na ogryzającego korę z pobliskiego Złotego Świerku stwora. Zwierzę - tak, zwierzę - ewidentnie chciało wykorzystać swoje budzące respekt szczęki, by dobrać się do słodkiego, świecącego syropu, któremu drzewo zawdzięczało swoją nazwę.
-Archaeliony to jeden z rzadszych gatunków. Osobiście nie widziałem żadnego osobnika, który żyłby naturalnie w innym środowisku, niż to tutaj. Te lasy od zawsze były ich domem - odezwał się opiekun i poniekąd treser niebezpiecznych istot.
-Kiedy już trochę je poznałem, wydaje mi się przykre, że tak wiele Spaczonych zwyczajnie zabijamy. Nie mogą się nawet rozmnażać... Gdyby to stado nie żyło w zgodzie z naturą, pewnie już dawno zostałoby wybite - trafnie zauważył dziedzic Pierwszego Króla. Grenn - bo tak miał na imię "leśniczy" - pokiwał głową ze smutkiem.
-Weź pod uwagę, że dopóty Spaczeni będą się rodzić, dopóki ludzie będą umierać. To najszybciej ewoluujące istoty w historii ziemi. Najprawdopodobniej za parę lat w różnych zakątkach Morriden pojawi się kilkanaście nowych gatunków - każdy całkiem inny od poprzedniego. Nie wiem, co ty o tym sądzisz, ale gdy tylko o tym pomyślę, czuję dumę z bycia tym, kim jestem - wyszczerzył żółte zęby mężczyzna w średnim wieku.
-Tak, masz rację. Jest w tym jakaś unikalna magia... - mruknął Kurokawa, sięgając do przyczepionego do paska mieszka i wyciągając z niego ostatni posiadany przezeń owoc Gehenny. Nastolatek bez lęku wystawił przed siebie dłoń, wzbudzając tym powszechne zainteresowanie Archaelionów. Jaśniejące przepięknym błękitem w blasku księżyca, zdawały się opromieniać nim również chłopaka. Mimo to, do młodzieńca zbliżył się jedynie najmniejszy i najmłodszy spośród stada - pozostałość po jakimś martwym dziecku, którego historia miała pozostać nieodkryta na wieki wieków. Jeleniopodobne zwierzę podeszło do Naito na odległość kilku centymetrów, wahając się tylko przez kilka chwil. Zaraz potem chwyciło bowiem pokryty łuskowatą skorupą owoc z delikatnością domowego kota, bawiącego się ze swoim właścicielem. "Dziecko" Gehenny zostało przegryzione na pół w mgnieniu oka, niczym najzwyklejszy orzech, choć przeważająca część Madnessów nie potrafiła go nawet zarysować. Potwierdzało to tylko, jak potężne były Archaeliony i poniekąd wyjaśniało, dlaczego Shuun wybrał właśnie jednego z nich na swoje "zwierzątko".
-Zaopiekuję się twoją sadzonką - rzekł niespodziewanie Grenn, wbijając wzrok w pustą polanę, na skraju której rozpalili ognisko rozmówcy. Na samym środku tego właśnie terenu widniało niewielkie wybrzuszenie, pod którym Kurokawa zakopał owoc "sprezentowany" mu przez martwego już Edmunda. -Być może w przyszłości stanie się gigantycznym drzewem, a jego pień pokryje całą tę polanę? Nigdy nie wiadomo... - rzucił w eter opiekun Spaczonych.
-Dziękuję, Grenn. W imieniu moim oraz Edmunda... - wybełkotał cicho trzecioklasista, z nostalgią w sercu wpatrując się w niebo.
***
Szaleńczy śmiech roznosił się ponad Piaskami Anubisa, od razu przywodząc na myśl kogoś, kto postradał zmysły wskutek odwodnienia. Tym razem jednak makabryczna wesołość miała inne źródło... Rozebrany od pasa w górę Naizo stał po łopatki w krystalicznie czystej wodzie, wystrzeliwanej w powietrze za pomocą dwumetrowej pompy. Cały płyn obmywał byłego Połykacza Grzechów, niczym deszcz, powodując jego "zmartwychwstanie". Wokół utworzonego przez kilka minut stawu walały się dymiące ciała jedenastki renegatów, z których części nie dało się nawet zidentyfikować z powodu obrażeń twarzy... lub też braku twarzy. Złoty piasek otaczający "oazę" mienił się szkarłatną czerwienią, która ścigała się ze słońcem - czy prędzej ona zniknie, czy może promienie doprowadzą do jej zakrzepnięcia? Rozradowany zastępca Generała Kawasakiego marnował wodę jeszcze przez jakiś czas, nim pełen satysfakcji wyłączył pompę i jednym pokrętłem usunął blokadę. Tym samym dołączył podziemne źródło do sieci wodociągowej, przywracając Terze dostawy życiodajnego płynu, co jednocześnie miało na celu wznowienie wymiany handlowej z pustynnym miastem.
-To już dwa miesiące, odkąd opuściliśmy stolicę. Skończyliśmy obchód półtora tygodnia szybciej, niż planowaliśmy. Chyba najwyższy czas zebrać gówniarzy i wracać. Mam już dosyć bawienia się w wolontariusza. Znając życie, za moje "poświęcenie dla dobra sprawy i pomoc potrzebującym" dostanę... gówno. Znowu... - uprawiający czarnowidztwo Senshoku westchnął ciężko, ponownie zakładając maskę na twarz i zarzucając koszulę na barki. Misja Specjalnego Korpusu Ekspedycyjnego została zakończona sukcesem.
Koniec Rozdziału 137
Następnym razem: Coś
Tak więc idąc po kolei bo dość sporo czasu mnie nie było i mam konkretne zaległości XD Pierwsze pytanie, dobrze zrozumiałem że Tatsuya ma czarne włosy? XD już nawet nie pamiętam przechodząc jednak do samego chaptera, Scena początkowa z Naizo spodobała mi się, fajnie było od razu przeczytać o własnej postaci, na dobry początek powrotu do mangi, co do samej postaci Naizo żadnych zastrzeżeń był jest i będzie zajebisty i tyle, wiec tak samo ostatnia scena z taplajacym się swirem i krwią na piaskach dookoła sprawiła że jużwiem za co kochałem i kocham tą mange, Co do samego Rikiego fajna Niańka z niego ^ ^ aż miło było to przeczytać, co do Rinjiego, nadal fajnie widuje się go w mandze lubię go nadal, a co do samej sceny zwyczajna, nie ma co komentować nie wiadomo jak każdej sceny krok po kroku, moją uwagę najbardziej przykułą scena z Naizo która była świetna oraz z Naito która sama w sobie wydała mi się bardzo zagadkowa i super ^ ^ te jelenie również są świetne chciałbym ujrzeć rysunek takiego jelenia więć nie mogę siędoczekać jakiegoś miłego rysownika, Chciałbym jedynie zapytać, skad Naito siętam tak nagle wziął? być może znalazł sie tam juz wcześniej w porzpednich chapach ale tego nie pamiętam cyz on nadal jest w domu Mędrców z którymś z nich? pogubiłem sięw tej scenie.
OdpowiedzUsuń~Persen Kierownik
Miło widzieć powracającego czytelnika ;) Co do pytania - cała ekipa podzieliła się zadaniami i rozeszła - jak w tytule - na wszystkie strony Morriden, by zająć się różnymi sprawami. I tak, Tatsuya jest brunetem, jako że i o to pytałeś. Miło, że zrobiłem dobre wrażenie, ale mam nadzieję, że kolejne chaptery również zostaną ciepło przyjęte ^^
Usuńszczerze mówiąc, czytało mi się przyjemnie, ale za Chiny nie kojarzę jaka postać co robiła. Tyle tego było. Czuję, że mimo ciekawej refleksji jaka mnie naszła podczas czytania, rozdział ten mógłbym pominąć.
OdpowiedzUsuńByło gdzieś wspominane o tym, że się rozdzielili? Bo bardzo mnie to zaskoczyło ;D
pozdrawiam!
Było tu po prostu dużo małych smaczków, które całościowo będą mieć znaczenie dla tych, którzy o nich nie zapomną ;) Wspomniane nie zostało to nigdzie, postawiłem ciebie i wszystkich innych przed faktem dokonanym, pozwoliłem dojść do jedynego, oczywistego wniosku ^^
UsuńRównież pozdrawiam i cieszę się, że rozdział się podobał ;)