ROZDZIAŁ 146
-Wszystkich tych, którzy jeszcze trzymają się na nogach proszę o zejście z areny, by zrobić miejsce dla sanitariuszy! - zakrzyknął do połączonej z mikrofonem kamerki Joseph. Gdy pobrzmiewały jeszcze jego słowa, u dołu areny otworzyły się nowe wrota, usytuowane naprzeciwko tych, którymi zawodnicy wkroczyli na pole walki. Uczestnicy zgodnie ruszyli w stronę korytarza, zalewani przez oklaski i okrzyki widowni. Przeszło setkę Madnessów dopingował milion rozstawionych na trybunach i dziesiątki milionów w różnych zakątkach Morriden. Niektórzy z nich już zrealizowali swój cel, pokazując się z na tyle dobrej strony, by zagwarantować sobie pozycję Lucky Loosera. Wielu zawodników skupiało się właśnie na tym, nie mając wystarczających zdolności, by realnie zawalczyć o tytuł Niebiańskiego Rycerza, czy nagrodę pieniężną. Tego typu uczestnicy z reguły byli potwornie pewni siebie, pyszni, jak pawie, a ich zmaterializowane ego mogło przerastać Mount Everest.
-Jako że arena zbytnio nie ucierpiała, kolejny etap turnieju rozpoczniemy już za kwadrans. Proszę się nie krępować i dowolnie korzystać z przygotowanych przez nas atrakcji. Tych, których nie zadowalają stadionowe przekąski i napitki serdecznie zapraszam do bufetu. Nie zapominajcie, że otrzymane przez was tablety pozwalają na składanie zamówień bez ruszania się z miejsc! - oświadczył radośnie Fletcher, przypominając jednocześnie publice, że odbywająca się przed ich oczami rzecz była mimo wszystko zwykłym widowiskiem. -Nie istnieje chyba nikt, kto by o nim nie słyszał, prawda? Macie teraz niepowtarzalną okazję do zobaczenia na własne oczy, jak "Bóg" przywraca do życia zabitych zawodników! - spostrzegawczego człowieka zaciekawiłby przede wszystkim fakt, jakim cudem ten człowiek, którego oczy całkiem przesłaniała brązowa grzywka, był jednocześnie w stanie cokolwiek dostrzec.
Dziesiątki wijących się w eterze wiązek światła wysunęły się z ciała jaśniejącej nad areną istoty. Każdy z promieni przypominał nieco rzucającego się do ataku węża, choć jednocześnie przywodziły na myśl spadające na ziemię krople deszczu. Świetliste wstęgi dotykały ciał pokonanych z delikatnością matczynych dłoni. Naraz wszyscy ci, którym złamano kręgosłupy, którym poodcinano kończyny, wydłubano oczy, poderżnięto gardła, czy nawet wypatroszono... zaczęli powracać do pierwotnego stanu. Komórki ich ciał powracały na miejsce z zastraszającą prędkością w procesie, który przypominał odwrotność rozpuszczania. Zaschnięta krew rozrzedzała się, mimo płaskiej powierzchni areny wpływając z powrotem do porozdzieranych tkanek. Niewidzialna siła przyłączała dłonie do krwawiących kikutów, na powrót łącząc żyły i nerwy, odbudowując kości, zęby, a nawet paznokcie. Widok ten zapierał dech w piersiach, jawiąc się w oczach zebranych jako cud... ale przecież cud, który dział się za każdym razem w tych samych okolicznościach tracił prawo, by nazywać go cudem. Ci wszyscy, którzy od wielu lat przychodzili na arenę, by widzieć masakrujących się pobratymców. Ci, którzy dopingowali ludzi wyrywających języki oraz łamiących kości, obdzierających ze skóry, a nawet gwałcących na oczach milionów. Ci w większości zapomnieli o wartości ludzkiego życia. Tej jednej, tej pojedynczej jednostki, która żyła tylko raz. Która poza murami koloseum umierała i znikała na zawsze.
-Jako że arena zbytnio nie ucierpiała, kolejny etap turnieju rozpoczniemy już za kwadrans. Proszę się nie krępować i dowolnie korzystać z przygotowanych przez nas atrakcji. Tych, których nie zadowalają stadionowe przekąski i napitki serdecznie zapraszam do bufetu. Nie zapominajcie, że otrzymane przez was tablety pozwalają na składanie zamówień bez ruszania się z miejsc! - oświadczył radośnie Fletcher, przypominając jednocześnie publice, że odbywająca się przed ich oczami rzecz była mimo wszystko zwykłym widowiskiem. -Nie istnieje chyba nikt, kto by o nim nie słyszał, prawda? Macie teraz niepowtarzalną okazję do zobaczenia na własne oczy, jak "Bóg" przywraca do życia zabitych zawodników! - spostrzegawczego człowieka zaciekawiłby przede wszystkim fakt, jakim cudem ten człowiek, którego oczy całkiem przesłaniała brązowa grzywka, był jednocześnie w stanie cokolwiek dostrzec.
Dziesiątki wijących się w eterze wiązek światła wysunęły się z ciała jaśniejącej nad areną istoty. Każdy z promieni przypominał nieco rzucającego się do ataku węża, choć jednocześnie przywodziły na myśl spadające na ziemię krople deszczu. Świetliste wstęgi dotykały ciał pokonanych z delikatnością matczynych dłoni. Naraz wszyscy ci, którym złamano kręgosłupy, którym poodcinano kończyny, wydłubano oczy, poderżnięto gardła, czy nawet wypatroszono... zaczęli powracać do pierwotnego stanu. Komórki ich ciał powracały na miejsce z zastraszającą prędkością w procesie, który przypominał odwrotność rozpuszczania. Zaschnięta krew rozrzedzała się, mimo płaskiej powierzchni areny wpływając z powrotem do porozdzieranych tkanek. Niewidzialna siła przyłączała dłonie do krwawiących kikutów, na powrót łącząc żyły i nerwy, odbudowując kości, zęby, a nawet paznokcie. Widok ten zapierał dech w piersiach, jawiąc się w oczach zebranych jako cud... ale przecież cud, który dział się za każdym razem w tych samych okolicznościach tracił prawo, by nazywać go cudem. Ci wszyscy, którzy od wielu lat przychodzili na arenę, by widzieć masakrujących się pobratymców. Ci, którzy dopingowali ludzi wyrywających języki oraz łamiących kości, obdzierających ze skóry, a nawet gwałcących na oczach milionów. Ci w większości zapomnieli o wartości ludzkiego życia. Tej jednej, tej pojedynczej jednostki, która żyła tylko raz. Która poza murami koloseum umierała i znikała na zawsze.
***
-Nieźle się sprawił ten twój dzieciak - odezwał się Carver do uspokojonego i delikatnie uśmiechniętego Matsu. Jego emocje opadły, gdy tylko obwieszczono koniec pierwszej rundy. -Tamten drugi pewnie nawet nie zdążył sobie uświadomić, że dał dupy! - dodał zaraz Bruce, zaśmiewając się głośno i bezlitośnie. Pociąg do jatki u Wilkołaka zapewne przewyższał nawet ten, z którego słynął Naizo. Nie bez powodu tak potwornie się bano mężczyzny z irokezem.
-Tak. To jego pierwszy raz na turnieju, a mimo to łatwo przeszedł początkowy etap. Ja na jego miejscu już byłbym z siebie zadowolonym - odrzekł Kawasaki, nareszcie przylegając plecami do oparcia i rozkładając nogi. W końcu, na ten jeden kwadrans mógł się odprężyć i wyluzować. -Może niesłusznie tak się o niego martwiłem? - rzucił w eter, spoglądając na roztaczającego świetlistą aurę "Boga". Odkąd pierwszy raz go zobaczył, miał wrażenie, że jego niewidoczna twarz wciąż niezauważenie mu się przypatruje. Jemu samemu - jednemu spośród milionów, które miały okazję go ujrzeć. Już dawno uświadomił sobie, jak głupim pomysłem było choćby rozważanie czegoś takiego. Arab nie widział w sobie niczego niezwykłego, a "Bóg" przecież nie był nawet żywą istotą.
-Cóż... Rikimaru również dobrze sobie poradził, ale wiem, że jeden etap go nie zadowoli. Chce chyba coś sobie udowodnić. Innym zresztą też - powiedział nagle Naczelnik Zhang, dopijając swoją herbatę. Z miejsc ruszyło się co najmniej kilka tysięcy widzów, z których jedni byli zmuszeni do skorzystania z toalety, drudzy chcieli tylko rozprostować nogi, a jeszcze inni nie lubowali się w leniwemu oczekiwaniu na zamówienie, więc mieli zamiar wziąć je sobie osobiście.
-On i Naito powstrzymali na wojnie Naizo-san'a przed włączeniem się do dalszej walki, prawda? Zdziwiłabym się, gdyby im się teraz nie powiodło, ale muszę przyznać, że ten turniej zapowiada się wyjątkowo dobrze - skomentowała Lilith. Jej damska, czarna marynareczka leżała przewieszona przez oparcie fotela. Podwinięte za łokcie rękawy białej koszuli i dwa rozpięte, górne guziki miały uchronić ją przed zgubnym wpływem słońca, któremu udało się ją zaskoczyć i znienacka zaatakować. Jej Generał był zbyt pochłonięty żądzą krwi, by skorzystać z okazji i zlustrować dekolt bezpośredniej podwładnej, ale siedzący za nimi członkowie bardziej wpływowych rodów mieli dobry widok.
-Większość ścierwa już padło. Mam nadzieję, że nie dostanę teraz żadnego gówna, bo nie po to tu przyszedłem - ozwał się po swojemu Bruce. -Czekam na jakąś prawdziwą walkę tamtego dużego. "Czołg", tak? - zwrócił się do Tao, który tylko skinął głową.
-Osobiście ciekawi mnie Hachimaru. Powala wrogów w niesamowitym stylu - podkreślił Chińczyk, oglądając właśnie powtórkę z rozgrywki. Kadr akurat pokazywał otoczonego kręgiem krwi flegmatyka, który nawet się nie pobrudził, gdy kładł oponenta za oponentem.
-Według mnie King jest największą niespodzianką turnieju. Mam nadzieję, że ktoś w końcu zmusi go do użycia energii duchowej. Strasznie mnie to ciekawi - przedstawił swoje oczekiwania Generał Kawasaki. Jeden z dziwniejszych uczestników zawodów ewidentnie coś ukrywał.
-Hmm... Amazonki na pewno zsiniałyby ze złości, gdyby ich reprezentantka nie dotarła do fazy pojedynkowej. Chętnie zobaczę, co potrafi - wyraziła swoją opinię jedyna kobieta w towarzystwie.
***
-Jak było? - zapytał Rinji, znajdując w końcu siedzącego na podłużnej ławce i opartego plecami o ścianę Kurokawę. Albinos z pełnym ulgi westchnięciem dosiadł się do przyjaciela, który popijał... landrynkową Nestea. Wszystko wskazywało na to, że w Morriden dało się kupić jeszcze bardziej "wyszukane" produkty spożywcze, niż w Japonii.
-Właściwie to nie zrobiłem zbyt wiele - odpowiedział Naito, zmęczony i zestresowany tym wszystkim, co chwilę temu działo się na zewnątrz. Czuł już powolne pulsowanie pod czaszką i spodziewał się w najbliższym czasie doświadczyć prawdziwego bólu głowy. Turniej był zdecydowanie zbyt głośny, jak na jego uszy. -Musiałem tylko gonić Kinga, żeby nie zniknął z zasięgu i nie wyeliminował nas z zawodów. Naprawdę myślałem, że padnę gdzieś po drodze. Czy koniecznie musimy walczyć wszyscy naraz? To potwornie wycieńcza - westchnął szatyn, ocierając spocone czoło. Cieszył go przynajmniej fakt, że krótkie spodnie dostarczały jakiegokolwiek przewiewu.
-Wcale nie miałem lepiej. Sal to prawdziwa bestia, ale w pewnym momencie nie wiedziałem już, czy biec za nim i przejść do następnej rundy, czy może uciec jak najdalej i nie narażać się na zmasakrowanie w jednym uderzeniu... - ociężały i wyprany z sił Rinji ściągnął swoją czarną czapkę, by zaraz zacząć wymachiwać głową na prawo i lewo. Chciał w ten sposób dostarczyć swojemu ciemieniowi choć odrobiny powietrza. -Daj grzdyla - wychrypiał po chwili, szybko dorywając się do puszki bez oporu jej właściciela. -Gdyby nie było nas tak dużo, to pewnie nie organizowano by walk grupowych. Wciąż zostało 150 osób, więc pewnie czeka nas jeszcze jedno "battle royale" - podzielił się swymi przemyśleniami Okuda, gdy tylko osuszył napój do dna.
-To w takim razie po tej rundzie zostanie 75 osób. To chyba wystarczająco mało, co? - orzekł Naito, opierając się dłońmi o brzeg ławki. -Tutaj, Rikimaru-kun! - krzyknął do kroczącego korytarzem szermierza o czerwonych włosach, który skierował swe kroki w ich stronę. Nie wyglądał na tak samo zmęczonego i zestresowanego, jak jego towarzysze, co samo w sobie budziło pewne podejrzenia.
-Co? Nie mów, że trafiłeś na kogoś normalnego... - zaczął jako pierwszy kosiarz, naciągając czapkę na uszy. "Jednooki" zasiadł pomiędzy nastolatkami, opuszczając pochwę katany na powierzchnię podłogi.
-Silni - mruknął tylko posiadacz miecza, spoglądając w pustkę.
-Co ty tam mamroczesz? - powoli zaczął się irytować Rinji, lecz wyjątkowo wyglądało na to, że pomiędzy kompanami nie wywiąże się walka.
-Są silni. Nie damy im rady. Nie jesteśmy gotowi - stwierdził bez cienia złudzeń Rikimaru, nie tracąc kamiennej twarzy ani spokoju w głosie. Tym niemniej jednak szermierz rzadko mówił podobne rzeczy... choć z drugiej strony tylko on w rówieśniczym gronie trzeźwo oceniał możliwości przeciwników.
-Tego nie wiesz, kretynie! - wybuchł od razu Okuda, którego zachowanie chłopaka mocno ugodziło w dumę. -Jeśli nie masz zamiaru nawet spróbować, to może po prostu TY nie dasz rady? - rzucił rozgniewany, ściągając na siebie ostre spojrzenie szermierza. Zdawało się, że za chwilę może wybuchnąć kolejna walka między chłopakami, w związku z czym Naito postanowił interweniować.
-Obaj możecie mieć rację. Nie jestem pewny, jak inni, ale King jest niesamowicie mocny. Same umiejętności nie stanowią jednak o niczyjej wygranej, czy przegranej - czarnowłosy powtórzył to, co czego kiedyś nauczył go Mentor. -Nawet jeśli sobie nie poradzimy, nie możemy tak po prostu się poddać. Choćbyśmy przegrali, to i tak niczego nie stracimy, a możemy wiele zyskać, jeśli przedostaniemy się dalej - dodał od siebie, jakby doświadczeniem i dojrzałością wielokrotnie przewyższał swoich przyjaciół.
-Kiedy powiedziałem, że się poddaję? - odezwał się dopiero Rikimaru, posyłając dwa piorunujące spojrzenia w stronę obu chłopaków. -Powiedziałem tylko, że zostaniemy zmiażdżeni. Nie mam zamiaru się przed tym bronić - zapewnił dumnie, na potwierdzenie swych słów postukując pochwą katany o płytki podłogowe.
-Być może będziesz musiał. Może nawet wszyscy będziemy musieli... - pomyślał Kurokawa, lecz postanowił na razie wszystko przemilczeć. Snucie jakichkolwiek planów na nic by się zdało, gdyby nie przeszedł faz grupowych turnieju.
-Elo, kurwy - dziarskim krokiem, z rękami w kieszeniach podszedł do nich zadowolony z życia Tatsuya, który w pierwszym etapie wyeliminował dziewięciu rywali, bezlitośnie ich mordując. -Wszyscy przeszli dalej, co? Liczyłem na co najmniej tyle... Szykujcie gacie na zmianę, bo prawdziwa zabawa dopiero się zacznie. Jeśli oczywiście do niej dotrwacie... - powiedział jadowicie, po czym parsknął śmiechem. Oczywiście był chamski, arogancki i bezczelny, ale mimo wszystko zdawał się o wiele bardziej stabilny mentalnie i mniej groźny, niż zwykle. Zawody pełne krwi i cierpienia ewidentnie przypadły mu do gustu, o czym świadczył sam fakt jego zainteresowania wrażeniami rówieśników.
-To w takim razie po tej rundzie zostanie 75 osób. To chyba wystarczająco mało, co? - orzekł Naito, opierając się dłońmi o brzeg ławki. -Tutaj, Rikimaru-kun! - krzyknął do kroczącego korytarzem szermierza o czerwonych włosach, który skierował swe kroki w ich stronę. Nie wyglądał na tak samo zmęczonego i zestresowanego, jak jego towarzysze, co samo w sobie budziło pewne podejrzenia.
-Co? Nie mów, że trafiłeś na kogoś normalnego... - zaczął jako pierwszy kosiarz, naciągając czapkę na uszy. "Jednooki" zasiadł pomiędzy nastolatkami, opuszczając pochwę katany na powierzchnię podłogi.
-Silni - mruknął tylko posiadacz miecza, spoglądając w pustkę.
-Co ty tam mamroczesz? - powoli zaczął się irytować Rinji, lecz wyjątkowo wyglądało na to, że pomiędzy kompanami nie wywiąże się walka.
-Są silni. Nie damy im rady. Nie jesteśmy gotowi - stwierdził bez cienia złudzeń Rikimaru, nie tracąc kamiennej twarzy ani spokoju w głosie. Tym niemniej jednak szermierz rzadko mówił podobne rzeczy... choć z drugiej strony tylko on w rówieśniczym gronie trzeźwo oceniał możliwości przeciwników.
-Tego nie wiesz, kretynie! - wybuchł od razu Okuda, którego zachowanie chłopaka mocno ugodziło w dumę. -Jeśli nie masz zamiaru nawet spróbować, to może po prostu TY nie dasz rady? - rzucił rozgniewany, ściągając na siebie ostre spojrzenie szermierza. Zdawało się, że za chwilę może wybuchnąć kolejna walka między chłopakami, w związku z czym Naito postanowił interweniować.
-Obaj możecie mieć rację. Nie jestem pewny, jak inni, ale King jest niesamowicie mocny. Same umiejętności nie stanowią jednak o niczyjej wygranej, czy przegranej - czarnowłosy powtórzył to, co czego kiedyś nauczył go Mentor. -Nawet jeśli sobie nie poradzimy, nie możemy tak po prostu się poddać. Choćbyśmy przegrali, to i tak niczego nie stracimy, a możemy wiele zyskać, jeśli przedostaniemy się dalej - dodał od siebie, jakby doświadczeniem i dojrzałością wielokrotnie przewyższał swoich przyjaciół.
-Kiedy powiedziałem, że się poddaję? - odezwał się dopiero Rikimaru, posyłając dwa piorunujące spojrzenia w stronę obu chłopaków. -Powiedziałem tylko, że zostaniemy zmiażdżeni. Nie mam zamiaru się przed tym bronić - zapewnił dumnie, na potwierdzenie swych słów postukując pochwą katany o płytki podłogowe.
-Być może będziesz musiał. Może nawet wszyscy będziemy musieli... - pomyślał Kurokawa, lecz postanowił na razie wszystko przemilczeć. Snucie jakichkolwiek planów na nic by się zdało, gdyby nie przeszedł faz grupowych turnieju.
-Elo, kurwy - dziarskim krokiem, z rękami w kieszeniach podszedł do nich zadowolony z życia Tatsuya, który w pierwszym etapie wyeliminował dziewięciu rywali, bezlitośnie ich mordując. -Wszyscy przeszli dalej, co? Liczyłem na co najmniej tyle... Szykujcie gacie na zmianę, bo prawdziwa zabawa dopiero się zacznie. Jeśli oczywiście do niej dotrwacie... - powiedział jadowicie, po czym parsknął śmiechem. Oczywiście był chamski, arogancki i bezczelny, ale mimo wszystko zdawał się o wiele bardziej stabilny mentalnie i mniej groźny, niż zwykle. Zawody pełne krwi i cierpienia ewidentnie przypadły mu do gustu, o czym świadczył sam fakt jego zainteresowania wrażeniami rówieśników.
***
Podczas gdy sanitariusze wynosili ożywionych, choć pozbawionych przytomności Madnessów z areny do skrzydła szpitalnego, szeroki na kilka metrów i długi na kilkanaście ekran zleciał na dół, zatrzymując się nieco powyżej bram. Aktualnie niczego nie wyświetlał, jednak najprawdopodobniej miało się to zmienić w ciągu kilku najbliższych minut. Wielu widzów wymieniało już swoje teorie na temat tego, czego dotyczyć będzie kolejny etap turnieju, czyli druga z kolei faza grupowa. Prawdopodobnie miały to już być ostatnie zmagania walczących jednocześnie dziesiątek zawodników.
-Popatrz na nich - dłoń Josepha wskazała na oblegających trybuny widzów, podczas gdy druga zajmowała miejsce na talii pomocnicy mężczyzny. -Widzisz, jacy są przejęci? Jacy szczęśliwi? Tak się robi klimat. Nie mogą się doczekać, kiedy znów poleje się krew. Kocham ją tak samo, jak oni, a to mnie nazywa się nienormalnym. Nie sądzisz, że to chore? - Fletcher raz po raz zaglądał na brylantowy zegarek, zdobiący jego prawy nadgarstek. Wcale nie musiał go nosić i nawet za nim nie przepadał, ale reakcje widzących go ludzi uznawał za zabawne oraz pouczające.
-Tak, panie - odpowiedziała beznamiętnie dziewczyna, nie wzdrygając się nawet pod dotykiem zwierzchnika. Również moment, w którym jego palce pianisty uszczypnęły ją w pośladek nie doczekał się żadnego komentarza z jej strony. Zdawało się wręcz, że niewiasta w ogóle tego nie poczuła lub traktowała to jako element szarej codzienności.
-Jak sądzisz, kto ma szansę wygrać turniej? - zapytał mężczyzna w cylindrze, podrzucając w dłoni jeden z długich, plecionych warkoczy dziewczyny, kruczoczarny i piękny.
-Nie wiem, panie - odparła zielonooka, całkowicie niewzruszona. Była jak lalka. Jak kukiełka całkiem pozbawiona woli i skazana na wykonywanie rozkazów mistrza. Nie biło od niej żadne ciepło, żadne emocje, czy uczucia. Nie wyglądało również na to, by istniała jakaś rzecz, której niewiasta nie lubiła ani taka, która jej się podobała. Mądrzy ludzie nazwaliby ją pewnie "bezduszną". Mądrzy ludzie lubili czuć się mądrze.
-Jak sądzisz, w jaki sposób uczczę mój skromny wkład w przygotowanie zawodów? - zadał kolejne pytanie Joseph. Ewidentnie dobrze się bawił. Molestowanie swojej podwładnej na najwyższym balkonie koloseum, tuż przed nosami miliona ludzi wzbudzał w nim pewien rodzaj dzikiej euforii, która nie pozwalała kącikom jego ust na opadnięcie.
-Tak, jak zawsze, panie - odezwała się zielonooka. Lewa ręka kierownika domu aukcyjnego niespodziewanie owinęła się poniżej jej szyi, a sam Fletcher oparł się o pomagierkę, przybliżając usta do ucha dziewoi. Jego nozdrza rozszerzyły się, chłonąc zapach czarnych włosów.
-Kusisz... - szepnął. -...ale to nie czas ani miejsce, prawda? Najwyższa pora zaczynać - z tymi słowami oswobodził dziewczynę, po czym sięgnął do przedniej kieszeni kamizelki, wyciągając z niej mały pilocik. Jednym przyciskiem uruchomił na powrót wszystkie ekrany na arenie, wprawiając w ruch również okrągłe, przypominające oczy kamery.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bramy areny otworzyły się ponownie wpuszczając nań 150 osób, z których żadna nie wiedziała, czego może się spodziewać. Ostatni pomysł mistrza ceremonii pozbawił szans na zwycięstwo spore grono zawodników, którzy w ogóle nie byli przygotowani na konieczność współpracy z losowymi rywalami. Tym razem nikt już się na nic nie nastawiał, choć nadal każdy na każdego patrzył z wrogością i nieufnością. Było to oczywiście uzasadnione, a publiczności podobała się ta atmosfera - atmosfera walk kogutów.
-Witamy ponownie po przerwie! Mamy nadzieję, że wszyscy państwo zdążyli już ponownie zająć miejsca, ponieważ czas rozpocząć drugi etap Turnieju Niebiańskich Rycerzy! - w odpowiednim momencie przemawiający do kamero-mikrofonu prowadzący przerwał przemowę, pozwalając widzom nieco się wykrzyczeć. -Zanim wyjaśnię zasady, proszę wszystkich zawodników o ustawienie się w jednym szeregu. Spójrzcie, proszę, na widniejącą przed wami tablicę - mężczyźni i kobiety w różnym wieku - choć z reguły nie przekraczający 30-go roku życia - wypełnili polecenie Josepha. Utworzona z uczestników linia ciągnęła się przez środek koloseum i może nawet podzieliłaby je wzdłuż średnicy, gdyby wcześniej nie odpadła połowa wojowników. -Tym razem każdego z was czeka "polowanie" - podjął entuzjastycznie Fletcher. -Każdemu z was zostanie przyporządkowana jedna osoba, która będzie waszą "ofiarą". Ofiarę musicie z kolei bezsprzecznie wyeliminować, czyniąc ją niezdolną do walki. Jednocześnie nie możecie zaatakować nikogo poza nią, jeśli nie chcecie zostać zdyskwalifikowani. Wyjątek stanowi sytuacja, w której musicie bronić się przed innym "łowcą", którego ofiarą jesteście wy sami. Już za chwilę na widniejącym przed wami ekranie wyświetlą się wasze zdjęcia i nazwiska. W każdym wierszu osoba po lewej jest łowcą, a osoba po prawej ofiarą. Nie owijając w bawełnę, proszę o aktywację tablicy! - właściciel domu aukcyjnego wytłumaczył zasady tak prosto, jak tylko potrafił, po czym czarny ekran rozjaśnił się.
Fala ryków spłynęła na powierzchnię areny, gdy tylko pojawiło się aż 150 zestawień, umiejscowionych jedno pod drugim. Ci, którzy mieli już swoich faworytów, zaczęli się drzeć jako pierwsi. Inni albo dołączyli do nich porwani ich entuzjazmem, albo entuzjazmowali się wszystkimi walkami, jakie miały w najbliższym czasie nastąpić. Kurokawa odetchnął z ulgą dopiero po kilku minutach.
-Żaden z nas nie trafił na szczególnie silnych przeciwników. Wygląda też na to, że tamtym nie przydzielono żadnego z nas. Teraz mamy realne szanse na przejście przez tę rundę. Tak naprawdę muszę się martwić tylko o dwóch przeciwników. Jeśli dam radę ich zlokalizować i upilnować wzrokiem, kiedy już wszystko się zacznie, nie powinienem mieć większych problemów - jego spojrzenie utkwiło w fotografii ogolonego na łyso chłopaka o gęstych brwiach i dzikim spojrzeniu. Na ciemieniu "ofiary" wytatuowana była czarna wdowa, co uniemożliwiało przeoczenie zawodnika. -Arthur Watson. Z tego miejsca go nie widzę, ale to znaczy, że on mnie również. Mamy równe szanse do momentu, w którym jeden z nas wypatrzy przeciwnika - zauważył trafnie Naito, podczas gdy przypływ adrenaliny powoli rozgrzewał jego ciało.
-Mam nadzieję, że zdążyliście już zapoznać się z waszymi celami, ponieważ muszę was poprosić o ustawienie się pod murem areny. Zacznę odliczanie, gdy tylko każde z was będzie dotykać plecami jego powierzchni! - poinformował wszystkich Joseph. Jedno ze zmartwień Kurokawy zniknęło momentalnie, lecz natychmiast pojawiło się kolejne.
-Ustawienie nas pod ścianą wcale nie ma wyrównać szans. Kiedy byliśmy w szeregu, to przynajmniej nie wiedzieliśmy, dlaczego tam stoimy, więc kolejność była przypadkowa. Teraz, kiedy każdy zna swój cel i wie, kto na niego poluje, może to wykorzystać, gdy będzie się ustawiał. Nie, NA PEWNO wielu to wykorzysta. Pewnie właśnie o to chodzi, co? - domyślił się szatyn, z niesmakiem opierając się plecami o mur koloseum. Niektórzy stłaczali się w grupkach, inni zajmowali miejsca po przeciwnych stronach areny, a jeszcze inni zachowywali delikatny dystans od obu rodzajów "strategów".
-Hej - czyjś głos nagle wyrwał Naito z letargu. Jego Przeklęte Oczy wypełniło zdziwienie, gdy tuż obok nastolatka stanęła właśnie jego ofiara. Arthur Watson, chłopak o ogolonej "na zero" głowie i tatuażu w kształcie tarantuli na jej powierzchni uśmiechał się półgębkiem. Był to jeden z tych tajemniczych, niepokojących uśmiechów, jakie tak często widywało się u Madnessów.
-Hej... - odparł podejrzliwie Kurokawa. Plan całkowicie się zmienił w chwili, w której odziany w skórzaną kurtkę młodzieniec zaskoczył swego niedoszłego kata.
-Przygotujcie się mentalnie, bo pora na trochę walki! - zakrzyknął w tym momencie mistrz ceremonii. -Odliczam! 3... - trzy palce prawej dłoni wystrzeliły teatralnie w górę, pokazując się na wszystkich latających ponad areną ekranach.
-Widziałem, jak pokonałeś tamtego chłoptasia pod koniec pierwszej rundy... - zaczął z udawaną uprzejmością Arthur, trzaskając karkiem przy każdym ruchu głową. Sytuacja ta coraz mniej podobała się Naito, który z trudem zachowywał koncentrację.
-2... - poprzednie trzy palce schowały się, by zaraz dłoń Josepha powróciła przed ekran, pokazując już tylko dwa. Wielu uczestników turnieju wierciło się niespokojnie, przygotowując się do rozpoczęcia walki... lub nadal zastanawiając się nad pierwszym ruchem. Większość tych drugich już w tamtym momencie można było spisać na straty.
-Jak myślisz, ze mną też pójdzie ci tak łatwo? - zapytał niewinnie Watson, wykręcając ku górze kąciki swych ust. Ze wszystkich sił starał się wyprowadzić Kurokawę z równowagi - zasiać w jego sercu ziarno niepewności. Udało mu się.
-Wątpię, żeby tylko udawał takiego wyluzowanego. Na pewno ma coś w zanadrzu. To w końcu Morriden... - pomyślał uczeń Kawasakiego, lecz na głos nie powiedział nic. Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje przed samą walką, a już na pewno nie w środku odliczania.
-1... - dwa palce Fletchera schowały się, by z dołu każdego ekranu wynurzył się po chwili tylko jeden - wskazujący. Naito zaobserwował, że niektórzy uczestnicy turnieju opierali się jedną nogą o ścianę, kumulując w podeszwie energię duchową. Chcieli w ten sposób wybić się natychmiast po sygnale rozpoczynającym zmagania. W przeciwnym wypadku musieliby bowiem najpierw odsunąć się od muru, by zrobić sobie wystarczająco dużo miejsca. Obywatel Akashimy miał jednak zgoła inny plan. Jego ofiara znajdowała się przecież tuż obok niego. Na wyciągnięcie ręki... lub też pięści.
-Masz fajne ślepia. Też bym takie chciał... - mruknął pod nosem Arthur, na co serce szatyna przyspieszyło. Chłopak z czarną wdową na skórze głowy zabrzmiał wystarczająco dwuznacznie, by wzbudzić pewne wątpliwości w swoim przeciwniku.
-Co znaczy "fajne"? Wie, czym są moje oczy? Nie sądziłem, że ktoś tak młody może mieć jakiekolwiek pojęcie, jak one wyglądają. A może jakimś cudem dowiedział się o moim udziale w wojnie? Rozmowy o tym zostały zakazane, ale przecież nie da się tak po prostu upilnować kilku tysięcy ludzi... Nie, na pewno nic nie wie! Próbuje mnie tylko wyprowadzić z równowagi. Zaraz... Jeśli tak, to skąd pomysł, że jakkolwiek zareaguję na wzmiankę o oczach? Może jednak to nie podstęp? Może po prostu dekoncentruje mnie rozmową o niczym? - dziesiątki możliwości przewinęły się przez głowę czarnowłosego, lecz ostatecznie żadna z nich nie została zaakceptowana. Dosłownie i w przenośni przyparty do ściany trzecioklasista natychmiastowo skupił energię duchową w lewej pięści - tej, której Watson nie mógł dostrzec.
-Start! - rozbrzmiał krzyk mistrza ceremonii, a wykrzyczane słowo rozbłysło również na ekranach. Każdy zerwał się z miejsca, by zacząć wdrażać swój plan na sukces, lecz Kurokawy to absolutnie nie interesowało.
-Im dłużej się waham, tym bardziej maleją moje szanse na powodzenie. Po prostu zaatakuję i spróbuję go wybadać. Z konsekwencjami jakoś sobie poradzę... - postanowił w ostatniej chwili Naito. Natychmiastowo odkleił się od muru, by w szerokim obrocie wymierzyć lewy sierpowy w fałszywie uśmiechniętą twarz Arthura.
Gdy okazało się, że lico Watsona nie zdradza żadnych oznak zdziwienia, czarnowłosy zrozumiał natychmiast, że jednak popełnił błąd. Otwarta dłoń o szeroko rozstawionych palcach przyjęła cios Gwardzisty centralnie na swą powierzchnię, ale...
-Reverse! - krzyknął ogolony na łyso chłopak. W jednej chwili szatyn poczuł siarczysty ból w szczęce, a już w następnej stracił kontakt z podłożem. Minęły dwie sekundy, nim się zorientował, że... leci. Poczuł się zupełnie tak, jakby właśnie dostał w twarz, ale przecież nic podobnego się nie stało. Nie rozumiał. Bez zrozumienia uderzył plecami o ziemię. Ból po nie mającym miejsca uderzeniu nie ustał, choć na podbródku Kurokawy nie widniał po nim nawet najmniejszy ślad.
-Co to było? Gdy tylko go uderzyłem, sam poczułem się, jak uderzony, a energia z mojej pięści zniknęła. W jaki sposób to zrobił? - zastanawiał się Naito, szybko przeturlawszy się na brzuch i podniósłszy się na równe nogi. Zdolność Arthura, czymkolwiek ona nie była, miała w sobie coś wyjątkowego. Posiadacz Przeklętych Oczu nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, a pojedyncze zderzenie nie pozwoliło mu nawet na rozpoczęcie analizy niebezpiecznej umiejętności. Młodzieniec zrozumiał jednak, że jego oponent faktycznie próbował go rozproszyć i zdezorientować... lecz również ukrywał bardzo kłopotliwego asa w rękawie.
-Mam nadzieję, że zdążyliście już zapoznać się z waszymi celami, ponieważ muszę was poprosić o ustawienie się pod murem areny. Zacznę odliczanie, gdy tylko każde z was będzie dotykać plecami jego powierzchni! - poinformował wszystkich Joseph. Jedno ze zmartwień Kurokawy zniknęło momentalnie, lecz natychmiast pojawiło się kolejne.
-Ustawienie nas pod ścianą wcale nie ma wyrównać szans. Kiedy byliśmy w szeregu, to przynajmniej nie wiedzieliśmy, dlaczego tam stoimy, więc kolejność była przypadkowa. Teraz, kiedy każdy zna swój cel i wie, kto na niego poluje, może to wykorzystać, gdy będzie się ustawiał. Nie, NA PEWNO wielu to wykorzysta. Pewnie właśnie o to chodzi, co? - domyślił się szatyn, z niesmakiem opierając się plecami o mur koloseum. Niektórzy stłaczali się w grupkach, inni zajmowali miejsca po przeciwnych stronach areny, a jeszcze inni zachowywali delikatny dystans od obu rodzajów "strategów".
-Hej - czyjś głos nagle wyrwał Naito z letargu. Jego Przeklęte Oczy wypełniło zdziwienie, gdy tuż obok nastolatka stanęła właśnie jego ofiara. Arthur Watson, chłopak o ogolonej "na zero" głowie i tatuażu w kształcie tarantuli na jej powierzchni uśmiechał się półgębkiem. Był to jeden z tych tajemniczych, niepokojących uśmiechów, jakie tak często widywało się u Madnessów.
-Hej... - odparł podejrzliwie Kurokawa. Plan całkowicie się zmienił w chwili, w której odziany w skórzaną kurtkę młodzieniec zaskoczył swego niedoszłego kata.
-Przygotujcie się mentalnie, bo pora na trochę walki! - zakrzyknął w tym momencie mistrz ceremonii. -Odliczam! 3... - trzy palce prawej dłoni wystrzeliły teatralnie w górę, pokazując się na wszystkich latających ponad areną ekranach.
-Widziałem, jak pokonałeś tamtego chłoptasia pod koniec pierwszej rundy... - zaczął z udawaną uprzejmością Arthur, trzaskając karkiem przy każdym ruchu głową. Sytuacja ta coraz mniej podobała się Naito, który z trudem zachowywał koncentrację.
-2... - poprzednie trzy palce schowały się, by zaraz dłoń Josepha powróciła przed ekran, pokazując już tylko dwa. Wielu uczestników turnieju wierciło się niespokojnie, przygotowując się do rozpoczęcia walki... lub nadal zastanawiając się nad pierwszym ruchem. Większość tych drugich już w tamtym momencie można było spisać na straty.
-Jak myślisz, ze mną też pójdzie ci tak łatwo? - zapytał niewinnie Watson, wykręcając ku górze kąciki swych ust. Ze wszystkich sił starał się wyprowadzić Kurokawę z równowagi - zasiać w jego sercu ziarno niepewności. Udało mu się.
-Wątpię, żeby tylko udawał takiego wyluzowanego. Na pewno ma coś w zanadrzu. To w końcu Morriden... - pomyślał uczeń Kawasakiego, lecz na głos nie powiedział nic. Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje przed samą walką, a już na pewno nie w środku odliczania.
-1... - dwa palce Fletchera schowały się, by z dołu każdego ekranu wynurzył się po chwili tylko jeden - wskazujący. Naito zaobserwował, że niektórzy uczestnicy turnieju opierali się jedną nogą o ścianę, kumulując w podeszwie energię duchową. Chcieli w ten sposób wybić się natychmiast po sygnale rozpoczynającym zmagania. W przeciwnym wypadku musieliby bowiem najpierw odsunąć się od muru, by zrobić sobie wystarczająco dużo miejsca. Obywatel Akashimy miał jednak zgoła inny plan. Jego ofiara znajdowała się przecież tuż obok niego. Na wyciągnięcie ręki... lub też pięści.
-Masz fajne ślepia. Też bym takie chciał... - mruknął pod nosem Arthur, na co serce szatyna przyspieszyło. Chłopak z czarną wdową na skórze głowy zabrzmiał wystarczająco dwuznacznie, by wzbudzić pewne wątpliwości w swoim przeciwniku.
-Co znaczy "fajne"? Wie, czym są moje oczy? Nie sądziłem, że ktoś tak młody może mieć jakiekolwiek pojęcie, jak one wyglądają. A może jakimś cudem dowiedział się o moim udziale w wojnie? Rozmowy o tym zostały zakazane, ale przecież nie da się tak po prostu upilnować kilku tysięcy ludzi... Nie, na pewno nic nie wie! Próbuje mnie tylko wyprowadzić z równowagi. Zaraz... Jeśli tak, to skąd pomysł, że jakkolwiek zareaguję na wzmiankę o oczach? Może jednak to nie podstęp? Może po prostu dekoncentruje mnie rozmową o niczym? - dziesiątki możliwości przewinęły się przez głowę czarnowłosego, lecz ostatecznie żadna z nich nie została zaakceptowana. Dosłownie i w przenośni przyparty do ściany trzecioklasista natychmiastowo skupił energię duchową w lewej pięści - tej, której Watson nie mógł dostrzec.
-Start! - rozbrzmiał krzyk mistrza ceremonii, a wykrzyczane słowo rozbłysło również na ekranach. Każdy zerwał się z miejsca, by zacząć wdrażać swój plan na sukces, lecz Kurokawy to absolutnie nie interesowało.
-Im dłużej się waham, tym bardziej maleją moje szanse na powodzenie. Po prostu zaatakuję i spróbuję go wybadać. Z konsekwencjami jakoś sobie poradzę... - postanowił w ostatniej chwili Naito. Natychmiastowo odkleił się od muru, by w szerokim obrocie wymierzyć lewy sierpowy w fałszywie uśmiechniętą twarz Arthura.
Gdy okazało się, że lico Watsona nie zdradza żadnych oznak zdziwienia, czarnowłosy zrozumiał natychmiast, że jednak popełnił błąd. Otwarta dłoń o szeroko rozstawionych palcach przyjęła cios Gwardzisty centralnie na swą powierzchnię, ale...
-Reverse! - krzyknął ogolony na łyso chłopak. W jednej chwili szatyn poczuł siarczysty ból w szczęce, a już w następnej stracił kontakt z podłożem. Minęły dwie sekundy, nim się zorientował, że... leci. Poczuł się zupełnie tak, jakby właśnie dostał w twarz, ale przecież nic podobnego się nie stało. Nie rozumiał. Bez zrozumienia uderzył plecami o ziemię. Ból po nie mającym miejsca uderzeniu nie ustał, choć na podbródku Kurokawy nie widniał po nim nawet najmniejszy ślad.
-Co to było? Gdy tylko go uderzyłem, sam poczułem się, jak uderzony, a energia z mojej pięści zniknęła. W jaki sposób to zrobił? - zastanawiał się Naito, szybko przeturlawszy się na brzuch i podniósłszy się na równe nogi. Zdolność Arthura, czymkolwiek ona nie była, miała w sobie coś wyjątkowego. Posiadacz Przeklętych Oczu nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, a pojedyncze zderzenie nie pozwoliło mu nawet na rozpoczęcie analizy niebezpiecznej umiejętności. Młodzieniec zrozumiał jednak, że jego oponent faktycznie próbował go rozproszyć i zdezorientować... lecz również ukrywał bardzo kłopotliwego asa w rękawie.
Koniec Rozdziału 146
Następnym razem: Tarcza i miecz
Nie wiem czy dobrze rozumiem. Kaźdy ma swoją ofiarę i swojego łowcę, tak? Czyli jeśli ktoś zabije swoją ofiarę a potem zabije go jego łowca to zginą 2 osoby na trzy. Ale potem ten co go zabił ma swojego łowcę i tak w kółko. Czyli może być tak, że zostanie tylko garstka ludzi? Dobrze myślę?
OdpowiedzUsuńMyślisz źle, ponieważ "łowienie" ludzi zakończy się na określonej liczbie pozostałych zawodników. Innymi słowy istnieje możliwość, by w ogóle nikogo nie dotknąć i nie zostać dotkniętym, a mimo to przejść do kolejnej rundy ;)
Usuń