poniedziałek, 8 grudnia 2014

Rozdział 138: Coś

ROZDZIAŁ 138

     Pęd powietrza rozwiał czarne włosy Kurokawy, powstrzymując je na kilka chwil od wchodzenia mu w oczy. Naito pikował głową w dół, wyskoczywszy ze Strumienia ponad miejscem, w którym miał się spotkać z resztą towarzyszy. Ogłuszony przez świst, zastanawiał się, ile dokładnie czasu minęło, odkąd Specjalny Korpus Ekspedycyjny opuścił Miracle City. Z jego wyliczeń - oraz ze względu na długość włosów nastolatka - wynikało, że na podróż po Morriden przeznaczyli około trzech miesięcy. W realnym świecie musiało więc minąć mniej-więcej półtora tygodnia. Do końca wakacji pozostało jeszcze sporo czasu, a trzecioklasista jeszcze przed nimi złożył papiery do interesujących go uczelni, lecz i tak musiał się pilnować, by przypadkiem nie przegapić początku roku szkolnego.
-W sumie odwiedziliśmy niecałą setkę miejsc w różnych regionach Morriden. To była pouczająca wędrówka. Chętnie bym ją powtórzył. W końcu mimo wszystko nie widziałem nawet setnej części tego kraju. Aż trudno uwierzyć, że jedno państwo może być tak ogromne... - dumał "krzyżooki". Wiele razy musiał pędzić ku ziemi na - zdawałoby się - spotkanie ze śmiercią, by w końcu się do tego przyzwyczaić. Teraz jednak w ogóle nie przejmował się swoim upadkiem. -Muszę poprosić chłopaków, żeby opowiedzieli mi o swoich podróżach. Tatsuya-kun pewnie nie będzie miał ochoty o tym rozmawiać, a Naizo-san może nabrać ochoty do zabicia mnie... Strasznie kłopotliwi z nich ludzie - zapewne westchnąłby ciężko, gdyby nie pchające mu się na twarz masy powietrza.
     Wylądował na sczerniałej, popękanej ziemi, której martwa powierzchnia zajmowała dziesiątki hektarów. W chwili, gdy jego stopy dotknęły podłoża, z pobliskich szczelin w gruncie wydobyła się złowroga para, przypominająca mu dym papierosowy. Post-apokaliptyczny krajobraz nie składał się jednak tylko z tych dwóch elementów. W pobliżu szatyna znajdowało się coś, co pewnie było wcześniej drogą. Tuż za nią rozciągało się martwe pole pszenicy, której nieliczne ostatki dogorywały w mozolnym procesie gnicia. Widniejący kilkadziesiąt metrów w przeciwną stronę sad składał się już tylko i wyłącznie z kuriozalnie powykręcanych, czarnych i spękanych drzew, które dawno już zapomniały, jak wyglądały liście. Nieliczne strzępki szarych chmur kołysały się leniwie po pomarańczowym, bolesnym niebie...
-Długo jeszcze będziesz tam stał, jak pajac? - warknął ktoś poirytowanym głosem, zmuszając Naito do zakończenia swoich obserwacji. Głos należał bowiem do siedzącego po turecku na ziemi Naizo. Parę metrów dalej, opierając głowę na drzewie i podpierając tę samą głowę rękami, leżał drzemiący Tatsuya. Założywszy nogę na nogę, nie przejmował się zbytnio przerażającym krajobrazem, malującym się właściwie z każdej strony. Rinji kucał na najwyższej gałęzi obumarłej rośliny, wpatrując się w dal, podczas gdy Rikimaru z rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej stał po drugiej stronie pnia.
-Jestem ostatni? - rzucił zdziwiony Kurokawa, dobrze znając odpowiedź. -Długo już czekacie? - zapytał, lecz mina Senshoku jednoznacznie dała mu do zrozumienia, że ZA długo.
-Widzę wioskę, ale... chyba jest już po niej - odezwał się nagle Rinji, szybko przechodząc z entuzjazmu w rozgoryczenie. Przeklęte Oczy szybko zwróciły się we wskazanym przez albinosa kierunku, po czym - naładowane mocą duchową dziedzica - podjęły własną obserwację.
     Teraz nie dało się już nawet określić, z jakiego materiału wykonane były budynki. Czarne, popękane i jakby wysmarowane sadzą upadły lub chyliły się ku upadkowi. Gruzy zalegały w całej wiosce. Spomiędzy nich wypływały opary, które wbrew pozorom wcale nie były dymem. Niczego tam nie spalono. Mieścina wyglądała... jak przeklęta. Jakby pochłonęła ją otchłań, piekło, jakby sama śmierć zacisnęła na niej swą kościstą dłoń. Ludzi nie było widać. Albo się ukryli, albo uciekli... albo byli martwi i już zdążyli się rozpaść. Nawet kruki, czy inni padlinożercy nie kołowały nad zrujnowanymi dachami. Pomyśleć można, że one same bały się tego złowieszczego mroku i spaczenia, które wżerało się głęboko pod powierzchnię ziemi oraz wysoko w niebo.
-Co tu się stało? Po co my tu w ogóle jesteśmy? Myślałem, że zajęliśmy się już wszystkimi miejscami. Sensei o niczym takim nie wspominał! - zwrócił się Naito do Senshoku, choć niebezpośrednio. Ten jednak wiedział, że o niego chodzi i od razu spojrzał krwistoczerwonymi oczyma na zdezorientowaną, bladą twarz chłopaka.
-WAM nic nie powiedział. I tak was to w gruncie rzeczy nie dotyczy... - zaczął standardowo, emanując wyższością i pogardą. -O tym powiedział mi, gdy wy już poszliście. A właściwie o podobnych przypadkach, mających miejsce w zupełnie niepowiązanych ze sobą, pozbawionych strategicznego znaczenia punktach. Zdecydowałem się tu z wami spotkać, bo kilka godzin przed tym, jak się rozdzieliliśmy, otrzymaliśmy zgłoszenie o nowym incydencie. Tym właśnie. Mam zamiar to sprawdzić, a wy... jesteście tu na doczepkę - wytłumaczył niedbale były Połykacz Grzechów, prostując nogi i podnosząc się z martwej ziemi. Upiorna para wydostała się ze szczelin, gdy tylko mężczyzna je odsłonił. Języki gazu uniosły się ku niebu.
-Czegoś nie mówi... Próbuje coś przed nami ukryć - zauważył w duchu dziedzic Pierwszego Króla. -Z drugiej strony... co mogło spowodować takie zniszczenia? Przecież ten obszar jest kompletnie martwy! - zastanawiało go, kiedy niemo czekał na dalsze wyjaśnienia ze strony użytkownika gazu.
-Przeszukamy tę wioskę w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów życia. Na tym kończy się wasza robota. Rozdzielamy się. Jeśli zrobi się gorąco, macie krzyczeć. Bez pytania i bez zastanawiania się. W ogóle nie powinienem był was tu zabierać, ale nie miałem zamiaru się wracać... - burknął nieuprzejmie Naizo, szturchając drzemiącego czempiona w brzuch i tym samym witając go wśród żywych.
     Zachowanie Senshoku nikogo nie uspokoiło, a jedynie zwiększyło niepokój nastolatków. Zastępca Kawasakiego rzadko kiedy zachowywał się tak spokojnie. Nawet jego wszelkie zaczepki i humory zdawały się być pozbawione emocji oraz "odgrywane" na siłę, by wzbudzać pozory normalności. W rzeczywistości jednak czarnowłosy mężczyzna sprawiał wrażenie... niespokojnego. Z pewnością wiedział więcej, niż mówił... lub przynajmniej niektórych rzeczy nie był pewny, więc je zatajał. Tym niemniej jednak stres u czerwonookiego, i to nie wywołany niedomiarem adrenaliny źle działał na współtowarzyszy eleganta. Dlatego właśnie gdy Naito z Rikimaru i Tatsuya z Rinjim przechadzali się pomiędzy gruzami budynków, nie kleiła się między nimi żadna rozmowa.
-Przecież tu nic nie ma! Widać było od razu. Kogo ja mam tu szukać? Karaluchów? Nawet one by pozdychały! - obruszył się głośno agresywny heterochromik, któryś już raz rzucając zbutwiałą belką o przeciwległą ścianę... która upadała pod wpływem uderzenia. Każda struktura w wiosce, niezależnie od jej stopnia naruszenia, rozpadała się pod większym naporem, niczym domek z kart.
-Ja na miejscu tych ludzi pewnie schowałbym się w piwnicy, spiżarni albo czymś takim... - skomentował z zamyśleniem niebieskooki, zaglądając do środka niewielkiego kościółka, którego dach zawalił się do wewnątrz.
-A widzisz tu gdzieś piwnicę, spiżarnię albo "coś takiego", geniuszu? - dociął mu mistrz juniorów, kończąc nerwowy dialog, nim jeszcze na dobre się rozpoczął. Coś nieprzyjaznego wisiało w powietrzu. Coś na każdym kroku łapało za gardło, kołatało sercem o żebra, wciągało podeszwę buta w martwą ziemię. Wszechobecna cisza również nie działała zbyt dobrze na zdrowie psychiczne obecnych w widmowej wiosce Madnessów. Istnienie jakichkolwiek mieszkańców tejże "aglomeracji" zostało wymazane. Usunięte i zapomniane, niczym nieplanowane dziecko. Wyglądało na to, że nikt nie mógł opowiedzieć członkom Specjalnego Korpusu Ekspedycyjnego, co tak naprawdę stało się w małej mieścinie.
-Przygnębiające miejsce... - odezwał się Naito do szermierza, stając na progu zrujnowanego domostwa. Przez rozbitą szybę okna, w kącie ciemnego pokoju dostrzegał zarys dziecięcego łóżeczka. Dziecka jednak nie zastał, a drewniane elementy małego mebla również przeżarła czerń.
-Jedno z wielu... - oświadczył smętnie czerwonowłosy, kucając przed małą działką, która wcześniej musiała być ogrodem pełnym pięknych kwiatów. Teraz jednak po roślinach zostały kruche, groteskowo powykrzywiane badyle, a zaduszona trawa żałośnie chyliła się ku gruntowi.
     -Tatsuya! Mieliśmy się nie rozdzielać, tak? Gdzieś ty polazł? - wołał zniecierpliwiony kosiarz, ostrożnie krocząc przez pokryte "zmarszczkami" podłoże. Gdy tylko zmienił ulicę, skręcając w lewo, jego oczom ukazało się coś... czego nie umiał nawet opisać. Czempion w milczącym bezruchu zwracał się do niego plecami... stojąc dokładnie naprzeciwko "czegoś". Owej... istoty nie dało się nawet jednoznacznie sklasyfikować. Po prostu stała nieruchomo na długich, cieniutkich, niczym gałązki, czarnych nogach, które niknęły gdzieś w zwisających fałdach smolistej skóry. "Coś" nie posiadało stóp, a jedynie wychodzące bezpośrednio z kikutów dolnych kończyn pazury, przez co każda chuda tyczka przypominała rozstawiony statyw. W ciele stworzenia nie można było wyodrębnić tułowia. Po prostu nachodzące na siebie fałdy cienkiej, powiewającej na wietrze skóry spowijały, niczym czarny płaszcz rejony, w których powinien znajdować się tors, ręce, czy szyja. Wierzch maszkary nie był jednak płaszczem ani jakimkolwiek ubiorem. Był jej integralną częścią, o czym świadczyło... oko. Wielkie, czerwone, spokojne i pozbawione powiek oko, stacjonujące tam, gdzie winna znajdować się twarz. Z domniemanych boków głowy wystawały z kolei rozłożyste, przerażające rogi o skomplikowanym, asymetrycznym układzie, przywodzącym na myśl najstarsze z drzew. Bardziej groteskowy wydawał się jednak fakt, że rozwidlenia "gałęzi" niebezpiecznie przypominały... ludzkie dłonie.
     Cała scena trwała raptem kilka sekund, ale nagłe napięcie, które poczuli obaj nastolatkowie "wydłużyło" ją do co najmniej kilkudziesięciu. Mistrz areny przez chwilę nie wiedział, jak się zachować. Po prostu stał i patrzył na potwora, a on na niego. W tamtym nie lęgły się żadne emocje. Nie wydawał się być niebezpieczny, przestraszony, zaciekawiony ani przyjazny. Po prostu stał na cieniutkich nogach, powiewając fałdami wielowarstwowej skóry i gapił się na twarz byłego Połykacza Grzechów. W pewnym momencie instynkt Tatsuyi odblokował się, każąc mu działać. Zareagował odruchowo. Najpierw po prostu skupił energię duchową, by zaraz skierować ją do stóp i do lewej pięści. W tym pierwszym przypadku, żeby odbić się i odskoczyć do tyłu, a w drugim - by w razie potrzeby uderzyć prosto w środek wielkiego oka nieznanego potwora. Heterochromik nie zrealizował żadnego z tych planów. Nim w ogóle dobrze ugiął nogi, z fałdów skóry wystrzeliło coś długiego i cienkiego, niczym bicz. Dziedzic Drugiego nawet nie rozpoznał tego, co w mniej, niż 0.2 sekundy uderzyło go w prawy policzek. Nastolatek z głośnym plaśnięciem wystrzelił na bok, niekontrolowanym lotem przebijając się przez ruiny domów, sczerniały mur z cegieł i kolejną chatę, w której osiadł już na stałe, wbity pomiędzy kupę dachówek i oderwany blat stołu. Leciał przez 0.6 sekundy.
-TATSUYAAAA! - wydarł się z przerażeniem młody Okuda, alarmując wszystkich okolicznych członków Specjalnego Korpusu Ekspedycyjnego.
     Ciało leżącego czempiona zadrżało, gdy tylko podparł się on rękoma o nierówne podłoże. Natychmiast uderzył w niego dotkliwy ból po prawej stronie twarzy i niewiele mniejszy w górnej części pleców, która najbardziej ucierpiała podczas "lądowania". Nieprzyjemne pulsowanie w głowie zmusiło furiata do skulenia się na stosie czarnych gruzów. Jego policzek wyglądał potwornie. Rozorany przez nagłe uderzenie ociekał krwią, która kapała młodzieńcowi na nogi. Głęboka, otwarta rana w jednym miejscu ukazywała nawet wnętrze jego buzi. Część skóry pod wpływem uderzenia odłączyła się od reszty twarzy, zwisając paskudnie ku ziemi. Na dodatek wklęśnięta szczęka heterochromika świadczyła o pęknięciu, jeśli nie złamaniu jego kości policzkowej. Mistrz areny chciał zacisnąć zęby z bólu, lecz gdy podjął się tej próby, ból okazał się być jeszcze większy. Nie odważył się on jednak krzyknąć ani jęknąć, gdyż w przypływie rozsądku domyślił się, że również i to przysporzyłoby mu cierpień.
-Pierdolony śmieć... Zaatakował bez ostrzeżenia. Nawet nie pomyślałem o tym, żeby się obronić. Kurwa, za co to było? Jeszcze chwilę wcześniej w ogóle bym się nie domyślił, że zaatakuje i nagle wylądowałem w kupie... kurwa, niczego! - z trudem udało mu się podnieść na kolana, by w końcu chwiejnie ustać na nogach. Z pozdzieranych od zderzenia z gruzami ramion zrzucił pozostałości sczerniałych elementów domostwa, po czym zaczął z wolna kroczyć ku miejscu, w którym go "wyautowano". -Po kiego ja tam idę? Nawet ryja otworzyć nie mogę, bo zaraz mam ochotę umrzeć. Mam nadzieję, że nie dadzą się tak łatwo wypatroszyć... - mówił do siebie w duchu.
     -Co do kurwy? - zdołał tylko z siebie wyrzucić Senshoku, gdy biegiem dotarł na miejsce, z którego rozległ się krzyk. Nie zastanawiał się ani przez chwilę. Gdy tylko krew w jego żyłach przyspieszyła, a serce zadudniło najszybciej od kilku lat, wyrwał się do przodu, mijając Kurokawę z szeroko otwartymi w zaskoczeniu oczach i stając między albinosem, a potworem. Brutalnie chwycił kosiarza za kołnierz, by szybko zamachnąć się lewym ramieniem i cisnąć nim bliżej jego towarzyszy. Nie miał zamiaru czekać na to, aż wrośnięty w ziemię niebieskooki pójdzie po rozum do głowy. Długa i chyba pozbawiona kości, cieniutka ręka jednookiego straszydła dyndała w powietrzu, wysunięta spod licznych, przypominających płaszcz płatów czarnej skóry. Dłoni praktycznie nie było widać lub po prostu nie odznaczała się ona na tle reszty kończyny. W oczy rzucały się za to długie prawie na dziesięć centymetrów palce. Cztery palce.
-Wyjazd! - ryknął Naizo, stojąc plecami do podopiecznych. -Wypierdalać stąd w podskokach! - dodał, minimalnie odwracając głowę w ich kierunku.
-Możemy pomóc! - sprzeciwił się od razu Naito, który nie orientował się w sytuacji tak dobrze, jak mężczyzna. Nie czuł on bowiem żadnej presji ze strony tajemniczych stworzeń ani nie był świadkiem natychmiastowego zmiecenia Tatsuyi z powierzchni ziemi.
-Nie pyskuj, szczylu! Nie mam czasu cię niańczyć! Weźcie go ze sobą, idioci i wypierdalać! Zgarnijcie też tego ostatniego debila! W mniej, niż minutę ma was tu nie być! - wzburzony głos czerwonookiego, na nieszczęście trzecioklasisty, nie znał sprzeciwu. Pojąwszy powagę sytuacji, Rikimaru odciągnął Kurokawę i nakłonił do ucieczki podnoszącego się z ziemi Rinji'ego. Nie dbał nawet o to, by skłonić się wyższemu rangą Gwardziście. Nie było czasu na pryncypia ani maniery. Musieli biec tak szybko, jak byli w stanie. Od tego bowiem zależały ich życia.
-Dobrze, nie ma ich... - choć jedno zmartwienie zniknęło z głowy byłego Połykacza Grzechów, gdy niepewnie przyglądał się stojącemu nieruchomo stworowi. -To on jest odpowiedzialny za stan wioski? Wiedziałem, że należy się spodziewać jakiejś pokraki, ale ten tutaj jest szczególnie dziwny. Zero wrogości, zero emocji, żadnego nastawienia... Nie oddycha, nie mruga, nie rusza się. Co to jest, kurwa? - próbował pojąć, z czym dokładnie miał do czynienia, ale nigdy nawet o czymś takim nie słyszał. -Bądź, co bądź stanowi zagrożenie. I nie jest słabe. Znokautowało dzieciaka, zanim poczuł się zagrożony, a to nie jest byle jakie osiągnięcie. Mam nadzieję, że gówniarzeria zdąży uciec... co? - brwi pod czarnymi włosami uniosły się z dezorientacją, gdy ta niepożądana myśl przeniknęła przez umysł młodego mężczyzny. -Czemu ja ich w ogóle osłaniam? Nic dla mnie nie znaczą i nie są nawet przydatni... a jednak czuję ulgę, że już ich tu nie ma. Kurwa, co jest? Skąd te wątpliwości? Dlaczego przejmuję się nimi, zamiast wrogiem? A niech sobie giną, jak chcą, jebać ich! - próbował przywrócić się do stanu używalności, ale to ostatnie zdanie nawet niewypowiedziane brzmiało sztucznie. A przecież jeszcze niedawno byłoby całkiem szczere. -Kiedy tak zmiękłem, żeby przejmować się paroma workami gówna? To przez Ahmeda? Nienawidziłem każdego dnia pracy pod tym gościem! To przez... tego szczyla? "Zniszczyć mnie". Mnie. MNIE miał zniszczyć! I co? I to niby to? Dlatego nie umiem być sobą? Bo mnie "zniszczył"? - kilka scen przemknęło mu przed oczyma. Jego pierwsze spotkanie z przemienionym Kurokawą i rozmowa z Ahmedem. Jego ręce zaciskające się na szyjach Kurokawy i Rikimaru. Jego ręce, zwisające bezwiednie, połamane w kilku miejscach, gdy Kurokawa niósł go do szpitala. Nieproszony i niechciany. -Miałem mu wpierdolić zaraz po tym. Zaraz po ozdrowieniu. Zamiast tego dostałem jebaną posadkę psa gończego mojego największego wroga. Doskonale! I że niby to wystarczyło, żebym stał się taką pizdą?! Już nawet nie cieszę się z walki z tym gównem, które się tu na mnie gapi! - wzbierała w nim furia. Czuł się, jakby wszystko wokół niego działo się bez jego zgody. Jakby nie miał na nic wpływu, a wszystkie protokoły, umowy i formularze zostały podpisane jego inicjałami. Nie na to się zgadzał. Nie chciał być uznawany za towarzysza przez zgraję dzieciaków. Nie chciał... Nie?
     Maska lekarska na jego twarzy uwypukliła się znienacka, by zaraz z jej boków obficie wypłynęła szkarłatna krew. Jego krew. Krew czerwonookiego mężczyzny, który w swojej walce z samym sobą zapomniał o prawdziwym przeciwniku. Zaskoczony szatyn udławił się posoką, charkając głośno i nieprzyjemnie. W mgnieniu oka ugięły się pod nim nogi. Powieki podskoczyły z niedowierzaniem, gdy były zwolennik Bachira spojrzał w dół. Ujrzał chudą, czarną rękę o czterech długich palcach. Co najmniej 30 centymetrów kończyny wystawało z jego brzucha. Czerwień spływała po smolistej skórze i barwiła przedziurawioną, białą koszulę Senshoku.
-Jak? - zdziwił się Naizo. Zobaczył ją. Drugą kończynę, niczym pnącze wysuwającą się spod płatów skóry jednookiego, rogatego monstrum. Kończynę, która wrastała w ziemię. -Przeprowadził ją... pode mną? Ten skurwysyn... Kiedy to zrobił?! - pomyślał z gniewem szatyn. Miał już pochwycić łapsko potwora, ale nie zdążył. Wsunęło się ono z powrotem do dziurawego brzucha mężczyzny, a stamtąd szybko wróciło pod ziemię. "Udrożnione" ciało Madnessa wypompowało krew, niczym hydrant wodę, nim użytkownik gazu zatamował obydwie dziury swoją mocą duchową. Ledwo. Potrzebował naprawdę dużo energii, by załatać takie rany mimo bólu, który odczuwał. Na dodatek miał przed sobą wyjątkowo potężną...
-Chyba... żartujesz... - wycharczał, wypluwając z ust resztki pozostałej w nich krwi. Na dachach i drzewach wylądowały bowiem... cztery kolejne potwory. Niektóre z nich miały po sześć, a nawet jedenaście rąk, wyrastających z różnych miejsc na ciele. Jedne posiadały stopy, inne utrzymywały się na tyczkowatych szpikulcach. Jedne miały po jednym oku, inne były nimi w całości pokryte. Któryś szczycił się nawet prawie pięciometrowym, rozwidlonym na czubku ogonem. Wszystkie... łączyła czerń. Łączył je brak emocji i absolutnie neutralne nastawienie. Łączyły ich ciekawskie, niewinne spojrzenia, które w swej pospolitości potrafiły przerazić na śmierć.
-Jeśli zaatakują mój brzuch, będę mógł tylko zrobić unik. Nie zaryzykuję zamienienia go w gaz. Musiałbym zaraz po przemianie od nowa tamować rany. Kolejny raz bym się zalał. Nie, tym razem nie mogę się tak patyczkować. Potrzebuję więcej siły. Teraz ledwo się ruszam... - podjął decyzję prawie od razu. Gwałtownym ruchem zerwał z twarzy lekarską maskę i rzucił nią o ziemię. Jego gęste, czarne włosy uniosły się ku górze pod wpływem gejzeru energii, który otoczył mężczyznę. Fioletowej energii, tak chaotycznej i niestabilnej, że doskonale podkreślała mentalne rozchwianie swojego właściciela. Skóra Naizo poczerniała, dopasowując się do pięciu enigmatycznych przeciwników, a każdy włos na jego głowię przybrał śnieżnobiałą barwę. Czerwone oczy zalśniły zawistnym gniewem. Był to pierwszy raz od wielu lat, gdy Senshoku aktywował Madman Stream. I pierwszy raz, gdy nie poczuł się przez to pewnie. Ze zdziwieniem zaobserwował bowiem zmianę w zaciekawionych spojrzeniach dziwnych istot. Teraz, wystawione na działanie całej tej chaotycznej masy energii, stwory wypełniła... furia. Ślepa, nieuzasadniona furia, przypominająca zwierzęta, które doświadczyły za młodu ludzkiego okrucieństwa.
     Na każdym fałdzie "płaszcza", a raczej skóry tego pierwszego potwora jednocześnie utworzyły się szczeliny. Dziesiątki dziur szybko okazały się... ustami. Ustami o białych zębach i długich jęzorach, które wydobyły z siebie przerażająco wysoki, chóralny ryk, wgryzający się agresywnie w czaszkę Madnessa.
-Więc tu miałeś mordę... - mruknął pod nosem Naizo... zawieszony w powietrzu przed czerwonym okiem potwora. Spod podeszew butów wydobywały się obłoki fioletowego dymu, służącego mężczyźnie jako dopalacz. Z kolei zaś jego dłonie zdążyły już wyprodukować dwie bańki z mocy duchowej, wypełnione po brzegi metanem. -Nażryjcie się! - ryknął Senshoku, jednocześnie wystrzeliwując pociski w ziemię pod stopami wrogów i samodzielnie wystrzeliwując do tyłu. Eksplozja gazu pochłonęła jednocześnie całą piątkę przeciwników, a były Połykacz Grzechów oddalił się wystarczająco szybko, by uniknąć jej efektów. Dwie fioletowe wstęgi ciągnęły się za nim, łącząc się z chmurą pyłu i dymu. Czarnowłosy obrócił się w powietrzu, szukając konturów swoich wrogów, lecz zanim obłok dość mocno się rozrzedził... sześcioręki, czarny stwór nadleciał z prawej strony mężczyzny. Zupełnie niespodziewanie i z nadludzką prędkością wbił ostre palce w prawy staw kolanowy Naizo. Nim czerwone oczy zdążyły się przyjrzeć agresorowi, ten bez zatrzymywania się poleciał dalej... bez trudu wyrywając nogę ze stawu. Gdy elegant spadał na ziemię, z nowo-powstałego kikuta wytrysnęła fontanna krwi.
-To ten sam... Umknął przed wybuchem? A może... może wcale nie zrobił na nim wrażenia? Niech to wszystko szlag! Gdybym został i trenował, zamiast niańczyć gówniarzy, pomagać biedakom i taplać się w papierach, nie dałbym się tak urządzić... Zrobili mnie, jak dziecko! - nie kłopotał się nawet tamowaniem krwawienia w dodatkowej ranie. Nie mógł tego zrobić. Blokowanie tylu krwotoków na raz praktycznie zniwelowałoby jego potencjał bitewny. Nawet arogancki czerwonooki nie potrafił robić tylu rzeczy jednocześnie. -Ja... mam tu umrzeć? - samotna myśl przebiła się przez jego głowę, niczym zabłąkana kula. Pierwszy raz w życiu naprawdę zaczął to rozważać. Pierwszy raz naprawdę uwierzył w możliwość swojej śmierci... i wyobraził sobie ją. -Też umiem się tak uśmiechać... - prychnął w duchu, gdy wszystko dookoła pochłonął mrok, a stojąca przed nim kobieta w długiej, czarnej sukni wyszczerzyła do niego zęby tak mocno, że rozdarła przy tym kąciki swych ust. Do nieskazitelnie białych zębów dopłynęły strużki krwi. -Powinnaś wyglądać o wiele paskudniej... suko. Ale niech ci się nie wydaje... że pójdę z tobą... tylko dlatego, że mam ochotę cię zerżnąć! ZOSTAJĘ TUTAJ! - nie wiedział, czy ostatnie słowa były wytworem jego wyobraźni, czy też naprawdę je wykrzyczał, ale z pełnym przekonaniem zapobiegł utracie przytomności, znów pojawiając się na czarnej, spękanej ziemi.
-Naprawdę jej nie mam, co? - oderwana noga nabita na palce potwora, który nieruchomo stał na uszkodzonym płocie przestała być czarna. Odzyskała swój dawny kolor... ponieważ umierała. Skóra mężczyzny wciąż była czarna. On wciąż żył...
-Macie ochotę na mięsko? Chodźcie! Weźcie je sobie, kurwy! - ...i miał zamiar utrzymać ten stan rzeczy z nogą, czy bez niej.

Koniec Rozdziału 138
Następnym razem: Czarnoksiężnik ziemi

2 komentarze:

  1. o kurde! Co tu się wydarzyło? Przez cały rozdział nie wiedziałem jak wizualizować sobie to czarne "coś". Dziwne jest to stworzenie. Jak na zwykłego spaczonego za silne, a człowiekiem to też nie jest... ciekawe...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, nie miałeś zbytnio możliwości wizualizacji, biorąc pod uwagę, że przeciwników była piątka, a każdy z nich inny i zupełnie nieregularnie zbudowany. Miło mi,że wzbudziłem twoją ciekawość ;) Trzeba było mocniej zakończyć ten raczej spokojny arc ^^

      Usuń